Chłopi (Balzac)/Część pierwsza/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesick |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Drukarskie Galewski i Dau |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Bystrość właściwa dzikim, jaką nowy zawód rozwinął w panu Michaud, połączona ze znajomością namiętności i interesów gminy, wytłomaczyła po części trzecią idyllę w stylu greckim, jaką wieśniacy, biedni jak Tonsard oraz czterdziestolatki bogate jak Rigou, tłómaczą wedle klasycznego słowa swobodnie, w zaciszu sielskiem.
Mikołaj, drugi syn Tonsarda, wyciągnął przy losowaniu bardzo zły numer. Dwa lata wprzódy, dzięki interwencji Soudryego, Gaubertina i Sarcusa, brata jego uwolniono jako niezdatnego do wojska dla rzekomej choroby mięśni w prawej ręce; że jednak później Jan Ludwik posługiwał się instrumentami rolniczemi z uderzającą swobodą, było o tem w okolicy wiele gadania. Soudry, Rigou, Gaubertin, protektorzy tej rodziny, ostrzegli karczmarza, żeby nie próbował wycyganić rosłego i silnego Mikołaja od służby. Mimo to, mer La-Ville-aux-Fayes oraz Rigou rozumieli tak dobrze potrzebę zobowiązania ludzi śmiałych i zdolnych do wszystkiego, zręcznie kierowanych przez nich przeciw Aigues, że Rigou dał pewną nadzieję Tonsardowi i jego synowi. Ten zbiegły mnich, do którego Katarzyna, bardzo oddana bratu, zachodziła od czasu do czasu, radził zwrócić się do hrabiny i do generała.
— Będzie może rad oddać wam tę usługę, aby was ugłaskać; zawsze to będzie zdobycz na nieprzyjacielu, rzekł Katarzynie straszliwy teść prokuratora. Jeżeli Tapicer odmówi, wówczas zobaczymy.
W przewidywaniach Rigou, odmowa generała miała pomnożyć winy obszarnika wobec chłopów i zyskać koalicji nową wdzięczność ze strony Tonsardów, w razie gdyby jego chytrość podsunęła byłemu merowi sposób uwolnienia Mikołaja.
Mikołaj, który miał za kilka dni stawać przed komisją, mało pokładał nadziei w protekcji generała, z przyczyny pretensji dworu do rodziny Tonsard.
Namiętność jego, lub, jeśli wolicie, jego upór, jego kaprys do Pechiny tak dalece wzmogły się na myśl o tym wyjeździe, który nie zostawiał mu już czasu na to aby ją uwieść, że postanowił spróbować gwałtu. Wzgarda, jaką to dziecko, poza energicznym oporem, okazywało swemu prześladowcy, obudziła w tym wiejskim lowelasie nienawiść, której wściekłość równa była jego żądzy. Od trzech dni czatował na Pechinę; biedne zaś dziecko wiedziało, że ją tropią. Istniało między Mikołajem a jego ofiarą to samo czucie, co między myśliwym a zwierzyną. Kiedy Pechina wysuwała się o kilka kroków za kratę, spostrzegała głowę Mikołaja w alei równoległej do murów parkowych albo na moście. Mogłaby się uwolnić od wstrętnego pościgu, skarżyć się dziadkowi, ale wszystkie dziewczyny, nawet najnaiwniejsze, przez osobliwy, może instynktowny lęk, boją się w tego rodzaju przygodach zwierzyć się swoim naturalnym obrońcom.
Genowefa słyszała, jak ojciec Niseron poprzysięgał, że zabije człowieka — ktokolwiekby on był — któryby tknął jego wnuczkę: tak brzmiały jego słowa.
Starzec sądził, że dziecku temu będzie ochroną biała aureola siedemdziesięciu lat jego uczciwości. Perspektywa straszliwych dramatów dosyć przeraża gorącą wyobraźnię młodych dziewczyn, tak iż niema potrzeby zanurzać się wgłąb ich serca, aby w niem znaleźć liczne i ciekawe racje, które im kładą wówczas na ustach pieczęć milczenia.
W chwili gdy miała zanieść mleko, posłane przez panią Michaud córce Gaillarda, strażnikowi bramy Couches, którego krowa się ocieliła, Pechina, nim puściła się w drogę, rozejrzała się dobrze dokoła, jak kotka która wychodzi z domu. Nie ujrzała nigdzie śladu Mikołaja, wsłuchała się w ciszę, jak powiada poeta, i nie słysząc nic, pomyślała że w tej chwili hultaj jest na robocie. Chłopi zaczynali żąć żyto, pierwsi bowiem zbierali na swoich działkach, aby móc zarobić duże dniówki jakie płacono żniwiarzom. Ale Mikołaj nie był człowiekiem któryby żałował dwudniowej płacy, tembardziej, że opuszczał wieś po jarmarku w Soulanges i że zostać żołnierzem to znaczy dla chłopa rozpocząć nowe życie.
