Cnotliwi/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cnotliwi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1871 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do niezbyt wielkiego ale ładnego salonu pani Rodowskiej, wszedł pan Edward Gaczycki. Nikogo w salonie tym nie było. Fortepjan stał otwarty z mnóstwem rozrzuconych nut na pulpicie; po stołach leżały książki i dzienniki w nieładzie świadczącym, że się niemi zajmowano. Pod oknem stał rejzbret z rozpoczętym rysunkiem i wszystkiemi doń przyrządami a na etażerkach i konsolach barwiły się i woniały wielkie bukiety astrów, georginij, lewkonij, a gdzieniegdzie i skromnych a wonnych polnych kwiatów.
Pan Gaczycki obejrzał się po tym cichym pokoju, w którym na każdym kroku znać było zamieszkujący go umysł światły, rękę czynną, i po którym zdawało się rozlewać tchnienie poetycznego jakiegoś serca, co sobie w tych czterech ścianach założyło siedlisko pracy i marzeń.
Obejrzał się dokoła, z kapeluszem w ręku stanął na środku pokoju, pochylił nieco głowę i wpadł w zamyślenie. W zamyśleniu tem wyniosłe czoło jego zasunęło się chmurą, usta straciły zwykły im wyraz zimnej powagi i delikatnego sarkazmu, a okrążył je smutek graniczący prawie z męzką a trzymaną na wodzy boleścią.
Szmer który go doszedł obudził go z zamyślenia. Spojrzał i zobaczył drzwi wpółotwarte od przyległego pokoju. Szmer który usłyszał z pokoju tego wychodził, i zdawał się być sprawionym szelestem stłumionego stąpania i powiewem lekkiej sukni muskającej posadzkę.
W mgnieniu oka twarz Gaczyckiego przybrała właściwy mu obojętny a nieco dumny wyraz; postąpił kilka kroków ku drzwiom wpółotwartym, a dość głośno, aby dać wiedzieć o swem przybyciu miejscowym paniom, których obecność tam przypuszczał.
Wszakże nikt nie wyszedł na jego spotkanie — wyraźnie nie posłyszano go. Zdawał się być nieco zakłopotanym, i już postąpił parę kroków ku drzwiom przyległego przedpokoju, zapewne aby przez służącego dowiedzieć się czy może widzieć panie domu, gdy w głębi pokoju o drzwiach wpółotwartych mignęła biała suknia, a zarazem odezwał się cichy i łagodny głos dziecięcy.
— Pani moja śliczna! aniele mój! chodź do mnie!
Gaczycki zatrzymał się na miejscu jak przykuty i spojrzenie jego przez drzwi półotwarte pobiegło do przyległego pokoju.
W głębi, pod ścianą, stało tam małe łóżeczko dziecinne, a na niem śród śnieżnej pościeli leżała blada i złotowłosa pięcioletnia dziewczynka. Leżała, ale nie zupełnie, bo podniosła się nieco na poduszkach i wspierając głowę na wychudłej małej rączynie, błękitnemi jak niebo, ale zapadłemi nieco i zwiększonemi wychudzeniem twarzy oczami, spoglądała w górę, na pochyloną nad nią twarz stojącej obok młodej panny. Była to Wanda, która stała nad chorem dziecięciem, w białą ubrana suknię; warkocze niedbale splecione opadały na jej ramiona, głowę pochyliła nizko, a dłoń złożyła na bladem czole uśmiechającej się do niej dziewczynki.
Zielona firanka przykrywała do połowy szerokie a jedyne okno pokoju, napełniając go półzmrokiem; przez nieosłonięte szyby wdzierało się słabe światło, i różowy promień zachodzącego słońca wciskając się przez nie, ślizgał się wązką nicią po białej sukni i płowych warkoczach Wandy.
Gaczycki stał i patrzył. W wązkich ramach drzwi półotwartych, wyraźnie widział złotowłosą głowę małej dziewczynki o smutnem, cierpiącem licu; a obok niej smukłą postać Wandy i biały profil jej twarzy, o ustach okrążonych łagodnym uśmiechem, i spojrzeniu spuszczającem się ku chorej dziecinie.
