Chłopi (Balzac)/Część pierwsza/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
MELANCHOLJA KOBIETY SZCZĘŚLIWEJ.

W chwili gdy generał wsiadał do powozu, aby się udać do prefektury, hrabina zbliżała się do bramy Avonne, gdzie od półtora roku zamieszkał Michaud z młodą żoną Olimpją.
Ktoś, ktoby sobie przypomniał ów domek, tak jak go opisaliśmy wyżej, sądziliby że jest przebudowany. Po pierwsze, uzupełniono cegły wykruszone lub nadżarte przez czas, cement którego brakło w spojeniach. Odczyszczony łupkowy dach wrócił architekturze jej wesołość, balustrady odcinały się biało na tem sinawem tle. Oczyszczone i wysypane piaskiem ścieżki pielęgnował robotnik utrzymujący aleje parkowe. Okna, gzymsy, wszystek rzeźbiony kamień odnowiono; toteż zewnętrzna strona tego budynku odzyskała swój dawny blask. Podwórze, stajnie, obora, przeniesione z powrotem do bażantami i zakryte drzewami, miast zasmucać oko swym przykrym widokiem, mięszały z ustawicznym szumem lasu owe szmery, gruchania, trzepot skrzydeł, najrozkoszniejszy akompanjament nieskończonej melodji śpiewanej przez naturę. Miejsce to miało tedy zarazem coś z dzikości ustroni leśnej i z wykwintu angielskiego parku. Otoczenie domku, w harmonji z jego zewnętrznym wyglądem, miało coś szlachetnego, godnego, miłego, tak samo jak szczęście i starania młodej kobiety dawały wnętrzu fizjognomję bardzo różną od tej, jaką brutalne niechlujstwo dawnego strażnika wyciskało na niej wprzódy.
W tej chwili, pora roku uwydatniała wszystkie te naturalne splendory. Wonie koszów z kwiatami mięszały się z naturalnym zapachem lasu. Pobliskie łąki parkowe rozlewały zapach skoszonego siana.
Kiedy hrabina i jej goście doszli do końca krętej aleji, która wiodła do dworku, ujrzeli panią Michaud siedzącą przed domem, koło drzwi, i pracującą nad wyprawką dziecięcą. Ta kobieta tak stateczna, tak zajęta, dawała krajobrazowi ludzki wyraz, który dopełnia go i który w realności swojej jest tak wzruszający, że niektórzy malarze silili się, przez omyłkę, wprowadzić go w swoje obrazy. Ci artyści zapominają, że duch krajobrazu, kiedy jest dobrze oddany, jest tak potężny, że miażdży człowieka; gdy w naturze podobna scena jest zawsze w proporcji z osobą, dzięki ramie jaką zakreśla oko widza. Kiedy Poussin, ten francuski Rafael, zrobił w swoich „Arkadyjskich Pasterzach“ z krajobrazu akcesorjum, odgadł dobrze, że człowiek staje się mały i nędzny, kiedy na płótnie natura jest rzeczą główną.
Był to sierpień w całej swojej chwale, bliskie zbiory, obraz pełen prostych i silnych wzruszeń. Tam urzeczywistniało się marzenie wielu ludzi, w których życie ich, niestałe, przeplatane dobremi i złemi wstrząśnieniami, zbudziło pragnienie spoczynku.