Kiedy Pechina z dzbankiem na głowie uszła połowę drogi, Mikołaj zsunął się jak dziki kot z wysokiego wiązu, gdzie się ukrył w liściach, i spadł jak piorun do nóg Pechiny, która porzuciła dzbanek i zaufała chyżości swoich nóg aby wrócić do domu. O sto kroków, Katarzyna Tonsard, która stała na czatach, wypadła z lasu i potrąciła tak gwałtownie Pechinę, że obaliła ją na ziemię. Gwałtowność uderzenia ogłuszyła dziecko; Katarzyna podniosła ją, wzięła w ramiona i zaniosła do lasu na łączkę z której wypływa Srebrny Potok.
Katarzyna, wielka i silna, zupełnie podobna do dziewczyn które rzeźbiarze i malarze biorą, jak niegdyś republika, za modele Wolności, czarowała dolinę Awony tą samą bujną piersią, temi samemi muskularnemi nogami, tą samą silną i gibką kibicią, temi mięsistemi ramionami, tem okiem złotawem i błyszczącem, hardą miną, włosami skręconemi w gruby węzeł, męzkiem czołem, czerwonemi ustami, wargami rozchylonemi niemal dzikim uśmiechem, który Eugenjusz Delacroix i Dawid d‘Angers obaj cudownie pochwycili i oddali. Istny obraz ludu, gorąca i porywcza Katarzyna strzelała buntem ze swoich jasnożółtych oczu, przenikniętych żołnierskiem zuchwalstwem. Miała po ojcu gwałtowność taką, że, wyjąwszy Tonsarda, cała rodzina bała się jej w karczmie.
— I cóż, jakże się miewasz, moja stara? rzekła Katarzyna do Pechiny.
Katarzyna umyślnie posadziła swoją ofiarę na wzgórku lekko wyniosłym, koło źródła, gdzie trzeźwiła ją skrapiając ją zimną wodą.
— Gdzie ja jestem?... spytała podnosząc piękne czarne oczy, w których rzekłbyś migotał promień słońca.
— Och, rzekła Katarzyna, gdyby nie ja, jużbyś nie żyła.
— Dziękuję, rzekła mała jeszcze ogłuszona. Co mi się stało?
— Potknęłaś się o korzeń i rozciągnąłeś się jak długa... Och, ależ biegłaś!... Pędziłaś jak opętana.
— To twój brat narobił tego nieszczęścia, rzekła mała, przypominając sobie Mikołaja.
— Mój brat? nie widziałam go, rzekła Katarzyna. I co on ci zrobił takiego ten poczciwy Mikołaj, żebyś go się tak bała jak wilkołaka? Czy nie jest ładniejszy niż twój pan Michaud?
— Och! rzekła wyniośle Pechina.
— Widzisz, moja mała, ty sobie gotujesz nieszczęście, kochając tych co nas prześladują. Czemu nie jesteś po naszej stronie?
— Czemu nigdy nie chodzicie do kościoła? czemu kradniecie dniem i nocą? spytało dziecko.
— Więc ty się dajesz łapać na te pańskie racje?... odparła Katarzyna wzgardliwie, nie domyślając się miłości Pechiny. Ciarachy lubią nas, tak jak lubią swoją kuchnię, trzeba im nowego dania codzień. Czy widziałaś ciaracha, żeby się ożenił z chłopką? Przypatrz się, czy bogacz Sarcus pozwoli synowi ożenić się z piękną Gacjaną Giboulard z Auxerre, mimo że jest córką bogatego stolarza!... Nigdy nie byłaś w Tivoli w Soulanges, u Socquarda? chodź tam, zobaczysz tam to państwo! Zrozumiesz wtedy, że ledwie są warci tych pieniędzy, które się im wyciąga, kiedy my ich nabieramy! Przyjdźże tego roku na jarmark.
— Powiadają, że to piękne, jarmark w Soulanges! wykrzyknęła naiwnie Pechina.
— Powiem ci co to jest w dwóch słowach, odparła Katarzyna. Gapią się tam na dziewczynę, kiedy jest ładna. Nacóż się zda być taką ładną jak ty, jeśli nie na to, żeby chłopcy się gapiły? Och, kiedy ja usłyszałam pierwszy raz: „Co za ładny kawał dziewczyny“ krew się zapaliła we mnie. To było u Socquarda na tańcach; mój dziadek, który grał na klarnecie, aż się uśmiechnął. Tivoli wydało mi się wielkie i piękne jak niebo; ale bo też, moje dziecko, całe jest oświetlone lustrzanemi kinkietami; możnaby myśleć, że człowiek jest w raju. Panowie z Soulanges, z Auxerre i z La-Ville-aux-Fayes wszyscy są tam.
Od tego wieczora, zawsze lubiłam miejsce, gdzie to zdanie zabrzmiało mi w uszach niby muzyka wojskowa. Człowiekby oddał duszę, aby to usłyszeć, moje dziecko, z ust człowieka którego się kocha!....
— Tak, może, odparła Pechina zamyślona.
