<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Co za szkoda!
Podtytuł Fantasmagorya
Pochodzenie Nowele humoreski
Wydawca Franciszek Bondy
Data wyd. 1890
Druk W. Stein
Miejsce wyd. Wiedeń
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





Co za szkoda!
(Fantasmagorya.)

....Byłem zgryziony i rozdrażniony do najwyższego stopnia, cały świat przedstawiał mi się w czarnych kolorach chociaż to była wesoła pora majowa i słońce świeciło prześlicznie.
Ale któż w mojem położeniu mógłby się zachwycać tym Majem? bo proszę tylko posłuchać:
Przed paru laty, w skutek familijnych układów przyszedłem do własności mająteczku na Podolu Galicyjskiem, wielce jak mi się zdawało obiecującego, ale obecnie tak opuszczonego, że trzeba było takiego romantyka jak ja, żeby widział w tem dobry interes. Zresztą interes może i był, ale wymagał włożenia grubych pieniędzy, tymczasem mnie owe układy wyszlamowały kieszeń do czysta; wprawdzie wypłaciwszy wszystko, co się odemnie należało, i zyskawszy prawo do majątku zupełnie wolnego od długów, rachowałem na kredyt, ale... tu właśnie jądro wszystkiego złego.
Jest u nas przysłowie, nad którem się w tej chwili zastanawiałem; „kochajmy się jak bracia, a drzyjmy się jak żydzi“, co tłómacząc na zwykły język znaczy: „naśladujmy żydów, którzy nie rządzą się sercem w interesach i dlatego robią pieniądze.“ Tak, ale to łatwo radzić, a trudniej wykonać: jakże się tu z familią rachować tak już nieustępnie, albo co gorzej wodzić po sądach, kiedy to trzeba rozmaite względy mieć na uwadze. Oto ten n. p. ma kilkoro dzieci, których edukacya niemało kosztuje, gdy ja mam tylko jedno i zdaje się, że więcej nie będzie, więc jakoś człek prędzej sobie da radę; tamten znowu, pomimo że mu przypadł lepszy udział, jest w długach po uszy! — pilnować się bezwzględnie litery prawa byłoby to zanurzyć go w tej przepaści jeszcze głębiej; trzeci nareszcie... o tym trzecim wolałbym nie mówić: wyeksploatował mnie co prawda, ale mamże już koniecznie odpłacić mu tą samą monetą? oko za oko, ząb za ząb? to nie po chrześciańsku. Zresztą, w podobnym razie, gdy człowiek czuje się niesłusznie pokrzywdzonym, pozostaje zawsze pewna kompensata moralna: tylko niskie charaktery wyzyskują egoistycznie takie położenie.
No, ale koniec końców, skutkiem ustępstw, jakie robiłem przy owych układach familijnych, znalazłem się w fatalnej sytuacyi: oczekując ciągle na uregulowanie hipoteki i podniesienie przynależnej mi pożyczki Towarzystwa kredytowego, pomimo dopełnienia z mojej strony wszystkiego, co do mnie należało, miałem majątek zamazany po dawnemu; więc pozbawiony kredytu, zacząłem się szargać, włażąc coraz więcej w tak zwane parszywe to jest żydowskie długi. Któż nie zna tej plagi dziesiątkującej naszych rolników, którzy chcąc nie chcąc stają się białymi murzynami brodatych eksploatorów? Obrońcy wolnego geszeftu twierdzą, że te rzekome ofiary same sobie są winne: ani słowa, że i takich nie brak — ale jeżeli znajdzie się ktoś tyle nierozsądny, że wlazłszy w kałużę stoi w niej tak długo, aż go obsiądą pijawki, to te ostatnie nie tracą przez to charakteru istot pasożytnych, żywiących się cudzą krwią i potem.
