Bohaterski miś/Z tamtej strony

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Bohaterski miś
Podtytuł czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Z TAMTEJ STRONY






Mrużyłem oczy, nie chcąc widzieć straszliwej prawdy.
Więc znowu jestem w ręku wroga.
Nie śmiem myśleć, co się stało z żołnierzem, który nas wiózł zacnym Jaśkiem. Nie śmiem myśleć, co będzie z Zosią.
Czuję na sobie bezustannie jej konwulsyjny uścisk. Bladą jak śmierć twarzyczkę widzę tuż przy moim łbie. Usta zaciśnięte znów milczą.
Nie! nie wolno mi poddawać się rozpaczy. Trzeba myśleć przedewszystkiem o Zosi.
Obandażowane ramię dziewczynki sprawia, że zostajemy oboje skierowani na punkt opatrunkowy. Tam otaczają nas znowu obce, ale jakby mięknące na widok dziecka twarze. Podchodzą do nas dwie siostry miłosierdzia. Jedna z nich, uśmiechnięta i różowa jak lalka zaczyna się głośno rozczulać nad Zosią. Ale doktór zwraca się do drugiej, starszej, o poważnej, surowej twarzy:
— Wy, siestrica, jedziecie jutro?
— Jadę.
— Tak coż jeśliby z małą? a?
— A cóż. Można. Odwiozłabym ją do „prijutu“, do znajomych „monaszek“. Wiecie?
— Pewnie, że tak. Wam i nie z drogi nawet. Na Stanisławów jedziecie...
To słowo zelektryzowało Zosię.
— W Śtaniślawie ciocia. Zosia chce do cioci.
Zrozumieli.
— A jaka twoja ciocia dzieciątko? A jak się nazywa? — bada doktór.

Mała nie umie odpowiedzieć:
— Ciocia Mania.
— Niczego wy się od niej nie dowiecie, doktorze — konkluduje siostra. — Jakiej mnie tam cioci Mani szukać? Do prijutu małą damy, tak i chwały Bożej przybędzie. Duszę zbawim niewinną.
Drżałem. Wiedziałem ja dobrze o tych prawosławnych w Polsce przytułkach. Jak żywa stanęła mi w oczach głowa o strączkowatych, długich włosach pod stosem zakąsek na przewróconym fotelu we Lwowie. Więc on jeszcze działa? Biedna Zosia!
Muszę przyznać, że myślałem więcej o niej niż o sobie. Całą tę noc spędziłem w niepokoju i rozpaczy.
Próżno jednak łamałem głowę nad obmyśleniem ratunku powrotem do swoich. Nie! nie widziałem rady.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy z siestricą.
Wysilałem się, jak mogłem, na raźną i wesołą minę, aby choć trochę dodawać ducha Zosi, co siedziała nastroszona jak ptak, pod surowem spojrzeniem nowej opiekunki.
Nie szło nam jednak obojgu z wesołością. Nawet świadomość jazdy nie zdołała pocieszyć mnie tym razem. Przyszłość przedstawiała się zbyt ponuro.

Niedaleko już Stanisławowa do przedziału, którym jechaliśmy, z brzękiem ostróg i szabli wszedł młody oficer.
Coś jak sympatyczna iskierka przebiegło po mnie nagłem przeczuciem — swój!
Czemu? Skąd? Tutaj! A jednak... Mundur ułański, biały orzełek. Tak. Wyraźnie.
Więc oni tu — a tamci... Nagły, krótki błysk przerażenia.
Lecz oto przypominają się długie rozmowy papierów na wozie Dziadka. Budzi się dawna pewność serdeczna z pierwszej chwili wojny:
— „Przeciw wszystkim trzem!“
I postanowienie rozumu niezłomne:
— „Z każdym, byle o Polskę!“
Dobrze jest. Dobrze, że są tu i tam. I ci i tamci wrogów mają przed sobą. I ci i tamci za sobą mają wrogów, a ponad sobą jedyny wszędzie i zawsze cel — Polskę.
— Daj wam Boże!
Młody ułan usiadł koło Zosi. Po krótkiej chwili był już z nami w przyjaźni. Nawet surowa twarz siestricy rozpogodziła się na widok tego młodego uśmiechu, co błyskał mu pod wąsami przy figlach z dzieckiem.

