Colas Breugnon (Rolland, 1923)/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Colas Breugnon |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Druk. i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Colas Breugnon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ciepło się zrobiło na świecie. Powietrze muskało człowieka tak rozkosznie, jakbyś przemknął cichem, pulchnem liczku dziewczęcem. Poprostu świat ocierał się o ciebie, by kotka rozpieszczona. Płynął od okna nektar jakowyś, prześwietlony słońcem. Rozwarły się powieki chmur i niebiosa poglądały szaro-błękitną źrenicą, zaś po dachu tańczyły kadryla wiązki świetlistych promieni.
Dziwnie się czułem. Trochę jak zwierzątko, trochę jak marzyciel, a nadewszystko jak zwyczajny smarkacz. (Postanowiłem sobie nie starzeć się. Na złość cofam się wstecz w latach, tak że niebawem trzeba będzie postarać się o pieluszki...) Serce wezbrało tęsknem oczekiwaniem, gapiło się na świat, rzec można, jak Jmć. pan Roger na boską Alcynę. Patrzyłem na wszystko z jakiemś wnętrznem rozczuleniem. Niezdolny byłbym dzisiaj zrobić krzywdy muszę.
Myślałem, że jestem sam. Nagle spostrzegłem, że w kącie siedzi Martynka. Nie zauważyłem jej dotąd wcale. Nie rzekła ni słowa, co stało w sprzeczności z jej usposobieniem, siadła tylko, zajęła się jakąś robótką ręczną i nie patrzyła wcale na mnie. Uczułem potrzebę podzielenia się z nią szczęśliwością, która mnie ogarnęła, spytałem tedy, na chybi-trafi, by rozpocząć rozmowę:
— Z jakiegoż to powodu dzwoniono dzisiaj rano u Św. Marcina?
Wzruszyła ramionami i odparła:
— Dziś właśnie mamy Św. Marcina.
Spadłem z wyżyn uniesienia na ziemię. W marzeniach swych zapomniałem całkiem o wielkim patronie rodzinnego miasta.
— Jakto? — zawołałem zdumiony.
Ujrzałem w tej chwili wśród tłumu mych przyjaciół-bohaterów z Plutarcha, starego, a równego im zaprawdę męża, tnącego mieczem swój płaszcz, by się nim podzielić z biedakiem.
— Marcinku... przyjacielu drogi! — zawołałem — Jakże mogłem zapomnieć o tobie?
— Dziwisz się? — zauważyła złośliwie Martynka — No... to dobrze! Czas ostatni, byś ojcze odzyskał zmysły! Zapominasz o Panu Bogu, o rodzinie, szatanie, wszystkich świętych, Marcinie i Martynce... Nie istnieje dla ciebie nic, prócz tej przeklętej książki.
Roześmiałem się. Zauważyłem już oddawna złe spojrzenie rzucane w mą stronę, gdy przychodziła rano i widziała, że śpię ze swoim umiłowanym Plutarchem. Kobieta nie jest zdolna pokochać książki miłością bezinteresowaną. Widzi w niej rywalkę, lub kochanka. Czytając, kobieta czy dziewczyna oddaje się bohaterowi, oszukując mężczyznę. Dlatego, widząc że mężczyzna czyta, sądzi, że ją zdradza.
— To wina Św. Marcina! — odparłem — Nie pokazuje się. Zabrał do nieba swoją połowę płaszcza i poszedł. Córko moja, zapamiętaj, że nie należy dać zapominać o sobie. Kto znika, o tym świat zapomina.
— Nie potrzebuję tej nauczki. Gdziekolwiek jestem, wszyscy o mnie wiedzą dobrze!
— Racja! Wszędzie cię widać, a jeszcze bardziej słychać. Dziwię się, że nie zwymyślałaś mnie dzisiaj. Czuję brak besztaniny! Ano... zaczynaj!
Odwróciła głowę.
— Na nic się nie przyda! — odburknęła.
Żal mi się jej zrobiło, więc powiedziałem:
— Chodźże, pocałuj mnie! Zapomniałem o Marcinie. Dziś twoje imieniny... mam dla ciebie podarek. Chodź, weź go sobie...
Zmarszczyła brwi:
— Kiepskie żarciki! — rzekła cierpko.
— Nie żartuję! — odparłem — Chodź, a przekonasz się!
— Nie mam ochoty!
— Wyrodna córko! — zawołałem — Nie masz ochoty pocałować chorego ojca?
Wstała i podeszła z wahaniem.
— Cóż to znowu za psi figiel... hę? — spytała.
Wysciągnąłem ramiona.