— Chodźże tam posłuchać tych męskich błogosławieństw, nie zbraknie ci ich! wykrzyknęła Katarzyna. Bo, kiedy dziewucha jest ładna jak ty, może tam znaleźć piękny los!... Syn pana Lupin, Amaury, który ma frak ze złotemi guzikami, mógłby się oświadczyć o ciebie! To jeszcze nie wszystko, nie! Gdybyś wiedziała, co tam człowiek znajduje na swoje zmartwienia. Wiesz, od słodkiego wina Socquarda zapomniałoby się o największych zgryzotach. Pomyśl tylko, tak się rozkosznie marzy po tem! człowiek czuje się lżejszy! Nigdy nie piłaś słodkiego wina?... No, to nie wiesz co to życie!
Przywilej, jaki mają dorosłe osoby aby wyduldać od czasu do czasu kieliszek słodkiego wina, tak skutecznie podnieca ciekawość dzieci powyżej dwunastu lat, że Genowefa umoczyła raz usta w kieliszku słodkiego wina zaleconego przez lekarza choremu dziadkow. Próba ta zostawiła we wspomnieniu biednego dziecka rodzaj czaru, który może wytłómaczyć baczność z jaką słuchała Katarzyny. Okrutna dziewczyna liczyła na to, aby ziścić plan, którego część się już udała. Bez wątpienia chciała doprowadzić oszołomioną upadkiem ofiarę do owego moralnego pijaństwa tak niebezpiecznego dla dziewczyn, które żyją w polach i których wyobraźnia, pozbawiona strawy, tem goręcej się rozpala skoro tylko ma się czego uczepić. Słodkie wino, które miała w pogotowiu, miało do reszty zmącić przytomność jej ofiary.
— Co w niem jest takiego? spytała Pechina.
— Wszystko!... odparła Katarzyna spoglądając w bok czy brat nie nadchodzi. Najpierw historje które pochodzą z Indjów, cynamon, zioła, które człowieka odmieniają jakgdyby czarami. Słowem wydaje ci się, że masz to co kochasz! czujesz się szczęśliwa! Człowiek myśli, że jest bogaty, kpi sobie ze wszystkiego!
— Bałabym się, rzekł Pechina, pić słodkie wino przy tańcach.
— Czego? odparła Katarzyna; niema najmniejszego niebezpieczeństwa, pomyśl ile tam jest ludzi. Wszystkie mieszczuchy patrzą na nas! Ha! takie dni pozwalają znieść wiele niedoli! Zobaczyć to i umrzeć, człowiek byłby zadowolony.
— Gdyby państwo Michaud chcieli się wybrać!... odparał Pechina z płomiennemi oczyma.
— Jest przecie twój dziadek Niseron, przecieś go nie porzuciła, biedaczysko, on byłby bardzo szczęśliwy widząc jak cię uwielbiają jak królowę... Czy wolisz tych Arminaków, Michauda i tym podobnych od twego dziadka i od szczerych Burgundów? To nie ładnie zaprzeć się swego kraju. A przytem, ostatecznie, coby Michaudowie mieli do gadania, gdyby dziadek cię zabrał na jarmark do Soulanges?... Och, gdybyś wiedziała, co to jest panować nad mężczyzną, opętać go, móc mu powiedzieć, jak ja Godainowi: „Idź tam“, i on idzie! „Zrób to!“ i on robi! A ty, dziewczyno, masz wszystko co trzeba aby zawrócić głowę paniczowi takiemu jak młody Lupin. Pomyśl, ten pan Amaury zadurzył się w mojej siostrze Marji dlatego że jest blondynem, a mnie jakby się bał... Ale ty, od czasu jak ci ludzie cię odlakierowali, Wyglądasz na cesarzową.
Dając jej zręcznie zapomnieć o Mikołaju aby rozproszyć nieufność tej naiwnej duszy, Katarzyna sączyła w nią arcy-chytrze ambrozję pochlebstwa. Nie wiedząc o tem, dotykała tajemnej rany jej serca. Pechina, mimo że była jedynie małą chłopianką, przedstawiała obraz przerażającej dojrzałości, jak wiele tych istot mających skończyć przedwcześnie, tak jak rozkwitły. Dziwaczny produkt krwi czarnogórskiej i burgundzkiej, poczęty i wynoszony wśród trudów wojennych, z pewnością był rezultatem tych okoliczności. Szczupła, wątła, ciemna jak liść tytoniu, posiadała niewiarogodną siłę, o czem nie wiedzieli chłopi, którym tajemnice nerwowych organizacji są nieznane. Wsiowy system lekarski nie uznaje nerwów.