Opowiedzmy w kilku słowach dzieje tego małżeństwa. Justyn Michaud nie przyjął zbyt gorąco propozycji znakomitego pułkownika kirasjerów, kiedy Montcornet zaproponował mu posadę w Aigues: myślał wciąż o powrocie do służby; ale, wśród porozumiewań i konferencji które go sprowadziły do pałacu Montcornet, ujrzał pannę służącą hrabiny. Młoda ta dziewczyna, powierzona hrabinie przez uczciwych dzierżawców z okolic Alençon, miała widoki na jakieś dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy franków, skoro raz doczeka się wszystkich sukcesji. Jak wielu rolników, którzy się pobrali młodo i których rodzice żyli, rodzice tej dziewczyny byli bardzo kuso z pieniędzmi; nie mogąc dać żadnego wychowania swej najstarszej córce, umieścili ją przy młodej hrabinie. Pani de Montcornet dała pannę Olimpję Charel uczyć szycia, kroju; kazała jej nakrywać oddzielnie od służby, i w odpłatę tych względów znalazła w mej owo ślepe przywiązanie tak potrzebne Paryżankom. Olimpja Charel, ładna Normandka, złotawa blondynka, nieco pulchna, z twarzyczką ożywioną, sprytnenu oczyma i noskiem godnym jakiej margrabiny, cienkim i zakrzywionym, z wyglądem dziewiczym mimo wydatnej z hiszpańska kibici, miała całą dystynkcję, jakiej młoda dziewczyna urodzona nieco powyżej ludu może nabyć w towarzystwie dobrej i łaskawej pani. Gustownie ubrana, skromna w obejściu, wysławiała się poprawnie. Michaud zakochał się tedy łatwo, zwłaszcza dowiadując się, że majątek jego lubej będzie kiedyś dość okrągły. Trudności pochodziły od hrabiny, która nie chciała się rozstać z tak szacowną pokojówką; ale, kiedy Montcornet przedstawił jej położenie Aigues, ślub odbył się bez innej zwłoki, prócz tych, jakich wymagała konieczność porozumienia z rodzicami, którzy zresztą rychło dali błogosławieństwo.
Za przykładem swego generała, Michaud uważał swą żonę za istotę wyższą, której trzeba słuchać po wojskowemu, bez zastrzeżeń. W tym spokoju, jak również w swojem czynnem życiu, znalazł typ szczęścia, jakiego pragną żołnierze rzucając swoje rzemiosło: dosyć pracy jak na wymagania ciała, dosyć zmęczenia aby kosztować uroku odpoczynku. Mimo swej znanej odwagi, Michaud nigdy nie otrzymał poważniejszej rany, nie nabył owych chorób, które kwaszą humor weteranów. Jak wszyscy ludzie naprawdę silni, humor miał równy, żona kochała go też z całego serca. Od swego przybycia do dworku, szczęśliwe to małżeństwo kosztowało słodyczy miodowego miesiąca, w harmonji z naturą i ze sztuką, której twory otaczały ich: okoliczność dość rzadka! Rzeczy dokoła nas nie zawsze są zgodne z położeniem naszych dusz.
W tej chwili było to tak ładne, że hrabina zatrzymała Blondeta i księdza Brossette, mogli bowiem widzieć ładną panią Michaud nie będąc przez nią widziani.
— Kiedy się przechadzam, zawsze zachodzę w tę stronę, rzekła cicho. Lubię oglądać ten pawilon i jego dwie turkawki, tak jak miło jest oglądać ładny krajobraz.
I oparła się znacząco na ramieniu Emila Blondet, aby się z nim podzielić wrażeniem nader subtelnem, które nie łatwo wyrazić, ale które kobiety odgadną.
— Chciałbym być odźwiernym w Aigues, odparł Blondet z uśmiechem. Ale co pani? dodał widząc wyraz smutku, jaki te słowa ściągnęły na twarz hrabiny.
— Nic.
— Zawsze kiedy kobiety mają coś ważnego, odpowiadają obłudnie: Nic.
— Ależ mogą nas oblegać myśli, które wam wydają się lekkie, a które dla nas są straszne. I ja także zazdroszczę losu Olimpji...
— Niech Bóg panią wysłucha! rzekł ksiądz Brochette uśmiechając się, aby odjąć tym słowom całą ich powagę.
Pani de Montcornet uczuła niepokój widząc w postaci i rysach Olimpji wyraz lęku i smutku. Ze sposobu, w jaki kobieta ciągnie nitkę przy każdym ściegu, druga kobieta odgadnie jej myśli. W istocie, mimo że ubrana w ładną różową sukienkę, z gołą głowa i starannie uczesana, pani Michaud nie miała w główce myśli zgodnych z jej strojem, z tym pięknym dniem, z jej robótką. Jej piękne czoło, jej spojrzenie gubiące się chwilami w piasku albo w liściach, na które patrzyła bezwiednie, wyrażały głęboki lęk, z tem większą szczerością, iż nie wiedziała że się jej ktoś przygląda.
— I ja jej zazdrościłam!... Co może chmurzyć jej myśli?... rzekła hrabina do proboszcza.
— Proszę pani, odparł pocichu ksiądz Brossette, jak pani wytłómaczy, że wśród doskonałego szczęścia zawsze człowieka oblegają przeczucia mgliste ale posępne?...
