<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.


Wybiegł z mieszkania, i biegł przed siebie na traf, sam nie wiedząc dokąd; czuł potrzebę ruchu, powietrza, serce tłoczyło mu ciężar niezmierny. A kędy tylko się obrócił wszędzie przed wzrokiem wyobraźni zawisały mu dwie postacie, dwie twarze niby szyderstwem losu umieszczone obok siebie, aby szpetność jednej potworniej wyglądała przy piękności drugiej; aby wdzięk tej ostatniej jaśniał przed nim olśniewający jak słońce, ujrzany przez pryzmat porównania.
Dotąd August całą siłą woli starał się nierozumieć uczucia, które go pociągało do Wandy; oddalał od siebie i odpychał chwilę, w której jak przewidywał, spojrzeć mu w siebie samego przyjdzie. Czuł że w piersi jego burzyło się coś i wrzało nakształt wulkanicznej głębi przed wybuchem; ale nakazywał milczenie burzom swoim, bo niewyraźnie przeczuwał, że gdy im wodze puści choć na chwilę, będzie musiał wyrzec się nawet widoku istoty która była promieniem jego życia, czarem jego oczów, natchnieniem jego ducha.
Tęsknił za nią gdy jej długo nie widział; zdawało mu się wtedy że słońce nie świeci na niebie, i powietrza mu brak do oddychania. Śród pracy codziennej, gdy po kilku minutach zapomnienia pomyślał o niej, doświadczał olśnienia wzroku, i przez kilka sekund nie widział liter które przed chwilą nakreślił na papierze. Często uczuwał w sercu ból wielki, i przeczuwał w nim większych jeszcze boleści zapowiedź — ale zamykał oczy, przed wzrok wyobraźni przywoływał postać i lice Wandy, wpatrywał się w nie, i uspakajał.
Gdy o zmroku siadywała ona przy fortepjanie, i snuła pasma melodji, które teraz dziwnie smętne a podniosłe z pod rąk jej płynęły; zdawało mu się że nad jej czołem białością śród mroku świecącem, widział koronę z promieni, jakimi na obrazach zwieńczani bywają święci, a po sukni jej białej migotał przed jego oczami rój gwiazd...
Widywał ją często we snach, ale zawsze unoszącą się nad nim wysoko — wysoko; tylko skraj leciuchnej jej szaty muskał mu czoło, i promienie jego oczów spuszczonych ku niemu spływały mu prosto w źrenice. W sennem marzeniu, drżący cały, pełen niezmiernej rozkoszy i boleści zarazem, wyciągał ręce, aby pochwycić miękkie fałdy jej sukni, lub na mgnienie oka choćby dotknąć dłoni białej. Ale daremnie — podnosiła się coraz wyżej, coraz dalej, i rozwiewała w przestrzeni, niedosięgła jak gwiazda, niepochwytna jak woń lilji.
Kiedy budził się ze snów tych, cierpiał, bo niewyraźny głos mówił mu, że jak we śnie tak i na jawie, ona dla niego to jak złota chmurka na niebiosach — ani ująć ją, ani nawet dotknąć nigdy mu wolno nie będzie. Byłto jednak głos niewyraźny który mu tak mówił — bo nigdy myśli swej nie pozwalał długo zapytywać serca, a sercu wzbraniał podawać myśli zagadkę swą do rozwiązania.
Ile razy rozum nawykły do pytań wciskał się w tajnie uczuć by je rozświetlić i po imieniu nazwać, tyle razy upornie wołał do siebie samego:
— Kocham ją jak siostrę! uwielbiam jak anioła!
Wtedy znowu głos niewyraźny w nim się odzywał — głos rozumu czy sumienia, i kłam zadawał jego słowom. Ale on głos ten tłumił, uciekał od niego; gdy go posłyszał w sobie, starał się conajwięcej mówić, ruszać się, pracować, aby go conajbardziej oddalić od siebie — aby go nie słyszeć.
Aż oto przyszła chwila, w której niepodobna mu już było stłumić głos ten lub uciec od niego — chwila wywołana wstrętem jaki poczuł do Anastazji przybranej w łachmanki młodości, i ślepym jej gniewu i namiętności wybuchem.
I dla czegoż jeszcze, jakby trafu szyderstwem, w tej samej chwili białe ramię Wandy otworzyło przeciwległe okno, i śliczna, dobra jej postać błysnęła przed jego oczami...
