<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Bohaterski miś
Podtytuł czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




SWOI






Stali przy wozie gromadką, badając Griszkę.
— Co wiozłeś?
— Generalski tabor.
— Skąd?
— Ze Lwowa.
— Ale? — odzywają się niedowierzające głosy.
— Jej Bogu! — klnie się Griszka.
— Ej, chłopcy! — mówi wesoły, rozkazujący głos, — a zajrzeć tam do jakiej skrzyni.
Nasza skrzynia najbliższa i odbita. Ktoś odrywa do reszty deskę.
— Uważajcie, obywatelu, bo nas wysadzicie w powietrze, — drwi jeden. — To bomby.
— Wypchaj się motylami, to i bez bomby polecisz, nie bój się! — brzmi odpowiedź.
Kochani! Kochani! Każde słowo głaszcze jak miód radością.
Czyjaś ręka wsuwa się między serwety, ostrożnie — szuka, maca.
Wydaję najradośniejszy powitalny pisk. Ręka cofa się gwałtownie.
— Ki licho? — pyta zachłyśnięty zdumieniem głos:
— Dziecko?
— Co gadacie! Byłoby to żywe w tylachnej skrzyni! Zadusiłoby się.
— Zaduszone nie piszczy.
Racya jest oczywista. Nowa ręka ostrożniej jeszcze próbuje gruntu.
Mimo lekkości dotknięcia piszczę z całej siły.
Teraz serwety jedna za drugą furkają w powietrzu. Nareszcie! Oczy mrużą mi się od blasku. Nademną błękitne pogodne niebo wiosenne, a na jego tle kilka pochylonych ku skrzyni, młodych, rozciekawionych twarzy.
Na głowach maciejówki: — Oni!
Nagła salwa śmiechu. Dojrzeli mnie.
Jestem porwany, podniesiony w górę. Wszyscy ryczą. Trzymają się za boki. Oglądają mnie i podają z rąk do rąk.
Ja mruczę, piszczę, szczekam. Śpiewałbym, gdybym umiał.

Ktoś dojrzał obróżkę. Odczytał. Nowa radość.
— A zobaczcie no, chłopcy, co nam przywiózł z sobą ten obywatel? — rozkazuje wesoły głos kaprala.
Przetrząsają skrzynię.
— Hurra! — rozlega się tryumfalnie. — Restauracyę!
— Byczo!
Naprawiają wóz, dygują skrzynię. Siadają, gdzie kto może.
Ja jestem w tryumfie niesiony na rękach.
— Trza go wziąć do meldunku — odzywa się ktoś.
— No! — potwierdzają.

— Kiep jestem, jak go nie przedstawię Dziadkowi.

— Bez śpasów, Szczapa!
Wszystko śpiewa we mnie z radości.
Jakie życie jest piękne!
Z pod jasnego słońca, szeroko, jak okiem sięgnąć, woła — świat.
Za każdym pagórkiem czekają niesłychane przygody.
I jestem — z Nimi!







Przed przyźbą nawpół zburzonej chaty chłopskiej wyprężony jak struna, kapral zdaje raport:
— Obywatelu kapitanie! melduję posłusznie: patrol wróciła bez strat. Wzięliśmy jednego jeńca, jedną podwodę ładowną, parę koni i jednego niedźwiedzia.
— Oszaleliście, obywatelu! Skąd znów niedźwiedzia.
— Ze skrzyni, obywatelu kapitanie.
— Co za kawał? — dawajcież waszego niedźwiedzia.
— Rozkaz, obywatelu kapitanie. Szczapa! — niedźwiedź!
Wezwany, pierwszy mój odkrywca, wyciąga mię z pod pachy i podaje kapitanowi.