— Księże proboszczu, odparł Blondet z uśmiechem, niech sobie ksiądz nie pozwala na odpowiedzi w stylu biskupim!... Nic darmo, wszystko się płaci, powiedział Napoleon.
— Taka zasada, wygłoszona przez te cesarskie usta, nabiera rozmiarów Społeczeństwa, odparł proboszcz.
— I cóż, Olimpio, co tobie, moje dziecko? rzekła hrabina podchodząc do swej dawnej służącej. Wydajesz się smutna, zamyślona. Czyżby jakieś dąsy małżeńskie?...
Pani Michaud wstając już zmieniła wyraz twarzy.
— Moje dziecko, rzekł Emil ojcowskim tonem, chciałbym wiedzieć co może chmurzyć to czółko, tu w tym dworku, gdzie mieszkasz prawie tak wygodnie jak hrabia d’Artois w Tuilerjach. Robicie tu wrażenie gniazdka słowików w gąszczu! Czyż nie masz za męża najdzielniejszego chłopca z Młodej Gwardji, pięknego mężczyznę, który cię kocha do szaleństwa? Gdybym był znał warunki jakie Montcornet wam tu zapewnił, byłbym rzucił swój fach gryzipiórka aby zostać generalnym strażnikiem.
— To nie jest stanowisko dla człowieka z pańskim talentem, odparła Olimpja uśmiechając się do Blondeta jak do znajomego.
— Co tobie więc, drogie dziecko? rzekła hrabina.
— Proszę pani, boję się...
— Boisz się! czego? spytała żywo hrabina, której to słowo przypomniało Muchę i Fourchona.
— Wilków? rzekł Emil dając pani Michaud znak, którego nie zrozumiała.
— Nie, proszę pana, chłopów. Ja, która się urodziłam w Perche, gdzie jest trochę niedobrych ludzi, nie sądzę, aby ich było tylu i tak złych jak w tych stronach. Nibyto się nie mieszam do spraw męża, ale on nie ufa chłopom do tego stopnia, że bierze z sobą broń nawet w biały dzień kiedy udaje się do lasu. Powiada swoim ludziom, aby zawsze mieli się na baczności. Pojawiają się tu od czasu do czasu fizjognomje, które nie wróżą nic dobrego. Kiedyś szłam pod murem do źródełka w lesie, które nazywają Srebrnym potokiem, z przyczyny blaszek srebrnych, które, powiadają, posiał tam Bouret... Otóż, wie pani, usłyszałam dwie kobiety, które prały bieliznę, nie wiedziały że ja tam jestem. Stamtąd widać nasz dworek, te stare pokazywały go sobie. „Ależ wydano pieniędzy, mówiła jedna, dla tego, który ma zająć miejsce po starym Kuternodze. — Ano, muszą dobrze płacić człowieka, który się podejmie tak dręczyć biedaków, odparła druga. — Nie długo będzie dręczył, rzekła pierwsza, musi się to raz skończyć. Koniec końców, my mamy prawo zbierać drwa. Nieboszczka pani z Aigues dała nam pozwolenie. Jest od tego czasu trzydzieści lat, tak już postanowione. — Zobaczymy, jak rzeczy pójdą na przyszły rok, odparła druga. Mój zaklął się na wszystko, że cała żandarmerja świata nie przeszkodzi nam iść do lasu, że on pójdzie, i niech się dzieje co chce!... — Dalibóg, trza przecież abyśmy nie pomarli z zimna i abyśmy upiekli chleb, rzekła pierwsza. Im nic nie brakuje. Żonusia tego hycla Michaud będzie miała ciepło, cho!...“ Słowem, proszę pani, nagadali okropności o mnie, o pani, o panu hrabi... Powiedzieli wkońcu, że najpierw spali się folwarki, a potem zamek...
— Ba, rzekł Emil, gadania kumoszek. Kradli generała, już go nie będą kradli. Ci ludzie są wściekli, to i wszystko! Bądźcie panie przekonane, że rząd jest zawsze mocniejszy wszędzie, nawet w Burgundji. W razie rozruchów, sprowadziłoby się, jeżeli trzeba, cały pułk kawalerji.