Otóż takie pijawki poobsiadały i mnie, ponieważ rad nie rad wlazłem w błoto. Oganiałem się od nich jak mogłem, płaciłem haracz, tu brałem tam oddawałem, bawiłem się w szubieniczkę, ale przy każdem braniu cyfra długu się powiększała, a przy mazaniu ani myślała się zmniejszać, więc ciągle przybywało długów. Pomiędzy temi pijawkami były rozmaite: jedne więcej, drugie mniej krwiożercze, jedne łagodne, drugie okrutne, ale ponieważ wszystkie z równem nabożeństwem modliły się do jednego i tego samego bóstwa, zwanego procent czyli geszeft, więc na tym punkcie zarówno były nieugiętemi i każda na swój sposób dawała mi się we znaki. Jeszcze czasem wolałem mieć do czynienia z egzemplarzem drapieżnym, bo ponieważ ów czczony przez nich bożek wymaga zaparcia się tego wszystkiego, co zwyczajni ludzie rządzący się uczuciem i honorem mają na pierwszym względzie, więc za skromną stosunkowo opłatą mogłem przynajmniej nieraz wyburzyć się i wyszumieć, co mi robiło ulgę, a czasem nawet w cztery oczy bez świadków wziąść się n. p. do kija. Niekiedy, znając moje usposobienie, wywoływano u mnie podobne porywy: a ci właśnie panowie, rozstawali się ze mną w najlepszej komitywie, dostawszy „za drogę“ (o uszczerbku na honorze nie bywało wcale mowy) jaką ćwierć zboża albo gęś na święta.
Przestałem nareszcie bywać w miasteczkach i chyba już ostatnia konieczność zapędziła mnie na jarmark albo targ — a każdą taką bytność niemal odchorowałem, tyle mi to robiło nieprzyjemności; ale bo jakże tu było zachować zimną krew. Zajeżdżam i wysiadam dajmy na to w miejscowej jadłodajni; spojrzę przez okno: po rynku przechadzają się w chałatach a niekiedy i w szlafrokach jakby u siebie w domu, wyznawcy bożka Geszefta, niby jakieś istoty uprzywilejowane niepotrzebujące pracować, lecz na których utrzymanie powinna była składać się ta część ludności, która z powodu ciężkich obowiązków niema czasu na takie spacery. Czyż to człowieka nie draźni? Snują się poważnym krokiem, paląc fajki i głaszcząc brody, niekiedy łączą się po dwóch i po trzech bawiąc się rozmową, wśród której słychać co chwila „geszeft.“ Szczęśliwe bóstwo, które ma tak gorących wyznawców!
Ledwo krokiem wyjdę na miasto, przybliża się jeden, drugi i dziesiąty. Bóg widzi, że większa część odebrała już dawno to, co im się sumiennie należało; to zaś, co pozostawałem dłużnym było z mojej strony tylko przymusową ofiarą na ołtarzu ich kultu; jednych termin co prawda już minął, ale niektórych jeszcze nie nadszedł, pomimo to każdy zaczyna rozmowę od wyrazów: jak będzie z nami? — a potem: czy pan co przywiózł dziś? — albo: czy pan zapłaci na termin?
Rzeczywiście trzeba bardzo panować nad sobą, żeby znosić filozoficznie te dokuczliwe ukłucia, to też chroniłem się przed niemi ile możności.
Ale i w domu nie miałem spokoju, nasyłano mi listy albo odwiedzano od czasu do czasu osobiście i... rzecz dziwna: ci panowie, którzy u siebie mogli swobodnie spacerować w szlafrokach po całych dniach, na przyjazd do mnie wybierali czas najdroższy, którego każdą chwilę cenili nader wysoko, tak, że musiałem płacić zawsze za „stratę czasu.“ Listy otrzymywane od nich zbierałem do użytku redakcyi pism humorystycznych; mnie samego nie rozśmieszały one bynajmniej, pomimo wielu do tego kwalifikacyj.
Oto właśnie jeden z nich, z podpisem pana Szai Wucherman, odebrany przed tygodniem a główny powód mojej dzisiejszej irytacji. Brzmiał on jak następuje:

Wielmozne P. D.