W tem z innego jeszcze pokoju łączącego się z tym, który przytykał do salonu, ozwał się głos pani Rodowskiej:
— Wando! czy to Andzia się obudziła? zdaje mi się żem jej głos posłyszała?
— Tak, mamo, odpowiedziała Wanda, zbudziła się biedna dziecina; zdaje mi się że jest zdrowsza — czoło ma mniej gorące.
I niżej jeszcze pochylając się nad dzieckiem, spytała dziwnie łagodnie i miękko.
— Jakże się czujesz Andziu? czy główka nie tak boli?
— O, lepiej mi, lepiej! odrzekło słabym głosem dziecię, zupełnie nawet dobrze mi jest, i główka wcale już nie boli, i oddychać tak miło, tak lekko, jak gdyby mię już Bozia do siebie zabrała... do tego raju o którym mi opowiadała Michasia, w którym aniołki Boże w białych sukienkach noszą na ręku, całują i pieszczą biedne chore i płaczące dzieci...
Po pięknym profilu Wandy przemknął wyraz rozrzewnienia.
— Cicho Andziu, rzekła, dłoń przesuwając po włosach dzieciny — nie mów tak wiele; doktór zabronił ci wiele mówić...
Ale dziecko nie zważało na tę słodką przestrogę, i mówiło dalej:
— Kiedy pierwszy raz obudziłam się tutaj, a spałam chyba długo... długo...
— Nie spałaś, moje dziecię, aleś była w gorączce, przerwała jej Wanda.
— Nie wiem pani; ale zdawało mi się żem spała i gdym się obudziła, a zobaczyła ten śliczny pokój, kwiatki przy mojem łóżeczku, i poczuła że koło mnie tak cicho, spokojnie, byłam pewna że mię już Bozia do siebie zabrała, i że jestem w niebie... I tak mi było dobrze, — tak dobrze... żałowałam tylko mego biednego ojca, który na świecie został... Michasi i braciszków... ale... ale...
Uśmiechnęła się do Wandy uśmiechem pełnym promieni i dokończyła:
— Ale gdym ciebie pani zobaczyła w tej białej sukience, zdało mi się, że twoje włosy to promienie, i że ty sama jesteś jednym z tych aniołów Bożych, które w niebie noszą, całują i pocieszają biedne, chore jak ja dzieci... A kiedyś mię wzięła na ręce i pocałowała w czoło, to już nie żałowałam ani ojca, ani Michasi, ani braciszków, i pokochałam cię — tak pokochałam... bardzo...
Poniosła rękę Wandy do ust bladych, i okrywała ją, pocałunkami.
— Wando! ozwał się znowu głos pani Rodowskiej, nie pozwalaj Andzi tak wiele mówić, bo może znowu dostać gorączki.
Wanda odstąpiła parę kroków od łóżka ku stolikowi na którym stał wielki bukiet różowych astrów, wyjęła parę kwiatów z bukietu i podała je Andzi.
— Baw się dziecię kwiatkami, rzekła, a nie mów więcej, bo ci to zaszkodzi!
Potem nalała do szklanki trochę jakiegoś ochładzającego płynu i przyłożyła brzeg naczynia do ust chorej.
Andzia wypiła kilka kropel, potem opuściła główkę na poduszki, a wychudłe rączki jej zaczęły obrywać zwolna listki astrów. Uśmiech słodki, łagodny, igrał po jej bladych usteczkach; aż gdy przymknęła oczy, astry z palców jej wypadły — i zasnęła.
Wanda patrzyła na nią ciągle spojrzeniem, w którem troskliwość łączyła się z czułością, potem odeszła do okna i zamyśliła się.
Zamyśliła się, a w oczach jej zagrał smutek niewypowiedziany. Podniosła rękę do czoła i westchnęła z głębi piersi.