Ksiądz, stojąc za hrabiną, dawał znaki pani Michaud, aby zmilczała swoje obawy, będące z pewnością objawem jasnowidzenia, jakie daje prawdziwe uczucie. Wyłącznie pochłonięta jedną istotą, dusza chłonie w końcu aurę moralną która ją otacza i widzi w niej elementy przyszłości. Zakochana kobieta ma przeczucia takie, jakie później miewa matka. Stąd pewne melancholje, niewytłómaczone smutki, które dziwią mężczyzn: u nich energja wyssana przez życie nie pozwala na podobne skupienie. Wszelka szczera miłość staje się u kobiety czynną kontemplacją mniej lub więcej jasnowidzącą, mniej lub więcej głęboką, zależnie od charakterów.
— No, moje dziecko, pokaż swój dworek panu Emilowi, rzekła hrabina, która się tak zadumała, że zapomniała o Pechinie.
Wnętrze odnowionego pałacyku było w harmonji z zewnętrzną wspaniałością. Na parterze, przywracając pierwotne proporcje architekt przysłany wraz z robotnikami z Paryża — fakt żywo krytykowany przez mieszkańców La-Ville-aux-Fayes — urządził cztery pokoje. Najpierw przedpokój, w głębi którego mieściły się stare kręcone schody z balustradą, a za którym znajdowała się kuchnia; następnie, po każdej stronie przedpokoju, jadalnia i salon. Na suficie były herby, cały zaś salon wyłożony był poczerniałym od starości dębem. Artysta ten, wybrany przez panią Montcornet dla restauracji Aigues, postarał się sharmonizować urządzenie tego salonu z dawną ramą.
W tej epoce, moda nie dawała jeszcze przesadnej wartości szczątkom minionych wieków. Rzeźbione drewniane fotele, krzesła z wysokiem oparciem i z dywanowem obiciem, konsole, zegary, stoły, świeczniki wygrzebane u tandeciarzy w Auxerre i La-Ville-aux-Fayes, były o połowę tańsze niż fabryczne meble nowoczesnej tandety. Architekt kupił tedy parę wózków tej dobrze wybranej starzyzny, która, połączona z tem co było w zamku niezdatnego do użytku, uczyniło z salonu rządcy niemal artystyczną kreację. Co się tyczy jadalni, odmalował ją na kolor drzewa, obił papierem tak zwanym szkockim; pani Michaud założyła w oknie białe perkalowe firanki z zieloną obszewką, wstawiła mahoniowe krzesła obite zielono, dwa kredensy i mahoniowy stół. Ten pokój, ozdobiony wojennemi rycinami, ogrzany był małym fajansowym piecykiem, po którego obu stronach widać było fuzje myśliwskie. Te tak niekosztowne wspaniałości uchodziły w całej dolinie za ostatnie słowo azjatyckiego zbytku. Rzecz szczególna, obudziły one pożądliwość Gaubertina, który, przyrzekając sobie zrównać Aigues z ziemią, zachowywał sobie w duchu ten rozkoszny dworek.
Na pierwszem piętrze, trzy pokoje stanowiły mieszkanie małżeństwa. Widać było w oknach muślinowe firanki, które przypominały Paryżaninowi kaprysy i wyszukanie stołecznych domów. Tam, pani Michaud, kierując się własnym smakiem, postarała się o obicia z glansowanego papieru. Na kominku w sypialni, mieszczącej owe banalne meble mahoniowe obite utrechckim aksamitem oraz łóżko w formie łodzi z kolumienkami i baldachimem, z którego spływały haftowane muślinowe firanki, znajdował się alabastrowy zegar między dwoma świecznikami okrytemi gazą. Obok nich, pod szklaną pokrywą, dwa wazony sztucznych kwiatów, dar małżeński kwatermistrza. Wyżej, na poddaszu, pokój kucharki, służącego i Pechiny też świeżo odmalowane.
— Olimpjo, dziecko, ty mi nie mówisz wszystkiego? spytała hrabina wchodząc do pokoju pani Michaud i zostawiając na schodach Emila i księdza, którzy zeszli słysząc że drzwi się zamykają.
Pani Michaud zbita z tropu przez księdza Brossette, chcąc uniknąć rozmowy o swoich obawach, o wiele żywszych niż to okazywała, zdradziła tajemnicę, która przypomniała hrabinie przedmiot jej wizyty.