Obiecal p. d. pieniendzi poslacz do konca kwietnia a drzis iuz mami 1 Maja i nie widacz a ja koniecne poczebuje bo teraz przednowem to poczebuje na handel wjenc prose do wtorku zebe p. d. bul laskawi i odeslacz nalezitośc bo wience czekacz nie moge a jezeli p. d. nie odesle to bede musal skarzic i bede muszoni weksla po slacz do adwukata i bedzie panem stydu narobycz padam do nuk i zice wesole Maja.

Szaja Wucherman.

No, i on mi życzy wesołego maja w liście, którym zapowiada protest wekslu! nie jestże to naigrawaniem się? ah! ten Wucherman, co on mi już krwi napsuł! wziąłem od niego przed dwoma laty sto korcy owsa do siewu, za który zostałem winien 300 reńskich; spłaciłem już 200, ale to poszło na procenta, a dług długiem jak był tak jest całkowity, i jeszcze musiałem wystawić weksel?
Nie mogąc w tej chwili zapłacić, a nie mając ochoty jechać do pana Szai, użyłem pośrednictwa obywatela tegoż samego miasteczka, a brata mojego arendarza, Borucha Ires, znajdującego się właśnie w owej chwili przypadkiem w karczmie, zkąd przyszedł do mnie niby z odwiedzinami, a właściwie, żeby się czegoś dowiedzieć, bo był wtajemniczony w ten interes. Sam on nie miał teraz pieniędzy (tak mi się zaklął), ale zobligowany przezemnie (dostał za to koguta) odjeżdżając przyrzekł najsolenniej, że tegoż dnia jeszcze będzie się widział ze swoim krewnym Mendlem Flajszerem. Ten Mendel z pewnością załatwi interes Wuchermana, albo skłoniwszy go do układów, albo też dawszy mu tymczasem choć ze sto reńskich na mój rachunek, co powinien koniecznie zrobić, bo niedawno oddałem mu resztę należności, którą mu byłem winien, co do centa z grubym procentem. Z tem odjechał.
Tegoż dnia jeszcze późnym wieczorem, przez wracającego z miasteczka arendarza otrzymałem następującą karteczkę od jego brata:
„To co pan iz zemnę dziszei gadał z tem intoresę cos mnie gadali daje w. pana odpis jak mi p. Proszyl gadalim iz P. Fleiszerem gadał jak pan sam bedzy w mieście jakosz bedze. Boruch Ires.“
No, jak tylko Flajszer powiada, że jakoś będzie, to on mi to załatwi; poczciwy Mendel! jak to dobrze, żem mu wszystko oddał nie targując się o procent, mam teraz u niego kredyt. Warunek, żebym był sam w mieście, uważałem za mniejszej wagi, natomiast napisałem zaraz do Mendla list bardzo serdeczny, w którym starałem się zaznaczyć jak najwyraźniej, że w nim pokładam całą nadzieję. Posławszy ten list na pocztę, czułem się spokojniejszym — aliści po upływie tygodnia odbieram pismo otwarte czyli korespondentkę opiewającą co następuje:
„Gadalim, is panim Wucherman. Niechce. Czekacz. Radze panim. Ziebi pan koneczne zrobicz, zebi pan Prziwiesz pinędze. Mendel Fleiszer.
Ta wiadomość była dla mnie tem nieprzyjemniejszą, żem się jej wcale nie spodziewał; byłem optymistycznie usposobiony, a tu tymczasem... szelma Mendel! tak pewno na niego rachowałem!.. ale cóż! widzi, że mam nóż na gardle i dlatego się droży... bo to tylko jest drożenie się... niepodobna, żeby nie dał jak sam pojadę... trzeba było tak zrobić odrazu, a nie spuszczać się na listy... Ale co on mi teraz zaśpiewa z procentem? wie, że muszę dać, bo z tym Wuchermanem niema żartów, zaprotestuje weksel jak dwa a dwa cztery... Przysiągłbym, że obadwaj są w zmowie, wyzyskują mnie... ale cóż robić?.. W towarzystwie ani w żadnym banku nie dostanę, dopóki z tą hipoteką nie będzie końca... chybaby znaleźć poręczyciela... ale szukać go, żebrać podpisu, narażać się na odmowę? padam do nóg! wolę już z Mendlem... niech mnie jeszcze ten raz obedrze. Jednakże, jeżeli nie da, co będzie?
