Cymbelin (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cymbelin |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kloten. Niedaleko jestem od miejsca, gdzie się mieli spotkać, jeśli Pizanio dokładną skreślił mi mapę. Jak mi jego odzienie przystaje. A dlaczegóż nie miałaby mi przystać i jego kochanka, którą zrobił ten sam majster, co zrobił i krawca? tembardziej, że jak to powiadają z przeproszeniem, kobieta przystanie do każdego, byle wziąć jej miarę potrafił. Muszę spróbować tej sztuki. Muszę to sobie sam powiedzieć — a niema w tem próżności, że człowiek rozmawia ze swojem zwierciadłem sam na sam w komnacie — że linie mojego ciała są tak dobrze jak jego pociągnięte; nie starszy a silniejszy; nie niższy majątkiem a wyższy stosunkami i urodzeniem; równie ćwiczony w ogólnej służbie a znakomitszy w pojedynczem spotkaniu; a przecie ta waryatka kocha go jakby na przekorę. Patrzcie teraz, co to jest życie! Postumie, twoja głowa jeszcze teraz na twoich ramionach, spadnie za godzinę; twoja kochanka będzie zgwałcona, twoje odzienie pocięte na szmaty w twoich oczach. Dopiero po tem wszystkiem popędzę ją ostrogą do ojca, który, być może, obrazi się trochę moim przymusowym traktamentem; ale moja matka, wszechwładna pani jego kwaśnego humoru, przekręci wszystko na moją chwałę. Mój koń w bezpiecznem miejscu przywiązany, więc z pochwy moja szablo do krwawej posługi; Fortuno, daj mi ich w ręce! To właśnie miejsce ich spotkania, słowo w słowo jak mi Pizanio opisał, a hultaj ten nie śmiałby mnie oszukiwać.
Belaryusz. Choryś, jak widzę; zostań w naszej grocie;
Po polowaniu wrócimy do ciebie.
Arwirag. Zostań tu, bracie. Alboż my nie bracia?
Imogena. Tak, wszyscy ludzie braćmi być powinni;
Lecz godność glinę rozróżnia od gliny,
Choć proch jednaki. O, jakże mi słabo.
Gwider. Idźcie polować, ja tu z nim zostanę.
Imogena. Choć słabym, jeszcze tak źle ze mną nie jest,
Bo nie należę do liczby pieszczochów,
Co przed chorobą myślą, że umarli.
Zostaw mnie, proszę, rób, co zwykłeś robić,
Bo łamać zwyczaj, jest to łamać wszystko.
Twoja obecność sił mi nie przywróci:
Nietowarzyskich smuci towarzystwo.
Nie tak ja chory, gdy o mej chorobie
Tak rozumuję; więc zostaw mnie, proszę.
Nic nie ukradnę — prócz samego siebie,
A niechaj umrę za tak lichą kradzież.
Gwider. Kocham cię, znasz już uczuć mych potęgę,
Jak mego ojca kocham cię serdecznie.
Belaryusz. Jak? Co mówiłeś?
Arwirag. Jeśli to jest grzechem;
Do winy brata mego się przyznaję.
Nie wiem, dlaczego kocham tego chłopca,
Lecz nam mówiłeś, że miłości powód
Jest bez powodu. Gdybym u drzwi naszych
Zobaczył trumnę, gdyby mnie spytano,
Kto musi umrzeć, rzekłbym: „nie ten młodzian,
Ale mój ojciec“.
Belaryusz (nu str.) Jak szlachetny wybuch!
O krwi potęgo! Naturo szlachetna!
Bo podłych podli, tchórzów płodzą tchórze;
Są i otręby i mąka w naturze.
Nie ja ich ojcem: na widok młodziana
Jakim w nich cudem taka zaszła zmiana?
Kto on? Czas nagli, minęła dziewiąta.
Arwirag. Bądź mi zdrów, bracie.
Imogena. Życzę ci zabawy.
Arwirag. A ja ci zdrowia. Ojcze, jestem gotów.
Imogena (na str.) Co za szlachetne i dobre stworzenia!
Ach, jakież kłamstwa prawiono mi dotąd!
Co nie na dworze, dworak dziczą zowie,
Lecz doświadczenie inaczej odpowie:
Morze potwory, lecz ruczaju woda
Rybakom smacznych ryb dostatek poda.