Staram się skorzystać z tej okazyi, aby wykonać łapą jak najpoprawniejszy ukłon wojskowy.
Kapitan parska śmiechem.
— Gdzieżeście znów takiego wygrzebali? — pyta.
— W restauracyi, obywatelu kapitanie. Całą restauracyę nam przywiózł, — komunikuje z zachwytem Szczapa.
— Jużeście to spenetrowali!
— Skrzynia rozbita, obywatelu kapitanie! — tłómaczy kapral.
— A inne?
— Nie przeszukane, obywatelu kapitanie.
— Dawać je tu.
W skrzyniach okazuje się paka map i papierów generała. Trzeba ją niezwłocznie odnieść do Komendanta.
Kapitan zbiera się. Szczapa usłużnie zaofiarowywa się na ochotnika, nieść paczkę.
Mrużąc oko w stronę kolegów, zabiera jedną ręką pakę, drugą mnie, i wędruje za kapitanem.
Rozglądam się. Widzę teraz, że po tym świecie, który wydał mi się zrazu tak radosnym, — chodzi klęska.
Co chwila strzały grzmią. Tu i ówdzie czernieją świeże zgliszcza. Nie mam czasu o nic ich pytać. Mijamy szybko.
Gdzieniegdzie ziemia skopana, zryta. W dołach i rowach plączą się całe kupy pociętych, zardzewiałych drutów kolczastych. Mijamy.
Jedna chata calsza od innych. Przed przyzbą gromadka oficerów.
— Cześć!
— Cześć!
— Do Komendanta. Z raportem.
Zameldowano. Wchodzimy.
Łapy, potrząsane ruchem niosącego mię Szczapy, szykują postawę najsprężystszej służbistości.
Ktoś siedzi przy oknie, pochylony nad rozłożoną mapą. Ma siwy gładki mundur.
Obraca się. Spojrzał.
Przygotowana sprężystość moja znika, jak sen. W łapach czuję omdlałość wzruszenia.
Z pod gęstej smugi brwi patrzą w bladej twarzy siwe, sokole oczy. Idzie z nich moc skupiona, przenikliwa, jak stal. Cała postać zdaje mi się, jak klinga miecza.
Kapitan salutuje. Składa raport.
Szczapa stoi ze mną przy drzwiach, wpatrzony jak w tęczę — w Dziadka.
— Gdzie papiery? — pyta metaliczny, przeciągający nieco głos.
— Szczapa! — woła kapitan.
Szczapa krokiem żołnierskim podchodzi z papierami, nie wypuszczając ani na chwilę z ręki mnie.
— A to-ż co? — pyta ten sam stalowy głos, tym razem o moją osobę.
Wyprostowany służbiście Szczapa recytuje:
— Melduję posłusznie, obywatelu Komendancie! Niedźwiedź. Zdobyczny.
Uśmiech. Jaki niespodziewanie jasny, dziecięcy uśmiech. Rozjaśnił całą twarz. Oczy zrobiły się miękkie i dobre, dobre.
Szczapa rozpromieniony robi na pięcie foremny zwrot i wychodzi, przyciskając mię czule do boku. Wtedy dopiero ośmielam się cicho, radośnie — westchnąć.
Przed chatą jeden z oficerów zaczepia Szczapę. Ten prezentuje mię na żądanie, dodając z dumą, że sam Dziadek uśmiechnął się do mnie.
Ale i bez tej zachęty wszystkie twarze rozweselają się, jak na urząd.
Przechodzę z rąk do rąk.
— Wcale zuchowaty niedźwiadek, — decyduje jeden z oficerów.
— A wiecie, — mówi drugi, — w Paryżu to takie niedźwiadki przyczepiają do automobilów „na szczęście“. Co drugie auto w lasku bulońskim wiozło taką małpę na koźle.
— Moda!
— A może i nie moda. Człowiek zawsze szuka, co mu szczęście przyniesie. Francuzi święcie wierzą w mascotte’y.
— To może i nam Miś przyniesie szczęście.
— Trzebaby go na auto posadzić.
— Idź najpierw fasować auta austryakom!
— E, to i bez auta. Dać go na tabor, — niech jedzie.
— Za porządny niedźwiadek na taborytę!
— Dać go na wóz Dziadka! Niech szczęści.

— Zgoda.

— Szczapa! to wasz niedźwiedź. Dacie go taborytom na wóz Dziadka?
Rozkaz.
I tem słowem rozstrzyga Szczapa mój los.







