<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Burza jesienna
Pochodzenie Tragikomedye małżeńskie w zbiorze Nowele humoreski
Wydawca Franciszek Bondy
Data wyd. 1890
Druk W. Stein
Miejsce wyd. Wiedeń
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Burza jesienna.

Bywają ludzie obdarzeni na pozór przywilejem wiecznej młodości. Mówię na pozór, bo dzieje się to tylko skutkiem lepszego zakonserwowania się lub szczęśliwej fizyognomji — ale zawsze co starość to nie młodość — trudna rada! I w naturze trafia się nieraz, że mamy w późnej jesieni letnie dni; ale choćby najpiękniejsza jesień, to gdy liście z drzewa raz już opadną, nie zazieleni się ono na nowo; a jeżeli przypadkiem z którego pączka wystrzeli listek, to mróz zwarzy go niebawem. Tak samo zdarza się, że i człowiek w późnej jesieni swojego życia, mając siebie za wyjątek z pod odwiecznej reguły, radby odnowić chwile płochej młodości, ale cóż, kiedy w prędcę przekonywa się, że to tylko... fałszywy apetyt.
Jedną z takich zwodniczych fizyognomii cieszył się p. Ambroży, który chociaż liczył sobie już blisko sześćdziesiątkę, wyglądał zaledwie na czterdziestokilko letniego. Winszowano mu tego tak często, iż nareszcie nabrał przekonania, że ma zdrowie żelazne i posiada wszelkie kwalifikacye na Matuzala. Stało się to u niego po prostu manią, każdą rozmowę usiłował naprowadzić na kwestyę wieku i dobrego wyglądania, przydawał sobie nawet lat, aby wywoływać tem większe wrażenie. Ile razy słyszał, jak ktoś skarzył się, że z wiekiem zaczyna zapadać na zdrowiu, zwykł był mawiać:
„Ja, panie, mam już siódmy krzyżyk (notabene, nie skończył jeszcze sześćdziesiątki) a nie myślę wcale narzekać.“
„Nie może być!“ odpowiadano, „pan dobrodziej nie wyglądasz wcale na te lata.“
„No, to prawda, wyglądam młodziej, ale tak jest, panie“, mówił przybierając wyraz fałszywej skromności, gdy oko błyskało tryumfem.
O takich przypadłościach, jak ociężałość, która przychodziła z wiekiem, jak jakieś strzykanie i łamanie po kościach, jak coraz częściej dokuczająca dychawica, albo początki kataru żołądkowego i stwardnienie wątroby, nie mówił nic a nic, uważając to wszystko za objawy przypadkowe, które tak samo dają się nieraz we znaki i młodym.
Miał p. Ambroży żonę młodszą od niego o lat przeszło dziesiątek, która jednakże była słabowitą, więc znowu wyglądała starszą niż wiek wskazywał. Było to stadło bezdzietne, ale pod względem pożycia wzorowe, co może wypadało zawdzięczać temu, że jejmość jakkolwiek wątła, w domu wodziła rej, trzymając małżonka niejako pod pantoflem. Słabość jest czasem wielką siłą.
Z biegiem lat jednakże stan rzeczy po trochu się zmienił; pani zestarzała się przedwcześnie, pan ani myślał abdykować ze swoich pretensyj do młodości. Przy odrobinie złej woli harmonia mogła być zakłóconą. Jeszcze też sama pani Ambrożowa dla przypodobania się mężowi, nie przewidując w niewinności ducha żadnych złych z tego następstw, podniecała w nim to dobre o sobie rozumienie, potrącając raz po raz o strunę, która brzmiała dlań najwdzięczniej.
I tak naprzykład stawała z nim przed zwierciadłem i każąc mu się przeglądać, mówiła:
„Jak ja staro przy tobie wyglądam, mój mężusiu, prawda?“
„Ale gdzie tam! zdaje ci się.“
„Jakto, nie uważasz tego?“
„Musiałaś dziś źle spać, więc jesteś trochę mizerna.“
„Nie! ty musisz mieć jakiś sekret, przyznaj się.. jesteś drugi Cagliostro... przecież ty zamiast się starzeć, to jesteś młodszym z każdym dniem, wyraźnie przystojniejesz.“
„To tylko tak w twoich oczach, kochanie“, odpowiadał obłudnie, lecz porównywając swoje pełne oblicze ze zmarszczkami połowicy, podziwiał mimowolnie względność, z jaką obszedł się z nim ząb czasu, wówczas gdy na jej wdziękach zostawiał tak widoczne ślady swoich zadraśnięć.
To mu nasuwało najzuchwalsze zamysły, które, chociaż opędzał im się jak mógł z początku, utkwiły mu nareszcie w głowie. Nie wiedzieć, jak doszedł do tego, że swoje obowiązki względem żony zaczął uważać wprost za jakąś funkcyę honorową, a stanowisko swoje, jako małżonka, za rodzaj synekury, pozwalającej mu ubiegać się o poboczne beneficya, do których, jak mu się zdawało, miał wszelkie prawo. Były to zrazu jakieś pojęcia niejasne, obrazy mgliste, które potrochu zaczęły przybierać kształty coraz to wyraźniejsze. Marzył coraz śmielej o emancypacyi — chociaż długo nie mógł się zdecydować na przyjęcie jakiegoś pozytywnego planu, podobny do długoletniego więźnia, który odzyskawszy wolność, nie wie sam jeszcze, jak ma z niej korzystać i gdzie się udać.
Przedmiotem jego marzeń była naturalnie ta płeć zdradziecka, której pierwsza reprezentantka Ewa w raju jeszcze skusiła do złego pierwszego mężczyznę. Wiele bardzo względów, z któremi bądź co bądź musiał się rachować, nie dozwalały mu puszczać się na szerszą arenę, dostępną dlań chyba w jakiejś bardzo odległej niedającej się bliżej określić przyszłości; z konieczności więc ofiarami, na których podbicie pozwalał sobie snuć zdradliwe projekta, mogły być na początek tylko nimfy, drjady i najady zaludniające Kopytówkę, wieś jego dziedziczną. Dalekiemi one były od urzeczywistnienia jego ideałów, ale któż nie wie, jak ponętnego zapachu nabiera owoc zakazany od chwili, gdy poń sięgamy?