Lecz tracę siły; czuję, że omdlewam.
Może mnie wskrzesi twój kordyał, Pizanio.
Gwider. Nic się od niego nie mogłem dowiedzieć.
Wyznał, że w domu uczciwym się rodził;
Choć nieszczęśliwy, jest przecie bez winy.
Arwirag. I mnie to mówił, ale w końcu dodał,
Że później może opowie mi więcej.
Belaryusz. Żwawo! Na pole! Czekając nas, spocznij.
Arwirag. Bądź bez obawy, nie długo wrócimy.
Belaryusz. Nie choruj; musisz być nam gospodynią.
Imogena. Czy zdrów czy chory, wasz jestem.
Belaryusz. Na zawsze.
Jakkolwiek biedny, młodzian ten się zdaje
Dobrych mieć przodków.
Arwirag. Jak śpiewa anielsko.
Gwider. A jaki kucharz! Pokrajał w litery
Nasze jarzyny; rosół nam zaprawił,
Jakgdyby chorej Junony był stróżem.
Arwirag. Szlachetnie żeni uśmiech z westchnieniami,
Jakby westchnienie dlatego wzdychało,
Że takim zostać nie mogło uśmiechem;
Uśmiech westchnieniu zdaje się urągać,
Że się z tak boskiej wymyka świątyni,
Miesza z wiatrami, którym klną majtkowie.
Gwider. Korzenie swoje smutek z cierpliwością,
Zdaje się, w sercu jego poplątały.
Arwirag. Kwitń, cierpliwości! Smutku, bzie smrodliwy,
Zgniły swój korzeń odpięć od winnicy,
Niech się na słońcu rozwija winograd!
Belaryusz. Późne już rano, idźmy! Kto się zbliża?
Kloten. Ni śladu zbiegów. Ten łotr ze mnie szydził.
Jakżem zmęczony!
Belaryusz. Ani śladu zbiegów?
Czy o nas mówi? Choć go nie widziałem,
Od lat już wielu, poznałem go przecie:
To syn królowej brytańskiej, to Kloten.
Coś się tu knuje, bezpieczniej nam odejść,
Boć uchodzimy tu za wywołańców.
Gwider. On tu sam jeden, z moim zobacz bratem,
Czy w poblizkości straży jakiej niema.
Mnie tu z nim, proszę, zostawcie sam na sam.
Kloten. Co wy za jedni? Czemu uciekacie?
Jakieś opryszki w tych schowane górach.
Słyszałem o nich. Co ty za niewolnik?
Gwider. Nigdym się jeszcze nie dopuścił czynu,
Coby tej nazwy robił mnie godniejszym,
Jak kiedym szablą na słowo niewolnik
Nie odpowiedział.
Kloten. Widzę, żeś rozbójnik,
Gwałciciel prawa. Poddaj się, złodzieju!
Gwider. Ja? komu? tobie? Toż nie mam ramienia
Jak twe ciężkiego? i serca jak twoje?
Prawda, że w ustach groźniejsze masz słowa,
Bo nie przywykłem w gębie nosić miecza.
Co ty za jeden, bym ci się miał poddać?
Kloten. Nędzniku, czyś mnie z odzieży nie poznał?
Gwider. Ni ciebie, łotrze, ni twojego krawca,
A twego dziadka, bo on zrobił suknie,
Co robią ciebie.
Kloten. Zabawny opryszku,
Wiedz, że tych sukni nie robił mój krawiec.
Gwider. Dziękuj więc temu, co ci je darował.
Widzę, że jesteś trochę postrzelony,
Żal mi też kija na takiego dudka.
Kloten. Słuchaj mojego nazwiska, złodzieju,
I drżyj!
Gwider. Więc słucham.
Kloten. Nazywam się Kloten.
Gwider. Zwij się więc Kloten, łotrze dubeltowy,
Widzisz, że nie drżę. Gdybyś zwał się żmija,
Albo ropucha, choćby nawet pająk,
Prędzejbym zadrżał.
Kloten. Na większy twój przestrach,
Na twą konfuzyę, wiedz, żem syn królowej.
Gwider. Bardzo żałuję, że twoja figura
Nie odpowiada twemu urodzeniu.