— Pocałuj mnie!
— A podarek?
— Masz go w ramionach... to ja sam!
— Ładny prezent! Niema co mówić...
— Ładny, czy nie ładny... Ale daję wszystko, co mam bez zastrzeżeń, zdając się na łaskę i niełaskę. Zrób ze mną, co ci się podoba!
— Więc godzisz się zamieszkać na dole?
— Jestem twym niewolnikiem...
— I przyrzekasz słuchać mnie, godzisz się, byśmy ci okazywali przywiązanie, zezwalasz, bym tobą kierowała, pielęgnowała cię, burczała...
— Wyrzekam się własnej woli...
— To doskonale! Teraz poznasz mą zemstę £ Drogi ojczaszku, kochany staruszku, jakże jesteś dobry... jakże cię kocham! Nie masz pojęcia, ile się przez ciebie nacierpiałam!
Ucałowała mnie serdecznie i zaraz zabrała, się do roboty. Nie chciała czekać ani godziny. Zawinięto mnie, Florimond wraz z piekarczykami w białych myckach znieśli mnie wąskiemi schodami na dół wprost do wielkiego łóżka, a Martynka i Glodzia usiadły zaraz koło mnie i powtarzały po sto razy w kółko:
— Mamy cię, włóczęgo! Wpadłeś nareszcie w sidła!
Bardzo mi było słodko.
Od czasu niewoli odrzuciłem precz pychę „ poddałem się pokornie Martynce, ale zdaje mi się, nie wiem czy to prawda, że od tej pory właśnie ja zacząłem rządzić wszystkiem w całym domu.
∗
∗ ∗ |
Martynka siaduje teraz często przy mnie i rozmawiamy sobie. Wspominamy także posiedzenia i pogadanki z dawnych czasów. Ale wtedy ona była przywiązana do łóżka, albowiem zwichnęła sobie nogę, wyskakując pewnej nocy oknem, by biec do kochanka. Mimo, że była już ukarana przez Opatrzność, nie pożałowałem od siebie nauczki i sprałem ją na kwaśne jabłko. Śmieje się teraz z przygody i powiada, że trzeba było jeszcze mocniej bić. Wówczas jednak miałem z nią krzyż pański. Nie pomagały wały, znikała jak kamfora ledwo się obróciłem plecami. Trafiła kosa na kamień, córka przechytrzyła zawsze ojca Ale ostatecznie nic się złego nie stało. Martynka miała nadto zdrowego sensu, by stracić głowę (i inne rzeczy) i właśnie kochanek wpadł nie ona, gdyż został potem jej mężem.
Śmieje się dziś ze swych szaleństw i powiada, że nie codzień Świętego Mikołaja. Życie jest życiem i trzeba się doń zastosować.
— Każdy to wie, ale nie wszyscy wyciągają praktyczne wnioski! — mawiała — Trzeba mieć rozsądek. Szukać miłości u męża, to takie samo głupstwo, jak chcieć czerpać wodę przetakiem. Nie jestem głupia, przeto nie pożądam rzeczy, które są niemożliwe do osiągnięcia. Zadowalniam się tem, co posiadam, nie żałuję niczego. Mimo to widzę teraz jak daleko ot tego co się osięgnąć da, od tego, coby się chciało i od marzeń młodości, do tego co się osiąga w starości lub w czasie, gdy się zbliża. Ale człowiek czuje się zadowolony z tego, że ma wogóle coś. Nie wiem doprawdy, czy jest to bardziej bolesne, czy śmieszne? Ileż nadziei, rozpaczy, namiętności i tęsknot, ileż przecudnych marzeń, ileż pięknego płomienia zużywa się na to, by wreszcie, zagrzać przy tem wszystkiem saganek i zgotować trochę pożywienia. Dobre jest to jadło, ani słowa, starczy dla nas i nie warciśmy niczego więcej... Ale gdybym to była wiedziała dawniej... Zresztą na wszelki wypadek pozostaje nam w odwodzie wesołość, będąca tak doskonałą przyprawą, że można strawić nawet kamienie. Bogactwo to niezmierne i nie zbraknie nigdy zapasów ani mnie ani tobie, bo nawykliśmy oboje śmiać się z głupstw własnych, gdy się przekonamy, żeśmy je popełnili.
Nie bronimy sobie również śmiać się z bliźnich naszych. Czasem milczymy, marzymy, dumamy, ja siedzę z nosem wsadzonymi w książkę, ona w robotę, ale nie przeszkadza to językom, które pocichu pracują dalej w sposób podobny do podziemnych strumieni, co wybłyskują nagle na światło. Martynka wybucha po długiem milczeniu śmiechem, a języki zaczynają taniec na nowo.