Tak właśnie było z panem Ambrożym. Wierny do pewnego czasu małżonek, zwykł był patrzeć dotychczas na kopytowieckie piękności okiem gospodarza tylko, klasyfikując je na podstawie większej lub mniejszej zręczności i zdolności do pracy. Jeżeli która z nich wzbudziła w nim admiracyę, to tylko ze względu na tę zaletę; jeżeli podziwiał jej zręczne ruchy lub klasyczną budowę, to wówczas, gdy te marmurowe kształty dźwigały snop zboża, a giętka kibić przeginała się malowniczo przy grabieniu siana lub przy wywijaniu sierpem na zagonie. Teraz zaczynał dopatrywać w nich zupełnie innych stron.
Dawniej, gdy przy okrężnem przodownica wręczając mu wieniec z żyta lub pszenicy uścisnęła jego kolana, brał ją w obecności żony w objęcia z uczuciem całkiem ojcowskiem, do którego mógł się otwarcie przyznać przed towarzyszką życia — a gdy czasem który z wolnomyślniejszych sąsiadów pozwolił sobie na ten temat jakiejś swawolnej uwagi, nie licującej z zasadami wyznawanemi przez p. Ambrożego, ten odpowiadał dobrodusznie śmiejąc się na całe gardło — bo swoją drogą lubił zawsze tłuste dykteryjki:
„Nie dla psa kiełbasa, mości dobrodzieju.“
I mówił to w najlepszej wierze, bez żadnej obłudy.
Dziś przy podobnej okoliczności zaczerwieniłby się z pewnością, a już jak ognia bał się, żeby żona nie wyczytała mu przypadkiem oczu jego tajemnych myśli. I to nie dla tego, żeby sumienie robiło mu zbyt dotkliwe wyrzuty, bo na to dał sobie absolucyę, ale ze względu na sceny małżeńskie, które mógł napewno przewidywać w podobnym wypadku.
„Kobiety są tak uprzedzone, tak łatwo dają ucho plotkom“ rozumował sobie, „że z rzeczy, o której nie warto mówić, gotowe są zrobić najokropniejszą awanturę. Trzeba się mieć na ostrożności.“
Pan Ambroży mógł napewno spodziewać się, że jego pani, jakkolwiek stworzenie wątłe i słabowite, w obronie swojej godności małżeńskiej stanie się jeżeli nie groźną, to dokuczliwą. Jej siłą było zamknięcie się w milczeniu — a jest to broń tak dobra, jak każda inna; bywa czasem nawet daleko groźniejszą niż najbystrzejsze potoki słów; te przynajmniej przemijają, uchodzą bezpowrotnie, gdy milczenie rozlewa się jak bagnisko i zatruwa wszystko naokoło.
Emancypujący się małżonek postanowił tedy być ostrożnym, ale to samo już wskazuje, że nie myślał zrzekać się swoich zamiarów. W piersiach jego założyły sobie magazyn palne materyały, dla których dosyć było jednej i skierki, aby wybuchły płomieniem.
Tej iskierce dano było paść z oczu mężatki: grzech podwójny, z którego jednak pan Ambroży tłumacząc się wyjątkowemi okolicznościami, nic sobie nie robił. Mężatce tej było na imię Magda; kobiety zaś wiejskie zazdroszcząc jej smukłego wzrostu, przezwały ją trywialnie Wielguśnicą. Z męża nosiła nazwisko Graczykowej, albo wprost Maćkowej. Oprócz smukłego wzrostu, obdarzona była nadto imponującą urodą, pod względem której nie miała we wsi rywalki. Był to typ mogący służyć rzeźbiarzowi za model do posągu Junony.
Pośrednikiem w bliższem zetknięciu się pana Ambrożego z Maćkową był jak zwykle przypadek, ten sam przypadek, który biblijnej pamięci królowi Dawidowi nasunął grzeszne zamysły względem Betsabei, ukazawszy mu wcale niedyskretnie z tarasu pałacowego żonę Urjaszową, myjącą się w swojej sypialni bez najmniejszej żenady, bo nie myślała, żeby ją kto podpatrywał (co zresztą nie jest dowiedzionem historycznie). Tak samo pan Ambroży zapłonął w jednym momencie, niby siarka, gdy raz wyszedłszy na przechadzkę za ogród, nad staw utworzony przez zatrzymaną przy młynie rzekę, ujrzał Magdę stojącą prawie po kolana w wodzie, z zakasanemi powyżej łokci rękawami, piorącą bieliznę i wywijającą energicznie trzymaną w muskularnej ręce kijanką.
Widok podobny na wsi nie jest wcale osobliwością, a dla niego nie był niczem nowem; dlaczego w owej chwili uderzył go, sam nie wiedział. Znał przecie Magdę oddawna i widywał ją bardzo często, a jednak nigdy nie zrobiła na nim tego wrażenia, co dzisiaj. Lubił ją zawsze jako dzielną robotnicę i rządną gospodynię, nawet udzielał jej chętnie nieraz sposobem pożyczki czy to drobną kwotę pieniędzy, czy jaką ćwierć zboża na przednówku lub do siewu, ponieważ wiedział, że mu to rzetelnie odda lub odrobi; oto i teraz właśnie była mu winną za dwie ćwierci jęczmienia, które jej pożyczył do siewu. Jeżeli ta jego uczynność miała jaki interes, to ten chyba, żeby w osobie czy to samej Magdy, czy jej męża, zapewnić sobie robotnika na czas sprzętu siana, żniwa lub kopania kartofli.
Dlaczegoż w owej pamiętnej chwili myśli jego przybrały zupełnie inny kierunek? dlaczego te dwie ćwierci jęczmienia dotychczas nie zapłacone nasuwały mu pomysły nie mające żadnego związku z gospodarstwem? ani myślał zastanawiać się nad tem, tylko ulegał bezwiednie natchnieniom będącym dziełem odniesionego wrażenia.
