Cnotliwi/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cnotliwi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1871 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór się zbliżał; pani Olimpja Rostowiecka weszła do swego salonu zastawionego świeżutkiemi i kosztownemi meblami z błękitnem adamaszkowem pokryciem. Bardzo jej było do twarzy w tem otoczeniu, bo kolor niebieski daleko lepiej harmonizował z cerą jej twarzy i barwą włosów, niż poprzednie amarantowe obicie jej sprzętów.
Wyszła ze swego buduaru strojna jak zwykle; w jasnej jedwabnej sukni, ze wstęgami we włosach. Dnia tego znowu oczekiwała licznych gości zaproszonych na herbatę.
Tymczasem pusto jeszcze było w salonie; tylko dwa wielkie zwierciadła z kolei odbiły jej świetną postać. Stanęła przed jednem z nich, przypatrywała się sobie przez chwilę, potem wzrokiem obiegła salon, zatrzymała oczy na każdym prawie z miękkich błękitnych sprzętów, i... uśmiechnęła się.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem — ale oprócz tego w uśmiechu jej był przykry jakiś wyraz. Ktoby ją tylko w towarzystwach widywał, i nagle a z ukrycia ujrzał w samotności, z trudnością mógłby uwierzyć, że była to ta sama kobieta. Głowa jej podnosiła się zawsze wysoko, jakby z przyzwyczajenia; ale na czole i w oczach nie było tej szlachetnej wyniosłości i dumnej pogody, jaka ją cechowała między ludźmi. Przeciwnie — piękne brwi jej zsunięte były, zda się pod wpływem tajemnego knowania niespokojnej myśli; około ust rysowały się drobne zmarszczki, w jednej z których oko fizjonomisty dojrzałoby rodzącą się gorycz, w drugiej szyderstwo, w innej jeszcze przygnębienie moralne, a w innej wyzwanie rzucone sumieniu. Z błękitnych źrenic strzelały skośne bladawe promyki, na których z głębin duchowych kobiety wydobywały się obłuda, fałsz, trwoga upadłej duszy, która oko w oko patrzy upadkowi swemu, ale przed ludźmi nieprzeniknioną powlec się pragnie tajemnicą.
Malarz albo snycerz, spotykając panią Olimpję w towarzystwach, mógłby ją wziąść za wzór do postaci dumnej i wyniosłej średniowiecznej damy, która w rycerskiej postawie stojąc na baszcie swego obronnego zamku, wskazuje otaczającym jaśniejący w dali herb swych dostojnych przodków z napisem: noblesse oblige! Ten sam malarz lub snycerz, ujrzawszy ją samotnie stojącą pośrodku jej pięknego salonu, wymalowałby lub wyrzeźbiłby patrząc na nią, obraz fałszywej, pełzającej istoty, która na gorzką myśl jaką jej podpowiada sumienie: upadłaś! mówi z szatańskim tryumfem, „nikt o tem nie wie“! „Ale czy nikt się nigdy nie dowie“? szepce jej do ucha trwoga, która jak żmija ślizga się po jej piersi i wstrząsa ją dreszczem.
„Nikt! nigdy“! mówi do siebie kobieta; jak pancerzem nieprzenikliwym odziałam się dumą szlachetną, z poczucia mego rodu i położenia płynącą, niedopuszczającą cienia nikczemności żadnej; jako broń odpierającą odemnie wszelkie podejrzenia, mam pełne dłonie kamieni, które w imię cnoty niewieściej ciskam na głowę każdej kobiety, nie pytając o winę jej lub niewinność, ale dla tego aby przez to ukazał się ludziom wstręt mój do występku, i pogarda do wszystkiego co nie jest tak szlachetne i wyniosłe jak moje własne poczucie! Cha, cha, cha!
Rozśmiała się prawie głośno, oczy jej strzeliły skośnemi błyskami, wkoło ust drobne fałdziki poruszały się chytro i szyderczo. Była w tej chwili prawie brzydką.
Tak stała długo zamyślona i nieruchoma. Potem podniosła głowę wysoko, brwi jej rozsunęły się, a na twarzy rozjaśnionej światłem, podobnem do światła żółtych błyskawic wydobywających się z łona chmur ciemnych, wyraźnie odbiła się myśl:
— Głupi ludzie! jak łatwo ich zwieść! jak łatwo oszukać! Któż z otaczających mię zdaleka czy zbliska zrozumiał, dla czego odziałam się w pancerz pogodnej i nieprzystępnej dumy, a mowę uzbroiłam w pociski mające za cel okrywać cieniem zbliżające się do mnie kobiety abym na ich tle ciemnem sama wyglądała światło? Któż z ludzi przeniknął mię i odgadnął? kto zdołał w tajemnice moje przedrzeć się przenikliwem okiem?
W chwili gdy tak myślała, otworzyły się przed nią drzwi, i lokaj zaanonsował w progu:
— Pan Edward Gaczycki.