Tak sobie rozmawiamy, a ja czasem próbuję włączyć mego kochanego Plutarcha do towarzystwa. Razu pewnego koniecznie zapragnąłem dać poznać Martynce wielkie piękno tych opowieści bohaterskich. Ale nie odniosłem sukcesu. Jabłko, lub ryba obchodzą ją znacznie więcej od owych Greków i Rzymian. Starała się przez Romain grzeczność słuchać z uwagą, ale po dwu zdaniach uczułem, że myśl. jej była daleko w polu, albo wędrowała po całym domu od piwnic do strychu.
W miejscu najciekawszem, kiedy starałem się jak najlepiej przygotować efekt końcowy, kiedy zniżałem głos do szeptu, by zagrzmieć potężnie finałem... uprzedzała mnie niespodzianie, wołając to Głodzi, to Florimonda tak, że słychać było na końcu podwórza.
Czułem urazę i dałem pokój. Nie można żądać od kobiety, by podzielała nasze marzenia. Kobieta to połowica mężczyzny... tak... ale która połowa... górna, czy może dolna? To tylko pewne, że nie można się z nią porozumiewać mózgiem. Każda z połówek ma własną szkatułkę z szaleństwami. Z babą można się porozumieć jeno... sercem.
Bardzo mi to łatwo przychodzi. Zresztą choć jestem stary brodacz-siwiec i kaleka, lubię kobietki i dokazałem tego, że codziennie otacza mnie przyboczna gwardja młodych, ponętnych kumoszeczek z całego miasta. Obsiadają moje łóżko, jak turkawki, i gruchają! Przybiega każda pod pozorem, że ma jakiś interes, albo ważną nowinę, wreszcie niby to chcąc pożyczyć naczynia. Każdy pretekst jest dobry, byle o nim zapomnieć po przekroczeniu progu.
Gdy raz się zbiegną, siadają niby na jarmarku wokół cielęcia nakrytego pierzyną, to jest mnie. Bywa wesoła Wilhelminka, Huquette, o pięknym nosku, Jacquette, która wie wszystko, Marqueron, Alizon, Gilletka i Macetka. Oblegają mnie te ślicznotki i gdaczą niby kurki, ćwierkają niby wróbelki, gęgają niby gąski. Gadamy, śmiejemy się, a że chociaż kaleka i staruch mam pełen worek anegdotek, łaskotliwych przypowiastek i kalemburów, dotyczących rzeczy, których pono tykać nie wolno, przeto lubią mnie.
Śmiech słychać aż na ulicy, a Florimond czuje zazdrość i pyta o tajemnicę powodzenia.
— Tajemnica moja... ha... ha! Całą tajemnicą jest młodość moja! Tak, drogi staruszku!
— Ej nie! — odparł — Nie! Stary kobieciarz ma zawsze szczęście do bab. Latają za nim, jak opętane.
— I słusznie! — zawołałem — Czyż wysłużonemu żołnierzowi nie należy się uznanie? Wszyscy tłoczą się dokoła niego, mówiąc: on wraca z pola chwały! Podobnie kobiety mówią sobie: Colas odbył tyle kampanij w krainie miłości. Zna on kobiety i wie, jak z niemi walczyć. Zresztą, któż wie... może zacznie jeszcze wojować na nowo?
— Stary rozpustniku! — zawołała Martynka Czyż śmiesz twierdzić, że ci i teraz miłość w głowie?
— Czemużby nie? Właśnie nad tem rozmyślałam, czyby się nie ożenić powtórnie! A co... wściekłabyś się ze złości?
— Żeń się, Jasiu, żeń się, daj ci Boże szczęście! — powiedziała — To prawda... młodość musi się wy szumieć.
∗
∗ ∗ |
Na św. Mikołaja wstałem z łóżka i przytoczono mnie do okna w wielkim fotelu. Pod nogami miałem ogrzewaczkę, przed sobą pulpit drewniany z dziurą na świecę. Około dziesiątej przed południem przedefilowała przed domem naszym konfratemja marynarzy i robotników rzecznych z muzyką na czele, z godłem cechu, wysoko wzniesionem w górę. Obchodzili miasto przed udaniem się do kościoła. Ujrzawszy mnie, przystanęli i wydali okrzyk powitalny. Podniosłem się i oddałem hołd patronowi, potem otwarłszy okno, uściskałem prawicę każdego z nich, a wreszcie wlałem w każde gardło kropelkę napoju. Zaiste, była to kropelka w otchłani morza.