Prawda i to, że znalezienie się Magdy mogło było wydać się prowokującem, bo gdy ujrzała pana stojącego nad brzegiem stawu i przypatrującego się jej robocie, wyszła z wody poprawiając braki toalety zastosowanej do czynności jaką była zajęta, a otarłszy mokrą rękę o fartuch, przystąpiła doń i pocałowała go w rękę. Ale to także nie było wcale czemś nadzwyczajnem; wszakże ile razy zdarzyło jej się spotkać z panem, witała go w taki sam sposób z wielką rewerencyą, bo zależało jej wiele na tem, żeby być zawsze w łaskach. Tym razem jednak jej uśmiech (tak się przynajmniej panu Ambrożemu zdawało) miał wyraz zupełnie inny niż zwykle; może dlatego, że uśmiechając się pokazała szereg zdrowych, równych i białych niby perły ząbków, których piękności, rzecz dziwna, nigdy przedtem nie zauważył. Niemniejszy urok miał dlań także nowo dostrzeżony rozkoszny dołeczek, uformowany skutkiem uśmiechu na jędrnym, brzoskwiniowym puszkiem pokrytym policzku.
To też odrzucając sztywny ceremoniał, przestrzegany zazwyczaj przy podobnych spotkaniach, miał p. Ambroży żywą ochotę zawiązać z Magdą rozmowę, powiedzieć jej coś ujmującego; tylko nie wiedział, jakby to obrócić, żeby nie wystawić na szwank swojej godności, a powiedzieć co miał na myśli. Zdobył się nareszcie na to, że poklepał ją poufale po policzku i zapytał się:
„Ciepła woda?“
„Abo to mróz, żeby miała być zimna“, rzekła w sposób figlarny i odeszła napowrót do swojej roboty.
Pan Ambroży odprowadzając ją oczyma i podziwiając jej chód, jej pyszne kształty i pełne wdzięku przegięcie kibici, nie pojmował jak się to stało, że dotychczas nie zwracał wcale na to wszystko uwagi. Nie miał oczu? ślepy był, czy co? Tem chciwiej za to pożerał Magdę oczyma, niezadowolony wielce ze zbytecznych ceremonij, jakie względem niego zachowywała; wszedłszy bowiem do wody, zanadto troskliwą okazała się o przyzwoite decorum swojej toalety, strzegąc się malowniczego nieładu, który go tak zachwycił w pierwszej chwili. Nie mógł zaprzeczyć, ze dawała tem dowód wielkiego uszanowania dla jego osoby, ale byłby daleko wolał, żeby go była traktowała poufalej i porzuciła niepotrzebną etykietę.
To też dając wyraz temu niezadowoleniu, po pewnym czasie, gdy kijanka, którą Magda wymachiwała z wielką energją, spoczęła na chwilę, rzekł nieśmiało:
„Magda!“
„Słucham“, odrzekła taż nie patrząc nań, bo zajęła się pilnie przewracaniem chust na drugą stronę.
„Spodniczka ci się macza w wodzie.“
„No, to co?“
„Szkoda!“ zakonkludował, ukrywając w tem jednem słowie myśl, którą chciał wyrazić.
„Nic jej się nie stanie“, rzekła na to Magda, biorąc się z zapałem na nowo do kijanki.
Ton, jakim wymówiła te słowa, dał poznać panu Ambrożemu, że tajemne jego intencye zostały zrozumiane. Sam nie wiedział, czy się z tego cieszyć, czy wstydzić.
Bądź co bądź, preliminarya zostały zawiązane, chociaż nie w taki sposób, aby był zupełnie z nich zadowolonym. Żeby się była choć obejrzała! Uraziła się, czy co?
Stał tak jeszcze czas jakiś, niepewny co ma dalej robić, gdy nagle usłyszał po za sobą w ogrodzie wesołe szczekanie Biża, faworyta i nieodstępnego towarzysza żony, co było wyraźną wskazówką, że i ona sama musi być gdzieś niedaleko.
Przeląkł się tak, jak gdyby był już złapany na najgorętszym uczynku; zaczął więc rejterować pomaleńku ze swojego obserwacyjnego stanowiska, co było tem konieczniejszem, że do prania poczęło się schodzić coraz więcej kobiet, w których to jego niezwykłe zachowanie się mogłoby wzbudzić jakieś podejrzenia. Zdawało mu się już nawet, że spostrzega złośliwe uśmiechy i dwuznaczne spojrzenia kumoszek; ażeby więc nie dać pola do domysłów tak im, jak żonie, która prawdopodobnie widziała go z ogrodu, wdział maskę najzupełniejszej obojętności. Szedł brzegiem stawu jak najwolniej, przystawiając czasem dla zbierania kamyków, któremi bawił się jak student, puszczając kaczki na wodę, ale nie obejrzał się już ani razu na Magdę, która w prostocie ducha nie domyślała się wcale znaczenia tych jego manewrów.
Przez następnych dni kilkanaście poprzestał pan Ambroży na widywaniu jej tylko z daleka, lub na przypadkowych spotkaniach, a tymczasem układał plan dalszego postępowania, które wymagało nader ostrożnej taktyki. Tyle było względów do zachowania! Najprzód tajemnica przed żoną, która broń Boże, żeby się o czemś dowiedziała; następnie należało mieć na uwadze męża, tego Maćka, przed którym od niejakiego czasu spuszczał oczy mimowolnie, nie mając odwagi spotkać się z jego spojrzeniem.