W trzynastym roku, Genowefa dojrzała już zupełnie, mimo że zaledwie miała wzrost dziecka w swoim wieku. Twarz jej zawdzięczała swemu pochodzeniu lub słońcu Burgundji topazową cerę, ciemną zarazem i błyszczącą, ciemną kolorem, błyszczącą połyskiem skóry, który postarzał młodziutką dziewczynę. Wiedza lekarska zganiłaby nas może za to twierdzenie. To przedwczesne postarzenie twarzy okupione było żywością, blaskiem, bogactwem światła, które czyniło z oczu Pechiny dwie gwiazdy. Jak u wszystkich tych oczu pełnych słońca i wymagających może silnej osłony, powieki były uzbrojone niemal nadmiernie długiemi rzęsami. Granatowo-czarne włosy, cienkie, długie i obfite, wieńczyły wielkiemi warkoczami czoło wycięte jak czoło starożytnej Junony. Ten wspaniały djadem włosów, te wielkie armeńskie oczy, to niebiańskie czoło miażdżyły twarz. Nos, mimo że naznaczony czystym i wytwornym łukiem, kończył się nozdrzami spłaszczonemi jak u konia. Tak samo jak nos, tak cały dół twarzy zdawał się niedokończony: jakgdyby zabrakło gliny palcom boskiego rzeźbiarza. Między dolną wargą a brodą przestrzeń była tak krótka, że, biorąc Pechinę za brodę, musiało się jej dotknąć warg; ale zęby nie pozwalały zwracać uwagi na tę wadę. Rzeklibyście, że one mają duszę, te małe kosteczki, delikatne, błyszczące, lśniące, ładnie wykrojone, przejrzyste, wyglądające z rozchylonych ust o wargach mających podobieństwo z dziwacznemi skrętami korala. Światło przechodziło tak łatwo przez konchę uszu, że w pełnem słońcu, wydawała się różowa. Cera, mimo że ogorzała, była cudownie delikatna. Jeżeli, jak powiedział Buffon, miłość mieści się w dotyku, miękkość tej skóry musiała działać i przenikać jak zapach datury. Pierś, tak samo jak ciało, przerażała chudością, ale nogi, ręce, wyzywająco małe, zdradzały niepospolitą siłę nerwową, żywotną organizację.
Ta mięszanina djabolicznych niedoskonałości i boskich piękności, harmonijna mimo tylu rozdźwięków, dążyła bowiem do jedności przez dziką dumę; to wyzwanie silnej duszy rzucone słabemu ciału i wypisane w oczach, wszystko to czyniło z tego dziecka coś nie do zapomnienia. Natura chciała uczynić z tej małej istotki kobietę, okoliczności poczęcia dały jej twarz i ciało chłopca. Widząc tę dziwną dziewczynę, poeta dałby jej Yemen za ojczyznę; miała coś z Afryki i z Geniusza powieści arabskich. Fizjognomja Pechiny nie kłamała. Miała duszę płomienną jak jej spojrzenie; dowcip podobny do jej warg ożywionych uroczemi ząbkami, myśl godną jej wspaniałego czoła, szał wypisany w nozdrzach zawsze gotowych rżeć. Toteż miłość, tak jak ją pojmują w palących piaskach pustyni, miotała tem sercem dziecka Czarnogóry, dwudziestoletniem mimo lat trzynastu, które, podobne temu śnieżnemu wierzchołkowi, nie miało się nigdy ustroić w kwiaty wiosny.
Obserwator zrozumie tedy, że Pechina, z której namiętność buchała wszystkiemi porami, obudziła w skażonych naturach kaprys uśpiony przez nadużycie; tak samo jak przy stole napływa ślina do ust na widok owych owoców powykręcanych, podziurawionych, upstrzonych czarnemi plamami, owoców, które smakosze znają z doświadczenia, a pod których skórą natura lubi kryć najwyborniejsze smaki i zapachy. Czemu Mikołaj, ten pospolity wyrobnik, ścigał to stworzenie godne poety, kiedy wszyscy mieszkańcy doliny litowali się nad nią, jak nad chorobliwym potworkiem? Czemu w starcu Rigou budziła ona namiętność młodzieńca? Który z nich był młodym lub starcem? Czy młody wieśniak był równie zużyty jak starzec? W jaki sposób dwa krańce życia spotykały się we wspólnym i złowrogim kaprysie? Czy siła która się kończy, podobna jest do siły która się zaczyna? Wyuzdania człowieka to są otchłanie strzeżone przez sfinksy; zaczynają się i kończą prawie wszystkie pytaniami bez odpowiedzi.
Można teraz pojąć ten wykrzyknik: „Piccina!“ jaki się wymknął hrabinie, kiedy w zeszłym roku na gościńcu ujrzała Genowefę, osłupiałą na widok karety i kobiety ubranej tak jak hrabina de Montcornet. Ta niemal poczwarna dziewczyna o czarnogórskiej energji, kochała wielkiego, pięknego, szlachetnego Michaud; ale tak jak dzieci w tym wieku umieją kochać, to znaczy z wściekłością dziecinnego pożądania, z nadmiarem sił młodości, z oddaniem które u prawdziwych dziewic rodzi boskie poezje. Katarzyna dotknęła tedy swemi grubemi rękami najtkliwszych strun tej harfy, napiętych tak że bliskie były pęknięcia. Tańczyć wobec pana Michaud, iść na zabawę do Soulanges, błyszczeć tam, zapisać się we wspomnieniu tego uwielbianego władcy?... Co za myśli! rzucić je w tę wulkaniczną głowę, czyż to nie znaczyło rzucić rozpalone węgle w słomę wystawioną na sierpniowe słońce?