Kloten. I nie drżysz?
Gwider. Tylko tych lękam się ludzi,
Których poważam, to jest, ludzi mądrych,
Z głupców się tylko śmieję bez obawy.
Kloten. Więc giń! Gdy własną zabiję cię ręką,
Za koleżkami twoimi pogonię,
A głowy wasze dam na widowisko
Na bramach Ludu. Poddaj się, opryszku!
Belaryusz. Dokoła pusto.
Arwirag. Ani żywej duszy,
Pewnoś się zmylił.
Belaryusz. Nie mogę przypuścić.
Dawno już, prawda, jak go nie widziałem,
Lecz czas nie zmienił twarzy jego rysów,
I głos zachował całą dawną szorstkość.
Tak, to był Kloten, ani wątpliwości.
Arwirag. Tutaj zostali. Byle brat mój tylko
Sprostać mu zdołał! Bo jak powiadałeś,
Człek to okrutny.
Belaryusz. Nim wyrósł na męża,
Był obojętny na ryczącą groźbę,
Bo mu zbywało zawsze na rozsądku,
A trwoga często rozsądku jest dzieckiem.
Patrz, twój brat wraca.
Gwider. Ten Kloten był głupcem,
Pustą miał kieskę, grosza w niej nie było.
Sam Alcyd mózgu nie mógłby mu wytłuc,
Bo go nie było. Gdybym tak nie zrobił,
Głupiec ten byłby moją poniósł głowę,
Tak jak ja jego.
Belaryusz. Ach, co ty zrobiłeś!
Gwider. Uciąłem głowę pewnego Klotena,
Królowej syna, jak mi sam powiedział.
Nazwał mnie zdrajcą, opryszkiem, przysięgał,
Że własną ręką wszystkich trzech nas pojmą,
Pozbiera głowy z miejsc, gdzie, dzięki Bogu,
Jeszcze nam rosną i na Ludu bramach
Z tryumfem zatknie.
Belaryusz. Zginęliśmy wszyscy!
Gwider. Dlaczego, ojcze? Co możemy stracić
Prócz życia, które wydrzeć nam przysięgał?
I czemuż, skoro prawo nas nie broni,
Pozwalać mamy jakiemuś pyszałce,
Żeby nam groził, żeby się stanowił
I naszym sędzią i naszym oprawcą?
Dlategoż miałem prawo uszanować? —
Coście odkryli?
Belaryusz. Ani żywej duszy;
Musiał mieć jednak straż jaką przy sobie,
Bo choć naturą jego była zmienność
Z jednego złego w drugie wpadać gorsze,
Szaleństwo takby nie było szalone,
Żeby samego sprowadzić tu mogło.
Wprawdzie do dworu przyjść mogła wiadomość,
Że w tej jaskini żyją i polują
Banici, zdolni czoło stawić z czasem.
Na tę wieść — z jego naturą to zgodne —
Może wybuchnął, przysiągł, że nas schwyta,
Lecz niepodobna, by sam tu się ważył;
Ni on tak śmiały, ni tak obojętna
Matka jest jego; słusznie więc się lękam,
Żeby ta głowa nie miała ogona,
Od głowy samej niebezpieczniejszego.
Arwirag. Niechaj się na nas bogów spełni wola!
Cobądź wypadnie, brat mój dobrze zrobił.
Belaryusz. Do polowania nie miałem dziś serca,
Fidela słabość nogi mi związała.
Gwider. Orężem, którym nad głową mi świstał,
Uciąłem głowę, a teraz ją rzucę
W potok szumiący z drugiej strony skały,
Niechaj do morza płynie, rybom powie,
Że jest Klotenem a królowej synem.
Nie dbam o resztę (wychodzi).
Belaryusz. Obawiam się zemsty.
Wolałbym, żebyś tego nie był zrobił.
Mój Polidorze, chociaż ci przystoją
Męstwo i dzielność.
Arwirag. Jakbym chciał to zrobić,
Żeby ich zemsta mnie tylko ścigała!
Mój Polidorze, jak brata cię kocham,
Lacz ci zazdroszczę, że mi czyn ten skradłeś.
Ach, gdyby zemsta przyszła nas tu szukać,
I chciała od nas liczby się domagać!