W pewnym momencie dojrzał napis na mojej obróżce. Zdumiał się, potem westchnął:

— To nazwisko i adres moich krewnych. Ba! gdyby oni nie byli gdzieś tam we Francyi, odcięci! Nie byłoby z tobą, maleńka, kłopotu. Ale tak, sam, — nic wam pomódz nie mogę. Już tej cioci Mani aby dobrze szukajcie, siestrico!
Przyrzekła.
Pożegnanie było nad wyraz smutne. Coś jak reszta nadziei odeszło razem z nim i zostawiło sam już tylko smutek. W znalezienie cioci Mani nie wierzyłem.
I słusznie. Ani ogłoszenie w miejscowem piśmie, ani zgłoszenia w urzędach nie pomogły. I oto po paru dniach pobytu w Stanisławowie mieliśmy wyruszać dalej i tym razem beznadziejnie już — do przytułku.
Szliśmy ulicą ku dworcowi. Zosia, trzymając mnie w objęciach, dreptała obok swej przygodnej opiekunki, nie rozumiejąc oczywiście całej grozy położenia. Ja rozumiałem ją za nas oboje. Tępym z rozpaczy wzrokiem patrzałem przed siebie, w daleką perspektywę ulicy.
I nagle... Czy to sen? Czy rozpacz wyczarowała ten najszczęśliwszy obraz z dna pamięci, aby tembardziej straszliwość swą mi ukazać? Czy też to — prawda?
Ulicą nawprost nas idzie przyjaciel naszej podróży, ułan, a obok niego... nie! jeszcze nie mogę wierzyć oczom własnym! — obok niego — moja dawna, kochana pani. — Hala! Hala z panią Niedźwiedzką. Tak jest. Niema wątpliwości! Te lata zmieniły ją wprawdzie trochę, — wyrosła, wysmuklała, — ale te dwa płowe warkocze nie mylą i te oczy śmiejące i każdy ruch znany, niezapomniany, najdroższy!

Zosia także spostrzegła. Wyprzedziła siestricę, podbiega do swego przyjaciela. Ten podnosi ją w górę razem ze mną i przedstawia paniom.
W krótkich słowach streszcza dzieje małej. Widać opowiadał je już poprzednio. Pani Niedźwiedzka słucha z zajęciem. Hala patrzy na mnie. Jedną chwilę niedowierza, waha się, wreszcie spogląda na obróżkę, i oczy jej napełniają się łzami podwójnego wzruszenia:
— Mamo! To jest Miś!
Nie umiem opowiedzieć, co działo się ze mną przez te chwile. Wszystko przeistaczało mi się w oczach. Więc koniec złego! Bo przecie nie wątpiłem ani na mgnienie oka: wszystko rozstrzygnąć się musi szczęśliwie odrazu — albo — nie jestem Misiem.
Byłem Misiem. Znałem moją panią. Już ramionka Hali oplotły szyję pani Niedźwiedzkiej, główka schyliła się i szepce coś gorąco do jej ucha.

— Ależ oczywiście, moje dziecko! Ależ najchętniej! — mówi matka. — Jeśli tylko ta pani się zgodzi....
Krótkie porozumienie z siestricą: czy pozwoli wziąć sierotkę na wychowanie państwu Niedźwiedzkim. Mała znajdzie opiekę stałą, — będzie jej dobrze. Czego szukać przytułków? Widać los tak zrządził.
W sercu siestricy toczy się walka między domniemanym obowiązkiem religijnym, a rozsądkiem. Ostatni przeważa. Rada, że dziecku będzie tu dobrze i że pozbędzie się sama kłopotu, oddaje uroczyście Zosię i mnie w ręce Hali.
Ostatnia wymiana grzeczności. Wszystkie twarze są rozradowane.
We mnie łka nieme dziękczynienie przeżytego cudu.
Teraz zdaje mi się, że lecę na skrzydłach do mieszkania państwa Niedźwiedzkich.







My, pluszowe niedźwiadki, łączymy w sobie wierność i przywiązanie zwierzęcia z wytrwałością przedmiotu.
Cóż za radość, że jestem znów u mojej pani!
Bieda tylko, że Staś tuła się tam gdzieś jeszcze na obczyźnie! Ale — toż to nie koniec dzieła! — mówiłem sobie.
Odnalezienie w Stanisławowie Hali z matką nie było właściwie takim cudem, jak mi się to z początku wydawało. Zrozumiałem później całą jasność biegu rzeczy. W mojem ówczesnem życiu tylko — to był cud.
Państwo Niedźwiedzcy, zatrzymani we Francyi, jako obcopoddani, zdołali uzyskać po pewnym czasie pozwolenie powrotu do kraju. Że jednak Staś, ukończywszy nauki, wstąpił we Francyi do szkoły lotniczej, pan Niedźwiedzki zdecydował się pozostać z synem.
Hala zaś z matką umyśliły mimo wszystko wracać do domu.
Po powtórnem zajęciu Stanisławowa przez Rosyan dojechały aż tu i postanowiły, tak już czy inaczej, czekać na możność dalszego powrotu.
Bezpośrednio po przyjeździe spotkały się z nami.