Na dźwięk tego nazwiska, stanowiący niby odpowiedź dla jej wewnętrznej myśli, Olimpja drgnęła i zbladła; ale po kilku sekundach milczenia, wyrzekła pośpiesznie: Prosić!
Zarazem twarz jej zmieniła się, w mgnieniu oka stając się tak pogodną, dumną, i pewną siebie jak zwykle. Wszakże dla rozpędzenia może reszty chmur, które przy dźwięku imienia Gaczyckiego nabiegły na piękne jej czoło, podniosła rękę — ale nie doniosła jej do czoła, bo przed oczami jej zalśnił żywym blaskiem wielki brylant pierścienia. Nagłym, bezwiednym prawie ruchem zdjęła go z palca i włożyła do kieszeni, poczem z pełnym niezwykłej uprzejmości uśmiechem zwróciła się do wchodzącego gościa.
— Czuję do pana głęboką urazę! tak dawno nie odwiedziłeś mnie pan! wyrzekła z wdziękiem podając rękę Gaczyckiemu, a wyraz twarzy jej sprzeczał się ze słowami jakie wymawiała. Bo zamiast urazy miał w sobie niezmierną uprzejmość, i ostrożną wprawdzie, niemniej jednak widoczną wabność.
— Przybyłem dziś posłuszny zaproszeniu otrzymanemu od pani, odpowiedział grzecznie ale ozięble Gaczycki.
Chmura przebiegła po czole Olimpji, i zdawała się oznaczać myśl: To człowiek z marmuru! straszny człowiek.
Usiedli.
— Mój Boże, rzekła po chwili piękna gospodyni, już to my kobiety mamy zawsze to szczęście, że otrzymujemy najczęstsze odwiedziny osób obojętnych nam lub antypatycznych, a nie mamy mocy pociągnięcia do swego domu tych, z którymi byśmy chciały przyjazne zawrzeć stosunki!
— Toby się sprzeciwiało francuzkiemu przysłowiu, które mówi, że czego chce kobieta tego chce sam Pan Bóg, odparł z uśmiechem Gaczycki.
Uśmiech jego w przelocie pochwyciła Olimpja, a oczy jej strzeliły skośnym promieniem piszącym w powietrzu myśl: „uśmiechchnął się! to dobry znak“! Usta zaś jej wyrzekły:
— Nigdy jak teraz nie pragnęłam aby przysłowie to zawierało w sobie prawdę!
— Czy pani masz jakiś cel upragniony, do którego dążysz? obojętnie zapytał gość.
Przywiązała do twarzy jego spojrzenie swoich wielkich błękitnych oczu, strzelających w tej chwili żółtym blaskiem błyskawic. Blask ten zdawał się mówić: „celem moim jest położyć cię u stóp moich“!
Usta jej zaś wyrzekły ze śmiechem:
— Celem moim jest nie nudzić się nigdy tak jak wczorajszego wieczora.
— Któż był powodem, żeś pani tak nieszczęśliwie wczorajszy wieczór spędziła?
— Pan As, odpowiedziała kobieta bawiąc się niedbale koronką rękawa; spędziłam z nim kilka godzin sam na sam — śmiertelnie nudnych kilka godzin!
Gaczycki podniósł na nią wzrok, który na niedostrzegalne dla niej mgnienie oka zamigotał ironją!
— Jednakże, odparł gość całkiem obojętnie, pan Spirydjon jest człowiekiem bardzo oświeconym i miłym...
— Jest to najantypatyczniejszy człowiek jakiego znam, z energją wyrzekła Olimpja.
Gaczycki utkwił w niej przez chwilę wzrok nic nie mówiący wprawdzie, ale wytrwały. Olimpja wzrok ten wytrzymała bez drgnięcia powieki; owszem oczy jej mówiły wyraźnie „a ten kto się w tej chwili przy mnie znajduje, jest mi przeciwnie bardzo... bardzo sympatycznym“!
— Wszakże, zaczął po chwili Gaczycki, nie pojmuję dla czego pani nielubiąc towarzystwa pana Asa, zadajesz sobie przymus tak często przyjmując go u siebie.
Lubo powiedział to zwykłym sobie obojętnym głosem, zadrgał w nim pewien dźwięk, którego pokryć nie mógł czy nie chciał — bo po czole Olimpji znowu przebiegła chmura z myślą: „on wie wszystko! to straszny człowiek“.
Zaśmiała się wpół kapryśnie, wpółzalotnie, i odpowiedziała:
— Znoszę częstą bytność pana Asa w moim domu jedynie przez wzgląd na mego męża, który ma dla niego szczególniejszy afekt oddawna.
— Jesteś pani zatem wymagającą w wyborze towarzystwa, ozwał się Gaczycki.