Belaryusz. Stało się. Dziś już nie będziem polować,
Bezużytecznych szukać niebezpieczeństw.
Wracaj do skały, a razem z Fidelem
Bądź nam kucharzem. Ja się tu zatrzymam,
Póki nie wróci Polidor, z nim razem
Na obiad przyjdziem.
Arwirag. Biedny nasz Fidele!
Chętnie pośpieszę, aby go zobaczyć.
By twarzy jego rumieniec przywrócić,
Całej parafii gotówem krew przelać
Takich Klotenów i szczycić się potem,
Że miłosierny zrobiłem uczynek (wychodzi).
Belaryusz. Boska naturo! jakże się objawiasz
W tych królewiczach! Oba są łagodni
Jak pod dołkiem zefir dmuchający,
Nie pochylając wonnej kwiatów głowy;
Lecz kiedy wściekłość krew wzburzy królewską,
Są jak uragan, co sosn górnych szczyty
Do ziemi zgina. Instynkt niewidomy
Tajemnym wpływem bez mistrzów ich uczył
Honoru, wdzięku, królewskiej godności,
I męstwa, które choć dziko w nich rośnie,
Wydaje plony jakgdyby posiane! —
Nie mogę jednak pojąć, co ma znaczyć
Przy grocie naszej Klotena obecność,
Co śmierć nam jego przyniesie? (Wchodzi Gwideryusz).
Gwider. Gdzie brat mój?
Do matki wodą posłałem w poselstwie
Klotena pałkę, a na zakładnika
Aż do powrotu ciało zatrzymałem. (Uroczysta muzyka).
Belaryusz. Cicho! czy słyszysz? Mój sztuczny instrument!
Ale dlaczego Kadwal weń uderzył?
Gwider. Czy w domu Kadwal?
Belaryusz. Przed chwilą stąd wyszedł.
Gwider. Jaka myśl jego? Instrument ten milczał
Od czasu drogiej matki naszej zgonu.
Rzecz uroczysta tylko uroczystym
Przystoi sprawom. Co się to ma znaczyć?
Radość z niczego i łzy bez przyczyny
Są małpy śmiechem lub płaczem dzieciny.
Czy rozum stracił?
Belaryusz. Widzisz go? Wychodzi
Niosąc w ramionach gorzkie tłómaczenie
Czynu, co naszych nagan był przedmiotem.
Arwirag. Umarła w klatce droga nam ptaszyna.
Chętniejbym w życia sześćdziesiąt lat skoczył
Z moich szesnastu, chętniejbym zamienił
Dwie skoczne nogi młodzieńcze w dwie kule,
Niż tego dożył!
Gwider. Słodka, wonna lilio,
Choć piękna w brata mojego objęciach,
Byłaś piękniejszą, kiedy rosłaś sama!
Belaryusz. Smutku, kto wszystkie przepaście twe zgłębi,
Kto muł odgrzebie i przystań pokaże,
Gdzie najbezpieczniej łódka twa zawinie?
Boskie stworzenie! Sam Jowisz wie tylko,
W jakiego męża urósłbyś z latami;
Ja wiem, żeś upadł pod smutku ciężarem.
Jak go znalazłeś?
Arwirag. Bez ducha, jak teraz.
Na ustach jego słodki siedział uśmiech,
Jakby go mucha we śnie łaskotała,
Nie śmierć zatrutem ukąsiła żądłem;
Prawy policzek o poduszkę oparł.
Gwider. Gdzie?
Arwirag. Na podłodze. Ręce tak skrzyżował;
Myśląc, że usnął, żeby go nie zbudzić,
Zdjąłem obuwie podbite gwoździami.
Gwider. Toć on śpi tylko. Jeżeli nas rzucił,
To grób dla niego łożem tylko będzie;
Mogiłę wróżki będą nawiedzały,
Żaden się robak do niego nie zbliży.
Arwirag. Przez lato, póki ta grota mym domem,
Fidele, grób twój kwiatami uwieńczę,
Znajdziesz pierwiosnek blady jak twe lica,
Dzwonki niebieskie jak żył twoich linie,
I róże nie tak jak oddech twój wonne.