Nagle we wnętrzu jego odbyło się straszne przesilenie; własną ręką rozdarł zasłonę, którą dotąd sam przed sobą okrywał głąb swego serca — spojrzał w te tajnie, które dotąd lękał się wzrokiem nawiedzać, i po raz pierwszy zawołał do samego siebie: kocham ją! kocham!
To co we mgle było, rozwidniło się; niewyraźne stało się jawnem, cień przybrał formę.
A z tego światła, z tej jawy, z tych kształtów w które nareszcie przyoblekły się uczucia jego, wystrzeliła błyskawica straszna, uderzyła o mózg Augusta, i na chwilę poplątała mu myśli tak, że nie wiedział ani dokąd dąży, ani gdzie się znajduje, ani co go otacza.
Idąc przed siebie jak ślepy i głuchy, utracił całkiem pojęcie i poczucie zewnętrznego świata, i cały zatrząsł się w swem wnętrzu — okiem pamięci, myśli i przeczucia mierząc swą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Rzucił pytanie przeznaczeniu: dla czego nie dało mu tego czego najbardziej potrzebował z natury swojej, to jest: domowego spokoju i szczęścia? Są ludzie na ziemi, dla których to szczęście i ten spokój jedną kartą życia jest tylko; kartą, która wydarta z księgi istnienia, nie czyni jej wielkiego uszczerbku. Takimi ludźmi są wielcy mężowie czynów i idei, albo lekkie motyle w ludzkiej postaci — bez rozumu i głębszych uczuć upędzające się za płochemi i bezcelowemi igraszkami. A on był z tych, dla których miłość jest celem, cisza domowa światem. Gwar ludzi, blask trjumfów, szał zabaw — nie pociągały go; artysta i marzyciel potrzebował spokoju owianego miłością, i źródła natchnień słodkich a świętych, któreby mógł czerpać w ciszy domowego ogniska strzeżonego przez ukochaną kobietę.
Dla czegoż właśnie los splątał go z istotą, która zamiast spokoju i szczęścia, dała mu same burze naprzód, a potem napełniła mu dom chłodem grobowym, połączonym ze wstrętnym płomieniem buchającym chwilami z wypalonego ogniska jej zwiędłej piersi?
Spojrzał w przeszłość, i zmierzył okiem lata spędzone z Anastazją. Przypomniał sobie te straszne chwile w których serce jego rozrywane wstrętem do tej kobiety, i litością dla niej, traciło stopniowo ogień natchnień napełniający je wprzódy; jak odlatywały odeń dobre duchy co go uczyniły artystą; jak świat sztuki mglił się coraz bardziej i znikał mu z przed oczu; jak chłód i gorycz zalewały mu pierś, tak swobodnie oddychającą, tak ogniście kochającą świat cały, wtedy gdy jeszcze poczuwał się swobodnym w marzeniach swych, uczuciach i nadziejach młodzieńczych. Przypomniał sobie te chwile rozpaczne w których zamyślał że nazawsze tracił już najlepszą część samego siebie — i inne jeszcze gdy od mozolnej i niemiłej wracając pracy, znajdywał w domu albo grobowy chłód i milczenie, albo jęki choroby, albo co było najgorszem a najczęstszem, konwulsyjne rzucania się i burze istoty nieszczęśliwej, którą mu honor i uczciwość strzedz i szanować kazały.
Przyszły mu na pamięć długie bezsenne noce spędzone w pracy lub w rozmyślaniach smutnych, i dłuższe jeszcze od nich dnie, miesiące i lata, w których żaden płomyk gorętszego uczucia, żaden błysk poezji nie rozświecił ciemnych dróg jego, po jakich postępował cierpliwie i w milczeniu, jak wół swe jarzmo po monotonnych bruzdach ciągnący.
Aż oto nagle, niespodzianie, na niebie jego życia zjawił się ten błysk i ten płomyk.
Zdawałoby się, że wszystkie marzenia jakie miał kiedykolwiek, zlały się w jedną formę, i ukazały się mu w postaci Wandy. Zawsze od najwcześniejszej młodości ideałem kobiety była dla niego dziewica czysta jak kryształ, a piękna jak księżniczka średniowiecznych podań; smętna, łagodna, pojętna i marząca.
O innych, o żywych, o namiętnych, ognistych a świetnych, nie marzył nigdy; mógłby się może zająć niemi na chwilę, i na chwilę rozszaleć dla nich; ale taka, tylko taka mogła rozbudzić w nim uczucie głębokie — tylko taka była zdolna wskrzesić w jego sercu natchnienia, które miał za umarłe.