Ów Maciek, była to wcale niepoczesna figura; od żony niższy może o pół głowy, nosił nadane mu z tego powodu nazwisko Kurty, pod którym więcej był znanym we wsi, niż pod swojem rodowem. Swoją drogą zawadyaka i wielkie ladaco, próżniak; rej wodził po karczmach i weselach, na których wiecznie drużbował. Żonie przeniewierzał się często, za co fizyognomia jego spotykała się regularnie z jej muszkularną rączką, co nie przeszkadzało, że potem następowała najlepsza zgoda; bo kochali się po swojemu, pobrawszy się z przywiązania, którego podobne drobnostki zachwiać nie były w stanie. Magda wiedziała dobrze, że wybryki małżonka były skutkiem nie czego innego, tylko jego wichrowatej natury; zaś przeciwko niej samej, nikt nic złego nie mógł powiedzieć. W gospodarstwie, pomimo niedbalstwa Maćka, wiodło im się nie najgorzej, a to dzięki zapobiegliwości żony.
Wszystkie te okoliczności znane były dobrze panu Ambrożemu, który się jednak niemi nie zrażał, polegając na uniwersalnym środku, znanym jeszcze od czasów mitologicznej Danai, której bóg Olimpu zawrócił główkę, spuściwszy na nią deszcz złoty. Tego właśnie wypróbowanego środka zamierzał użyć pan Olimpu zwanego Kopytówką, tylko w skromniejszych naturalnie rozmiarach, bo za punkt wyjścia miały tu służyć owe dwie ćwierci jęczmienia pożyczonego Maćkowej na zasiew a dotąd nie odrobionego.
Czuł jednak jak śliskim był grunt, na który się puszczał, i jakiej tu potrzeba było z jego strony pomysłowości. Wyrabiał ją tymczasem w sobie jak mógł, przechodząc pod tym względem prawdziwą szkołę.
Pomimo owych pozorów młodości, stając się z wiekiem coraz ociężalszym, przestał od niejakiego czasu trudnić się bezpośrednio gospodarstwem, zdając wszystko na ekonoma, a osobiście naglądając kiedy niekiedy z amatorstwa, — teraz przecież czynił to daleko częściej, już nie z amatorstwa, ale skutkiem z góry powziętego planu. I tak dnia jednego, gdy przy wydeptywaniu końmi w stodole rzepaku, wypadło przenosić ziarno na inne boisko, ażeby przed oddaniem na młynek odciągnąć zeń na przetaku odpadki słomy i stręczyn, pan Ambroży, który wiedząc, że Magda jest między najemnicami, pilnował roboty od samego rana, polecił ekonomowi odkomenderować do tej czynności, którą z zręczniejszych robotnic. Wynikła z tego mała dysputa, w której dziedzic przekonał ekonoma, że nie było zręczniejszej i pilniejszej nad Magdę Graczykową, skutkiem czego ją ostatecznie przeznaczono do roboty, przy której miała pozostać sama jedna na osobnem boisku.
Nie pozostawało tedy panu Ambrożemu jak udać się za nią, ale w tej chwili był zanadto dyplomatą, aby miał okazywać zbyteczny pośpiech, więc pomimo niecierpliwości począł kołować, zaglądać do kątów, w których nie był wcale potrzebny, aż nareszcie tak sobie, niby z niechcenia zaszedł na owo boisko... nie przeczuwając zgoła, jak miła czekała go tam niespodzianka.
Oto co ujrzał: na środku boiska Magda skrążała na przetaku rzepak, a nad nią stała uzbrojona w parasolkę i w ogromnej pameli na głowie... jego żona! przy nogach pani, zwinięty w kłębek, spoczywał Biżu, który usłyszawszy kogoś wchodzącego, rzucił się nań najprzód z wielkiem ujadaniem, ale poznawszy pana począł go witać natarczywemi karesami. Gdyby nie żona, byłby go p. Ambroży z wielką chęcią posłał uderzeniem buta aż za wrota boiska, wynagradzając sobie choć w części tą satysfakcyą doznany zawód; ale ponieważ to jakoś nie uchodziło, więc się powściągnął.
Obecność pani Ambrożowej w stodole nie była żadną nadzwyczajnością, bo nieraz przy dniu pogodnym, gdy się czuła wolną od niedyspozycyi, pozwalała sobie udawać się spacerkiem nietylko do gumien, ale nawet w pole, jeżeli gdzie niedaleko była robota; ale tym razem mąż spojrzał na nią podejrzliwie, a uśmiech jakim go powitała, przyjął z niedowierzaniem. Na złodzieju czapka gore. Dyabeł nie śpi... a nuż się czegoś domyśla? Nie zdawał sobie sprawy, jakim sposobem stać się to mogło, ale dosyć, że miał nieczyste sumienie. Jeszcze też zagadnęła go w sposób dwuznaczny:
„Mąż nie spodziewał się pewno, że mnie tu zastanie.“
Jakby mu z ust wyjęła. Co tu na to odpowiedzieć? Skrzywić się? źle... rozśmiać, chociażby zadając sobie gwałt, kto wie, czy nie gorzej jeszcze, bo mogłoby wyglądać na lekceważenie. Najlepiej będzie okazać troskliwość, więc rzekł:
„Ale żonusiu, tu są przeciągi, boisko na wskróś otwarte... żeby cię nie zawiało.“
„Gdzież znowu przeciągi, nie ma wcale wiatru. Właśnie korzystałam z tego, żeby wyjść trochę do gospodarstwa... ty wiesz mężusiu, jak jestem rada, gdy mogę być ci użyteczną, wyręczyć w pracy... Idź, idź, odpocznij sobie, wczoraj nie miałeś czasu przeczytać gazet (cały dzień łaził za Magdą), ja tu popilnuję za ciebie.“
Dobryś! czy licho nadało... Miał ochotę powiedzieć, że Magdy nie trzeba pilnować, ale nie mógł wykrztusić.
„No, i nie podziękujesz mi?“ dodała nadstawiając twarz do pocałowania.
Niepodobna było robić trudności, więc pocałował, ale o ile możności na zimno, uważając wszelki objaw zbytecznej czułości wobec Magdy za coś nad wyraz nieprzyzwoitego.