Zmęczony temi przyjemnemi myślami, położyłem się na sofie, bo to była pora poobiednia, w której zwykłem był drzemać; ale nie mając ochoty do snu, wziąłem do rąk świeżo otrzymaną broszurę o kwestyi żydowskiej, którą to kwestyę od niejakiego czasu pilnie studyowałem, w nadziei, że wśród tej powodzi rozumowań pro i contra, spotkam się z receptą, z pomocą której dałby się wytworzyć jakiś modus vivendi z moimi prześladowcami. Czytałem, ale w głowie mi się kotłowało, wyobraźnia nasuwała ponure obrazy, a pomiędzy wierszami czytanej broszury majaczyły figury Szai Wuchermana, Mendla Flajszera, woźnego z sądu z pozwem w ręku, nareszcie delegata sądowego zesłanego na sekwestracyę; wszystkie te miłe osobistości tańcowały przedemną, szydziły śmiejąc się cynicznie, kłuły bezlitośnie spojrzeniami, w których nie było ani iskierki podnioślejszego uczucia, ubolewania nad rozpaczliwem położeniem bliźniego.
Z tych marzeń, które zaczynały już przechodzić w senność, zbudziło mnie skrzypnięcie drzwi, w których ukazały się dwie postacie. Jedną był mój niedaleki sąsiad pan Abraham Szczęsnodolski, dzierżawca Zabłotowic, drugą jakaś nieznana mi a zagadkowa figura. Nie słyszałem wcale kiedy zajechali.
Może to kogo dziwić, że mój sąsiad, dzierżawca wsi i nazywający się Szczęsnodolskim, miał imię zapożyczone ze starego zakonu. Było to rzeczą bardzo naturalną, ponieważ sam był starozakonnym. Ojciec jego, renomowany lekarz, człowiek wielkiej nauki, zwał się Glücksthal, ale chowając syna na obywatela a nie wyzyskiwacza kraju, w którym się urodził, dla niego wyłącznie, bo już prawie na łożu śmierci, postarał się na legalnej drodze o spolszczenie nazwiska.
Młody Abraham mówił jak najczyściej po polsku, był wysoko wykształcony, znał kilka języków nowożytnych, a z starożytnych głównie hebrajski, który studyował z zamiłowaniem: szwargot żydowski rozumiał o tyle tylko, o ile władał językiem niemieckim a władał nim biegle. Zresztą był człowiekiem bardzo przyzwoitym, lubianym w sąsiedztwie i przyjmowanym we wszystkich towarzystwach.
Gospodarował w Zabłotowicach wzorowo, a charakterystycznem było, że najpierwszą jego czynnością po objęciu majątku było wyrugowanie z karczmy żyda Jankla, który trzymając propinacyę po ojcu i dziadzie, uważał się już niemal za jej właściciela. Śmiejąc się mówił p. Abraham, że uczynił to dla tego, aby nie wodzić na pokuszenie swego współwyznawcę, a chłopstwo naprowadzić na drogę wstrzemięźliwości. Pozostawił mu tylko grunt należący do propinacyi pod korzystnemi warunkami, pilnie czuwając nad obrotami Jankla i chcąc zeń zrobić koniecznie rolnika.
O drugiej figurze, którą nazwałem zagadkową, nie wiedziałem co myśleć, bo nigdy w życiu nic podobnego nie widziałem. Był to widocznie żyd, ale ani surdutowiec ani chałaciarz, bo jego suknia jedwabna miała formę raczej księżej sutanny; nie nosił ani pejsów ani jarmułki na głowie, a brodę miał z rzymska przystrzyżoną. Cóż to mógł być za jeden?