Jakąż rozkoszą był mi ten chwilowy u nich wypoczynek.

Zasłużony! Rozbłysk między wczorajszą a jutrzejszą burzą. Powtórnie z Zosią przeżywane dzieciństwo.
Mała ma raj na ziemi.
Nazywa Halę Mamahalą i istotnie znalazła w mojej pani małą, troskliwą mateczkę.
Patrzę z radością na to szczęście, którego jestem poczęści sprawcą i jestem z siebie rad.
Dwom jasnowłosym główkom tak dobrze u macierzyńskich kolan!
O zmierzchu płyną nieskończone bajki.
Zapomina się o świecie, o wojnie....
I tylko czasem zakłuje niespodzianie natrętna, niespokojna myśl:

Że tu oto zrobione już wszystko. I że czas może dalej... Uszy nastawiają się same na lecące ze świata, wieści.
Pewnego ranka zdumiał mię niezwykły wygląd miasta. Cóż takiego?

Ulicami ciągną z radosną pieśnią gromady ludzi, a nad głowami ich powiewają, niby krwawo łopocące na wichrze skrzydła, — czerwone sztandary.
Naprzeciw naszych okien, zdaleka widoczny na frontonie rosyjskiego urzędu, malowany orzeł dwugłowy wyraźnie drży. Widzę, jak zbiega go długi dreszcz, ilekroć załopoce bliżej czerwono płonąca w blasku płachta. Ach! teraz zbliża się wprost ku niemu gromadka przechodniów. Co to? Ktoś podnosi wielki pendzel, ociekający farbą... Niema orła! Już na jego miejscu zawieszono czerwoną chorągiew.
Do domu wracają ludzie z nowinami.
Rewolucya! Car padł. Wielki rosyjski biały car, co słał szeregi zaborców na naszą ziemię, przeciw któremu walczyły od wieka zastępy bojowników Ojczyzny — padł.
Teraz zrozumiałem, co znaczy czerwony sztandar na miejscu dwugłowego orła: to car utonął we krwi, którą przelewał.

Radowało się we mnie serce wolnego niedźwiadka tem zwycięstwem wolności, — ale niepokoiła mię — wojna.

Jak żywy stanął mi w pamięci Griszka. I któż to teraz każe niechętnym wojować?
Przewidziałem słusznie.

Do Stanisławowa jęły dolatywać od frontu trwożne wieści: Armia rewolucyjna pobita. Ucieka w nieładzie. Pali, rabuje, grabi.
Straszna to była noc, kiedy szyby naszych okien zaczerwieniły się od łun, zadygotały od strzałów, grzmiących w mieście.
Hala i Zosia leżały ubrane w łóżeczkach. Mała miała mię tuż przy sobie na poduszce.
Pani Niedźwiedzka modliła się z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy podnosiła głowę, widziałem, że twarz miała białą, jak wigilijny opłatek.
Co chwila wbiegał ktoś z coraz straszniejszemi nowinami:
— Już na naszej ulicy rabują! Już u sąsiadów!
Blady ranek zajrzał grozą do okien i oświecił wybladłe, postarzałe twarze.
Przyszła chwila, kiedy i brama naszego domu zajękła pod ciosami pijanej rabunkiem tłuszczy.
Jakże głucho zajękła! Huczy jak dzwon na trwogę:
— Idą!
Nie zdołam nigdy opisać wyrazu twarzy pani Niedźwiedzkiej w tej chwili. To jedno widziałem wtedy i długo jeszcze potem, to jedno tylko widziałem.
Ale jednocześnie... Cóż to się stało w mieście? Po rabusiach poszedł nagły popłoch. Ulicą leci wyciągniętym galopem oddział znanego mi polskiego uniformu. I koniec.

Zanim zrozumieliśmy, co się dzieje, — niebezpieczeństwo było usunięte.
To wracający z frontu ułani polscy, obrócili oręż przeciw rabującemu miasto żołdactwu. Uratowali Stanisławów.
W ciągu dnia wpadł do pani Niedźwiedzkiej nasz młody przyjaciel.
Jakże go powitano!
Nie mogąc przemówić ze wzruszenia, pani Niedźwiedzka ściskała mu głowę. Mamahala przyprowadziła Zosię ze mną.