Odszedł z nosem spuszczonym na kwintę, straciwszy taką dobrą sposobność. Jak tu nareszcie zrobić, żeby się porozumieć z Magdą w cztery oczy? Nie było to tak łatwem, jak się na pozór zdawało; w pewnych wypadkach jest rzeczą arcyniewygodną być pierwszą osobą, za którą wszystkie spojrzenia zwracają się jak za słońcem, gdziekolwiek się ruszy. Gdyby, czego Boże broń, jego zachowanie się dało asumpt do plotek, zdradzając tajne zamiary, z któremi się nosił, wtenczas już cała ludność wsi, szczególniej baby, uorganizowałyby się w tajną policyę na usługi jego żony.
Były chwile, że gotów był dać za wygraną, ale zwyciężyła pokusa. Więc raz, gdy myszkując jak zwykle pod pozorem troskliwości o gospodarstwo, zobaczył męża Magdy w stodole pomiędzy młockami i przekonał się, że jej samej nie ma u roboty, zdecydował się na prawdziwy zamach stanu. Przyszedłszy do domu, zawołał chłopca ze wsi, pracującego przy ogrodniku, bo z domowych nikogo nie użyłby do tego celu, i rzekł do niego:
„Ruszaj mi zaraz do chałupy Maćka Graczyka zawołaj go tu do mnie.“
Gdy zaś chłopak puścił się ku wsi, odwołał go jeszcze i dodał unikając mimowoli jego wzroku:
„A jeżeliby go nie było w domu, to niech chociaż ona przyjdzie... tylko duchem, galop! — rozumiesz?“
To powiedziawszy, udał się do swojej kancelaryi, w której zwykł był udzielać posłuchań w sprawach gospodarskich i czekał pełen dziwnego niepokoju. Istotnie na początek i z samej uwagi na miejsce, w którym miało nastąpić spotkanie, nie mogło mu chodzić o nic więcej, jak o nawiązanie dobrych stosunków i skłonienie Magdy do wspólnego obmyślenia środków porozumiewania się w przyszłości. Ale z jakiej beczki z nią zacząć? jak działać? naciskiem czy dobrocią? nie wiedział sam, na co się ostatecznie zdecydować.
Bił się tak z myślami w najlepsze, gdy z sionki poprzedzającej kancelaryę doszedł jego uszu najprzód tupot bosych nóżek stąpających niekoniecznie lekko, a potem lekkie chrząknięcie. Zrazu doznał takiego uczucia, jak gdyby iskra elektryczna przebiegła po nim; potem otworzył drzwi zapytując: „Kto tam?“
„A! to ty“, rzekł następnie zobaczywszy Magdę i wpuszczając ją do kancelaryi, „to dobrze.“
„Wielmożny pan kazał wołać mojego“, zaczęła taż oddawszy zwykły pokłon, „ale go nie masz w chałupie; młóci na pańskiem, więc na to miejsce ja się zebrałam i przychodzę.“
„To bardzo dobrze... hm, hm... Słuchajno Magda“, zagadnął po chwili, robiąc minę surową, „jakże to będzie z tym jęczmieniem, com go wam pożyczył na przednowku... hę?“
„Z jęczmieniem?“ odrzekła Magda, „o jej! ady odrobim wszystko, jak się patrzy, ino niech wielmożny pan będzie jeszcze kruszynę cierpliwy.“
„Cierpliwy, cierpliwy... mnie się zdaje, że tej cierpliwości było już aż zanadto... i długoż to jeszcze ma być tego czekania?“
„O la Boga! toć już nie długo; przedzie chodzimy oboje do roboty, kiej ino nas zawołają; mamy już kwitów za tyla, że jak się zrachuje, to niewiela co będzie brakować. Już niech wielmożny pan będzie tak delikatny i nie napiera na nas.“
Tym słowom towarzyszył giest tak wdzięczny i spojrzenie tak wymowne, że pan Ambroży, który zrazu nie wiedział, jak przystąpić do rzeczy, nagle poczuł wielką determinacyę.
„Widzisz Magda“, odezwał się po chwili, zniżając głos, „hm, hm... trzeba ci wiedzieć, że ja dla ciebie gotów jestem zawsze zrobić to, czegobym dla nikogo na świecie nie zrobił — masz u mnie nietylko kredyt, ale... nawet mógłbym ci darować cały ten dług.“
„A to jak?“ zapytała patrząc nań zdziwionymi oczyma.
„No, tak... że nie będę o niego wołał... bo widzisz... ja cię tak lubię..“
„Wielmożny pan mnie tak lubi? i bez to inoby mi darował? akurat! przecież ja znowyk nie jestem taka głupia, żeby wielmożny pan kpił sobie ze mnie.“
„Ale ja wcale nie kpię, mówię na prawdę.“
„I tak za nicby pan darował?“
„No, jużci nie za nic... musiałbym wiedzieć, że będziesz mi za to wdzięczną.“
„Ady jabym za pana prosiła pana Boga dzień i noc.“
„To swoją drogą... ale... trzeba jeszcze, żebyś była dla mnie taką... żebym... był z ciebie kontent.“
„Ho, ho, ho...“ rzekła Magda tonem dającym poznać, ze się domyśliła o co chodzi, „i jakaż ja to mam być dla pana?“
„Chcesz wiedzieć?.... no, to czekaj, ja ci zaraz wytłomaczę...“ po tych słowach chciał się przybliżyć do Magdy, ale... najprzód napotkał zaporę nie do przebycia w postaci wyciągniętej ręki silnej, sprężystej, nieprzełamanej niby żelazna sztaba, z dłonią ściśniętą w kułak — następnie stracił formalnie głowę, gdy usłyszał nagle z niewielkiej gdzieś odległości szczekanie faworyta żony. Poczciwy Biżu! jak to dobrze, że ma zwyczaj odgrywania roli herolda swojej pani. Jego głos ostrzegł pana Ambrożego przed grożącem mu niebezpieczeństwem.
Odskoczył więc co prędzej od Magdy, ta zaś zapomniawszy o ukłonie należącym się na pożegnanie dziedzicowi, uderzyła we drzwi i sporym krokiem, ale bardzo zamyślona powróciła do swojej chałupy. Zrazu mąciło jej się w głowie, ale po trochu oswajając się z sytuacyą, przyszła do przekonania, że gdyby miała rozum, mogłaby tak obrócić na swój profit, żeby i wilk był syty i owca cała.