Około południa zjawili się moi synaczkowie i złożyli mi powinszowanie. Chociaż są w rodzinie nieporozumienia, raz do roku trzeba się porozumieć, a imieniny ojca to u nas rzecz święta, to oś, dokoła której obraca się instytucja rodziny. Trzymam się tego i nie popuszczę do śmierci.
Tedy dnia onego cała rodzina zebrała się razem. Niebardzo uradowane mieli miny chłopcy moi. Zdaje mi się, że mimo wszystko ja jestem jedynym pomiędzy nimi łącznikiem.
W czasach naszych rozluźnia się wszystko, co stanowiło łącznik pomiędzy ludźmi, a więc dom, rodzina i religja, każdemu wydaje się, że on sam jeno ma rację i każdy żyje zosobna. Nie chcę odgrywać niewdzięcznej roli starca, który oburza się na wszystko, dąsa i sądzi, iż świat się wraz z nim skończy. Jakoś sobie świat poradzi bez niego, a wiem, że młodzi znają lepiej od starych własne potrzeby. Świat zmienia się wkoło nas, a kto się wraz z nim nie zmienia, dla tego miejsca niema. Nie jestem tego, co inni starcy zdania. Siedzę w swoim fotelu, zostanę w nim i basta. A jeśli trzeba zmienić zapatrywanie, by ocalić fotel... zgoda... zdobędę się i na to i tak zrobię, że nie przestając być tem czem byłem, zmienię się nie do poznania. Narazie z fotelu mego przyglądam się zmianom w świecie i słucham sporów młodych ludzi. Podziwiam ich, przytakuję, a w cichości czekam sposobnego momentu, by ich tam zawieść gdzie mi się podoba.
Czterej synowie moi siedzieli tedy przy stole. Po prawicy tkwił Jan-Franciszek, bigot-katolik, po lewicy Antoni hugenot z Ljonu. Nie patrzyli na siebie wcale, szyje ich oprawione były w sztywne kołnierze, plecy obciągnięte suknem, a kuperki z dystynkcją zadarte. Jan-Franciszek był rumiany, świeży, miał uśmiech na twarzy, a oczy surowe. Mówił ciągle o swych interesach, zasobach pieniężnych, powodzeniach, wychwalając sukno i Pana Boga, który popierał jego handel.
Antoni wygolony, z kręgiem włosów poniżej brody, niemiecką, czy angielską modą, blady, zimny, sztywny, ponury, mówił, jakby do siebie o swych obrotach księgarskich, podróżach do Genewy i także wychwalał Boga, ale dawał do poznania, że to całkiem inna osobistość. Mówili naprzemian, ale nie zwracali uwagi na słowa poprzednika, podejmując ciągle swój własny refren.
Nakoniec obaj przeszli na kwestje religijne. Franciszek sławił potęgę prawdziwej wiary, Antoni rozpowiadał o postępach wiary prawdziwej w świecie. Przytem ciągle udawali, że się nie widzą i nie zwracali wzajemnie uwagi na swe słowa. Tylko w intonacji głosów przebijała głęboka pogarda, jaką każdy czuł dla Boga swego przeciwnika.
. Trzeci synalek, Michał, sierżant pułku sacermońskiego, (niezły to chłopak), chodził po izbie jak wilk po klatce, gwizdał, bębnił po szybach, nucił urywki piosnek, patrzył na obu gadających braci, mieszał się do rozmowy, przerywał dowcipkami... śmiał im się w nos, albo wreszcie przerywał im brutalnie i oznajmiał, że są dwa barany, a bez względu na to, który z nich naznaczony jest krzyżem czerwonym, a który białym, obaj utuczyli się jak należy, tedy mięso mają smaczne, co się przy okazji pokaże... jadało się już rozmaite baranki w życiu... Nakoniec czwarty, Anisse, siedział z gębą szeroko otwartą. Nie wiem czym nie zapomniał powiedzieć, że to nie on wynalazł proch... Lubił jeno ziewać i nudzić się po całych dniach. Dyskusja go niepokoiła. Uważał politykę i religję za wymysł szatana, który dręczy umysł ludzi zamiłowanych w drzemce. Był tego zdania, że świat to materac, w którym każdy ma swój wyleżany dołek. Leżał w swoim dołku i nie lubił, by trzepano materac. To też, gdy ton mowy się podnosił, kurczył się i zasuwał w swój dołek, postanawiając bronić do upadłego ustalonego porządku materaca... świata.