— O, tak, odparła Olimpja. Może się to komu wyda zarozumiałością, albo pychą, niemniej jednak tak jest, że cenię siebie i swoje towarzystwo wysoko, a zatem mało jest ludzi z którymi rada jestem zawierać bliższe stosunki.
Oczy jej mówiły: „z tobą pragnęłabym je zawrzeć“!
Gaczycki wybornie znać rozumiał tę podwójną rozmowę, jaką piękna kobieta prowadziła z nim za pomocą ust i oczu — a w tak kunsztowny prowadziła ją sposób, że oczy grały główną rolę, i były na podobieństwo ostrożnego złoczyńcy, sięgającego po cóś ręką ukradkiem, tak aby w potrzebie módz się ukryć i powiedzieć: nie możesz uczynić mi zarzutu! niemasz na to dowodów!
Uśmiechnął się dwuznacznym uśmiechem, którego istotnego znaczenia nie dostrzegła pani Olimpja, spuszczająca w tej chwili oczy z wyrazem lekkiego wzruszenia.
— Panie jesteście Sfinksami — odpowiedział; któż odgadnie czego panie żądacie, a co pragniecie odrzucić od siebie? Czy głąb myśli waszych i uczuć zgadza się z tem o czem zdają się mówić oczy? Jesteście i zostaniecie panie zagadkami dla większej części śmiertelnych!
Olimpja słuchała słów tych z uwagą. Nagle oczy jej strzeliły tryumfem. Wyraźnie pomyślała: „Zalicza mię do Sfinksów i nieprzeniknionych tajemnic, a więc zaczyna wątpić o prawdzie tego co odgadł i przeniknął we mnie“!
Błysk tryumfu niezmiernie szybko zniknął z oczów Olimpji, za to zamgliły się one wzruszeniem i smętkiem. Pochyliła nieco białe czoło, śliczną rękę oparła o stół tak aby najkorzystniej ukazać ją gościowi, i zaczęła mówić nieco przytłumionym głosem:
— Nie panie, my nie jesteśmy Sfinksami, i nie kryjemy w sobie nieprzeniknionych tajemnic. Wydajemy się często takiemi dla tego, że ludzie przed którymi radebyśmy otworzyć serca nasze, oddalają się od nas najczęściej, a napastują nas ci, dla których serca te zamknięte na zawsze. Ileż razy kobieta na pozór szczęśliwa i pogodna, w gruncie cierpiąca i pełna smutku, widzi przed sobą człowieka, do którego pociąga ją tajemne i nieprzeparte uczucie; a widzi go tak obojętnym i nieprzenikającym, że nie spostrzega nawet walk jej i cierpień. Naturalnie że duma i uczucie godności własnej nie pozwala jej wtedy przemówić językiem szczerości; ale gdyby oczy jego spoczęły na niej z sympatją i współczuciem, powiedziałaby mu: jesteś tym dla którego nie chcę być Sfinksem ani zagadką! jesteś tym dla którego poświęciłabym dumę moję, i zasady któremi się przez życie całe rządzę; dla którego zstąpiłabym nawet z czystej i wysokiej pozycji, w jakiej mię los umieścił! Powiedziałaby mu słowem: jesteś pierwszym, który posiadł serce moje! I oto nie miałaby już przed nim tajemnic.
Całą tę tyradę Olimpja wygłosiła z mocnem wzruszeniem. Pierś jej falowała, a oczy z wyrazem skromności i onieśmielenia, spuszczały się na kwiaty kobierca zaściełającego posadzkę. Urwała mowę nagle niby powściągając się, i płomieniste spojrzenie podniosła na gościa.
Ale twarz Gaczyckiego, posągowo prawie zimna i obojętna, nic nie wyrażała. Gdyby Olimpja parę sekund pierwej spojrzała na niego, widziałaby jak z bladych oczów obojętnego pana, piorunna i przygniatająca strzeliła... pogarda.
Olimpja nie dojrzała pogardy, ale wielką, nie przełamaną obojętność. Czoło jej zaszło chmurami, wkoło ust zbiegło się znowu kilka fałdzików, a ze źrenic wyśliznęły się skośne promyki gniewu, nienawiści i... trwogi.
W tej samej chwili wszedł do salonu nie anonsując się pan Spirydjon.
Gospodyni domu powitała nowego gościa zimno i z wysoka, wyraźnie chcąc na to powitanie zwrócić uwagę Gaczyckiego. Nie widać jednak było aby ten chłód uczynił jakiekolwiek przykre wrażenie na panu Asie, który wydawał się tylko bardziej znudzonym niż zwykle. Rozmowa potoczyła się o obojętnych przedmiotach; i trwała już z kwadrans, gdy w przyległym pokoju, którego drzwi były zamknięte, dał się słyszeć głos męzki.
— Nie oddam taniej jak po rublu! Bój się Boga Szloma; kartofle nie urodziły w zeszłym roku, a ztąd wiesz dobrze, że i cena okowity podnieść się musi!