— Nie, Katarzyno, odparła Pechina, ja jestem brzydka, wątła, mój los jest żyć w moim kąciku, zostać starą panną, samą na świecie.
— Mężczyźni lubią cherlawe, odparła Katarzyna. Widzisz mnie, co? rzekła pokazując swoje piękne ramiona, podobam się Godainowi, który jest szczera pokraka, podobam się małemu Karolowi, który jeździ z panem hrabią, ale młody Lupin boi się mnie. Powiadam ci. Małe chłopy kochają mnie i powiadają w La-Ville-aux-Fayes i w Soulanges: „Tęgi kawał dziewuchy!“ Otóż ty będziesz się podobała pięknym mężczyznom...
— Och, Katarzyno, czy to prawda co ty mówisz!... wykrzyknęła Pechina w zachwycie.
— Tak dalece prawda, że Mikołaj, najpiękniejszy chłopak w okolicy, szaleje za tobą, marzy o tobie, głowę stracił, a przecież kochają go wszystkie dziewczęta. To tęgi kawał chwata! Kiedy włożysz białą suknię i żółte wstążki, będziesz najpiękniejszą dziewczyną u Socquarda w dzień Matki Boskiej, w obliczu całego państwa z La-Ville-aux-Fayes. No, chcesz? Patrz, kosiłam tu trawę dla naszych krów, mam we flaszce trochę słodkiego wina które mi dał Socquard dziś rano, rzekła widząc w oczach Pechiny ów omdlały wyraz który znają wszystkie kobiety. Ja jestem dobra dziewczyna, podzielę się z tobą... będzie ci się zdawało, że ktoś cię kocha...
W czasie tej rozmowy, stąpając ostrożnie po kępkach trawy, Mikołaj przypełzał bez hałasu do stóp wielkiego dębu, niezbyt odległego od pagórka na którym siostra jego posadziła Pechinę. Katarzyna, która od czasu do czasu spoglądała dokoła, ujrzała w końcu brata, kiedy szła po manierkę z winem.
— Masz, zacznij, rzekła do małej.
— Pali, wykrzyknęła Genowefa oddając Katarzynie manierkę, z której wypiła dwa łyki.
— Głupia, patrz, odparła Katarzyna, wypróżniając jednym haustem flaszkę, jak się to łyka; to niby promień słońca który ci świeci w żołądku.
— Ojej! toć ja miałam zanieść mleko pannie Gaillard?... wykrzyknęła Pechina, ten Mikołaj tak mnie nastraszył...
— Więc ty nie lubisz Mikołaja?
— Nie, odparła Pechina, czego on za mną goni? Nie brak mu takich, co mają ochotę.
— Ależ on woli ciebie od wszystkich dziewcząt w okolicy, wiesz mała...
— Straci czas napróżno, rzekła.
— Widać że go nie znasz, odparła Katarzyna.
Z piorunującą szybkością, Katarzyna Tonsard, wymawiając te ohydne słowa, chwyciła Pechinę wpół, wywróciła ją na trawę, pozbawiła ją wszelkiego oporu, kładąc ją na płask i przytrzymała ją w tej niebezpiecznej pozycji. Widząc swego wstrętnego prześladowcę, dziecko zaczęło krzyczeć na całe gardło i odtrąciło Mikołaja na kilka kroków kopiąc go nogą w brzuch. Następnie wykręciła się sama jak akrobatka, ze zręcznością która unicestwiła plany Katarzyny, i wstała aby uciec. Katarzyna, zostawszy na ziemi, wyciągnęła rękę, chwyciła Pechinę za nogę, tak iż padła jak długa twarzą na ziemię. Ten fatalny upadek powstrzymał nieustanne krzyki dzielnej czarnogórki. Mikołaj, który mimo gwałtowności ciosu przyszedł do siebie, wrócił wściekły i chciał chwycić swoją ofiarę. W tem niebezpieczeństwie, mimo że odurzone winem, dziecko chwyciło Mikołaja za gardło i ścisnęło mu je żelaznym uściskiem.
— Dusi mnie, na pomoc, Katarzyno! krzyknął Mikołaj głosem, który z trudnością przechodził mu przez krtań.
Pechina wydawała też przeszywające krzyki; Katarzyna starała się je zdławić kładąc rękę na ustach dziecka, które ugryzło ją do krwi. Wówczas to Blondet, hrabina i proboszcz ukazali się na skraju lasu.
— Idą ciarachy z Aigues, rzekła Katarzyna pomagając Genowefie wstać.
— Chcesz żyć? rzekł Mikołaj Tonsard do dziecka zachrypłym głosem.
— No i co? rzekła Pechina.
— Powiedz im, żeśmy się bawili, a przebaczę ci, odparł Mikołaj posępnie.
— Powiesz psiajucho?... powtórzyła Katarzyna, której spojrzenie było jeszcze straszliwsze niż mordercza groźba Mikołaja.