Ukazała się i wskrzesiła je... czuł że żyć rozpoczął na nowo, a patrząc na nią i patrząc w siebie pytał: czemże mogłoby być życie obok takiej istoty spędzone? czemżeby mógł stać się on sam, gdyby mu wolno było czerpać miłość i natchnienie z jej serca i oczów?
I zdawało mu się, że gdyby z nią na zawsze pozostał, stałby się królem w cudownej sztuki krainie; dorósłby wysokości mistrzów których wielkość wielbił, wstąpiłby duchem na wyżyny, jakich tylko wolno jest na tym świecie człowieczej dosięgnąć myśli. A gdy mu się tak zdawało, czuł bezwiednie że się nie mylił, i w istocie tak było. Rzadkie bywają kobiety, któreby same posiadły bozki dar natchnienia; ale natura wynagrodziła to im czyniąc je często natchnień źródłem, dla tych co je ukochają. Laura i Beatrycze nie śpiewały same pieśni podniebnych, ale wlały je w piersi i usta swych wybrańców. Gdyby się zblizka przypatrzyć tej subtelnej i pełnej tajemnic tkaninie, która się bytem społecznym nazywa, kto wie, czyby nie można pod każdym wielkim czynem, pod każdą wypowiedzianą światu wzniosłą myślą mężczyzny, dojrzeć dobroczynnego kobiecego wpływu?
Więc mógłby zostać szczęśliwym człowiekiem i natchnionym mistrzem sztuki; codziennie zrana piękna jej twarz i łagodne słowo odświeżałyby w piersi jego źródło miłości i uniesień, a codzień wieczór ona w zachwyceniu słuchałaby pieśni płynących z jego piersi, a on patrząc na nią słałby swą duszę pod gwiazdy, a jej do stóp rozściełał coraz nowe pod gwiazdami zebrane muzy swej twory...
O myśli pełna zachwytu! ona nietylko słuchałaby jego pieśni, ale obok niego tworzyłaby je sama; bo i ona była artystką; bo i jej serce gorzało miłością dla jego ukochanej sztuki; bo i jej dusza dziewicza i czysta umiała wznosić się pod stropy niebios, i jak słońce rozpalać się światłością, i ogniem.
Więc razem, razem popłynęliby w krainy nieskończoności, w krainy natchnień świetnych, dostępne tylko niewielkiej liczbie wybranych; miłość wzajemna byłaby cudownym statkiem, na którym pływaliby śród eterów zachwytu; duchy ich dwa jak bracia rodzeni na jednej unoszone fali, przebyłyby żywot ziemski kochając i tworząc.
A kiedyby po owych godzinach wspólnego zachwytu i pogrążenia we wspólnie ukochanej sztuce, oczy ich, otwierały się na świat powszedni ziemski i rzeczywisty, onaby w nim znajdowała głębokie przywiązanie męzkiego serca, i wsparcie energicznego męzkiego ramienia, któreby nigdy jej nie zawiodło, nigdy jej nie chybiło; on z ust jej różanych czerpałby zdroje niewymownych rozkoszy, a przed jej kochającą łagodną postacią, trudy i troski życia znikałyby mu z oczu, jak drobne chmurki znikają na niebiosach przy świetnem słońca wejściu...
Tak marzył August.
Marzył jak człowiek o młodem niezużytem sercu, pragnącem ziemskiego szczęścia i ziemskich rozkoszy — i jak artysta, którego duch długo szukał po ziemi ducha bratniego, aby z nim razem w powodzi melodji wznieść się nad warunki otaczającego bytu, nad tłumy, nad gwary, wysoko, tam kędy dwie dusze mogłyby śród ciszy rozmawiać z sobą pieśnią tylko i miłością.
I znalazły wreszcie jego oczy ten czar ziemski za którym tęskniło serce, i znalazł duch upragnionego ducha bratniego...
I marzenie spełnić się mogło, bo niby przez zasłonę z różanych promieni utkaną widział — że on był dla niej tem, czem ona dla niego...
O myśli pełna rozkoszy bez granic!
Oczy jej zatrzymały się na nim, jak jego wzrok na niej spoczął; widział jej nagłe bladości i rumieńce, dojrzywał błyskawiczne chmury żalów i tęsknot, mknące po jej tak pogodnem wprzódy czole. A czyliż mylił się w znaczeniu tych dwóch łez drobnych, które niedawniej jak dnia poprzedzającego widział drżące w głębi jej źrenic, i łamiące w sobie odblask szafirowych oczu, niby dwie kropelki rosy przeświecające w sobie niebo...