— Ja wielmożnemu panu daję po pięć złotych, odpowiedział inny głos z izraelskim akcentem.
— Po rublu i pieniądze z góry wszystkie!
— Pieniądze z góry! kto to słyszał? na co wielmożnemu panu tyle pieniędzy z góry!
— Na co? na co? a interesa! no zaczekaj! idę teraz do miasta, za godzinę wrócę! Oj, te interesa!
Przy tych słowach otworzyły się drzwi, i do salonu wbiegł raczej niż wszedł p. Rostowiecki w paltocie, z kapeluszem w ręku, ubrany jak do wyjścia.
— A, masz gości Olimpko! zawołał, i kochanych miłych gości, dodał ze zwykłą sobie dobrodusznością. Jak się masz Spirydjonku! Rad jestem, że widzę pana panie Gaczycki! Przebaczcie panowie, że muszę was opuścić, bo przyjechałem przed godziną na jedną tylko dobę do miasta, i mam mnóstwo interesów. Sprzedaję okowitę, trzeba jesienne podatki płacić... omłót żyta pokazał się mniejszym niźli się można było spodziewać...
— Jean, przerwała pani Olimpja, niczem się więcej nie zajmujesz jak temi nieznośnemi interesami i gospodarstwem...
Pan Jan pocałował ją trzy razy w rękę.
— Ciężkie widzisz bo czasy, moja duszo! interesów mnóstwo, gospodarstwo trudno prowadzić, a przytem pragnąłbym, aby ci na niczem nie zbywało... A! rzekł po chwili rozglądając się po salonie — masz nowe meble Olimpko! Proszę! skądżeś je wzięła? bo o ile przypominam sobie, gdym był tu ostatni raz, nie mogłem w żaden sposób dać ci na nie pieniędzy... musiałaś je zamienić na dawniejsze, z małym przydatkiem pewnie.
Zwrócił się ku gościom.
— Bo to moi panowie, niema pod słońcem mędrszej kobiety jak moja Olimpka. Tanim kosztem zdobywa zawsze piękne rzeczy. Znowu ucięła handelek, i ma nowe błękitne meble, których chciała oddawna...
Na te słowa pana Jana, błyskawiczny szkarłatny rumieniec oblał twarz Olimpji i wnet zniknął; ale odblask jego pozostał na czole pana Spirydjona, zarumienionem nieco i pochylonem nad jakiemś pismem illustrowanem.
Gaczycki przenosił wrok z gospodyni domu na jej gościa, i kolejne ich rumieńce zdawał się nizać jak paciorki na promienie swych bladych, zlekka ironicznych oczu.
— No, żegnam, żegnam państwa, zawołał pan Jan, który nawet nie usiadł; bardzo mi przykro że muszę rozstać się z tak miłem towarzystwem, ale interesa... Oj, te przeklęte interesa... Do widzenia, Olimpko.
Znowu trzy razy pocałował żonę w rękę, uścisnął gości i wybiegł.
W pół godziny potem oświetlone rzęsiście salony pani Olimpji, napełnione były towarzystwem złożonem z osób dwudziestu kilku lub trzydziestu. W towarzystwie tem znajdowały się znowu jak wprzódy trzy damy sukniami swemi składające połowę tęczy. Amarantowa dama plecami okrytemi białą mantylą, osłaniała jak zwykle przed wzrokiem profanów dwie wątpliwych wdzięków swe córy. Zielona wiodła oczami za siostrzenicą Ludwiką, przechadzającą się po salonie z młodzieńcem wyglądającym na jej konkurenta. Fjoletowa wzdychała nieznacznie spoglądając na syna, rumianego i barczystego Ignasia, który znowu siedział między piecem a fortepjanem, zdając się świadczyć przez stałe zamiłowanie tego siedliska, że piec był dla niego najpożądańszem miejscem, i że niczego więcej nie pragnął jak w ciszy i spokoju spędzić żywot w jego sąsiedztwie.
Były tam także młode panny w towarzystwie młodych mężczyzn, krążące około fortepjanu, jako około jedynego przedmiotu mogącego im dać pole popisu i tryumfu; było kilku obywateli sąsiadów ze wsi pani Rostowieckiej, spoglądających do sąsiedniego pokoju azali tam lokaje nie rozstawiają stołów do preferansa. Słowem towarzystwo było w zupełnie takim komplecie, jak przed trzema miesiącami; nie brakowało nawet starej panny o długiej twarzy i nosie koloru róży, siedzącej sztywnie i niemo, a kiwającej tylko głową na znak twierdzenia lub przeczenia; ani starego kawalera z wielką łysiną, ożywiającego kompanję umizgami strojonemi do wszystkich naraz panien, i dwuznacznemi konceptami prawionemi na ucho młodzieży.