Przez cały ten czas Gaczycki stał nieruchomo o kilka kroków od drzwi wpółotwartych, i nie spuszczał z oka sceny odbywającej się przed nim w głębi ocienionego pokoju.
Teraz dopiero przypatrując się jej zdaleka i niewidzialny mógł on dostrzedz zmianę jaka od pewnego czasu zaszła w twarzy Wandy. Cera jej przejrzysta zawsze i biała, przybrała żywszy koloryt, słabe rumieńce przebijały się z pod delikatnej tkanki, błękitne żyłki na skroniach pulsowały żywiej. Mimoto jednak policzki jej schudły nieco, i wielkie oczy zapadły trochę, a długie rzęsy spuszczających się co chwilę powiek, rzucały na jej lice nieokreślony cień smętnej rzewności i zadumy. Cała postać jej zresztą miała tę samę co i dawniej wiotkość i powagę ruchów; tylko, że ruchy te powolniejszemi jeszcze się stały. Patrząc na nie możnaby rzec, że piękna dziewica owiana była na jawie urokiem jakiegoś snu. Sen ten musiał być spokojny, ale zarazem smutny i tajemniczy, bo dziewica spokojna była i smutna nieco, i wiała od niej nieokreślona tajemniczość.
Dla czego oczy Gaczyckiego oderwać się nie mogły od lica i postaci Wandy? czemu obojętne zwykle, strzeliły teraz one błyskawicą wzruszenia, a na ustach jego zamiast dumy i sarkazmu, osiadł łagodny, rzewny uśmiech, niby odpowiadający łagodnej rzewności rozlanej na twarzy młodej panny?
Ktoby go widział w owej chwili, byłby bardzo zdumiony. Czy blada a obojętna twarz dumnego pana była maską, pod którą krył gorące acz hartowne serce? — czy Wanda posiadała niewidzialną moc wzbudzania w nim marzeń dawno zapomnianych, i uczuć od których na pozór wydawał się dalekim?
Stała przed oknem wpół przysłoniętem firanką, zamyślona, nieruchoma, z czołem opartem na dłoni; a promyk słońca różowy wnikał ciągle przez szyby, ślizgał się po sukni, i zdawał się całować jej warkocze.
Nagle drgnęła i odwróciła się, bo posłyszała za sobą głos męzki.
Pan Gaczycki stał w salonie o parę kroków od progu pokoju w którym była, z kapeluszem w ręku, zimny i obojętny już jak zwykle.
— Dobry wieczór pani, mówił do niej z lekkim uśmiechem; przebacz pani, że przerywam jej zamyślenie, ale stoję już od kilku minut około progu tego, i czekam, aż będę mógł zostać przyjętym przez panie domu.
Wanda uprzejmie postąpiła ku niemu, i wszedłszy do salonu podała mu rękę.
— Przebacz pan, żeś czekał, wyrzekła z serdecznym uśmiechem; spodziewałyśmy się nawet z mamą widzieć pana, bo przecie same prosiłyśmy go wczoraj, abyś nas odwiedził. Ale służba nie oznajmiła nam pana przybycia sądząc zapewne, że się znajdujemy w salonie. Tymczasem mama dziś trochę cierpiąca i nie opuszcza od rana swego pokoju, a ja byłam w tej chwili zajęta naszą biedną Andzią.
Pan Gaczycki nie spuszczał wzroku z Wandy. Czy nie miał siły oderwać oczu od jej twarzy? czy pragnął coś na niej wyczytać? Po chwili odezwał się:
— Ja także proszę panie o przebaczenie, i to za winę mocno wykraczającą przeciw przyjętym towarzyskim formom. Od kwadransa może lub więcej stałem tu sam jeden, i przez drzwi półotwarte przypatrywałem się staraniom jakiemi pani otaczasz to biedne chore dziecię.
Lekki rumieniec zabarwił policzki Wandy.