— Tak, jeśli mnie zostawicie w spokoju, odparło dziecko. Zresztą nie wyjdę już z domu bez nożyczek.
— Będziesz milczeć albo cię cisnę w rzekę, rzekła okrutna Katarzyna.
— Jesteście. potwory!... krzyknął proboszcz, zasłużylibyście aby was uwięzić i wpakować do kryminału.
— Hehe, a co wy robicie w waszych salonach, jasne państwo? spytał Mikołaj patrząc na hrabinę i na Blondeta, którzy zadrżeli. Bawicie się, nieprawdaż? Ano więc pola są dla nas, nie można wciąż pracować, bawiliśmy się!... Spytajcie się państwo mojej siostry i Pechiny.
— Jakże wy się więc bijecie, skoro bawicie się w ten sposób?... wykrzyknął Blondet.
Mikołaj rzucił Blondetowi mordercze spojrzenie.
— Mów-że, rzekła Katarzyna biorąc Pechinę za ramię i ściskając je tak, że została jej niebieska obrączka; nieprawdaż, żeśmy się bawili?
— Tak, proszę pani, bawiliśmy się, rzekło dziecko wyczerpane wysiłkiem, osuwając się jakby miało omdleć.
— Słyszy pani, rzekła bezczelnie Katarzyna, rzucając hrabinie owo spojrzenie, jakiem kobieta przeszywa drugą kobietę niby pchnięciem sztyletu.
Ujęła pod ramię brata, i oboje odeszli nie łudząc się co do pojęcia jakie musieli obudzić w tych trojgu osób. Mikołaj obrócił się dwa razy i dwa razy spotkał spojrzenie Blondeta. Dziennikarz mierzył oczyma tego rosłego dryblasa o krwistej cerze, o czarnych kędzierzawych włosach, szerokiego w barach, którego dość łagodna fizjognomja miała w zarysie warg i kątach ust coś, w czem czytało się okrucieństwo właściwe lubieżnikom i próżniakom. Katarzyna kołysała swą białą spódnicę w niebieskie prążki z odcieniem przewrotnej zalotności.
— Kain i jego żona, rzekł Blondet do proboszcza.
— Ani pan wie, jak dalece pan trafił, odparł ksiądz Brossette.
— Och, księże proboszczu, co oni ze mną zrobią? rzekła Pechina, kiedy brat i siostra nie mogli jej już słyszeć.
Hrabina, blada jak chusta, była tak wzruszona, że nie słyszała ani księdza, ani Blondeta, ani Pechiny.
— Ci ludzie mogliby obrzydzić raj ziemski... rzekła wreszcie. Ale, przedewszystkiem, ratujmy to dziecko z ich szponów.
— Ma pani słuszność, to dziecko to cały poemat, żywy poemat! szepnął Blondet hrabinie.
W tej chwili, Czarnogórka znajdowała się w stanie, gdy ciało i dusza dymią, aby tak rzec, po pożarze, w którym wszystkie duchowe i fizyczne siły wydały całą sumę swej energji. Jestto niesłychany, najwyższy przepych, który tryska jedynie pod naporem fanatyzmu, walki lub zwycięstwa, miłości lub męczeństwa. Wyszedłszy w sukienczynie w brunatne i żółte prążki, z kołnierzykiem który prasowała sama rano, dziecko nie spostrzegło jeszcze że suknia cała jest powalana ziemią, kołnierzyk pognieciony. Czując że się jej włosy rozplotły, szukała grzebienia. W tej pierwszej chwili pomięszania, Michaud, również zwabiony krzykami, przybył na miejsce. Widząc swego boga, Pechina odzyskała całą energję.
— Ani mnie nie dotknął, panie Michaud! krzyknęła.
Ten krzyk, spojrzenie i ruch które były jego wymownym komentarzem, powiedziały w jednej chwili Blondetowi i księdzu więcej, niż pani Michaud powiedziała hrabinie o miłości tej dziwnej dziewczyny do generalnego strażnika, który nie widział nic.
— Nędznik! wykrzyknął Michaud.
I, owym mimowolnym bezsilnym gestem, który zdarza się porówni szalonym jak mędrcom, pogroził Mikołajowi, którego wysoka postać tworzyła cień w lesie, dokąd zapuszczał się z siostrą.
— Nie bawiliście się tedy? rzekł ksiądz Brossette obejmując Pechinę bystrem spojrzeniem.
— Nie dręczcie jej, rzekła hrabina, i wracajmy.
Pechina, mimo iż zmaltretowana, zaczerpnęła w swej miłości siły aby iść; jej ubóstwiany władca patrzał na nią! Hrabina szła z Michaudem ścieżką znaną jedynie kłusownikom i strażnikom, którą nie da się iść w dwie osoby, ale która prowadziła prosto do bramy awońskiej.
— Panie Michaud, rzekła w lesie, trzeba znaleźć sposób aby uwolnić okolicę od tego ladaco, bo temu dziecku grozi może śmierć.