Ja słuchałem i zabawiałem się doskonale śledzeniem, co ze mnie przeszło w mych synów i w jaki sposób zostało odkształcone. Tak poznawałem ziarno, chwytałem gesty, zwroty, nawet ślady myśli. Ale wszystko zmieszane było z elementami zgoła obcemi. W każdym tkwiło kilku, czy kilkunastu ludzi. Zrozumiałem teraz, co daje wychowanie i obcowanie ze światem.
Rozmowa się zaostrzała. Franciszek i Antoni zaczęli mówić wprost do siebie. Podrywali się na krzesłach, grozili sobie oczyma, rękami, coraz więcej przypominając koguty, gotujące się dowalki! Michał wmieszał się do rozmowy, a nawet wielbiciel materaca, zdenerwowany i troszkę już pijanawy, pokrzykiwał to i owo, choć całkiem bez związku.
Patrzyłem pobłażliwie czas jakiś, potem zawołałem:
— Cicho... sza! Cieszę się, żeście takie zuchy... to moja krew, a głos matki! Ale dość tego... hola. Teraz ja gadam!
Ale nie słuchali. Padło jakieś słowo. Jan Franciszek pochwycił krzesło, Michał dobył szpady, Antoni noża, a Anisse zaczął beczeć głosem cielęcia: — Gwałtu! gwałtu! Gore! Wody! — Byłem pewny, że lada moment rzucą się na siebie, chwyciłem przeto pierwszy lepszy ciężki przedmiot (dziwnym trafem był to właśnie słynny dzban Fiorimonda) i strzaskałem go o stół. Jednocześnie, nadbiegła Martynka z garnkiem kipiącej wody i zagroziła, że im wyleje ukrop na głowy.
Wrzeszczeli jeszcze jak gęsi, ale podali tył i rozstąpili się. Wówczas powiedziałem:
— Umilknijcie! Jestem tu panem i taka jest moja wola. Czyście oszaleli? Czyż poto zebraliśmy się, by toczyć spory o credo nicejskie? Lubię dyskusję, ale możebyśmy obrali bardziej zajmujący temat. Czemuż nie roztrząsacie zalet wina burgundzkiego i salcesonu, słowrem, czemu nie mówicie o rzeczach konkretnych, które można jeść i pić. Wprost nie wypada przy stole rozprawiać o Bogu, Duchu Świętym, gdy się w dodatku nie ma wcale rozumu.
Nie mówię źle o tych co wierzą. Ja wierzę, wierzymy, wierzycie itd., wierzmy sobie w co chcemy. Ale mówić należy o czem innem. Czyż mało rzeczy w świecie? Każdy z was pewny jest raju. Doskonale, cieszy mnie to niewymownie. Czeka was, tam w górze miejsce zarezerwowane dla każdego z wybranych. Reszta oczywiście zostanie pod bramą. Pozwólcież Bogu, by lokował swych gości wedle własnej woli. To jego urząd, wam zaś zasię od funkcji policjantów. Każdy ma królestwo swoje, Bóg niebo, my ziemię. Nasza rzecz to uczynić ją wygodniejszą do zamieszkania. Dosyć będziemy mieli z tem roboty, ale muszą się wziąć wszyscy, bo brak każdego stanie się dotkliwy. Wszyscy czterej potrzebniście krajowi. Zarówno potrzebna jest twoja wiara, Franciszku, odnośnie do tego co było, jak twoja, Antoni, odnośnie do tego co staćby się powinno, a także twoje awanturnicze usposobienie, Michale, jak i twa nieruchawość, drogi Anisse. Stanowicie cztery filary, gdy się ugną, cały budynek runąć może i wszystko przemienić się w bezpożyteczną ruinę. Wszakże to nie jest celem waszym? Cóżbyście powiedzieli o czterech marynarzach, którzyby czasu burzy na pełnem morzu dyskutowali zamiast manewrować jak należy? Przypominam sobie, że opowiadano mi swego czasu rozmowę króla Henryka z księciem niwernejskim. Obaj narzekali na manję zaciekłego niszczenia się wzajem, jaka ogarnęła Francuzów. Król rzekł: — Do kroćset starych chodaków! Mam ochotę, dla uspokojenia, pozaszywać w worki parami zacietrzewionych mnichów i głosicieli nowej ewangelji i powrzucać do Loary, jak się to robić zwykło z pomiotem kocim! — Na to