Czerwonogardły rudzikby je przyniósł
Na twą mogiłę w miłosiernym dzióbku;
(Dzióbku, zawstydzasz bogatych dziedziców,
Zostawiających ojcowskie popioły
Bez monumentu), a kiedy już zima
Chłodnym oddechem wszystkie zwarzy kwiaty,
Płaszczem mchów grób twój odziałby litośnie.
Gwider. Skończ, niewieściemi nie igraj słowami
Z tem, co poważne, co tak uroczyste.
Ostatniej ciału należnej usługi
Nie odwlekajmy czczych słów pirzechwałkami.
Do grobu!
Arwirag. Ojcze, gdzie złożymy ciało?
Gwider. Przy matce naszej, drogiej Erynii.
Arwirag. Niech i tak będzie. Teraz, Polidorze,
Choć głos nasz teraz męskie przybrał dźwięki,
Pieśń mu tę samą zanućmy do grobu,
Którą nad matką śpiewaliśmy naszą,
Tylko w Pidele zmienim Eryfilo!
Gwider. Nie mogę śpiewać, lecz płacząc, za tobą
Powtórzę słowa, bo pieśni żałoby,
Wypadłe z tonu, ostrzej ucho rażą
Niż kłamstwo w ustach przedajnych kapłana.
Arwirag. Więc tylko słowa pieśni powtórzymy.
Belaryusz. Widzę, że większa boleść mniejszą leczy,
Bo Kloten całkiem wybiegł nam z pamięci.
To syn królowej; choć jak wróg tu przyszedł,
Drogo zapłacił śmiałe przedsięwzięcie;
Chociaż w mogile na jeden proch gniją
Potężnych kości i kości żebraka:
Poszanowanie, świata tego anioł,
Umie rozróżnić potężnych od słabych.
Wydarłeś życie nieprzyjacielowi,
Ale go teraz pogrzeb jak książęcia.
Gwider. Przynieś tu zwłoki, trup bowiem Tersyta
Nie ustępuje Ajaxa trupowi;
Arwirag. My tu tymczasem pieśń odmówim naszą.
Zaczynaj, bracie. (Wychodzi Belaryusz).
Gwider. Nie, nie tak, Kadwalu,
Odwróćmy głowę jego ku wschodowi;
Nie bez przyczyny ojciec nasz tak radził.
Arwirag. Prawda.
Gwider. Odwróćmy ciało!
Arwirag. Więc zaczynaj!
Gwider. Już cię nie strwożą pożogi słońca
Ni zimy ostre podmuchy;
Wziąłeś zapłatę u prac twych końca,
Poszedłeś spocząć w dom głuchy.
Jasna dziewica, kominiarz czarny,
Wszystko się w popiół obróci marny.
Arwirag. Już cię nie strwoży królów spojrzenie,
Ni ich siepaczy drużyna;
Niczem dla ciebie chłeb i odzienie,
A dąb dla ciebie, co trzcina.
I król i nędzarz i żołnierz swarny,
Wszystko się w popiół obróci marny.
Gwider. Już cię nie strwożą piorunów grzmienia,
Arwirag. Błyskawic ogniste fale,
Gwider. Ani potwarzy zatrute tchnienia:
Arwirag. Skończyłeś śmiechy i żale.
Oba. I kochankowie z ognistą duszą
Jak ty się w popiół obrócić muszą.
Gwider. Głos egzorcysty zdala od ciebie!
Arwirag. I zdala wszystkie czary od ciebie!
Gwider. Wszystkie upiory zdala od ciebie!
Arwirag. I złe wszelakie zdala od ciebie!
Oba. W wiecznym pokoju niech śpią twe kości,
Cześć ludzka na twej mogile gości!
Gwider. Skończony obrzęd. Złóż tu jego ciało.
Belaryusz. Oto garść kwiatów; ale o północy
Posiejem więcej, bo woniące zioła
Brylantowane perełkami rosy
Są najpiękniejszą mogiły ozdobą.
Na twarz je składam: jak kwiaty byliście,
Uwiędli teraz, jak zwiędną te liście.
Idźmy do groty upaść na kolana.
Z prochu powstali, w proch się obrócili,
Radość i smutki, wszystko zakończyli.
Imogena (budząc się). Tak jest, do Milford; a którędy droga?
Dziękuję; tędy? Powiedz, jak daleko?
Co? Sześć mil jeszcze? Przez noc szedłem całą.