To też przy następnych przelotnych spotkaniach, które jakoś zdarzały się częściej niż przedtem, zdawało się panu Ambrożemu, że czyta w oczach Maćkowej coraz bierniejsze poddanie się biegowi wypadków i to spostrzeżenie napawało go jak najlepszą otuchą. Oczywiście, już od niego tylko zależało przyspieszyć rozwiązanie, jemu pozostawioną była inicyatywa stanowczego kroku.
Sposobności jednak nie nastręczały się jakoś tak, jakby sobie życzył; z niejednej mógł był korzystać, gdyby tak miał ze trzydzieści a chociażby tylko dwadzieścia lat mniej na karku — ale teraz nie mógł w żaden sposób; sam przyznawał się do tego przed sobą po cichu. Raz naprzykład pasła sama jedna bydło gromadzkie na wygonie tuż pod lasem, ale cóż kiedy to było Bóg wie gdzie, aż na samej granicy; iść pieszo, za daleko na jego nogi, które od niejakiego czasu odmówiły mu posłuszeństwo; jechać konno? a cóż zrobi z koniem? będzie mu zawadzał... więc bryczką? akurat! brać z sobą furmana, żeby plotek narobił? tak źle i tak nie dobrze. Drugim razem spotkanie zdarzało się w miejscu nie tak odległem, ale znowu deszczyk mżył przez cały dzień, a jemu wilgoć tak teraz oddziaływała na płuca, nie mówiąc już o reumatyzmie, że niepodobieństwem było ryzykować się.
Rad nie rad przeto musiał poprzestawać na owych przelotnych spotkaniach, dla ułatwienia których obmyślił sobie bardzo dogodne stanowisko na skraju ogrodu, przy płocie, po za którym biegła ścieżka do źródła. Tą ścieżką rano i wieczorem chodziła zazwyczaj Magda z wiadrami po wodę, co nastręczało mu łatwość widywania jej a czasem i zamienienia kilka słów, jeżeli nikt nie przeszkodził.
Aż nareszcie trafiła si okoliczność, z której bądź co bądź postanowił korzystać. Na Maćka przypadała właśnie kolej stróżowania we wsi przez noc całą, a to znaczyło, że nie będzie go w chałupie od wieczora aż do świtu; gdyby tak dało si namówić Magdę, żeby przyszła na schadzkę do ogrodu? myśl wyśmienita! Wszystkie oznaki wróżyły noc pogodną, cichą, a że to było na wschodzie księżyca przed samym nowiem, więc obiecywała być i ciemną — rzecz tak pożądana dla złodziei i kochanków! Nikt nie spostrzeże... w ogrodzie pełno miejsc ustronnych, zarośli... Pozostawało więc tylko znaleźć sposobność rozmówienia się z Magdą, aby ją skłonić do zgodzenia się na propozycyę.
Szczęście mu sprzyjało, bo zaledwie zajął miejsce na zwykłem stanowisku, wnet ukazała się i ona, a że w bliskości nie było nikogo, więc w lot skorzystał z niego.
„Magda!“ rzekł prędko, skoro się zbliżyła, „twój mąż dziś na stróży, przyjdź w nocy do ogrodu.“
„A to po co?“ zapytała, przystanąwszy z wiadrami pokazując w półuśmiechu białe zęby.
„Mam ci powiedzieć coś bardzo dobrego.“
„Ja ta nie ciekawa tych dobrości.“
„No, nie pożałujesz jak przyjdziesz, zobaczysz“, mówił, oglądając się niespokojnie.
„A to niech pan gada tutaj, kiej pan ma gadać“, rzekła tonem świadczącym o spoufaleniu się z dziedzicem.
„Tu nie można“, odrzekł. „Patrz, idzie Majchrowa, nie trzeba, żeby nas widziała.“
Magda zabierała się do odejścia.
„No, przyjdziesz?“ mówił natarczywie.
Zdawała się namyślać, nareszcie uśmiechnęła się jakoś figlarnie i rzekła:
„Co ja tu mam przychodzić.... Abo to pan nie wie, gdzie nasza chałupa...“
I po tych słowach zniknęła na zakręcie, nie spojrzawszy nań nawet.
Rendez vous w chałupie! masz do dyabła.... na to nie był przygotowanym, o takiem ustępstwie z jej strony nie marzył wcale. Ciekawa rzecz, coby jej było szkodziło przyjść samej do niego, do ogrodu? Pomimo całej niecierpliwości, z jaką pożądał schadzki, wydawało mu się grubo niewłaściwem, żeby on, dziedzic, skradał się do chłopskiego mieszkania w nocy, pokryjomu, jak jaki złodziej... fe!... Spotkać się w ogrodzie, to zupełnie co innego, ale chodzić po chałupach!... Gdyby go tak kto zobaczył!...
Z drugiej strony miało to wszystko dla niego jakiś tajemniczy urok... przenosiło w lata młodości... przypominało podobne awanturki z czasów jeszcze kawalerskich... a ta Magda, w skutek jego nalegań, wpuszczająca go do swojego mieszkania, wydawała mu się stokroć jeszcze ponętniejszą... Zresztą, wszystko to dowodzi, że jest zwyciężoną i że pozbyła się ostatnich skrupułów. Nie korzystać z tego, byłoby już chyba zupełnem skwitowaniem z żywionych tak dawno zamiarów.