— Kochani męża, pani wie o tem; otóż, czy pani byłaby rada widzieć przy sobie rywalkę?...
— Rywalkę?...
— Tak proszę pani, ta smarkata, którą pani mi dała na wychowanie, kocha się w nim bezwiednie, biedna mała!... Zachowanie tego dziecka, długo będące dla mnie tajemnicą, wyjaśniło się od kilku dni...
— W trzynastym roku!...
— Tak, pani, i przyzna pani, że kobieta w trzecim miesiącu ciąży, która sama będzie karmić swoje dziecko, może być niespokojna. Ale, aby nie mówić pani tego przy tych panach, opowiadałam pani oraz ich głupstwach bez znaczenia, dodała sprytnie dzielna żona strażnika.
Pani Michaud nie obawiała się zbytnio Genowefy Niseron, od kilku zaś dni doznawała śmiertelnego lęku, który chłopi, raz go obudziwszy, podtrzymywali w niej przez złośliwość.
— I po czem spostrzegłaś, że...
— Po niczem i po wszystkiem, odparła Olimpia patrząc na hrabinę. Ta mała na moje rozkazy jest leniwa jak żółw, a żywa jak jaszczurka na najdrobniejszą rzecz, której zażąda Justyn. Drży jak liść na dźwięk jego głosu, wniebowzięta jest kiedy na niego patrzy, ale nie ma pojęcia o miłości, nie wie że kocha.
— Biedne dziecko! rzekła hrabina z uśmiechem i akcentem pełnym naiwności.
— I tak, ciągnęła pani Michaud odpowiadając uśmiechem na uśmiech dawnej pani, Genowefa jest ponura kiedy Justyn bawi poza domem; a kiedy jej spytam o czem myśli, odpowiada, że boi się pana Rigou. Ot, głupstwa!... Myśli, że wszyscy dybią na nią, a wygląda jak istny kocmołuch. Kiedy Justyn objeżdża lasy w nocy, ta dziewczyna jest niespokojna tak samo jak i ja. Kiedy otworzę okno słysząc krok jego konia, widzę światło u Pechiny, jak ją nazywają, które świadczy, że ona czuwa, że czeka: kładzie się, tak jak ja, dopiero kiedy on wróci.
— Trzynaście lat, rzekła hrabina, nieszczęśliwa!...
— Nieszczęśliwa?... odparła Olimpja. Nie. Ta dziecinna miłość ocali ją.
— Od czego? spytała pani Montcornet.
— Od losu, który czeka tu prawie wszystkie dziewczęta w jej wieku. Odkąd ją trochę umyłam, zrobiła się mniej brzydka, ma coś oryginalnego, dzikiego, co działa na mężczyzn. Jest tak odmieniona, że paniby jej nie poznała. Syn tego bezecnego karczmarza z Pod Wiechy, Mikołaj, największe ladaco w całej wsi, zagiął parol na tę małą, ściga ją jak zwierzynę. O ile nie bardzo jest prawdopodobne, aby człowiek tak bogaty jak pan Rigou i który zmienia służące co trzy lata mógł prześladować dwunastoletnią brzydulę, to zdaje się pewne, że Mikołaj Tonsard goni za Pechiną, Justyn mi powiedział. To byłoby okropne, bo tutejsi ludzie żyją doprawdy jak zwierzęta; ale Justyn, naszych dwoje służby i ja czuwamy nad małą, toteż niech pani będzie spokojna; nie wychodzi nigdy sama, chyba w biały dzień, i to najwyżej do bramy. Gdyby przypadkiem wpadła w zasadzkę, uczucie jej dla Justyna dałoby jej siłę i spryt do obrony, bo kobieta, która kocha kogoś, umie się oprzeć nienawistnemu mężczyźnie.
— To dla niej przyszłam tutaj, odparła hrabina; nie wiedziałam jak potrzebna była ci moja wizyta, bo, moje dziecko, ta mała wypięknieje!...
— Och, pani, odparła Olimpja z uśmiechem, ja jestem pewna Justyna. Co za człowiek! Co za serce!... Gdyby pani wiedziała, jaką głęboką wdzięczność on ma dla generała, któremu, powiada, zawdzięcza swoje szczęście! Jest aż zanadto oddany. Naraziłby swoje życie, jak na wojnie, i zapomina że niedługo może być ojcem rodziny.