Więc zasnę jeszcze. (Spostrzegając ciało).
Nie chcę towarzysza.
Co się to znaczy, bogi i boginie!
Te kwiaty świata podobne rozkoszom,
A jego troskom to ciało skrwawione.
Lecz tylko marzę; toć mi się zdawało,
Że byłam ludzi uczciwych kucharzem,
Stróżem jaskini; lecz to być nie może.
To czczy grot tylko, tylko w czczość rzucony,
We śnie ukuty z dymów wyobraźni;
Sąd nasz czasami jest ślepy jak oczy.
Jeszcze drżę cała; jeżeli jest w niebie
Kropla litości, jak królika oko,
Potężny Boże, spuść na mnie jej cząstkę!
Sen trwa upornie, chociaż rozbudzona
Widzę go zawsze we mnie i koło mnie.
To nie marzenie, to jest rzeczywistość!
Kadłub bez głowy! Ubranie Postuma!
To noga jego, to jest jego ramię!
Marsa postawa, noga Merkurego,
Alcyda ramię, ale twarz Jowisza —
W niebie morderstwo? Jakto? już jej niema?
Pizanio, wszystkie przekleństwa Hekuby
I wszystkie moje niech na ciebie spadną!
Ty się z tym dyabłem Klotenem sprzysiągłeś,
Mojego pana ty zamordowałeś.
Zdradą jest odtąd pismo i czytanie!
Fałszywym listem przeklęty Pizanio
Ze świata tego najpiękniejszej nawy
Ściął maszt koronny! Niestety, Postumie!
Gdzie głowa twoja? o Boże! gdzie głowa?
Czy ci sztyletem nie mógł serca przeszyć,
Głowy twej nie tknąć? Jakże się to stało?
Z Pizaniem Kloten, złośliwość i chciwość
Na czyn okrutny zawarły przymierze.
To jak dzień jasne! Ten kosztowny kordyał,
Który, jak mówił, wrócić miał mi siły,
Czy wszystkich moich zmysłów nie odurzył?
To wszystko moje stwierdza przypuszczenia;
To jest Pizania i Klotena dzieło.
Blade me lica krwią pomaluj twoją,
Byśmy się ludziom, którzy nas tu znajdą,
Straszniejsi zdali; o mężu mój, mężu!
1 Dowód. Prócz tego, legie rozłożone w Galii
Przebyły morze, twym wierne rozkazom,
I z flotą w Milford czekają gotowe.
Lucyusz. A wieści z Rzymu?
1 Dowód. Na rozkaz senatu
Graniczne pułki i ochotna szlachta,
Zapałem piękne rokująca czyny,
Śpieszy, a na jej czele brat Syenny,
Dzielny Jachimo.
Lucyusz. Kiedy spodziewany?
1 Dowód. Z pierwszym pomyślnym wiatrem.
Lucyusz. Taki pośpiech
Dobrą jest wróżbą. Moim namiestnikom
Powiedz, niech zaraz szykują swe hufce. —
Słucham cię teraz; sen mi twój opowiedz,
Który o losach naszej miałeś wojny.
Wróżb. Ostatniej nocy Bóg mi dał widzenie —
Błagałem o nie modlitwą i postem —
Ptak Jowiszowy, rzymski orzeł, leciał
Od chmur południa do tych stron zachodu,
I w słońca jasnych utonął promieniach,
Co, jeśli moja sztuka mnie nie zwodzi,
Zwycięstwo rzymskim przepowiada legiom.
Lucyusz. Śnij tak a często a zawsze prawdziwie!
Lecz cóż to widzę? To pień bez wierzchołka;
Gmach to był piękny, jak gruzy te świadczą;
Na nim paź leży, śpiący czy umarły?
Umarły raczej; natura się wzdryga
Wybrać na łoże ciało umarłego.
Zobaczmy pazia oblicze.
1 Dowód. On żyje.
Lucyusz. A więc nam powie, co kadłub ten znaczy.
Młodzieńcze, twoje opowiedz nam dzieje,
Bo myślę, że są ciekawości godne.
Kto jest ten, co ci krwawem był wezgłowiem?
Kto piękny obraz natury oszpecił?
Jaki twój udział w tej sprawie bolesnej?