— Po pierwsze, odparł Michaud, Genowefa nie wyjdzie już z domu; Olimpja weźmie do siebie bratanka Vatela, który czyści aleje w parku, zastąpimy go chłopcem ze stron mojej żony, trzeba nam bowiem w Aigues jedynie ludzi których jesteśmy pewni. Przy Gounodzie i starym Cornevin krowy będą dobrze pilnowane, a Pechina nie wyjdzie inaczej niż w towarzystwie.
— Powiem hrabiemu aby pokrył te nadliczbowe koszty, odparła hrabina; ale to nas nie uwolni od Mikołaja! Jak to osiągnąć?
— Jest sposób bardzo prosty, odparł Michaud. Mikołaj ma stawać za kilka dni do wojska; zamiast prosić o jego zwolnienie, pan generał, na którego poparcie liczą Tonsardowie, potrzebuje go jedynie dobrze polecić komisji.
— Pojadę sama, rzekła hrabina, jeżeli trzeba, do mego kuzyna prefekta de Casteran, ale do tej pory drżę...
Słowa te wymieniono na końcu ścieżki, wychodzącej na placyk. Zbliżając się do rowu, hrabina mimowoli wydała krzyk, Michaud podbiegł aby ją podtrzymać myśląc że się skaleczyła o jaki cierń; ale zadrżał na widok który nastręczył się jego oczom..
Marja i Bonnebault, siedząc nad rowem, nibyto rozmawiali, ale z pewnością ukryli się tam aby podsłuchiwać. Najwidoczniej opuścili swoje miejsce w lesie, słysząc że ktoś idzie i poznając głosy państwa.
Po sześciu latach służby w konnicy, Bonnebault, wysoki, chudy chłopak, wrócił od kilku miesięcy do Couches z ostateczną odprawą, którą zawdzięczał z pewnością swemu złemu prowadzeniu: zepsułby najlepszych żołnierzy swoim przykładem. Nosił wąsy i muszkę, właściwość, która, połączona z zuchowatem wzięciem jakiego żołnierze nabierają w koszarach, uczyniła Bonnebaulta ideałem dziewcząt w całej dolinie. Nosił, wojskową modą, włosy z tyłu bardzo krótkie, podczesywał je zalotnie z boków i kładł na bakier wojskową czapeczkę. W porównaniu do chłopów, przeważnie, jak Mucha i Fourchon, w łachmanach, był poprostu wspaniały w swoich płóciennych spodniach, w butach i krótkiej kurteczce. Rzeczy te, kupione w chwili zwolnienia, ucierpiały od życia na wsi, ale ten kogut wiejski posiadał i lepsze, na święto. Żył, powiedzmy to, z hojności swoich przyjaciółek, które zaledwie mogły nastarczyć wydatkom, hulankom, zbytkom wszelkiego rodzaju, wynikłym z uczęszczania do kawiarni w miasteczku.
Mimo swej twarzy okrągłej, płaskiej, dość przystojnej na pierwszy rzut oka, hultaj ten miał coś złowrogiego. Miał coś szczególnego w oczach; nie zezował, ale oczy nie poruszały się zgodnie. Wada ta, mimo że lekka, dawała jego spojrzeniu wyraz mętny, niepokojący, zwłaszcza iż w grze czoła i brwi można było wyczytać nikczemność charakteru i skłonność do plugastwa.
Z tchórzostwem jest jak z odwagą: są różne jego rodzaje. Bonnebault, który byłby się bił jak najdzielniejszy żołnierz, był słaby wobec swoich przywar i zachceń. Był leniwy jak jaszczurka, energiczny tylko w swoich kaprysach, bez żadnej delikatności, zarazem hardy i nikczemny, zdolny do wszystkiego i gnuśny. Szczęście tego pożeracza serc i pieczeni, aby się posłużyć wojskowem wyrażeniem, polegało na tem, aby robić źle i wyrządzać szkodę. Na wsi, charakter taki jest równie złym przykładem jak w pułku. Bonnebault chciał, jak Tonsard i jak Fourchon, dobrze żyć i nic nie robić. Toteż ułożył sobie plan. Wyzyskując swoje powaby z coraz większem powodzeniem, i swój talent do bilardu z rozmaitem szczęściem, bywalec ten Kawiarni Pokojowej pochlebiał sobie, że się ożeni z czasem z panną Aglae Socquard, jedyną córką starego Socquard, właściciela tego zakładu, który, na małą skalę, był w Soulanges — jak to zobaczymy niebawem — tem, czem jest Ranelagh w lasku Bulońskim.
Zostać właścicielem kawiarni, przedsiębiorcą balu publicznego, ten piękny los zdawał się w istocie marszałkowską buławą próżniactwa. Te obyczaje, to życie i ten charakter były tak plugawo wypisane na twarzy nicponia, że hrabina wydała krzyk na widok tej pary, która uczyniła na niej wrażenie pary wężów.