Centrum salonu i zebrania stanowiła kanapa, na której świetniała piękna gospodyni domu, mając obok siebie amarantową damę i jej córki, a naprzeciw panów Spirydjona i Gaczyckiego. Ogniskiem zaś najbardziej ożywionej rozmowy i dowcipu była rogowa kozetka, zajęta przez Stasię ubraną w różowej jedwabnej sukni, i jej męża.
Roznoszono herbatę; towarzystwo piło, jadło, gwarzyło, śmiało się i było bardzo wesołe.
Nagle wzrok gospodyni domu upadł na pana Feliksa Rokowicza, który pomiędzy główną kanapą a rogową kozetką siedział sam jeden, i zdawał się smutnie dumać nad szklanką herbaty, którą trzymał w ręku. Nie o herbacie tej dumał pan Rokowicz: obok niego, niestety! nie było pani Teresy, tego wzoru skromnych niewiast i wiernych małżonek, a osierocony pan Rokowicz wyglądał, jak czuły gołąb po odlocie ukochanej gołębicy. Pani Olimpja zwróciła się ku niemu.
— Panie Rokowicz, przemówiła, cóż nas pozbawia przyjemności widzenia dziś między nami kochanej Tereni?
Głos gospodyni domu zbudził z zadumy pana Feliksa; podniósł głowę, ukłonił się i odpowiedział:
— Terenia... tedy... kazała panią przeprosić że dziś u niej nie będzie... ale, a więc... głowa ją boli... dziś zrana tedy była u pani Starowolskiej, i więc wróciwszy rozchorowała się na głowę... bo to państwo wiecie że Terenia bardzo często... tedy...
Niewiadomo co miał dalej powiedzieć, bo komuś z audytorjum zbrakło cierpliwości wysłuchania do końca jego zajękliwej i pełnej przysłów mowy.
— Jaka to szkoda, odezwał się któś, że nie zobaczymy dziś tej ślicznej, dobrej pani Teressy!
— O, to prawda! zawtórowano; co to za słodka, uprzejma, pełna zalet osoba!
— To wzór żon!
— I wzór prawdziwej skromności!
I długo w ten sposób chór pochwalny opiewał cnoty i zalety pani Teressy.
Czy pan Rokowicz słyszał tę rozmowę o swojej żonie? niktby nie odgadł — tak był zatopiony w swem dumaniu. Oczy utkwił w trzymaną szklankę herbaty i kiedy niekiedy kiwał głową, jakby go zajmowały wielce gorzkie i smutne myśli. Nagle wychylił herbatę z takim gestem i taką miną, jakby wypijał do dna kielich żółci i octu; wyprostował się, prostopadle wyciągnął ku towarzystwu prawicę, i nagle wymówił:
— Przepraszam!
Na to sakramentalne słowo, wyrzucone jak z procy, kilkanaście osób przestało rozmawiać, i spojrzało na niego. Pan Rokowicz obiegł wzrokiem całe towarzystwo, i powoli spuścił prawicę.
— Przepraszam! powtórzył; wszak nikt z państwa nie zaprzeczy... tedy, że moralność jest najważniejszą rzeczą... więc, że każdy człowiek powinien patrzeć, co się koło niego dzieje i dbać o moralność... najpierw tedy dbać o położenie swego domu... więc... żeby w tym domu nie bywał nikt, kto obraża moralność... tedy nikt z państwa pewno nie zaprzeczy, że moralność jest rzeczą najważniejszą, i że kto ją obraża... tedy...
Komuś z audytorjum zbrakło cierpliwości, i głos jakiś przerwał:
— Ależ naturalnie, że nie znajdziesz tu pan nikogo, ktoby przeczył tej wielkiej prawdzie, że moralność jest rzeczą ważną dla społeczeństw. Ale do czegoż się odnosi to co pan mówisz?
— Do tego, wymówił nagle pan Rokowicz prostując się całą postacią, i prostopadle wyciągając przed siebie prawicę, do tego że przyjmujemy do naszych domów osobę, która... tedy... obraża moralność!
To rzekłszy, z niezmierną zgrozą opadł na krzesło, i z wyrazem przygnębienia opuścił głowę na piersi. Słuchacze zamienili między sobą spojrzenia. Oczy pani Olimpji zamigotały radością, bo przeczuwała że zbliża się zręczność wyrzucenia z białej dłoni kamyka na czyjąś głowę. Krzyż na piersi pani Apolonji błysnął, bo przewidywała, że będzie mogła w głowę nim kogoś uderzyć.
— Przyjmować w swoim domu osobę niemoralną! to okropne! o kim pan mówisz, panie Rokowicz? — rzekła gospodyni domu podnosząc czoło wysoko, i w myśli owijając się od stóp do głowy nieprzenikliwym pancerzem dumy i godności.
Pan Rokowicz tylko czekał tego wezwania. Potoczył wzrokiem dokoła, jakby wszystkich obecnych wzywając na świadków słów które miał wymówić, i wyciągnąwszy prawicę zaczął.