Gdyby odemnie samego zależało przynoszenie szczęścia ludziom, to z pewnością droga Legionów byłaby szlakiem samej tylko radości i ani jeden zostawiony po drodze krzyż nie płakałby nad żołnierską mogiłą.
Niestety jednak, są przeznaczenia potężniejsze od szczęśliwego magnesu pluszowych niedźwiadków, i, pomimo całego wysiłku moich życzeń, szlak żołnierskiego marszu ku wschodowi słońca był jedną długą rzeką krwi i znoju, gdzie tylu, tylu bohaterów zostało w zimnym grobie, śnić Polskę.

„Śpij kolego, a w tym grobie
Niech się Polska przyśni tobie!“

Radość pierwszych chwil spotkania z Legionami przesłoniła się prędko gorzką troską o ich losy. Regestry, spisy, raporty, wiezione razem ze mną na wozie Dziadka opowiedziały mi ich dzieje aż do dna.
Opowiedziały tajniki związków przedwojennych, o których niegdyś słyszałem już tyle od Stasia i jego strzeleckiego karabinka...
I historyę pierwszego w chwili wojny oddziału „siódemki“, co w połowie bez koni, z siodłami na plecach przekroczył granicę Królestwa, by polską konnicę tworzyć.
I wyjście Legionów z Krakowa i pierwsze walki, i luki w szeregach, i nowe, wciąż rosnące zastępy.
Osobiste notatki i mapy Komendanta śpiewały pean niezłomnej, zwycięskiej wiary.
Papiery, przysyłane z austryackiego sztabu, — szydziły.
Listy strat płakały szeregami nazwisk.
Och, pamiętam wszystkie te imiona!
Przy każdem bezmała z nich polowa luneta przesuwała przed nami, jak żywe wspomnienie boju, w którym żołnierz padł.
Widziałem wszystkie te ataki nieustraszone, przedzierania się rozpaczliwe, osłaniania bohaterskie cudzych odwrotów.
I tyle, tyle krwi! Tyle szlachetnych, ukochanych głów, złożonych w czarną, wilgotną ziemię.
Dziś wiem już wszystko. Wiem, że każda kropla tej świętej, za Sprawę przelanej krwi, to było nowe życie, wsączane w żyły obumarłej Ojczyzny. Że bez tego straszliwego żywego zdroju nie mogłaby powstać Polska z pod mogiły.
Ale wtedy to wiedział tylko — On.
I buntowało się wszystko we mnie gorącem oburzeniem przeciw najeźdźcom, zaborcom, krzywdzicielom, co toczyli tę szlachetną krew, — cudze grabiąc.
Tabor komendy brygady ostrzeliwany bywał często i ciężko.
Starałem nieraz porozumieć się z lecącemi kulami. Ale te zbyt były pijane pędem.
Przelatywały tylko tuż koło mnie ze świstem: — „Niosę śmierć!“ — a potem padały martwo i pytane, nie pamiętały, kto i przeciw komu je słał.
Były już tylko niewinnemi kawałkami żelaza.
Byłem bezsilny. Nie mogłem ustrzedz nikogo, ulżyć w niczem.
Musieli sami do końca spełnić podjęte dzieło ofiary.
A pełnili je tak radośnie jakby nie o życie a o zabawę tu szło.
Szli szeregami w najcięższy bój śpiewając. Śpiewając brali moskiewskie okopy. Śpiewając marzli na mrozie i gnali milami w skwarze pylnych dróg letnich.
A na czele zawsze On, zawsze myśl Jego, pieśń o Nim...

„Jedzie, jedzie na kasztance,
Siwy strzelca strój...
Hej! hej! Komendancie!
Miły Wodzu mój!
Masz wierniejszych niż stal chłodna
Młodych strzelców rój.
Hej! hej! Komendancie!
Miły Wodzu mój!
Pójdziem z Tobą po zwycięstwa
Poprzez krew i znój.
Hej! hej! Komendancie!
Miły Wodzu mój!