odrzekł śmiejąc się Niwernejczyk: — Ja poprzestałbym na wysyłaniu ich całemi ładunkami okrętowemi na jedną z owych wysp gdzie, jak powiadają, radni berneńscy osadzają kłótliwych i nie mogących się zgodzić małżonków. W miesiąc po deportacji, gdy okręt wraca po nich, zastaje pono stadła gruchające miłośnie, niby pary turkaweczek! — Wamby się przydała taka właśnie kuracja. Boczycie się na siebie, smarkacze? Obracacie się do siebie tyłem? Ejże... spojrzyjcie jeno po sobie. Wydaje wam się, że każdy z innego ulepiony ciała, że każdy lepszy od brata? Tymczasem wszyscyście z jednej mąki ejusdem farinae, wszyscyście zatracone Breugnony i Burgundy setne! Popatrzcież tylko na swe nosy bezczelne, krzywe, sterczące na gębie, na usta rozcięte od ucha do ucha, poto by lać było w co trunek, na te oczy otoczone krzaczasto, co usiłują patrzyć koso. a śmieją się wbrew woli. Naznaczeniście i niema na to rady. Czyż nie widzicie, że szkodząc sobie, niszczycie się wzajem? Czyż nie lepiej by było podać sobie dłonie? Macie różne poglądy? Doskonale, wyśmienicie. Nie dobrze jest, gdy wszyscy uprawiają jedno pole. Im więcej pola i myśli posiędzie rodzina, tem będzie silniejsza i szczęśliwsza. Zawrzyjcie zgodę, pomnażajcie wszystko i ogarniajcie ile się jeno da ogarnąć pola i myśli. Każdy niech działa jak może (hej, pocałować mi się zaraz!) z tym celem, by wielki nos Breugnonów rzucał jak najszerszy cień po świecie i wdychiwał w nozdrza piękny aromat świata.
Zamilkli, spuścili głowy i widać było, że mają ochotę roześmiać się. Pierwszy huknął śmiechem Michałek, podał rękę Franciszkowi i powiedział: Jechał sęk... pocałujmy się! — Uściskali się!
— Martynko! Nasze zdrowie! — zawołałem. Wypiliśmy.
W tej chwili spostrzegłem, że tłukąc dzban, skaleczyłem sobie dłoń. Kilka kropel krwi spadło na obrus. Antoni, zawsze uroczysty wziął mnie za rękę, otarł krew brzegiem szklanki i powiedział z emfazą:
— Dla przypieczętowania zgody, wypijemy wszyscy czterej razem tę szklankę wina.
— Antosiu! Nie psuj wina! — zawołałem — Robisz obrzydliwości. Nie pij tego świństwa...
Popiliśmy tęgo raz, drugi i trzeci i nie było swarów na temat wina. Gdy odeszli, Martynka obwiązała mi dłoń, mówiąc:
— Stary grzeszniku! Tym razem postawiłeś na swojem.
— O czem mówisz? — spytałem — Może o tem, żem ich przywiódł do zgody?
— Nie, myślę o czemś innem.
— No? Cóż takiego?
Wskazała szczątki dzbana na stole.
— Nie udawaj... wiesz dobrze o czem mówię... Przyznaj się. . Powiedz mi do ucha... Ręczę, że on się nigdy nie dowie...
Broniłem się, przeczyłem, udawałem głupiego, ale śmiech mnie rozpierał...
A ona powtarzała:
— Grzeszniku, zbrodniarzu, rozbójniku...
Powiedziałem wreszcie:
— Był tak szkaradny... Nie mogłem wytrzymać... Jeden z nas zniknąć musiał!
— Ten, który został, także nie jest bardzo piękny!
— Zapewne... odpowiedziałem — zapewne, ale, widzisz, tego drugiego nie widzę... nie muszę nań ciągle patrzyć...
∗
∗ ∗ |
Rok posuwa się cichutko, nieznacznie. Drzwi otwierają się i zamykają z powrotem. Niby składki jakiejś miękkiej materji, dni ścielą się w głęboki kufer nocy. Kurczą się, kinezą, a potem zaczną wychodzić, wydłużać się, tak że na Nowy Rok, przybędzie na zajęczy skok. Przez szczelinę widzę już ten rok nowy.
Siedzę sam pod okapem wielkiego komina. Zbliża się północ, za chwilę nadejdzie dzień Bożego Narodzenia, dzień wielki, kiedy to panuje
Radość wszelkiego stworzenia,
Ptaszki w górę podlatują,
Jezusowi wyśpiewują...