— Wczoraj pod wieczór poszedłem na przechadzkę — tedy Terenia nie poszła ze mną, bo mówiła że czuje się niezdrowa, i woli sobie popatrzyć przez okno... Więc myślę sobie: nie będę długo bawił, bo Terenia w domu została... Więc wyszedłem z domu i spotkałem Karolka X., który, jak państwo wiecie, razem zemną w biurze pracuje. Tedy Karolek mówi do mnie: chodźmy za miasto! tedy ja mówię: chodźmy! I poszliśmy — ale nie brzegiem rzeki tylko tem wzgórzem, co to państwo wiecie, zaraz za miastem leży a na niem więc... karłowata sośninka rośnie... Idziemy tedy z Karolkiem, aż on do mnie mówi: niewygodnie tu chodzić po tej gęstwinie, wyjdźmy na brzeg rzeki! więc ja mówię: wyjdźmy! Rozchyliłem tedy gałęzie i chciałem wyjść na brzeg, w tem widzę... widzę... i Karolek widzi...
Urwał nagle, jakby go dławiły słowa które miał wyrzec; twarz mu poczerwieniała i oczy rozwarły się szeroko.
— Cóż? cóż pan ujrzałeś? zawołało kilka głosów.
— Pannę Wandę Rodowską z panem Augustem Przybyckim — dokończył pan Rokowicz.
— A! doprawdy! — rozległ się wykrzyk kilkunastu ust niewieścich.
Spojrzenia i uśmiechy zaczęły się krzyżować nakształt gradu strzał błyszczących tryumfem jednych, ironją innych.
— Pan August Przybycki, mówił dalej narrator, stał tedy przy pannie Wandzie, i więc... całował ją w rękę — słyszałem nawet co mówili do siebie, bo byłem bardzo blizko, ale tedy... nie mogę powtórzyć... i wielu tedy rzeczy nie mogę opowiedzieć przez uszanowanie dla towarzystwa, bo... więc powtarzanie takich rzeczy obraża... tedy...
— Boże wszechmogący! zawołała pani Apolonja, i ta kochana Wandziulka była sam na sam z panem Przybyckim?
Rokowicz pokiwał znacząco swą czworogranną głową.
— Sam na sam... tedy... zupełnie sam na sam, odpowiedział. Tedy... zdaje mi się, że panna Wanda jest niemoralną panną... więc że nikt nie powinien przyjmować ją ani się z nią przyjaźnić... Terenia powiedziała, że nigdy już u niej nie będzie, a jeżeli ona do nas przyjdzie, tedy powie przez służącę że chora, i przyjąć nie może, a potem umyślnie w oknie się pokaże... Więc... dobrze zrobi, bo Terenia jest osobą moralną, i trzeba aby niemoralne osoby wiedziały... więc... jak są między ludźmi uważane... Co do mnie... tedy... jak zobaczę pannę Wandę na ulicy... tedy nie ukłonię się... z pewnością nie ukłonię się... Dbam o pozycją mego domu, i nie chcę aby ludzie mówili, że mam znajomości z niemoralnemi osobami... Nie przyszedłbym tu dziś bo Terenia chora, i w domu została... ale... tedy... uważałem sobie za obowiązek przyjść powiedzieć państwu prawdę o pannie Rodowskiej... bo spodziewam się że państwo dbacie także o pozycję swych domów... Więc nie zechcecie aby w nich bywała panna, która tedy... sam na sam z żonatym mężczyzną przechadza się brzegiem rzeki, i rozmawia z nim... o rzeczach które tedy... obrażają moralność... Przepraszam!
To rzekłszy, powstał cnotliwy człowiek świętem zdjęty oburzeniem; pełen cnoty ukłon oddał towarzystwu, i jak przystało mężowi dźwigającemu na swych barkach ciężar moralności publicznej, poważnym i miarowym krokiem udał się do swego cnotliwego domu, w cnotliwe objęcia swej cnotliwej małżonki, która czas jego nieobecności spędzała na cnotliwem wyglądaniu przez okno, azali nie zobaczy na ulicy czegoś niecnotliwego, z czemby się podzielić mogła ze swemi cnotliwemi przyjaciołkami.
Po wyjściu pana Rokowicza, wielki gwar zawrzał w salonie. Jak żmij żądła syczały języki, jak ostrza stali błyskały oczy, słowa zgrozy sypały się jak grad kamyków, ciskany przez stojących w górze na kogoś rozciągnionego w głębi przepaści. Młodzi mężczyzni uśmiechali się znacząco, kobiety z trjumfem podnosiły nieskazitelne czoła, panny spuszczały skromnie powieki wstydząc się za towarzyszkę; stary kawaler chichotał to tu to owdzie szepcąc dwuznaczne koncepta, układane na cześć panny przechadzającej się sam na sam z żonatym mężczyzną; rumiany Ignaś wzdychał potężnie między piecem a konsolą, stara panna kiwała głową na znak twierdzenia i zgrozy.