— Wiesz, żałowałam cię, rzekła hrabina rzucając Olimpji spojrzenia, od którego młoda mężatka zarumieniła się; ale już nie żałuję niczego, widząc cię szczęśliwą. Co za wspaniała i szlachetna rzecz miłość w małżeństwie! dodała wypowiadając głośno myśl, której nie śmiała wprzód wyrazić księdzu Brossette.
Wirginja de Troisville zadumała się, a pani Michaud uszanowała to milczenie.

~ Powiedz mi, czy ta mała jest uczciwa? spytała hrabina, budząc się jak ze snu.
— Tak samo jak ja, odparła pani Michaud.
— Dyskretna?
— Jak grób.
— Wdzięczna?
— Och, pani, ma wobec mnie napady pokory, które świadczą o anielskiej naturze; przychodzi mi całować ręce; mówi czasem takie rzeczy, że można osłupieć, „Czy można umrzeć z miłości?“ pytała mnie wczoraj — Czemu pytasz o to? odparłam. — Żeby wiedzieć, czy to jest choroba!...“
— Ona to powiedziała?... wykrzyknęła hrabina.
— Gdybym pamiętała wszystkie jej powiedzenia, powtórzyłabym pani wiele innych, odrzekła Olimpja. Ona robi wrażenie, że więcej wie o tem odemnie...
— Czy sądzisz, moje dziecko, że mogłaby cię zastąpić przy mnie, bo nie mogę się obejść bez jakiejś Olimpji, rzekła hrabina uśmiechając się z odcieniem smutku.
— Jeszcze nie, proszę pani, jest za młoda, ale za dwa lata, tak... Przytem, gdyby było potrzebne aby odeszła stąd, uprzedziłabym panią. Trzebaby ją wychować, nie ma pojęcia o świecie. Dziadek Genowefy, stary Niseron, to człowiek który raczej dałby sobie uciąć szyję, niżby miał skłamać; umarłby z głodu pod składem żywności, takie już ma zasady, i wnuczka jego chowana jest w tych pojęciach... Pechina uważałaby się za równą pani, bo poczciwiec zrobił z niej, jak on powiada, republikankę, tak samo jak stary Fourchon zrobił z Muchy cygana. Ja śmieję się z tych wybryków, ale pani mogłaby się pogniewać, ona panią czci jedynie jako swoją dobrodziejkę, ale nie jako kogoś wyższego od siebie. Cóż pani chce, to dziczka, dzika jak jaskółka... Krew matki także w tem odgrywa rolę.
— Czemże była jej matka?
— Pani nie zna tej historji, rzekła Olimpja. Otóż, syn starego zakrystjana z Blangy, wspaniały chłopak wedle tego co mi opowiadali tutejsi ludzie, został wzięty przez wielką brankę. Ten Niseron był dopiero prostym kanonierem w r. 1809, w korpusie który z Ilyrji i Dalmacji miał rozkaz przybyć na Węgry aby przeciąć odwrót Austrjakom, w razie gdyby cesarz wygrał pod Wagram. To Michaud opowiedział mi te rzeczy, on tam był. Niseron, jako ładny chłopak, podbił w Zara serce Montenegryjki, góralki, której garnizon francuski dosyć przypadł do serca. Zgubiona w opinji rodaków, nie mogła zostać w mieście po wyjściu Francuzów. Zena Kropoli, zwana obelżywie Francuską, poszła tedy za pułkiem artylerji, i wróciła do Francji po zawarciu pokoju. August Niseron starał się o pozwolenie zaślubienia Montenegryjki wówczas noszącej w łonie Genowefę, ale biedna kobieta umarła w Vincennes w połogu, w styczniu 1810. Papiery nieodzowne do małżeństwa przyszły w kilka dni potem; August Niseron napisał do ojca aby przyjechał po dziecko z piastunką ze swoich stron i aby się niem zajął; dobrze uczynił, bo odłamek granatu zabił go pod Montereau. Zapisana pod imieniem Genowefy i ochrzczona w Soulanges, ta mała Dalmatynka była pod opieką panny Laguerre, którą ta historja bardzo wzruszyła. Taki już widać los tej małej, być przybranem dzieckiem państwa z Aigues. W swoim czasie, stary Niseron dostał z zamku wyprawkę i trochę pieniędzy dla niej.