Sam jestem, po raz pierwszy nie poszedłem na Pasterkę i siedzę sobie z psem Cytrynkiem i kotem Pantoponem. Marzymy, drzemiemy potrochu. Przeżuwam wspomnienia wieczoru. Przed godziną miałem koło siebie córkę i wnuczkę. Opowiadałem Głodzi, wytrzeszczającej oczęta, bajki o wieszczkach, kaczusi, którą djabeł kusi. Jasiu dyrdasiu, o chłopczyku z kogutkiem, który dorobił się wielkiego majątku, prorokując pogodę oraczom... Bawiliśmy się doskonale. Starzy i młodzi słuchali opowiadania, a każdy dorzucał coś od siebie. Milkliśmy potem, słuchali jak woda kipi w garnku, patrzyli, jak mróz maluje cudne wzory na szybach, lub znów nadstawiali ucha na świegot świerszcza w ścianie. O jakże cudną jest noc zimowa... jakże przytulnie i ciepło pośród swoich, jak przyjemnie błądzić myślą po oddalach, wiedząc że się wróci do domu...
Siedzę i robię bilans za rok ubiegły. Stwierdzam, że w ciągu sześciu miesięcy straciłem wszystko: żonę, dom, pieniądze i wreszcie nogę. Ale najdziwniejsze jest to, iż mimo strat posiadam wszystko, co dawniej posiadałem. Posiadam zdrowie, świeżość umysłu i spokój ducha. Nie uwierzyłbym przed rokiem, że zniosę wszystkie nieszczęścia tak łatwo. Czyż nie przysięgałem sobie niedawno jeszcze, iż do samej śmierci będę panem na własnych śmieciach, że zachowam niezależność, prawo dbania o utrzymanie własne i prawo do własnych wybryków-. Człowiek strzela a Bóg kule nosi... Wszystko poszło inaczej, niż chciałem i właśnie dobrze się stało! Człowiek, to poczciwe bydlątko, zastosuje się do wszystkiego, nawyknie do szczęścia i cierpienia, do obfitości i głodu. Daj mu cztery nogi, zabierz mu trzy, uczyń go głuchym, ślepym, niemową, zawsze sobie jakoś poradzi, będzie mówił, słyszał i widział.
Jest niby wosk w ręku ducha, który zeń lepi formę potrzebną w danej chwili. O, jakże miło czuć tę podatność w sobie, jakże przyjemnie wiedzieć, że się może być rybą w wodzie, ptakiem w powietrzu, salamandrą w ogniu, a na ziemi człowiekiem, który walczy z wszystkiemi przeciwnościami. Im się mniej posiada, tem się jest bogatszym, bo duch włada wówczas swobodniej gliną i tworzy to, czego mu potrzeba. Drzewo gęste rośnie lepiej wzwyż, gdy mu się przerzedzi gałęzie...
Cicho... bije północ:
W żłobie leży... któż pobieży...
Śpiewam kolendę, jedną, drugą... potem nachodzi mnie drzemota...
Im się mniej posiada tem się jest bogat...
∗
∗ ∗ |
Jestem sobie figlarz nielada. Im mniej posiadam, tem jestem bogatszy. Zauważyłem to już w noc wigilijną, a teraz wiem napewno, że tak jest. A czemu? Oto stałem się pasorzytem, umiem żyć szczęściem innych ludzi. Mam bogactwa bez żadnych kosztów. Drwię sobie z owych ojców, którzy, wyzbywszy się wszystkiego dla dzieci, są zawadą w domu, którą się pomiata. Ci ojcowie to ludzie zgoła niezręczni i ograniczeni. Nigdy nie kochała mnie moja rodzina bardziej, nigdy nie troszczyła się o mnie tak, jak wówczas kiedy zubożałem zupełnie. Acha! A wiecie, dlaczego? Oto dlatego, iż nie byłem tak głupi i nie dałem sobie wydrzeć wszystkiego do ostatka. Straciłem mienie, to prawda, ale zachowałem skarb wesołości, ów skarb ogromny, gromadzony mozolnie grosz do grosza czasu mych dalekich wędrówek i spacerów, wdłuż i wszerz życia, poprzez rozłogi pogody, radości i złośliwości, poprzez roztocze pełnej głębi mądrości szaleńca i szału mędrca, uwielbiającego byt cały.
Nagromadziłem zapasy nieprzebrane, których zużyć nie sposób. Niechże czerpią wszyscy dowoli, starczy na lata całe. Biorę to i owo od mych dzieci, a daję garściami skarby swoje i... wszystko w porządku.