Pomiędzy tem wszystkiem wyróżnił się głos tronującej na kanapie amarantowej damy.
— Jeżeli tak zacny i moralny człowiek jak pan Rokowicz opowiada takie rzeczy o pannie Wandzie, to już z pewnością musi to być prawdą. Spodziewam się, że odtąd żadna z nas nie przypuści panny Wandy do towarzystwa swych córek!
— Ani pozwoli żeby jej synowie, porządni i uczciwi młodzi ludzie, kompromitowali się uczęszczaniem do jej domu, — zawtórowała fjoletowa dama, rzucając spojrzenia na jedynaka wzdychającego między piecem a konsolą.
— Czy uważaliście państwo, wyrzekła pani Olimpja, że pan Rokowicz nie chciał nawet opowiedzieć wszystkiego co widział i słyszał, przez uszanowanie jakie ma dla nas. To okropne! co do mnie, mam wstręt do osób które podobnie zapominają o swej godności i dumie, właściwej kobiecie wyższej towarzyskiej sfery. Przykro mi bardzo, że dotąd zachowywałam znajomość z panią Rodowską, i pierwsza robię wniosek, abyśmy jawnie i otwarcie zerwały z nią wszelkie stosunki... Upewniam państwa że przy pierwszem spotkaniu się z panną Wandą nie podam jej ręki...
To mówiąc wydobywała z kieszeni batystową chusteczkę. Nagle cóś brzęknęło i potoczyło się na posadzkę. Pierścień z wielkim brylantem wypadł z kieszeni dumnej pani, i upadł pod nogi stojącego niedaleko pana Edwarda. Pochylił się Gaczycki, i podniósł cenny klejnot, a oddając go właścicielce, rzekł do niej półgłosem:
— Nie noś pani pierścienia tego w kieszeni, bo zgubić go możesz! A szkodaby go była, gdyż to klejnot piękny i... drogo nabyty!..
Słowa te, wypowiedziane bardzo obojętnym tonem, jak grom spadły na głowę Olimpji. Zbladła; ze źrenic jej strzeliły skośne promyki trwogi i gniewu. Zręcznie jednak pokryła wzruszenie, i odwracając się od Gaczyckiego zaczęła nagle ze zdwojoną złośliwością:
— Tak moje panie, uważam odtąd stosunek z panną Wandą za poniżający godność osobistą kobiety, która umie siebie cenić, i postanawiam nigdy nie przyjąć ją w swym domu, ani przy spotkaniu nie podawać jej ręki...
— Ja także!.. zawtórowała dama amarantowa.
— I ja! powtórzyła dama fjoletowa.
— I ja! cicho wyrzekła dama zielona.
— Ciociu, szepnęła do ostatniej siostrzenica Ludwika, mnie żal Wandzi! jestem pewna, że to tylko plotki na nią i obmowy! Dla czego ciocia wyrzeka się jej znajomości!
— Trzeba stosować się do ogólnego zdania, odszepnęła ciotka — inaczej ciebie samą ogadają, i stracisz opinją!
Pani Apolonja cały czas milczała wbrew zwyczajowi swemu.
— Cóż pani sądzisz o tem wszystkiem? zapytał ją któś z boku.
Antyfona smutnie pokiwała głową.
— Niech mię Bóg strzeże i broni abym miała co złego powiedzieć na córkę mojej dobrodziejki! Pani Rodowska wzięła moje dziecko na wychowanie... obowiązki wdzięczności mówić mi zabraniają, choć...
Machnęła ręką, i brzęknęła krzyżami w sposób, który zdawał się mówić: choć wiem wiele różnych rzeczy!..
— Jaka to uczciwa kobieta! jak umie być wdzięczną! zauważyło parę osób.
Tymczasem gwar nie ustawał, ale się ciągle wzmagał; kobiety dawały sobie słowo że zerwą stosunki z Wandą, panny wzruszały ramionami, a rumieńce ich i spuszczone oczy zdawały się wołać do ludzi: „patrzcie na nas! my nie takie jak tamta!“ Stary kawaler chichotał figlarnie, i wołał:
— Co do mnie, teraz dopiero zacznę bywać u pani Rodowskiej! co mi to szkodzi! opinji przez to nie stracę, nieprawdaż? a może i mnie się uda!