— A ot, przyszedłem się pożegnać, bo nas znowu na front ślą — zawołał na wstępie.

— Jezus Marya! — przeraziła się pani Niedźwiedzka — jeszcze i to!
— Cóż robić! Rozkaz. Im wolno, jak chcą, ale my musimy do końca — mówił, więcej do siebie niż do nich.

— Zosiu, — zwróciła się Hala do małej. — A jakże my mu podziękujemy? Przecież on nas obronił! Cóż mu za to damy na drogę? Na wojnę, Zosiu? Co?
Mała patrzała wielkiemi oczami w swego przyjaciela. I nagle zdobyła się widać na bohaterskie postanowienie. Poczułem na sobie uścisk i pocałunek tak gorący, jak może nigdy dotąd w życiu, — i oto Zosia gwałtownym ruchem wręcza ułanowi — mnie:
— Zosia da mu Misia. Miś z nim pójdzie na wojnę, — będzie go bronił.
Nikt nie śmiał się sprzeciwić bohaterstwu małej.
— Może istotnie przyniesie ci szczęście! — mówiła Hala.
Ułan z uśmiechem, ale wzruszony do głębi, ucałował Zosię, pożegnał się ze wszystkimi, niezręcznym ruchem zabrał mnie pod ramię i wyszedł.
Po chwili byłem zawinięty w płaszcz i przytroczony do ułańskiego siodła.







Pierwszy to raz brałem udział w ataku.
Wprawdzie zawinięcie płaszcza zasłaniało mi nieco widok bezpośredni, ależ i koniom w powozowej uprzęży nakładają przecie klapy na oczy, aby się nie płoszyły patrzeniem w bok. Była to zbyteczna wobec mnie ostrożność, rasa bowiem nasza nie należy do tchórzliwych, ale też przyznać muszę, że było czego się płoszyć.
Trzykrotnie szarżowaliśmy austryacko-niemiecką armię. Mieliśmy rozkaz osłaniania do końca odwrotu tych samych rozprzężonych pułków rosyjskich, przeciwko którym wczoraj jeszcze broniło się miasta.
— A więc wszędzie to samo! — myślałem. — Wszędzie i zawsze!
Wielka jedność polska błysnęła mi, jako rozjaśniająca błyskawica, pośród chaosu strzałów, świstu wichru, piekła impetu walki.
Takie chwile, jak ta, nauczyły mię losów polskich więcej, aniżeli wszystkie niegdyś gawędy i lekcye historyi.
Ale była to straszna nauka.
Pędziliśmy jak wicher. Czułem jak wszystko łamie się przed nami — przeszkód niema.
Tylko co chwila przeraźliwie spokojny głos komendy: — Szlusuj!
To trzeba ściskać szeregi, które wyszczerbia — śmierć.

Kiedy po trzecim ataku przyszedł ostatecznie rozkaz odwrotu, pułk był zdziesiątkowany.

Mój nowy pan miał czapkę dziurawą, jak sito, a na ciele parę, lekkich na szczęście, ran.
Wracali samotni, wbrew wszystkim i wszystkiemu, wierni obrońcy polskiego honoru.







Pod koniec przewlekłej kuracyi mego pana pewnego wieczoru ktoś cicho zastukał do drzwi.
Patrzałem jak zwykle ciekawie z pod wysokiej lampy, kiedy dwaj goście weszli do pokoju.
Pierwszy — tak, to przyjaciel i towarzysz broni mego pana, — odwiedzał nas często, — ale — drugi?

Kiedy podszedł w krąg światła, o mało nie spadłem z biurka.
Toż to mój chłopiec! Stamtąd. Tak! nie mylę się. Odzież nie zdołała go odmienić. To jeden z oficerów, spotkanych niegdyś przed chatą Komendanta — tam. Najmłodszy.
Siedli przy biurku. Przez sinawy dym papierosów widzę dobrze trzy pochylone ku sobie, młode, szlachetne twarze. Mówią cicho.
Przemieniam się cały w słuch. Cóż się dzieje?
Słyszę. I nagle... Jezus Marya, co oni mówią! To nieprawda!
— Komendant uwięziony. Pierwsza brygada rozwiązana. Większość ludzi po więzieniach. Rozsypka. Źle.
— Cóż będzie dalej? — pyta mój pan.