Nie długo potrzebowałem sobie łamać głowę, bo Szczęsnodolski zaprezentował mi swego towarzysza.
„Mój kolega szkolny“, rzekł, „Dawid Koziogórski, doktor filozofii.“
A widząc moją minę, w której malowało się coraz większe zdziwienie dodał z uśmiechem:
„Nasz nowy rabin.“
Tu już zgłupiałem na dobre: rabin w sutannie bez pejsów i z przystrzyżoną brodą! cóż to za dziwoląg? mystyfikacya czy co?
„Pan dobrodziej się dziwisz“, rzekł czystą polszczyzną rabin, „nic naturalniejszego: bo też istotnie jestem jedynym może dotychczas pionierem na drodze cywilizowania i uobywatelenia moich współwyznawców. Ale przecie nie nazwiesz pan tego bzikiem reformatorskim.“
„A, broń Boże!“ zawołałem, „ale powiem szczerze, że trudno mi zrozumieć... rabin... pan Koziogórski... polak wyznania mojżeszowego...“
„Niestety“, odrzekł, „do tegośmy już doszli, że wydaje się to dziwolągiem! Mój ojciec nazywał się Ziegenberg, ja zmieniłem nazwisko, nie przez fanfaronadę ale po prostu z zasady. Jak nic naturalniejszego, że cudzoziemiec osiadły w kraju, pomimo spolszczenia się, zachowuje nazwisko, jakie z sobą przyniósł, tak znowu my zrodzeni na tej ziemi, która od tylu pokoleń była naszą karmicielką, przybierając rodowe nazwy, wyłącznie niemieckie, dawaliśmy dowód karygodnej niewdzięczności względem tych, których sokami żywiliśmy się i żywimy.“
„Panie doktorze!“ zawołałem z uwielbieniem, ściskając silnie jego rękę, „jesteś pan prawdziwym obywatelem kraju.“
„Na tej drodze pragnę wytrwać“, odrzekł oddając mi uścisk i wpadając w patos, „ciężką jest ona i przykrą, jak każdy gościniec nieutorowany, ale dzieło, do którego pragnę wznieść podwaliny, wymaga poświęceń. Ufam, że w kole tutejszej inteligencyi będę miał sposobność zaczerpnąć sił, ile razy zadanie moje wyda mi się ciężkiem. Wszak będę mógł uważać się za sąsiada i dom pański znajdę dla siebie otwartym?“
„Ale panie Koziogórski, dobrodzieju! nie ma o czem mówić“, rzekłem, „zaszczytem to będzie dla mnie.... Istotnie... mieć takiego sąsiada... nie spodziewałem się... I dawno pan doktor jesteś w naszych stronach?“
„Od paru miesięcy.“
„Nic nie wiedziałem.“
„Obowiązki moje rozpocząłem od rzeczy najpilniejszej, to jest od zniesienia hajderów; że przetrwałem i pokonałem wzburzenie, jakie z tego powodu powstało, uważam to za cud. Dzieciom kazałem chodzić do szkoły miejscowej chrześciańskiej, religii zaś uczę ich sam.... po polsku. W tym także języku wyłącznie rozmawiam z moimi współwyznawcami, nie tolerując żydowskiego szwargotu, którego używanie jest nonsensem niczem nie usprawiedliwionym.“
„Panie doktorze!“ zawołałem znowu, „prawdziwie... jesteś pan... nie mam słów! misya pańska jest wielką, zwłaszcza, jeżeli nadto ze swego stanowiska... zechcesz pan dołożyć starania... wejrzeć w to, żeby...“
„Rozumiem pana“, rzekł rabin, „chcesz pan mówić o wykorzenieniu lichwy, o umoralnieniu nas.“
„Istotnie, to miałem na myśli.“