— Starania te są dla mnie bardzo miłe, odrzekła; dziecię to, które mając rodziców może się zwać sierotą, wzbudza we mnie niezmierne współczucie. Odkąd je mam u siebie ciągle o niem myślę; mam cel każdego dnia i zajęcie każdej godziny. i szczerze wdzięczną panu jestem, żeś je powierzył naszej opiece. Matka moja także się bardzo zajmuje chorą dzieciną.
— O tem że matka pani zajmie się losem biednego dziecka, znając oddawna wielką dobroć jej serca, nie wątpiłem ani na chwilę, przerwał Gaczycki; ale wyznam pani otwarcie, że nie przypuszczałem abyś pani tak młoda mogła żywo zainteresować się staraniami, któreby wiele osób w jej wieku za uciążliwe uważało...
Wanda podniosła na niego zdziwione oczy.
— Dla czegóżby mię to dziecię i starania około niego żywo zająć nie miały? odrzekła z prostotą. Wszakże nie ma na świecie większego zadowolenia, a nawet szczęścia, jak uczynić komuś dobrze, ulżyć czyjemuś cierpieniu, sprawić komuś przyjemność, tembardziej jeśli ten któś potrzebujący naszej pomocy jest biednem, niewinnem dzieckiem, które nic jeszcze nie uczyniło złego a już cierpi.
— Poczucia te pani wzbudzają we mnie uwielbienie, wyrzekł Gaczycki.
Słowa te wydawały się w jego ustach zwyczajną tylko, a przez światowego człowieka wygłoszoną grzecznością. Ukłon, który im towarzyszył był sztywny, a twarz została przy nich obojętną. Tylko w oczach, w dalekiej głębi blado-błękitnych źrenic zapłonęły mu żywo dwie srebrne iskierki, zamigotały i znikły prędko. Iskierek tych nie dojrzała Wanda, bo pan Edward siedział plecami zwrócony do okien; uśmiechnęła się więc tylko i odrzekła:
— Uwielbienie! to za wielki i zbyt brzmiący doprawdy wyraz, dla tak prostego faktu, jak przyjęcie w domu i otoczenie opieką nieszczęśliwego dziecka.
Gaczycki nic nie odpowiedział, ale dwie iskierki w głębi oczów zapłonęły żywiej jeszcze jak wprzódy, i zwrócone ku twarzy Wandy długo nie gasły. Nie chciał może by je ona ujrzała, bo powstał i zbliżył się do rysunku rozpiętego na rejsbrecie pod oknem.
Przedstawiał on krajobraz narysowany z natury wprawną i umiejętną ręką Wandy. Był zupełnie prawie ukończony, i potrzebował tylko ostatecznych wycieniowań; a Gaczycki poznał w nim owo miejsce w zamiejskim borze, w którem nad brzegiem parowu po raz pierwszy Wanda w obec niego spotkała Augusta. Na rysunku była właśnie ta część przepaści nad którą wtedy stali wszyscy troje; wysokie sosny powiewały wokoło, a na przeciwległej stromej ścianie parowu, śród gruppy drzew i krzewów, widniał krzyżyk.
Niewiadomo dla czego, ale rysunek przypominający miejsce poznania się Wandy z Augustem, widocznie przykro uderzył oczy pana Edwarda; bo odwrócił się i ujął książkę, która otwarta leżała na pobliskim stole. Spojrzał na tytuł i rzekł.
— Jak widzę pani się trudni poważną literaturą.
— Tak, odpowiedziała Wanda; długo bardzo zajmowałam się samą pobieżną i lekką, ale od czasu gdy poznałam pana Przybyckiego, zaczęłam więcej pracować myślą. Przynosi mi książki, które sam czytuje, a niekiedy czytamy z nim razem.
Mówiła to z zupełnym spokojem, a jednak twarz jej powlekła się nagłym, ledwie dostrzegalnym rumieńcem, i różane wargi przy wymawianiu imienia Augusta zadrżały lekko.
Gaczycki nie spuszczał z niej badawczego wzroku, ale ona tego nie widziała, bo spuściła oczy.