Marja, rozkochana w Bonnebaulcie, byłaby ukradła dla niego. Ten wąsik, ta dezinwoltura trębacza, ten gest fanfarona zapadły jej w serce tak jak wzięcie, ton, maniery de Marsaya podobają się ładnej Paryżance. Każda sfera ma swoją dystynkcję. Zazdrosna Marja odtrącała Amauryego, tego drugiego fircyka z małego miasteczka, chciała być panią Bonnebault!
— Hop, hop! co tam? idziecie?... krzyknęli zdaleka Katarzyna i Mikołaj, spostrzegając Marję i Bonnebaulta.
Ten ostry krzyk rozległ się w lesie jak hasło dzikich.
Widząc tych dwoje, Michaud zadrżał, wyrzucał sobie żywo swoje odezwanie. Jeżeli Bonnebault i Marja słyszeli, mogło stąd wyniknąć jedynie nieszczęście. Ten drobny napozór fakt w chwili zaostrzenia stosunków między Aigues a chłopami, miał mieć rozstrzygający wpływ, tak jak w bitwach zwycięstwo lub klęska zależą od potoku, który pasterz przeskakuje równemi nogami, a przy którym zatrzyma się artylerja.
Skłoniwszy się dwornie hrabinie, Bonnebault podał ramię Marji z miną zwycięscy, i odszedł z nią tryumfalnie.
— To cacuś całej doliny, rzekł Michaud cicho do hrabiny, posługując się kasarnianem wyrażeniem oznaczającem don Juana. Człowiek bardzo niebezpieczny. Kiedy przegra dwadzieścia franków w bilard, gotów byłby zamordować starego Rigou!... Oko mu zezuje równie dobrze ku zbrodni, co ku hulance.
— Zadużo widziałam na dziś, odparła hrabina ujmując ramię Emila; wracajmy, panowie.
Skinęła melancholijnie głową pani Michaud, widząc Pechinę, która wróciła do dworku. Smutek Olimpji udzielił się hrabinie.
— Jakto, pani, rzekł ksiądz Brossette, czyżby trudność czynienia tutaj dobrze zniechęciła panią? Oto pięć lat sypiam na tapczanie, mieszkam na plebanji bez mebli, odprawiam mszę i mówię kazanie w pustym kościele, pełnię obowiązki proboszcza bez remuneracji, żyję z sześciuset franków płacy nie żądając nic od biskupa i rozdaję trzecią część na jałmużny. Mimo to, nie rozpaczam! Gdyby pani wiedziała czem jest tutaj dla mnie każda zima, zrozumiałaby pani całe znaczenie tego słowa. Grzeje mnie tylko myśl, że zbawię tę dolinę, że ją zdobędę dla Boga! Nie chodzi o nas, pani, ale o przyszłość. O ile jesteśmy powołani na to aby mówić biedakowi: „Umiejcie być biednymi!“ to znaczy: „cierpcie, pogódźcie się z losem i pracujcie!“ mamy obowiązek mówić bogaczom: „Umiejcie być bogaci!“ to znaczy rozumni w dobroczynności, pobożni i godni miejsca jakie Bóg wam wyznaczył!“ Tak, pani, jesteście jedynie depozytarjuszami potęgi jaką daje majątek, i, jeśli nie będziecie dźwigali jego ciężarów, nie przekażecie go dzieciom tak jakeście go otrzymali. Wydziedziczacie swoje potomstwo. Jeżeli będziecie dalej uprawiali egoizm owej śpiewaczki, a ona to z pewnością spowodowała swem niedbalstwem zło, którego rozmiar panią przeraża, ujrzycie rusztowania na których zginęli wasi poprzednicy za winy swoich ojców. Czynić dobrze potajemnie w swoim kątku, tak jak, naprzykład, Rigou czyni źle!... Tak, to są modły w czynie, które są miłe Bogu!... Gdyby w każdej gminie trzy osoby chciały dobrego, Francja, nasz piękny kraj, ocaliłaby się od przepaści do której bieżymy i w którą nas ciągnie bezbożna obojętność na wszystko co nie jest nami!... Zmieńcie najpierw, zmieńcie wasze obyczaje, a wówczas zmienicie wasze prawa!...
Mimo iż głęboko wzruszona tym wybuchem miłosierdzia, w istocie głęboko katolickim, hrabina odpowiedziała nieszczęsnem: zobaczymy. Fatalne słowo bogaczy, które zawiera dość przyrzeczeń aby ich uwolnić od apelu do ich sakiewki, a które pozwala im później pozostać z założonymi rękami wobec wszelkiego nieszczęścia, pod pozorem że już się stało.
Słysząc to słowo, ksiądz Brossette skłonił się hrabinie i skierował się w aleję wiodącą wprost do bramy Blangy.
— Uczta Baltazara będzie tedy wiecznym symbolem ostatnich dni kasty, oligarchji, panowania!... powiedział sobie oddaliwszy się o dziesięć kroków.
Mój Boże! jeżeli twoją świętą wolą jest rzucić biednych jak strumień aby przeobrazić ludzkość, rozumiem że zaślepiasz bogaczy!...