Kto chce widzieć króla bez królestwa „Jana bez Ziemi“, szczęśliwego człeka, niech spojrzy na mnie teraz oto, gdy siedzę na tronie, przewodnicząc bankietowi. Dziś mamy Trzech Króli. Po południu zjawił się w naszej ulicy orszak trzech magów. Jechali na wspaniałym wozie, ciągnionym przez sześciu pastuszków i sześć pasterek biało ubranych. Wszyscy śpiewali, a psy wtórowały, grając na swych instrumentach przyrodzonych.
Jest teraz wieczór, siedzę przy stole, a wokół mnie wszystkie moje dzieci i wnuki. Razem ze mną... trzydzieści sztuk, a wszyscy krzyczą: król się bawi!
Król, to ja. Mam na głowie koronę, formę blaszaną do pasztetu. Moją królową jest Martynka Podobnie jak się to czyta w Piśmie Świętem, poślubiłem własną córkę. Ile razy podnoszę do ust szklankę, wszyscy klaskają w ręce, a ja śmieję się i łykam... Trochę może krzywo trzymam szklankę, ale to nic... bo nie uroniłem dotąd ni jednej kropelki.
Królowa pije także, a jednocześnie poi swe rumieniutkie bobo, które chciwie chwyta różową sutkę jej piersi, puszcza ją, wrzeszczy, ssie ponownie, gada coś i kręci zadeczkiem. Pies pod stołem warczy i naszczekuje, a kot najeżony z wygiętym grzbietem ucieka, unosząc w zębach smaczną kość.
Myślę głośno (nie lubię myśleć po cichu): — Życie, to dobra rzecz... o tak! Drodzy przyjaciele, cała jego wada to to, że trwa za krótko. Człowiek nie wychodzi na swoje. Powie ktoś: — Nie narzekaj! Bądź kontent z tej porcji, którą przed tobą postawiono! — Zgoda! nie przeczę... Ale proszę o drugą porcję... byle wielką! No i któż wie? Jeśli nie będę krzyczał zbyt głośno i zachowam się przyzwoicie, może dostanę... choćby deser maleńki... Ha... ha... jakże jednak smutno! Gdzież się podziało tylu dzielnych ludzi... gdzież nasz Henryczek kochany, gdzie książę Ludwik...
Wszedłszy raz na ścieżkę wspomnień, gadam, gadam, gadam, co krok schylając się po jakiś liść spadły z drzewa życia. Opowiadam nieskończone historje, a oni słuchają poczciwie. Czasem nawet, kiedy braknie mi słowa, albo się pomylę... podszeptują. Naonczas budzę się, jakby ze snu i podchwytuję złośliwe uśmieszki.
— Tak, tak, ojczaszku! — powiada ten, lub ów — Dobrze to było, kiedy się miało lat dwadzieścia. Piękniejsze były kobietki i wznioślejsze miały... przedsięwzięcia, a mężczyźni mieli serca w piersiach, a resztę... gdzie trzeba. Było widzieć naszego kochanego Henryczka i drogiego Ludwiczka...
— Hola! — wołam — Kpicie sobie, widzę, z waszego króla, moi drodzy wasale! Nie twierdzę wcale, że świat nie miał swego „ale“, wówczas gdy liczyłem sobie lat dwadzieścia. Nie powiadam też, że dziś niema u nas komu siać sadzić, okopywać i zbierać! Wiem, że przybywa ludzi, że drzewo, z którego dziś fabrykują Burgundów, jest twarde, proste i zdrowe. Mówię jeno, że przyszły czasy inne i inni ludzie. Twierdzę śmiało, że niema już Henryków i Ludwików, a to jest prawda! Ale, Colasie, nie rozczulaj się. Bacz, byś nie nudził kompanji. Nie wolno przeżuwać wiecznie jednego siana, stary byku. Dziś inne wino, powiadasz! To prawda, ale wino to jest dobre! Przeto pijmy. Zdrowie króla-opoja, zdrowie twoje, ludu mój pijacki!
Powiem wam jeszcze słowo. Dobra to rzecz król, ale niemasz lepszego nade mnie króla. Bądźmy wolni! Dzierżmy silnie prawa nasze, a królów poślijmy na paszę! Starczy nam za wszystkich wielmożów ziemia nasza, najpotężniejsza pani. Cóż po tronach? Każdemu przystoi miejsce pod słońcem, każdy ma prawo do własnego cienia. Kawałeczek ziemi do pracy i szklaneczka wina na pociechę, to wszystko.
Gdyby przybył do mnie król w odwiedziny, rzekłbym mu:
— Siadaj! Witam cię i piję za zdrowie twoje, drogi kuzynie. Król jest królowi równy, zwłaszcza w święto Trzech Króli... a ponadto wiedz, iż każdy Francuz jest królem na własnych śmieciach...