„Początek na tej drodze już zrobiony. Wpajam w nich poczucie obowiązków obywatelskich, uczę pojęcia o zjednoczeniu i zrównaniu wszystkich wyznań wobec sumienia, co dzień wydobywam po cegiełce z tego chińskiego muru, jaki nas dzieli od reszty narodu. Swoją drogą staram się o zachowanie religijności, bo nic zgubniejszego, jak popadanie w ową bezmyślną, handlarską bezwyznaniowość, nie mającą nic wspólnego z bezwyznaniowością filozofów.“
P. Koziogórski zapalał się coraz więcej mówił z wzrastającą emfazą:
„Spójrz pan na te rosnące z dniem każdym zastępy już nie prostych geszefciarzy z lichwiarską duszą, ale złodziei powierzonego im grosza, którzy oblekłszy się w skórę bezwyznaniowych kosmopolitów trwonią ten skradziony grosz na rozpustę; spójrz na setki dziewcząt zgubionych, co przed laty należało do wyjątków. Te zastępy, to zapowiedź naszej ruiny, nasze Mane Tekel Fares. Statystyka oblicza za ile lat nasza ludność zrówna się z chrześciańską i zgromadzi ostatecznie w swych rękach wszystkie bogactwa — a nie bierze w rachubę tych czynników rozkładowych. Mściwa Nemezys rozpoczyna swoje dzieło!“
„Dużo wody upłynie, nim go dokończy“, mruknąłem pomimowoli.
„Niechęć mówi przez pana“, rzekł tonem niewypowiedzianej goryczy, „niestety, masz do niej wszelkie prawo. Formy naszych myśli, nadziei różne — cóż mogliście w nas pokochać? co w nas poszanować? gwałt sobie zadajecie zbliżając się do nas. Gdzież ludzkość, tolerancya, grzeczność, które w innych ludach oświecenie i cywilizacya rozwija i przez które zbliża z sobą ludzi z ludźmi, narody z narodami?“
Co u dyabła! czy mnie słuch omylił? Mówił z uniesieniem goryczy dyktującej mu jakoby wyrazy, a powtarzał słowo w słowo to, co przed godziną czytałem w broszurze leżącej właśnie na stole. Spojrzałem, czy z niej nie czytał, ale oczy miał spuszczone ku ziemi.
„Jest to winą mas“, mówił dalej, „które skutkiem kabalistycznych naleciałości narzuconych przez fanatyzm okazały się nieprzejednanymi wrogami postępu i cywilizacyi, które zachowują odrębność wraz z najwstrętniejszym jej wyrazem, szwargotem. Ale nie wierz pan tym fałszywym interpretatorom, którzy w samym naszym zakonie wskazują przyczyny tej odrębności. Judaizm oparty na czystym Mozaizmie, jako religia na wskróś etyczna, w zasadzie godzi się z każdą formą społecznego ustroju.“
Zamilkł i przymknął oczy jakby zmęczony, a twarz jego przybrała wyraz jakiejś boleści.
„Pozwól pan“, rzekł po chwili zupełnie innym, cichym tonem, „abym prawdy moich słów i czystości zamiarów dowiódł czynem. Z tą myślą nawet tu przyjechałem.“
Nadstawiłem uszu, ciekawy co z tego będzie?
„Pan masz długi“, rzekł krótko.
Trudno było zaprzeczyć, więc tylko spuściłem oczy, przybierając minę ptaka żywcem oskubanego.
„Wiem, że pan jesteś obecnie napastowany przez Wuchermana, tę pijawkę, która jest zakałą naszej gminy.“
„Pan masz więcej takich pijawek pod swoim zarządem duchownym“, wymknęło mi się.
„Wiem o tem i przedsiębiorę też jednę z prac Herkulesa: oczyszczenie stajen Augijaszowych. Da Bóg, że podołam temu, a tymczasem na początek chciałbym uporządkować pański interes z Wuchermanem.“
To mi się najlepiej podobało z tego wszystkiego, co dotychczas powiedział; nie dlatego, żebym lekceważył kwestyę zjednoczenia się z nami żydów, ale że ten jego środek prowadził najprościej do celu.