— Grywamy też razem z panem Przybyckim, mówiła cichszym nieco głosem jak ten, którym rozmawiała wprzódy; daje mi on nawet lekcje muzyki, i śmiało mogę powiedzieć, że zaczęłam dopiero pojmować sztukę w całej piękności jej i głębi, odkąd on mi w poznawaniu jej przewodniczy. Przytem uczy mię pan August czytać i mówić po włosku. Prześlicznyto język, pełen słodyczy i śpiewnej harmonji.
Milczała chwilę, potem dodała:
— Jużto w ogóle od pewnego czasu czuję, że życie moje daleko więcej zapełnione jest niż dawniej; czas mi schodzi mniej bezużytecznie, mniej próżniaczo, a przez to czuję się daleko, daleko szczęśliwszą.
Niepodobna było z większą prawdą i dziecięcą niemal naiwnością słów tych wymówić; a jednak obok uśmiechu jaki im towarzyszył, nieokreślony, ale wyraźny smutek wybił się na twarz Wandy, niby kłam zadając jej słowom. Może byłto cień padający od rzęs spuszczonych oczów, albo od warkoczy, które się osuwały na czoło; ale dojrzały go badawcze oczy Gaczyckiego — po spokojnem jego czole przemknęła chmura. Milczał chwilę; zdawało się, że się zawahał z wyrzeczeniem jakiegoś słowa, które mu ta chmura przebiegająca po czole do myśli niosła. Ale trwało to krótko, i patrząc ciągle na Wandę, wyrzekł:
— Towarzystwo pana Augusta jest rzeczywiście bardzo miłem, i sądzę, że pani brak jego poczujesz, gdy pan Przybycki opuści X.
Słowa te wywarły na Wandę piorunujące wrażenie. Poprzedni leciuchny rumieniec zniknął nagle z jej twarzy — zbladła, i widać było że zadrżała.
Gaczycki nie spuszczał z niej wzroku, i gdyby nie firanka okna, która mu cień na twarz rzucała, możnaby było dojrzeć, jak nagła bladość Wandy odźwierciadliła się w nagle też pobladłem jego czole.
— Pan Przybycki opuści X.! wyrzekła po chwili panna — i można było dostrzedz jak przy tych wyrazach przezroczysta suknia jej podnosiła się od drżących a śpiesznych serca uderzeń. Czy pan Przybycki zamierza opuścić nasze miasto? powtórzyła wlepiając spojrzenie w przykrytą cieniem firanki twarz Gaczyckiego.
— Powinien to uczynić, odparł pan Edward; a w głosie jego zabrzmiała pewna surowość.
— Powinien! dla czego powinien? zawołała Wanda blednąc bardziej jeszcze — a we wzroku jej było zdumienie z przerażeniem graniczące.
Gaczycki milczał parę minut. Potem z właściwem sobie, obojętnem lubo pełnem wytworności zaniedbaniem ruchów, oparł się o poręcz fotelu, na którym siedział i rzekł:
— Pozwoli pani, abym zamiast bezpośredniej na jej pytanie odpowiedzi, powtórzył przed nią pewną powieść wschodnią, którą wyczytałem gdzieś, kiedyś, a które teraz dziwnym trafem na pamięć mi przyszła.
Wanda milczała zdziwiona, wzruszona, blada — Gaczycki mówił dalej:
— W Indjach Wschodnich, nad brzegami błękitnego Gangesu był las ogromny, gęsty, dziewiczy, pełen bogactw podzwrotnikowej natury, kwiecia, drzew wyniosłych, tęczowobarwnych motyli, zjadliwych wężów, śpiewających ptaków; wichrów, które szumiały w gęstwinach, bagnisk pokrytych pleśnią, i wód przezroczystych szerokiemi szybami błyszczących śród ciemnych głębi. W tym lesie rosła malwa żółta, pochylona, półzwiędła, a złośliwi bogowie leśni ożenili z nią złoty słońca promień, który światły, gorący i wesoły tylko co spłynął z niebios, i igrał swobodnie śród puszcz zieleni. Promień smutny był przy ślubowinach, a po ślubowinach smutniejszy jeszcze: potem malwa zaczęła coraz bardziej więdnąć i usychać, a promień któremu leśni bogowie kazali nieustannie wić się i świecić koło niej, blednął też, tracił swe iskry złote, i zamiast jak dawniej igrać swobodnie w powietrzu i pod niebem, schylił się ku ziemi, i smutny pełzać po niskich trawach począł.