Jak się to stało? Kto on? Kto ty jesteś?
Imogena. Ja jestem niczem, lub jeśli nie jestem,
Byłoby lepiej, gdybym niczem został.
To pan mój, dzielny i dobry Brytańczyk,
Zamordowany przez dzikich górali.
Ach, panów takich niema już na ziemi!
Choćbym od wschodu błądził do zachodu,
Błagał o służbę, choćbym wiernie służył
Wielu i dobrym, nie znajdę takiego.
Lucyusz. Biedny młodzieńcze, nie mniej ty mnie wzruszasz
Swymi żalami, jak krew twego pana.
Jak się nazywał?
Imogena. Ryszard du Champ, panie.
(Na str.) Jeśli to kłamstwo niewinne popełniam,
Bóg, co je słyszy, raczy mi przebaczyć.
Lucyusz. A twoje imię?
Imogena. Fidele.
Lucyusz. Uczynkiem
Stwierdzasz nazwisko, bo wiara twa godna
Twojego miana, a wiary twej miano.
Czy chciałbyś ze mną fortuny sprobować?
Jeśli nie znajdziesz tak dobrego pana,
To choć na równą miłość możesz liczyć.
Cesarski rozkaz, przez konsula usta,
Lepszem nie będzie u mnie poleceniem,
Niż własne twoje zasługi, Fidele.
Czy chcesz pójść ze mną?
Imogena. Chętnie. Ale wprzódy
Pozwól mi, żebym pana mego ciało
Od much zasłonił w grobie tak głębokim,
Jak go te biedne wykopią motyki (pokazujcie palce).
A gdy posieję liście na mogile,
Gdy, jakie umiem, modlitwy odmówię,
Ze łzami w oczach służbę jego rzucę
I gdzie rozkażesz, pośpieszę za tobą.
Lucyusz. Ja ojcem raczej niż panem twym będę.
To nas pacholę uczy, towarzysze,
Jaka powinność ciąży na nas, mężach.
Wybierzmy miejsce, na którem rozbity
Co najpiękniejszy kobierzec stokrotek,
Grób tam wykopmy naszych dzid ostrzami.
Zabierzcie ciało. — Dla twojej miłości
Pogrzeb mu sprawim, jak mogą żołnierze.
Pociesz się, oczy twe z łez otrzej teraz:
Upadek, wzrostu początkiem był nieraz. (Wychodzą).
Cymbelin. Wróć jeszcze do niej, przynieś mi wiadomość. —
Gorączka, skutek oddalenia syna
I obłąkania, które życiu grozi.
Jakże mnie ciężko nawiedziłeś, Boże!
Moja pociecha, Imogena znikła,
Królowa moja na śmiertelnem łożu,
A nieprzyjaciel groźny na mej ziemi;
Syn jej znikł także, dziś nam tak potrzebny!
Wśród tylu strapień zgasła mi nadzieja.
(Do Piz.) Lecz ty, nędzniku, świadomy tajemnic
Odjazdu córki, choć upornie milczysz,
Ty mi w męczarniach prawdę całą wyznasz.
Pizanio. Życie me, królu, na twą zdaję wolę.
Co do mej pani, nie wiem, gdzie jest teraz,
Co ją wygnało i kiedy powróci:
Lecz jestem wiernym, jak byłem, poddanym.
1 Pan. W dniu jej zniknięcia nie był na twym dworze,
Jestem rękojmią prawdy jego zeznań,
Jego wierności dla twojej usługi.
Co do Klotena, jeszcze mam nadzieję,
Że go wynajdą rozesłani gońce.
Cymbelin. Wśród trosk tysiąca odkładam tę sprawę,
Chociaż podejrzeń moich się nie zrzekam.
1 Pan. Do brzegów twoich, królu, już przybiły
Legie zebrane na Galijskiej ziemi
I ochotnicy przez senat wysłani.
Cymbelin. W takim zamęcie jak rada królowej
I mego syna była mi potrzebna!
1 Pan. Królu, mój panie, wojsk twoich zastępy
Zdolne odeprzeć, co wylądowało
I rozbić nawet potężniejsze siły,
Pchnij tylko naprzód, panie, twoje pułki,
Z niecierpliwością czekające hasła.