„Otóż“, rzekł, wyciągając do mnie rękę, „proszę pana, racz przybyć w tych dniach do mnie. Przywołam tego lichwiarza i przyprowadzę ugodę do skutku: aż nadto dosyć mieć będzie połowę tej kwoty, na którą pan mu wystawiłeś weksel, a i tę postaram się rozdzielić na małe raty przez ciąg lat paru na godziwy procent. Czy mogę rachować na bytność pańską?“
„Panie!“ rzekłem w uniesieniu, „czyż możesz wątpić o tem? jesteś feniksem, unikatem... jakże się panu odwdzięczę, jak nagrodzę...“
„Nagrodą dla mnie będzie przeświadczenie, żem spełnił obowiązek.“
„Ani słowa, i wolno panu na tem poprzestać, ale do mnie należy uczcić człowieka takiego jak pana.“
To mówiąc, miałem na myśli ostatnie dwie butelczyny pozostałe w piwnicy jeszcze od przenosin; więc chwyciłem za dzwonek stojący zawsze na mojem biórku aby zadzwonić na Grzesia.
Ale co u licha, czy czary jakie? ręka odmówiła mi posłuszeństwa: trzymałem rękojeść dzwonka a poruszać nim nie mogłem. Wszelkie usiłowania były daremne. Pomimo to, rzecz dziwna, dzwonek sam się odezwał: słyszałem jego głos. Dzwonił, dzwonił, naprzód jakby gdzieś daleko, potem coraz bliżej, aż nareszcie rozmachał się na dobre.
Nie mogłem zdać sobie sprawy z tego, co się dzieje, siliłem umysł napróżno, nareszcie zmęczony.... otworzyłem oczy.
Tuż przy sofie, na której leżałem, stał mój jedynaczek Staś i śmiejąc się, dzwonił mi nad samem uchem.
Spojrzałem na pokój: panów Szczęsnodolskiego i Koziogórskiego ani śladu, poczułem tylko mocną woń... czosnku; przyczynę tejże łatwo zrozumiałem, ujrzawszy przy drzwiach przyjemnie uśmiechnięte oblicze Lejby Szycmana, w jarmułce, z pejsami i ze wszystkiem co do niego należało.
Dobryś! akurat kilka dni temu upłynął termin jego rewersu na sto guldenów, który mu wystawiłem przed trzema miesiącami. Wiem już po co przyszedł.
Ale ci panowie, co tu byli przed chwilą? byłże to sen?
Zerwałem się na równe nogi, co zobaczywszy Lejba ukłonił mi się jarmułka.
„Dzień dobry wielmożnemu panu“, rzekł wdzięcząc się, „wielmożny pan tak smaczno spał.“
„Pocóżeś mnie obudził?“ odparłem pochmurno rozespany jeszcze.
„To nie ja, to temu małemu“, rzekł wskazując na Stasia.
„Skądżeś się tu wziął?“
„Przyszedłem tak sobie.“
„Słuchaj“, rzekłem, przeszedłszy się kilka razy po pokoju, ażeby ochłonąć, „jak się wasz nowy rabin nazywa?“
„Po co nowy, kiedy my mamy starego? on się nazywa Szloma Goldwänder.“
„A Koziogórskiego niema?“
„O takim rabinie jak żyję niesłyszałem.“
Oprzytomniałem przez ten czas zupełnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niestety! Morfeusz figlarz zadrwił sobie ze mnie bezecnie, pokazując mi gruszki na wierzbie.
Co za szkoda!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Gdybym miał nadzieję, że ty chociaż tego doczekasz, mój synu“, rzekłem do Stasia całując go.
„Co niema doczekać“, zauważył Lejba, nie domyślając się o czem mowa, „jemu dopiero na świat!“
Staś wybiegł z dzwonkiem. Pozostałem sam z Lejbą.
Smutne rozczarowanie po tak pięknem marzeniu!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.