W tej chwili, z okna przy którem stały, hrabina i Olimpja ujrzały Michauda zbliżającego się do księdza Brossette i do Emila, którzy przechadzali się rozmawiając w dużym kręgu wysypanym piaskiem.
— Gdzież ona jest? rzekła hrabina, obudziłaś we mnie szaloną ochotę zobaczenia jej...
— Poszła zanieść mleko pannie Gaillard, przy bramie, musi być już blisko, bo będzie przeszło godzina jak wyszła...
— Więc dobrze, pójdę z tymi panami naprzeciwko, rzekła pani de Montcornet schodząc.
W chwili gdy hrabina rozwijała parasolkę, Michaud wysunął się aby jej powiedzieć, że generał zostawi ją prawdopodobnie samą na dwa dni.
— Panie Michaud, rzekła żywo hrabina, niech mnie pan nie zwodzi, tu się dzieje coś ważnego. Pańska żona boi się, i jeżeli jest wielu ludzi podobnych do starego Fourchon, niepodobna mieszkać w tych stronach...
— Gdyby tak było, proszę pani, nie chodzilibyśmy po świecie, odparł Michaud śmiejąc się, bo nas łatwo jest się pozbyć. Chłopi wrzeszczą, to i wszystko. Ale żeby mieli przejść od krzyku do czynu, od przestępstwa do zbrodni, na to zanadto cenią życie, wolność... Olimpja musiała pani powtórzyć gadania, które ją przestraszyły, ale ona jest w stanie, w którym można przestraszyć się snu, dodał biorąc żonę pod ramię i przyciskając je znacząco, dając jej do zrozumienia aby milczała na przyszłość.
— Cornevin! Juljo! zawołała pani Michaud, która ujrzała niebawem głowę starej kucharki w oknie, idę parę kroków, czuwajcie nad domem.
Dwa olbrzymie psy, które zaczęły wyć, okazały, iż załoga bramy Avonne jest dość silna. Słysząc te psy, stary Cornevin wyszedł z gąszcza i ukazał swą głowę, jedną z tych, jakie spotyka się jedynie w Perche. Cornevin musiał być Szuanem w roku 1794 i 1799.
Wszyscy towarzyszyli hrabinie jedną z sześciu alej leśnych, wiodącą wprost do bramy Couches tuż koło Srebrnego Potoku. Pani de Montcornet szła naprzód z Blondetem. Ksiądz, Michaud i jego żona mówili z sobą z cicha o spotkaniu, które objawiło dziedziczce stan okolicy.
— Może to opatrznościowe, mówił proboszcz, bo, jeśli dziedziczka zechce, zdołamy zapomocą dobrodziejstw i łagodności odmienić tych ludzi...
O sześćset kroków od dworku nad strumieniem, hrabina ujrzała na ścieżce rozbity garnek gliniany i rozlane mleko.
— Co się stało małej?... rzekła wołając Michauda i jego żonę, którzy już wracali.
— Nieszczęście, jak Piotrusi w bajce Lafontaine‘a, odparł Blondet.
— Nie, biedne dziecko musiał ktoś zaskoczyć i ścigać, bo dzbanek rzucono w bok, rzekł ksiądz Brossette badając teren.
— Och, tak, to jest stopa Pechiny, rzekł Michaud. Ślad jej nóg obróconych w miejscu świadczy o nagłym przestrachu. Mała rzuciła się gwałtownie w stronę dworku, chcąc wracać.
Wszyscy udali się za śladami, wskazywanemi palcem przez generalnego strażnika, który szedł badając je i który zatrzymał się w alei, o sto kroków od stłuczonego dzbanka, w miejscu gdzie się kończyły ślady Pechiny.
— O, dodał, skierowała się ku Awonie, może była osaczona od strony dworku.
— Ależ, wykrzyknęła pani Michaud, to już przeszło godzina jak jej niema!
Groza odbiła się na wszystkich twarzach. Proboszcz pobiegł w stronę dworku badając drogę, gdy Michaud, wiedziony tą samą myślą, udał się aleją w stronę Couches.
— Och, Boże, ona tu padła, rzekł Michaud wracając z miejsca gdzie kończyły się ślady ku Srebrnemu Potokowi, do miejsca gdzie kończyły się one również w środku Alei... O, patrzcie! rzekł wskazując.