W tym samym lesie, niedaleko kwitła na zielonej zwieszona gałęzi wspaniała a śnieżna i wonna magnolja. I ona także smutna była choć sama nie wiedziała dla czego; może dla tego, że nad nią zwieszały się szerokie liście palm, zakrywając jej niebo, a wkoło niej rosły same powoje drobne i słabe, albo nizkie, bezbarwne kwiecie pełzało po ziemi, nie mogąc dosięgnąć wysokości na której kielich jej biały drżał, wyglądając nieznanego światła, za którem tęskno mu było.
Raz, ożeniony z żółtą malwą promień słoneczny blady i smutny, przesuwał się przez lasu gęstwinę i ujrzał białą magnolję. Prześliznął się koło niej i nagle odzyskał dawną światłość swoją, sypnął wkoło rojem iskier złotych, i rozpalił się szeroko niby płomień. Magnolja ujrzawszy światło za którem tęskniła, podniosła smutnie wprzód pochylony swój kielich, rozlała wkoło potok zdwojonej woni, a białość jej rozpromieniła się także rojem iskier srebrnych.
Odtąd promień spływał często na listki magnolji, ale zawsze na krótko, bo wracać musiał do żółtej zwiędłej malwy, nad którą nieustannie od rana do zmroku świecić mu kazali bogowie leśni.
Magnolji smutno było, że promień ciągle opuszczać ją musiał. Tęskniła i cierpiała zrazu trochę, i sama niewiedząc o tem że cierpi; potem więcej, potem jeszcze więcej, i bardzo i niezmiernie — aż od rdzy zgryzoty pociemniały jej listki srebrzyste. Zaczęła więdnąć, przestała woń wydawać, i wspaniały kielich swój pochyliła nizko.
Gdy raz stęskniona i rozbolała, kroplami rosy płakała śród nocy, skarżąc się na dolę swą gwiazdom, które przeglądały przez liście palmowe, zobaczył ją w przelocie dobry genjusz lasu; a gdy ranek nastał, przywołał do siebie promień ożeniony z malwą, i rozkazał mu aby więcej nigdy nie dotykał listków magnolji, ani się ukazywał w jej pobliżu.
Promień usłuchał dobrego genjusza, bo wiedział, że był to duch prawdy i dobra. I odtąd magnolja daremnie oczekiwała przybycia jego. Schodziły dnie za dniami — promienia jej ukochanego nie było.
Płakała długo rzęsistą rosą, tęskniła i była bladą bardzo — aż dobry genjusz zwrócił ku niej pewnego poranka inny promień, światły też i gorący, aby ją pocieszył.
Magnolja długo zapomnieć nie mogła o pierwszym swym promieniu; ale drugi tak ją kochał, tak jasno a łagodnie przyświecał nad nią, że nakoniec stęskniona do światłości i ciepła podała mu do uścisku kielich swój prześliczny, i rozkwitła znowu bielą śnieżną, a zajaśniała rojem iskier srebrzystych.
Bogowie leśni ożenili z magnolją światły i swobodny promień — i odtąd on świeci nieustannie dla niej od ranka do wieczora, a ona czysta, śnieżna i wspaniała jak królowa, zwiesza się na swej wyżynie, śląc w świat potoki woni czarownej, i olśniewając pięknością swą wijące się u stóp jej słabe powoje.
A dobry genjusz lasu cieszy się, że promień ożeniony z malwą na wieki od magnolji oddalił; bo inaczej onaby zwiędła i uschła przed czasem w tęsknocie i niespokojnym smutku, a promień biedny ze zgryzoty i bólu zgasłby na jej grobie.