Pomiędzy tem wszystkiem, nagle z rogowej kozetki powstała młoda kobieta w różową ubrana suknię, szybko zbliżyła się do kanapy, stanowiącej centrum salonu i towarzystwa, drobną rączkę energicznym gestem o stół oparła, i patrząc wkoło wielkiemi błękitnemi oczami, w których kręciły się łzy żalu i oburzenia, zaczęła mówić:
— Moi państwo! jak wam nie wstyd szarpać tak czyjąś sławę, tak surowo potępiać kogoś, nie mając dowodów na to że jest winnym! Zapieracie się państwo znajomości z Wandą, i postanawiacie zerwać z nią stosunki; otóż ja głośno i otwarcie oświadczam że ich nie zerwę! Jestem mocno przekonana o niewinności Wandy, i o tem że wszystko co jej zarzucają jest przesadą, jeśli nie zupełnem kłamstwem. Ale gdybym nawet i wierzyła w jej winę, gdybym i wiedziała że serce uniosło ją zbyt daleko, nie opuściłabym jej nigdy. I owszem, im więcej widziałabym ją nieszczęśliwą i opuszczoną, tem gorętszą byłabym jej przyjaciółką... I teraz nie odstąpię jej, będę u niej bywała, będę ją przyjmowała, będę ją kochała jak wprzódy, i jeszcze bardziej...
Umilkła na chwilę Stasia, a tuż przy niej stanął pan Paweł. O dziwy! nie szeptał już jej do ucha zwykłej przestrogi: „cicho Stasiu, narażasz się!“ lecz przeciwnie, sam miał na twarzy oburzenie, które ożywiło ją niezwykłą energją.
— Podzielam zupełnie zdanie Stasi, wyrzekł dobitnie; nie stoję o nieskazitelność mego domu tak bardzo jak pan Rokowicz, może dla tego iż wiem że żona moja czyni go w istocie nieskazitelnym; zresztą znam dobrze pannę Wandę, i podzielam zupełnie zdanie Stasi o jej niewinności...
— Podzielasz moje zdanie Polciu, przerwała Stasia zwracając się do męża, bo każdy uczciwy człowiek podzielać je musi. Nieprawdaż panie Gaczycki? nieprawdaż panie Asie? Nieprawdaż panowie, że jesteście także tego zdania, iż nie godzi się sądzić o kimś z pozorów, że nie godzi się mięszać z błotem, i kamienować istotę młodą i piękną, za to tylko że ona jest taką! Odwołuję się w tem do wszystkich dobrych serc, i uczciwych charakterów! Co do mnie, pochlebiam sobie że mam dobre serce i uczciwość, i dla tego nie opuszczę przyjaciołki wtedy, gdy wszyscy ją opuszczają, i żadnemu panu Rokowiczowi nie uwierzę na słowo, że ona błądzi. A gdybym się i przekonała że tak jest w istocie, to przyjazną ręką otarłabym z jej oczu łzy cierpienia, i podałabym jej dłoń mówiąc: powstań! a nie pchnęłabym ją głębiej w przepaść aby ginęła. Przebaczcie państwo że tak otwarcie wypowiadam wam moje myśli; ale już taką stworzył mię Pan Bóg, że nie mogę znieść niczyjej krzywdy, i nie umiem być komuś przyjaciołką na to, aby przy lada powiewie przeciwnego wiatru stać mu się nieprzyjaciołką!
Zegnam państwa!
To mówiąc skłoniła się gospodyni domu i całemu towarzystwu, a przesunąwszy rękę pod ramię pana Pawła, wraz z nim opuściła salon.
Zebranie zostało przez kilka chwil jak skamieniałe.
— Otóż się rozgadała! wyrzekła pierwsza amarantowa dama. Doprawdy gotowabym sądzić, że ujmuje się tak energicznie za panne Wandę dla tego, iż sama do niej podobna!
— I niezawodnie tak jest, ozwało się kilka głosów; wart Pac pałaca a pałac Paca! Obie przyjaciołki są również płoche i niemoralne, dla tego podtrzymują się wzajemnie.
Twarz pani Olimpji jaśniała trjumfem. Obok niej rozpostarły się dwa cienie, a między niemi ona sama jakże wyglądała światło! Uśmiechnęła się znacząco, i wymówiła:
— Już samo zamiłowanie pani Rumiańskiej w różowym kolorze wiele mówi... bo państwo wiecie, że kolor różowy jest symbolem...
Nie skończyła, oczy jej spotkały się z utkwionym w nią wzrokiem pana Gaczyckiego.
— W istocie, przerwał patrząc na nią swemi blademi a przenikającemi jak ostrze stali oczami; w istocie pani, każdy ma swój uprzywilejowany kolor. Pani Rumiańska otaczać się lubi barwą różową, pani niebieską... Prześliczne są nowe pani błękitne meble...
Osoby patrzące w tej chwili na gospodynią domu sądziły że wnet zemdleje; twarz jej z nagłego szkarłatu jaki ją oblał, przeszła w niezmierną bladość. Było to jednak krótkie oka mgnienie; powstała żywo i zwróciła się do jednej z panien:
— Panno Ludwiko! może zechcesz nam zagrać cokolwiek.
Panna Ludwika usiadła przy fortepjanie i grać zaczęła. Po kilku pierwszych taktach muzyki, gospodyni domu odetchnęła swobodniej i rozpogodziła zachmurzone czoło. Pana Gaczyckiego nie było już w salonie.