Długo jechałem już z taborem komendy brygady. Zjechałem z nim niemały kawał ziemi polskiej, zdobywany piędź po piędzi, krok po kroku.
Widziałem wreszcie świat. Ale jakże inaczej, niż myślałem. Ruina była wszędzie.
Zburzone, popalone wsie wygrażały w niebo kominami, a, mijane, wołały za nami długo:
— Odbuduj! Ratuj! Mścij!
Po nieobsianych polach szeptał idącemu żołnierzowi lecący wiatr:
— Ostań! Siej!
A trawy łąk, deptanych pochodem, szumiały:
— Koś!
I cała ziemia, jak okiem sięgnąć, wołała doń długo, szeroko:
— Twojam!
Ludzi spotykaliśmy mało. Wróg, cofając się, zagarniał przed sobą ludność, gnaną przemocą z chat, a za sobą zostawiał szczerą pustynię.
W jednej z takich wymarłych wsi zatrzymaliśmy się kiedyś na postój.
Żołnierze rozeszli się gromadkami na zwiady.
Zewsząd wiało śmiercią. Gdy podchodzili do chat, nierzadko rozlegał się we wnętrzu szum i łopot skrzydeł, i z chat wylatywały stada wron, — znak, że mieszkańcami były tylko trupy. Czasem pies wychudzony stróżował obejścia.
Chłopcy wracali z poszukiwań milczący, zniechęceni.
Jedna tylko gromadka przyniosła raz do taboru niezwykłą zdobycz: małą, czteroletnią może dziewczynkę.

Mówili, że znaleźli ją w pustej szkole wiejskiej, gdzie w izbie leżał trup matki, zabitej uderzeniem granatu. Mała trafiona była w rączkę odłamkiem i tak przerażona, że ledwie dojrzeli ją, wciśniętą w najciemniejszy kąt, z którego nie dawała się za nic wyprowadzić. Nie powiedziała dotąd ani słówka, nie krzyknęła, trzęsła się tylko jak liść, a po bladej, wychudłej buzi płynęły jedna za drugą wielkie łzy.
Żołnierze obstąpili ją rozczuleni. Dali jeść, głaskali, pocieszali. Tak dawno nie widzieli dzieci! Niejednemu przypomniał się dom. A między nimi więcej wszak było takich, co zostawili w domu małe rodzeństwo, niż takich, do których tęskniły dzieci. Twarze robiły się łagodne, prawie dziecinne.
Zawołano doktora. Zrobił małej opatrunek na poczekaniu, mówiąc, że kość nietknięta i draśnięcie prędko się zgoi. Zaczęły się nowe indagacye, — bezskuteczne. Nikt nie mógł od dziewczynki wydobyć ani słowa. Trzęsła się wciąż i płakała cichutko.
Zaczęli się obawiać, że straciła mowę ze strachu.
Przypatrywałem się wszystkiemu z mego wysokiego wozu. Budziły się we mnie jakieś dawno już zapomniane uczucia. Mała przypomniała mi Halę. Miała także jasno płową główkę, ale oczy czarne i pełne takiego smutku, o jakiego istnieniu nie myślała pewnie nigdy moja szczęśliwa pani. Zapragnąłem gorąco rozweselić te oczy. Wytężyłem z całych sił dawną, wesołą zdolność przyciągania spojrzeń dziecinnych. Czy się uda?
Mała popatrzyła w górę przez łzy. Czar się dokonał. Łzy obeschły. Drobna rączka podniosła się, ukazując paluszkiem mnie, a trzęsące się usta powiedziały wyraźnie z ostatnim jeszcze przydechem płaczu:
— Niedźwiedź.
Wiara była uszczęśliwiona. Jeden z chłopców poskoczył piorunem, rozciął drut, którym byłem przymocowany do podwody, ujął mnie i, piszczącego zabawnie, podał dziewczynce.

Mała niedowierza. Buzia jednak rozwesela się, jakby padł na nią promień słońca. Ja piszczę coraz śmieszniej. Mała waha się. Wreszcie dwa wychudłe ramionka porywają mnie i przyciskają z całej siły do piersi, w której trzepoce wciąż jeszcze mocno, mocno zbolałe serduszko.

Żołnierze uśmiechają się na ten widok. Ale w niejednem oku błyska łza.