Cymbelin. Dzięki ci. Idźmy! Śmiałe stawmy czoło
Niebezpieczeństwu, które nam zagraża.
Nie to mnie dręczy, co z Włoch nam przybywa,
Ale domowe troski. Idźmy teraz. (Wychodził).
Pizanio. Żadnej od pana wieści, od dnia, w którym
O Imogeny pisałem zabiciu.
Dziwna! o pani także ani słychu,
Chociaż mi częste obiecała listy;
Nic także nie wiem o Klotena losach.
Wszystko mnie trwoży, wszystko niepokoi:
Niech się we wszystkiem stanie boża wola!
W mem kłamstwie prawda, w fałszu jest uczciwość.
Jak mój kraj kocham, w tej wojnie pokażę,
Przekonam króla, lub zginę wśród boju.
Niech czas rozwikła zagmatwaną sprawę,
Los zbawia nieraz bez sternika nawę. (Wychodzi).
Gwider. Dokoła wrzawa.
Belaryusz. Czas nam się oddalić.
Arwirag. Jakież rozkosze to życie nam daje,
By tak uciekać czynów i przygody?
Jeśli tą drogą pociągną Rzymianie,
Albo zabiją nas jak Brytańczyków,
Lub jak wyrodnych buntowników przyjmą,
Służyć nam każą, by nas potem zabić.
Belaryusz. Na gór wierzchołkach schronienia szukajmy.
Nie możem zdążać do królewskich pułków,
Nieznanych bowiem w żadnym wojsk zaciągu,
Z powodu wieści o Klotena zgonie,
Mogą zapytać, jak i gdzieśmy żyli,
Wyświecić prawdę, a za czyn spełniony
Ukarać śmiercią wśród srogich męczarni.
Gwider. W dzisiejszych czasach ni tobie przystoi
Trwoga ta, ojcze, ani nas dosięga.
Arwirag. Jakto, gdy słyszą rżenia rzymskich koni,
Kiedy w płomieniach sioła swoje widzą,
Jeszczeby porę znaleźli swobodną,
Aby się pytać nas, skąd przybywamy?
Belaryusz. Zna mnie niejeden żołnierz w armii króla;
Chociaż Klotena znałem tylko dzieckiem,
Rysy mi jego nie wybiegły z myśli.
A zresztą, służb mych, a waszej miłości
Król nie jest godzien. Moje was wygnanie
Drogich nauki skarbów pozbawiło,
Na twarde życie w jaskiniach skazało,
Wydarło prawa z kolebki należne,
Upałów lata i mrozów zimowych
Niewolnikami zrobiło wiecznymi.
Gwider. Lepiej więc umrzeć niźli tak żyć dłużej.
Z Brytańską armią połączmy się, ojcze,
Mnie i mojego brata nikt tam nie zna,
A twe oblicze tak lata zmieniły,
Imię z pamięci tak dawno wybiegło,
Że cię o ród twój nikt pewno nie spyta.
Arwirag. Pójdę tam, jak to słońce świeci w górze!
Co za wstyd dla mnie, żem jeszcze w mym wieku
Konającego człowieka nie widział,
A krew zajęcy tylko lub jeleni!
Raz tylko w życiu mem konia dosiadłem,
A rzadki ze mnie jeździec był, zaprawdę,
Jeździec, co nigdy nie brzęknął ostrogą.
Kiedy na święte słońce oczy wzniosę,
Rumieniec wstydu na twarz mi wybiega,
Że swoim błogim ogrzewa promieniem
Nędzarza światu jak ja nieznanego.
Gwider. Jak Bóg na niebie, i ja pójdę z tobą!
Jeśli mi, ojcze, chcesz pobłogosławić,
Dać pozwolenie, w bój polecę śmielej;
Jeśli odmówisz, niech skutek odmowy
Przez Rzymian ręce na mą głowę spadnie.
Arwirag. Dodaję: Amen.
Belaryusz. Nie widzę powodu,
Gdy wy tak nizko żywot swój cenicie,
Abym dbał więcej o resztki lat starych.
Chcecie, więc dobrze, pośpieszymy razem.
Jeśli zginiecie w świętej kraju sprawie,
I ja me kości przy waszych zostawię.
(Na str.). Zda się, że krew ich do boju zachęca,
By dowieść, płynąc, że to krew książęca.