Gdy w ten sposób walczył sam z sobą, gotując się do tak wielkiego przeniewierstwa swoim obowiązkom małżeńskim, starał się tymczasem być pełnym czułości dla żonusi i dotrzymywać jej kompanii do ostatka, co ją mocno zdziwiło, bo przyzwyczaił ją był już dawno do tego, że zaraz po herbacie zaczynał chrapać sobie w najlepsze. Dziś ją przetrzymał, bo pierwsza powiedziała mu dobranoc. Nareszcie, gdy się już uciszyło wszystko we dworze, pomimo ziewania, które go napadało, poszedł powiedziawszy sobie: „co będzie, to będzie!“
W pół drogi, którą odbywał z wszelką ostrożnością, utykając co krok z powodu ciemnej nocy, zaleciał go jakiś niedobry wiaterek, ale był tak zacietrzewiony, że mniej uważał na to; mruknął tylko; „za lekko się wybrałem“, i podniósł kołnierz paltota.
Nim dojdzie na miejsce, my zajrzymy tymczasem do Graczykowej chałupy. Tam wszystko odbywało się podług porządku przyjętego codzień; nie naruszało go nawet to, że Maciek udawał się na nocną stróżę, bo on często wychodził po nocy, to z wolcami ukradkowo na łąkę pańską lub którego z sąsiadów, to na jakąś tajemniczą wyprawę, z której wracał z wiązką słomy lub jakiej paszy, albo kawałkiem drewna na ogień dla Magdy, to snów z pękiem laskowych prętów na obręcze, lipowem łykiem na powrozy, słowem, co się dało. Należał do tych, którzy kupowanie podobnych rzeczy uważaliby za grzech. Dziś, że to była jego kolejka, szedł stróżować, ale nie bez myśli poszukania, czy się nie da co wynaleść dla siebie. No, jużci obcemu złodziejowi, albo jakiemu podejrzanemu włóczędze z pewnością nie daruje — ale żeby miał robić skrupuł w przyswojeniu sobie czegoś z tego, co z woli Boskiej rośnie i dojrzewa dla wspólnego wszystkich użytku, to się na nim nie pokaże.
Otóż Maciek zjadłszy kolacyę zarzucił na siebie sukmanę i wziąwszy kij w rękę, wyszedł. Magda uśpiwszy dzieci — a miała bębnów dwoje — ściągnęła z głowy chustkę, strzepnęła ją i cisnęła na skrzynię; potem usiadła przykucnąwszy u komina i zaczęła w zamyśleniu zgarniać popiół na zarzewie, które miało się tlić przez całą noc, ażeby do jutrzejszego śniadania nie potrzeba było szukać ognia.
Jeżeli jej przychodził na myśl dziedzic i jego dzisiejsza propozycya, to nie przypuszczała ani na chwilę, żeby jej odpowiedź mogła była przez niego być wziętą na seryo. Gdzieżby on miał przychodzić aż tu do niej! Wszakże ona powiedziała to tylko dla tego, żeby go zbyć delikatnie, nie odstręczając jednak zupełnie. Bo nie myślę wcale robić z Magdy istoty jakiejś idealnej. Była najlepszą, jaką być mogła na swojem stanowisku, ale jej wyobrażenia o moralności, o tem, co się godzi a co nie godzi, musiały koniecznie być właściwemi pojęciom sfery, w której się obracała. Nie jej wina, jeżeli były chwiejne; na ich ustalenie potrzebaby było innych wpływów. Dosyć na nią, że pomimo takich pokus chciała zostać wierną mężowi, zwłaszcza, gdy zważymy, że on sam ze swojej strony nie rządził się w tej kwestyi zbyt przesadzonemi skrupułami, cóż więc jej się dziwić, jeżeli nie była od tego, aby słabość pana namawiającego ją do złego wyzyskać materyalnie. W jej przekonaniu należało się jej to sprawiedliwie; nie działa się przez to krzywda nikomu. Przyjąć od niego od czasu do czasu jakiś podarunek, czemu nie? o jej! ma on aż nadto dla siebie, nie zuboży się przez to, a dla niej przy jej kłopotach gospodarskich znaczyło to tyle! Za to, jak się uśmiechnie do niego ładnie, to będzie miał dosyć — ale przyjmować go u siebie w chałupie? albo nawet chodzić na jakieś schadzki do pańskiego ogrodu? jeszcze czego! Jezu! gdzieżby ona się miała zgodzić na takie głupstwo. O męża nie chodziło jej nawet tak dalece; potrafiłaby mu zamydlić oczy, a wiedziała, że na to, coby mu pozwoliła widzieć, byłby cicho, żeby aby tylko mógł próżnować i mieć za co hulać — ale ludzie! adyć ona nie śmiałaby się pokazać na wsi, gdyby się takie rzeczy miały wydać.
Gdy tak sobie rozmyślała przed kominem, grzebiąc w popiele i zacząwszy mruczyć pacierz, dało się słyszeć najprzód zdaleka, a potem coraz bliżej szczekanie jakiegoś psa, tak jakby ten gonił coś lub kogoś, potem zaś prędkie lecz ostrożne skrzypnięcie drzwi prowadzących z sieni do izby. Zdziwiło to Magdę, a ponieważ w izbie było tak ciemno, że nie mogła dojrzeć przybysza, więc zerwała się na nogi i krzyknęła:
„Kto tu?“
„Cicho!“ rzekł przytłumionym i drżącym głosem pan Ambroży, „to ja.“
„Kto?“
„Ja, pan. Ale ciszej, bój się Boga, bo kto usłyszy: wszak tu przez ścianę mieszkają ludzie.“
Magda zlękła się ogromnie.
„Co pan zrobił najlepszego!“ zawołała żywo szeptem „niech pan idzie ztąd zaraz!“
„Nie kazałaś mi przyjść?“ rzekł pan Ambroży tłumiąc kaszel, którego dostał przez drogę.
„La Boga! to pan myślał, że ja tak na prawdę mówiłam...“
„Co! żarty ze mnie!“ zawołał na dobre urażony, bo zaczynał czuć całą śmieszność swojego położenia.
„Ady ja prędzejbym się śmierci spodziewała, niż że pan takie głupstwo... to dopiero!“
„Rób sobie co chcesz, ja ci się ztąd nie ruszę“, odezwał się na to z determinacyą, na którą trzeba było się zdobyć koniecznie, chcąc wyjść z fałszywej pozycyi.