Tak, ona go kochać mogła... kochała go już może...
Na tę myśl, wszystkie blaski jakie mogą istnieć na licu ludzkiem trysnęły na twarz Augusta. Ale w mgnieniu oka zniknęły, a zastąpiła je ciemna, rozpaczna chmura...
A jednak, ona nigdy, nigdy nie będzie moją!
Znaleźć i stracić, spotkać się i rozłączyć, ukochać i nie módz powiedzieć: kocham! zostać ukochanym, i nie mieć prawa zażądać nawet przelotnego spojrzenia miłości! — o rozpaczy!
Dla czegóż więc natura, serca nieszczęśliwego człowieka w głaz lub lód nie zamieni? czemu nie rzuci mu zasłony na oczy aby nie widział piękności? Co uczynił złego na ziemi, aby los miał prawo tak szydzić i znęcać się nad nim?
Takie pytania zadawał sobie August, i podniósł wzrok ku niebu, jakby chcąc je wyzwać aby mu odpowiedziało.
Podniósł wzrok, i stanął na miejscu jak wryty. O kilkanaście kroków przed nim, i twarzą zwrócona ku niemu chodnikiem ulicy postępowała Wanda. Ujrzawszy zdala Augusta przystanęła także na mgnienie oka, ale wnet postąpiła dalej zwykłym sobie pełnym wdzięku i powagi krokiem.
Kilka chwil zbliżali się tak ku sobie, powoli, aż stanęli tuż naprzeciw siebie.
Oboje blade mieli twarze, ale uśmiech przywołali na usta.
— Byłam u pani Rumiańskiej, wyrzekła Wanda podając na powitanie rękę Augustowi; a teraz wracam do domu.
— Pozwoli pani sobie towarzyszyć? zapytał August. Wanda podniosła na niego oczy z lekkiem zdziwieniam, bo dźwięk głosu jego był inny jakoś niż zwykle — ale po chwili, twierdząco a uprzejmie skinęła głową.
Poszli więc dalej razem, obok siebie. Zrazu zamienili kilka potocznych frazesów, ale nagle umilkli, i zdawało się że myśli ich gwałtownie odciągane były od powszednich przedmiotów o których mówić próbowali. Ulica którą szli, a na której znajdowało się mieszkanie Wandy i Augusta, spuszczała się zwolna po spadzistości góry, a u końca jej płynęła rzeka.
Oboje młodzi ludzie nie wiedzieli sami jak minęli bramy swych mieszkań, i znaleźli się za murami miasta, na wyniosłem wybrzeżu, u stóp którego zcicha szumiał szeroki pas wody. Stanęli.
Słońce zachodziło, i całkiem prawie skryło się już za las dorastający przeciwległe wybrzeże; za nimi było wzgórze porosłe gęsto karłowatą sośniną; młody księżyc przeglądał się w spokojnym błękicie rzeki, po którym w oddali mknęło chyżo kilkanaście łódek rybackich. Dalej jeszcze pod wzgórzami stały podróżne tratwy obciążone drzewem czy zbożem, i spoczywały przy lądzie — a na nich zapalały się stopniowo szerokie czerwonawe ogniska, albo drubniutkie migocące światełka. Cisza zupełna panowała w powietrzu — gwar miasta niewyraźny dochodził z za wzgórzy, i łączył się z drzew szumem.
Wanda i August byli sami — sami w obec piękności i cichego smętku wpółjesiennego już wieczoru. Wanda wiodła wzrokiem po otaczających przedmiotach, Augusta spojrzenie było w twarz jej utkwione.
Blada była i zmieniona, oczy jej nieco zapadły, i płonęły niezwykle, usta lekko drżały.
Od trzech dni, to jest odkąd dziwne opowiadanie pana Gaczyckiego pobudziło ją do myślenia nad tem co się z nią od pewnego czasu działo, Wanda łamała się ze swemi myślami, starała się zrozumieć siebie; ale myśl jej nieposłuszna i niedoświadczona nie potrafiła ani razu nazwać po imieniu uczucia, które w sercu jej grało.