Wszyscy ujrzeli w istocie na piasku ślad wyciągniętego ciała.
— Ślady, które idą w stronę lasu, to ślady nóg obutych, rzekł proboszcz.
— To stopy kobiety, rzekła hrabina.
— A tam, w miejscu rozbitego garnka, to ślady mężczyzny, dodał Michaud.
— Nie widzę śladu dwóch różnych nóg, rzekł proboszcz, który udał się aż do lasu śladem obuwia kobiety.
— Musiano ją z pewnością porwać i zanieść do lasu, wykrzyknął Michaud.
— Jeżeli to noga kobieca, byłoby to niepojęte, wykrzyknął Blondet.
— To musi być jakiś żarcik tego gałgana Mikołaja, rzekł Michaud, od kilku dni czyha na Pechinę. Dziś rano, czatowałem dwie godziny pod mostem, aby złapać hultaja, któremu jakaś kobieta dopomogła może w zamachu.
— To okropne! rzekła hrabina.
— Im się wydaje, że to figle! dodał proboszcz z goryczą i smutkiem.
— Och, Pechina nie da się zatrzymać, rzekł Michaud, ona jest zdolna przebyć Awonę wpław... Przepatrzę brzegi rzeki, Ty, droga Olimpko, wracaj do domu, a wy, panowie, wraz z panią hrabiną przejdźcie się aleją w stronę Couches.
— Co za kraj! rzekła hrabina.
— Nicponie są wszędzie, odparł Blondet.
— Czy to prawda, księże proboszczu, spytała pani de Montcornet, że ja ocaliłam tę małą ze szponów starego Rigou?
— Wszystkie dziewczęta powyżej piętnastu lat, które pani zechce przyjąć do zamku, wyrwie pani temu potworowi, odparł ksiądz Brossette. Próbując ściągnąć do siebie to dziecko dwunastoletnie, ten apostata chciał nasycić zarazem i swoją rozpustę i swoją zemstę. Biorąc starego Niseron za zakrystjana, wytłómaczyłem temu poczciwcowi intencje Rigou, który bajał mu o wynagrodzeniu win jego wuja, mego poprzednika na probostwie. To jedna z pretensji, jakie były mer ma przeciw mnie: nienawiść jego wzmogła się od tego... Stary Niseron oświadczył uroczyście temu Rigou, że go zabije jeśli się zdarzy co złego Genowefie; uczynił go odpowiedzialnym za wszelki zamach na cześć tego dziecka. Byłbym skłonny w pościgu Mikołaja Tonsard widzieć jakąś piekielną machinację tego człowieka, który sądzi, że mu tu wszystko wolno.
— Nie lęka się tedy sądów?... rzekł Blondet.
— Po pierwsze, jest teściem prokuratora, odrzekł ksiądz po pauzie. Następnie, nie domyśliłby się pan, dodał, jak obojętna jest miejscowa policja oraz prokuratura w stosunku do tych ludzi. Byleby chłopi nie palili folwarków, byle nie mordowali, nie truli, byle płacili podatki, pozwalają im robić między sobą co im się podoba; że zaś bez zasad religijnych, dzieją się rzeczy okropne. Po drugiej stronie kanału Awony niedołężni starcy drżą gdy mają zostać w domu, wówczas bowiem nie daje się im już jeść; toteż idą w pole jak długo nogi mogą ich udźwignąć; jeżeli się położą, wiedzą dobrze, że to na śmierć z głodu. Pan Sarcus, sędzia pokoju, powiada, że gdyby się wytaczało proces wszystkim zbrodniarzom, państwo zrujnowałoby się na koszta.
— Ależ to bystry człowiek ten sędzia, wykrzyknął Blondet.
— Och, ksiądz biskup zna dobrze położenie tej doliny, a zwłaszcza stan tej gminy, ciągnął proboszcz. Jedna religja może naprawić tyle zła; prawo, zwłaszcza tak okaleczone jak dziś, wydaje mi się bezsilne...
Krzyk wychodzący z lasu przerwał księdzu, hrabina zaś, poprzedzana przez Emila i proboszcza, zapuściła się odważnie w las, biegnąc w kierunku wskazanym przez krzyki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.