„O mój Boże, mój Boże“, lamentowała Magda, „co ja teraz pocznę biedna sierota....“
„Czegoż ty znów beczysz“, zawołał pan Ambroży, usiłując pochwycić jej rękę.
„Niech mi pan da spokój; ja nie potrzebuję“, odrzekła, podnosząc głos i wyrywając mu się.
„Cicho bądź!“ mówił, zaczynając tracić głowę; ale nie było czasu na dalsze deliberacye, bo w tej chwili dał się słyszeć głos Maćka, mówiącego do psa, który odprowadziwszy pana Ambrożego, pozostał widocznie węsząc koło chałupy — a zaraz potem i on sam wszedł do izby, dawszy zaledwie czas dziedzicowi do wciśnięcia się w jakiś kąt.
„A czego ty tu przyszedł?“ rzekła Magda, oprzytomniawszy w jednej chwili, chociaż nie bez pewnego bicia serca, ponieważ nie wiedziała, co męża sprowadziło, „tak to stróżujesz?“
„Nie wiesz ty, co to gonił Kruczek Koziców aż do naszej chałupy?“ zagadnął Maciek nie odpowiadając na jej pytanie.
„Po coś przyszedł? słyszysz?“
„Słuchajno, gdzie to siekiera?“ rzekł, macając koło komina.
„A tobie co po siekierze?“ zawołała przelękniona mimowolnie.
Przyszła jej obawa, czy czasem Maciek nie widział dziedzica wchodzącego do chałupy i nie chce zrobić jakiej awantury. Na to przypuszczenie struchlała. Przez głowę pana Ambrożego przeleciała podobnaż myśl z tą różnicą, że niezwykłość położenia przyoblekła ją w fantastyczne kształty. A nuż ten cham ma ochotę go zabić? wszak to nic niepodobnego; małoż to naczytał się w gazetach opowiadań o podobnych zbrodniach? rozgorączkowana wyobraźnia przedstawiała mu obrazy pełne tragicznej grozy. Zresztą chociażby do tego nie przyszło? zamordowaćby się może nie dał tak łatwo; ma przy sobie kastet, który zawsze zwykł nosić w kieszeni... będzie się bronił rozpaczliwie.
Ale zawsze to by go zaplątało w sprawę kryminalną, której następstwem byłoby śledztwo, sądy, badanie świadków; rozgłos skandaliczny! nareszcie, jakby tu się przyszło wylegitymować z swojej obecności w tej chałupie nocną porą?... mógłby wprawdzie powiedzieć, że Kruczek go tu zapędził... ale któżby wziął na seryo takie tłumaczenie się?... pierwsza własna żona nie uwierzyłaby temu... Na wspomnienie żony zimny pot wystąpił mu na czoło... Położenie było rozpaczliwe... koniec mógł być fatalny.
No, ale miałże czekać tego końca? zdrowy rozum powiedział mu, że byłoby to ostatniem głupstwem. Skutkiem tego w jednej chwili powziął postanowienie, którego wykonanie nastąpiło w ślad za tem.
Maciek po wejściu nie zamknął dla siebie drzwi od sieni; pan Ambroży był tego pewnym, bo skrzypnęły raz tylko — nie widział ich pociemku, ale miarkował mniej więcej, w której stronie się znajdują. Otóż, gdy mąż Magdy w przeciwnej stronie izby szukał siekiery, on przyczołgał się do tych drzwi na czworakach, bo bał się, żeby przechodząc naprzeciwko okna nie został dostrzeżonym pomimo ciemności.
Czołgając się, myślał tylko o tem, żeby się jaknajprędzej dostać do sieni, a nie odetchnął, aż dopiero, gdy się znalazł przed chałupą. Tu nie uważając na osłabienie w nogach i zaparcie oddechu, którego paroksyzm napadł go podczas tej wyprawy, puścił się na przełaj przez ogrody do domu. Co się tam mogło dziać po jego odejściu pomiędzy Maćkiem i jego żoną, mało go już obchodziło; ta kobieta zbrzydła mu w jednej chwili tak, ze patrzećby na nią nie mógł teraz.... Całem jego pragnieniem było zatarcie wszelkich śladów swojej bytności w jej przeklętej chałupie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz leżał w łóżku prawie do południa, bo czuł się niezdrów. Zaledwie wstał, zobaczył ekonoma, który przyszedł, trzymając w ręku jakąś siekierę.
„Cóż to za siekiera?“ zapytał pan Ambroży.
„A to, proszę pana dziedzica, ten hultaj Maciek Kurta dziś w nocy miał stróżować we wsi, tymczasem złapaliśmy go za gumnem, jak rąbał nasze krokwie, te, co to mają być na szopę... więc zabrało mu się siekierę.“
„A! huncfot!“ zawołał dziedzic zirytowany, a w myśli dodał: Więc to po to jej szukał... o! gdybym był wiedział! i znowu głośno: „zabrać! schować! nie oddawać, póki za to nie odrobi.“
„Ja też to samo powiedziałem jego żonie“, rzekł ekonom, „bo ona sama tu przyszła po tą siekierę i napiera się gwałtem, żeby ją puścić do pana dziedzica...“
„Jakto! przyszła tu?“ bąknął pan Ambroży zdekoncentrowany, „no, to jej oddać, a niech sobie idzie do dyabła.“
„Pan dziedzic każe oddać?“
„Oddać, mówią... tegoby jeszcze trzeba, żebym miał kramarzyć się z babą... wpiszę jej to na dług i kwita.“
I wpisał istotnie, ażeby zrobić sobie jakąkolwiek satysfakcyę, ale też na tej satysfakcyi rad nie rad musiał poprzestać. Nietylko nie odebrał długu, ale przybywały raz po raz inne, których nie śmiał egzekwować.
Tak się skończyła pierwsza i ostatnia próba emancypacyi pana Ambrożego, który uważał to sobie już za wielkie szczęście, że jego żona nie dowiedziała się, ile wdzięczności winna była Magdzie.
Starał się ile możności, żeby to pozostało wieczną dla niej tajemnicą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.