Umilkł na chwilę pan Gaczycki, a potem dodał:
— Taką jest fantastyczna opowieść wschodnia o magnolji i promieniu; ale jak w każdej bajce wysnutej fantazją ludów, leży i w tej prawda życiowa.
Wanda powstała, ręce jej bezwładnie opuściły się na suknię.
— A cóż się stało, wyrzekła głosem, który znać było jak drżał i zamierał w jej piersi, cóż się stało z biednym promieniem, któremu wydarto magnolję?
— Biedny promień ten, odpowiedział powstając pan Gaczycki, cierpiał bardzo i długo; ale na osłodzenie cierpień jego, litościwi bogowie leśni dali mu lutnią o złotych strunach, po których ślizgając się grał on cudownie, a pieśni jego miljonowem echem powtarzały się w przestrzeni, rozlewały wokoło czar niewymowny, i pogrążały w zachwycie wszystkich mieszkańców lasu.
Rzekłszy to pan Gaczycki skłonił się przed Wandą i szybko opuścił salon. Gdyby nie zmrok coraz gęstszy zapadający w salonie, Wanda mogłaby dostrzedz silne wzruszenie na twarzy obojętnego pana.
Zamknęły się drzwi za wychodzącym gościem, cisza i zmrok zapełniły salon. Wanda stała nieruchoma u okna, z czołem na dłoń opuszczonem, i smętnym wzrokiem patrzyła jak jedna po drugiej zapalały się czerwonawe latarnie uliczne. Znać było że pracowała myślą, bo usta jej drżały niekiedy, i poruszały się powtarzając cicho jakieś wyrazy. Ale zarazem blask padający na nią od jednej z latarni ulicznych, ukazywał na twarzy jej trwogę, boleść, a nadewszystko zdumienie z przerażeniem graniczące.
— On miałby wyjechać! rzekła do siebie podnosząc twarz bladą i cierpiącą; on miałby wyjechać ztąd! na zawsze może! dla czego? mój Boże! dla czego? dla czego?
Załamała ręce ruchem bolesnym, a zarazem wzrok jej spuścił się nizko ku najniższemu rzędowi okien przeciwległej kamienicy, i zatrzymał się na jednem z nich, które w tej samej właśnie chwili zadrżało bladem światłem zapalonej w głębi mieszkania lampy. Potem oczy jej przesunęły się zwolna ku innym dwom oknom, leżącym w tym samym co i tamto rzędzie, i oświetlonym czerwonawą łuną, wyraźnie od płonącego na kominku ognia. Patrzyła na nie długo, i ujrzała przesuwającą się za szybami dziwną postać. Była nią kobieta w czarnej wełnianej bluzie, i czepcu białym o szerokiej lisztwie, wyraźnie nie idąca o własnych siłach, ale sztywnie, martwo, automatycznie oparta o poręcz krzesła posuwanego czyjąś ręką. Postać ta bardziej podobna do widma lub do trupa, niż do żyjącej kobiety, sunęła zwolna i bezwładnie; a wystający z pod szerokiej lisztwy profil jej twarzy, ostry, suchy, żółty, fantastycznemi niemal kształtami przesunął się powoli za szybami okien kominkowym ogniem oświetlonych, i zniknął za innem, którego mgliste światło przysłonięte było z wewnątrz grubą zasłoną.
W tej samej chwili w oknie oświetlonem lampą zarysował się cień mężczyzny o smukłych, pełnych siły i młodości kształtach, o regularnym profilu twarzy śniadej, i wielkich ciemnych oczach, które z pod powiek spuszczonych zdawały się ciskać iskrami.
Wanda odwróciła twarz bardzo bladą; znowu drżącą rękę do czoła podniosła, i wyrzekła cicho:
— Byłżeby to on promieniem ożenionym z żółtą malwą, a ja, byłażbym magnolją?
Nagłym ruchem złożyła ręce, i zawołała:
— Ależ to okropne! dla czegoż więc... Boże mój... dla czego? dla czego?...