Teraz można już rozmówić się z małą:
Nazywa się Zosia. Zosia Tomicka. Tatusia niema. Była sama z Mamą. Mama uczyła w szkole. Ciocię ma, ale daleko, — aż w „Śtaniślawie“.
Żołnierze domyślają się, że to Stanisławów. Ale cóż to pomoże? Stanisławów z tamtej strony. Ani myśleć o odwiezieniu dziewczynki.
Patrzą oto na to maleństwo, które teraz obsypuje mnie pocałunkami, i nawet żal im myśleć o odwożeniu.
Mała od chwili dostania mię w ręce czuje się już, jak w domu. Ktoś posadził ją na wóz, podłożył derkę. Zosia mości się jak najwygodniej i powiada do mnie:
— Tu będzie dom. My tu będziemy mieszkali. Miś będzie z Zosią — heta-wio!
Żołnierze śmieją się. Doktór z oficerem radzą. I tu źle i do szpitala źle. Trzeba oczywiście zabrać małą jak najprędzej z frontu. Niema rady. Ale tymczasem....
— Niechże jedzie z taborem póki co — decydują nareszcie.







Teraz więc jechałem na dalszym taborze w objęciach Zosi, która ze zdumiewającą łatwością przyzwyczaiła się do nowego życia.
Stała się odrazu ulubienicą wszystkich. Każdy przynosił jej, co miał najlepszego, a najmilszą rozrywką żołnierza w taborze było odwiedzanie Zosi.
Sam Komendant, dostrzegłszy kiedyś małą w przejeździe, zatrzymał się i długą chwilę głaskał jej jasną główkę.
Wszystko jednak, niestety, miało się prędko skończyć. W tych dniach jadący do Krakowa lekarz miał zabrać z sobą Zosię i umieścić u jakichś znajomych. Drżałem na myśl o tem.
Mała nie rozstawała się ze mną nigdy. Przypomniałem sobie wszystkie figle dawnych lat, aby tylko nie miała czasu myśleć o przeszłych smutkach, ani patrzeć na otaczającą nas grozę.
Legiony broniły odwrotu armii.
Tabor cofał się już w grzmocie nieustającej kanonady: to het, za nami, tam, gdzie nasi chłopcy trzymali stracone pozycye, — wrzało piekło.
Jechaliśmy sznurem przez las. Noc zapadała.
Byłem ponury i smutny. Gryzł mię niepokój o Nich. Przeczuwałem coś złego.
Wszyscy byli przemęczeni. Mimo huku strzałów i wstrząśnień jazdy, Zosia drzemała. Usłano jej specyalne gniazdko pod płócienną budą i leżała tam sobie zwinięta w kłębek, nie wypuszczając mię z rąk ani na chwilę.
Zrobiło się ciemno. Noc była chmurna, ciężka. Co chwila dalekie race i pociski świetlne rozjaśniały niebo.
Jechaliśmy między rzadkiemi, staremi drzewami, które w tych chwilowych wybuchach światła nabierały fantastycznych kształtów.
W pewnej chwili, gdy skręcaliśmy koło wąwozu, rozległo się nagle wycie, krzyk, strzały.

— Kozacy! — przemknęła błyskawicą myśl.
Konie skręciły z miejsca, i ruszyły z kopyta. Dobrze! Umkniemy.
Ale dlaczego w przeciwną niż reszta taboru stronę?
Ach! to tamte, zdobyczne konie Griszki! Może poczuły swoich?
Daremnie powożący żołnierz zawraca, wstrzymuje. Gnamy bez przytomności. Rzadkie drzewa migają po bokach. Lada chwila możemy się roztrzaskać o pień. Wchodzę w porozumienie z uprzężą. I ta stara się powstrzymać pęd. Wszystko napróżno.
O, jak trudno dogadać się z koniem! Łatwiej niż z człowiekiem, ale jakże trudno!
Przecież my nie chcemy tam jechać! I jakżeż można tłuc się tak bez pamięci! To było dobre dla skrzyń, — ale — Zosia!
Mała rozbudzona, z szeroko otwartemi z przerażenia oczami siedzi, trzymając mię konwulsyjnie za łapę.
Słyszymy za sobą zblizka goniących jeźdźców. Wreszcie konie zziajane zwalniają biegu.
Słyszymy przeciągłe:
— Stooj!
Jesteśmy — „z tamtej strony“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.