— Ha! zeszliśmy pod ziemię, jak krety — brzmi odpowiedź. — Skrycie trza znowu iść. Wszędzie dotrzeć. Wszędzie być. Taki rozkaz.
Mówią o organizacyi. O zadaniach pracy.
Pójdziemy razem.
Mój pan oddawna służył już wspólnej sprawie. W organizacyach wojskowych pracował. Stanie się teraz ważną sprężyną ruchu.
Rozmowa schodzi na szczegółowy plan działań. Ręce się uścisnęły.
W pewnej chwili czuję na sobie uporczywy wzrok gościa.
— Widzę, że i wy, — odzywa się do mego pana, — macie tu niedźwiadki „na szczęście“. Mnie bo to przypomina inne, lepsze czasy.
Wyciąga po mnie rękę. Och, dać się poznać!
I nagle:
— Jezus Marya! toż to ten sam! Skądżeście go tu wzięli? Czy nie wiecie, co z dzieckiem? Rany Boskie, skądżebyście wy mieli wiedzieć? Szalone rzeczy! — zachodzi w głowę gość.

— Chcecie wiedzieć, co z Zosią? — uśmiecha się gospodarz.
— Co? Wy naprawdę wiecie? No i cóż Zosia? Mówcież! Mówcie!
— A no, Miś doprowadził szczęśliwie małą do swoich państwa, a moich krewnych, Niedźwiedzkich w Stanisławowie, którzy wzięli ją na wychowanie. A mała — raz kiedyś — dała go mnie. Gdzież bo on nie był!

Westchnął na wspomnienie tamtych czasów. Poczem, w krótkich słowach opowiedział dzieje nasze od chwili spotkania w wagonie.

Jak mogłem, podkreślałem słowa jego gestem żołnierskim. To był mój raport. Na końcu mruknąłem z zadowolenia.
— No i pomyślcie, — dziwił się gość. — A myśmy tam za tę Zosię natrzebili kozaków. Żal się Boże! Chłopcy chcieli na gwałt odbijać małą. Ale gdzie? Wiatru w polu szukać. A to ten niedźwiadek zrobił swoje. No! no!
— Ale skąd on się tam u was wziął? — pytał teraz mój pan.
Przyszła kolej na gościa opowiadać moje dzieje w Legionach. Teraz jemu zamgliły się oczy od wspomnień.
— Ale nie wypuszczajcie już z rąk tej małpy, — rzekł wreszcie, otrząsając się ze wzruszenia. — Niechże on i nas teraz doprowadzi do szczęśliwego portu.
— Jak Zosię! co?
Roześmieli się, poklepali mię na pożegnanie i wyszli.
Nawet „małpą“ nie byłem urażony.







Radość moja stała się zupełną, kiedy, dzięki szczęśliwym okolicznościom, pan mój dostał samochód i, umieściwszy mię na koźle, zaczął objeżdżać w ten sposób szerokie drogi rosyjskie.
Pierwszy raz byłem pijany wiatrem. Zrozumiałem, co to jest pochłanianie przestrzeni. To była rozkosz.
Automobil był pochodzenia belgijskiego. Zacna, solidna maszyna, pełna najlepszych zasad.
Zaprzyjaźniłem się z motorem. Wszystkie części składowe powierzyły mi swoje tajemnice. Prowadziliśmy nieraz długie rozmowy, z których dowiedziałem się wiele.
Automobil tęsknił do kraju i twierdził, że takich dróg, jak w jego ojczyźnie, niema nigdzie na całym świecie. W tęsknocie pocieszało go jedynie to, że służy u nas dobrej i pokrewnej sprawie. Całą siłą bowiem swego czterdziestokonnego motoru nienawidził niemców i pragnął powrotu do wolnej ojczyzny.
Byliśmy sobie blizcy. Rozumieliśmy się i szanowali wzajemnie.
Piękne też były nasze wspólne jazdy.
Ale najpiękniejsza ze wszystkich — ta, co powiodła nas, szalonych pędem i nadzieją, na wieść, że druga brygada Legionów przeszła na naszą stronę.
Motor pędził, jakby już był na drogach belgijskich. W uszach śpiewał wiatr najpiękniejsze marzenia.
Wszyscy troje wstąpiliśmy na służbę do Hallera.
Aż oto radosne drogi nasze przegrodziła błękitna woda Dniepru pod Kaniowskiem obozem.
Tu rozstałem się z moim panem. Poszedł walczyć w szeregach, mnie zostawiwszy na koźle samochodu.
I nie miałem go już wówczas zobaczyć — długo.
Jeszcze jedna bohaterska obrona. Jeszcze jedna klęska. I oto wyciągają się ku mnie obce, najstraszliwsze ręce.
Obóz zdobyli niemcy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.