Miała tylko niewyraźne przeczucie wielkiej boleści, czuła trwogę, a zarazem tęsknotę nieznaną, nieokreśloną; a gdy zamknęła oczy zdało się jej że słyszy głuchy szum palmowej puszczy wschodniej, i widzi promyk blady ślizgający się po strunach złotej lutni, i śnieżną magnolję, pomiędzy palm liśćmi smutnie schyloną i więdniejącą.
Gdy budziła się z tych fantastycznych widzeń, pytała siebie: „byłżebyto on promieniem ożenionym z żółtą malwą a ja byłażbym magnolją?“
Wtedy zdejmował ją żal wielki, a tajemnicza jakaś siła pociągała ku oknu, i kazała patrzeć na przeciwległe okna Augusta, i szukać za szybami stęsknionem okiem cienia jego postaci.
I dla tego że tak się z nią działo, August spostrzegł był w jej źrenicach dwie łzy, których powstrzymać nie mogła; i dla tego także stała ona teraz obok niego blada, niema, zadumana, jak piękny posąg oczekujący gromu, który wnet ma weń uderzyć.
Patrzyła na łódki rybackie, które wdali ślizgały się po powierzchni wody. Wszystkie płynęły zrazu blizko siebie tworząc ciemną plamę na błękicie rzeki — i słychać nawet było niewyraźny odgłos rozmów rybaków odbijających od lądu.
Nagle z gęstej gruppy łódek wyśliznęły się dwie najlżejsze, najszybsze, i pomknęły chyżo w stronę w której stali August i Wanda.
Wanda pobiegła za niemi okiem, myśl jakaś przebiegła w oczach jej i po twarzy, i wyrzekła półgłosem:
— Czy popłyną dalej razem, czy się rozłączą?
Zaledwie to wymówiła dały się słyszeć głośne uderzenia wiosłem, łódki nagłą roztrącone siłą rozbiegły się w różne strony, i w mgnieniu oka były już daleko od siebie. Na jednej z nich odezwał się głośny wesoły śmiech rybaka; z drugiej popłynęła smutna piosnka. Jedna łódka zdawała śmiać się, druga narzekać — a echa porwały śmiech i odgłos żałości, i nad głowami Wandy i Augusta poniosły je na wzgórza — daleko. Wanda i August spojrzeli na siebie.
— Rozłączyły się! szepnęła Wanda ledwie dosłyszalnym szeptem — a zarazem dwie drobne łzy znowu ukazały się w jej źrenicach, i szybko zniknęły za spuszczającą się powieką.
Augusta oczy zapłonęły, silny rumieniec oblał mu czoło; zdawało się, że już, już powie słowo, które wyrywało się mu na usta — gdy nagle powstrzymał się, przeciągnął rękę po czole, i niezmiernym wysiłkiem woli przywróciwszy fizjonomji wyraz zwyczajny, wyrzekł z zupełnym prawie spokojem:
— Czyś pani zwróciła na to uwagę, że gdy rozstały się łódki te, jedna z nich popłynęła dalej wesoło i ze śmiechem — druga z pieśnią żałośną?
Wanda podniosła na niego spojrzenie.
— Byłożby tak samo z ludźmi? spytała zwolna. August milczał chwilę; wzruszenie ogarniało go coraz bardziej.
— Tak, wyrzekł zniżonym głosem; gdy na drogach ziemskich rozstają się dwa serca przez chwilę złączone, najczęściej jedno z nich swobodnie kołysane falami życia mknie dalej śród nowych uczuć i nowego wesela; a drugie...
Zatrzymał się.
— A drugie? przeciągle zapytała Wanda.
— Cóż pozostaje drugiemu? pytaniem odpowiedział August.
Wanda milczała długo, potem podniosła głowę jakby w natchnieniu; myśl wzniosła ożywiła jej twarz smutną, i patrząc na Augusta odrzekła:
— Drugiemu zostaje na pociechę i siłę życia czar pieśni, którą echa porwą i poniosą w świat, aby ich ludzie słuchali, a słuchając uczyli się kochać, i być wielkimi!
August w milczeniu wziął rękę Wandy, i do ust jej przycisnął ze czcią gorącą.
W tej samej chwili tuż po za niemi zaszeleściała obrastająca wzgórze karłowata sośnina, i z pomiędzy niej wychyliła się czworogranna męzka głowa, okryta brudno płowemi włosami; szare wypukłe oczy utkwiły w młodej parze z wyrazem oburzenia z przerażeniem graniczącego, i usta nagle, niespodzianie, wystrzeliły niby z pistoletu wyraz:
— Przepraszam!
Było to mgnienie oka. Czworogranna głowa wnet skryła się znowu między gęstą sośniną i słychać było tylko ciężkie kroki oddalające się, i łamiące z trzaskiem suche gałęzie zalegające gęstwinę.
Wanda i August nie widzieli i nie słyszeli zjawiska. Młody mężczyzna sekundę tylko trzymał w swej dłoni rękę dziewicy i wnet ją uwolnił, ale spojrzenia ich tonęły w sobie wzajemnie.
August mówił do Wandy głosem drżącym od wzruszenia, którego całkiem pokryć niepodobna mu było:
— Jak te łódki przed chwilą płynące obok siebie po wodzie, tak drogi nasze zeszły się zrządzeniem trafu... na chwilę. Wkrótce roztrąci je przeznaczenie. Pani pójdziesz dalej przez życie, swobodna, wielbiona, i będziesz szczęśliwa tak jak na to zasługujesz... mnie na wsparcie pozostanie męztwo, cecha prawdziwego człowieka — za pociechę i wspomnienie o pani pieśń, którą pani wskrzesiłaś w mej piersi... Jeśli kiedy echo tej pieśni doleci do ciebie... pomyśl o mnie...
Nie mógł dalej mówić... posłyszał ciche, tłumione, a niepodobne do stłumienia łkanie Wandy.
Zadrżał cały.
— Wando! zawołał — a zdawało się że wyraz ten niezależną od niego mocą wydarł się mu z piersi. Wyciągnął ramiona i miał już pochwycić w objęcia i przycisnąć do piersi wiotką, kłoniącą się ku niemu postać dziewicy. Ale znowu i nagle powstrzymał się, opuścił ręce, zwiesił głowę i tylko jęknął głucho, jak gdyby mu od tej walki pękło cóś w sercu.
Wanda wyciągnęła do niego rękę; dwa strumienie niepowstrzymywanych już łez zwolna płynęły po bladych jej policzkach.
— Panie Auguście! rzekła; jestem młodą, niedoświadczoną i nie rozumiem dobrze co się ze mną dzieje... wiem tylko że cierpię bardzo, ale wiem także, że cierpienie to znieść potrafię z męztwem, które jak powiedziałeś cechą jest prawdziwego człowieka. Dałeś mi pan wiele dobrego... przy tobie umysł mój wzrósł i dojrzał... przez ciebie niejedna myśl wzniosła i szlachetna zrodziła się w mej głowie... Jeżeli koniecznie trzeba aby rozeszły się drogi nasze, abyśmy się wyrzekli tej przyjaźni, która nas połączyła...
Przestała na chwilę mówić, głos jej zamierał od żałości, usta drżały a pierś falowała szybko. Ale podniosła twarz ku niebu, na które zaczynały już wstępować gwiazdy, i mówiła dalej pod wpływem natchnienia.
— Wszak życie nasze ziemskie krótkie... kiedyś może spotkamy się znowu, na której z tych gwiazd co tam w górze świecą... tam może nie będzie już złośliwych bogów leśnych, co rozłączają promień złoty z magnolją białą... tam nie będzie może boleści ani rozstania... Dziecinneto zapewne marzenia, ale niechże choć marzyć wolno będzie sercu, które cierpi... I cóż wreszcie na ziemi nie jest marzeniem, snem? Wszak i spotkanie nasze i przyjaźń nasza, to sen, który losem wnet zostanie rozwianym... Panie Auguście! ja o śnie tym nie zapomnę — nigdy!
— A dla mnie sen ten będzie życiem! zcicha odpowiedział August.
Odniósł już nad sobą zupełne zwycięztwo; burza namiętności umilkła mu w piersi i zgasła we wzroku. Żaden wyraz któryby mógł zakłócić świętą czystość myśli dziewicy stojącej przed nim, nie wydzierał się na jego usta. Patrzył tylko na Wandę z nieskończonem uwielbieniem i z głęboką boleścią, która mu była zapowiedzią długiego po niej żalu i ciężkiej za nią tęsknicy.
Wanda owinęła się szerokiem okryciem z białego kaszmiru, bogate fałdy opłynęły jej postać na wzór draperji posągów. Postąpiła ku miastu, i wyrzekła:
— Pójdźmy! matka moja niespokojną o mnie będzie!
Szybko zaczęli wstępować na górę, i po chwili zniknęli między rzędami domów miejskich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.