Cymbelin (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Cymbelin
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CYMBELIN



CYMBELIN.

N

Na Cymbelina składały się najróżnorodniejsze pierwiastki: powieść Bokkacyusza, ulubiona poecie kronika Holinsheda, własna jego fantazya i umiejętność sceniczna; gdyż Cymbelin należy do późniejszych, ale nie najszczęśliwszych kreacyi Szekspira. Zdaje się, że w nim nadto chciał się zastosować do smaku tego tłumu, jaki na teatr uczęszczał i starym obyczajem, a nie swoją metodą, użył do zbytku zawikłań, węzłów, niespodziewanych kombinacyi i efektów. Jest to stara niby baśń udramatyzowana, w której, z wyjątkiem ślicznej Imogeny, czystej, dziewiczej postaci, charaktery są dosyć zaniedbane, a raczej zaledwie ogólnemi oznaczone rysami. Ani król, ani nazbyt jaskrawo i rażąco wyglądająca królowa, ani Postumus, ani Joachimo nie odznaczają się zbyt subtelnem charakteru pojęciem. Główne światło pada na piękną Imogenę, którą chyba z Desdemoną w Otellu porównaćby można. Ona to stanowi brylant, a reszta jest jego misterną, kunsztowną, czasem zbyt ciężką i zawikłaną oprawą. Sztuki historyczne musiały być upodobanemi angielskiej publiczności, wabiły one do teatru; bo Szekspir dla przypodobania się swym widzom, wszystkim niemal obrazom dramatycznym, nawet takim jak Troilus i Kressyda, za tło dawał znany jakiś epizod dziejowy.

Kymbelin czy Cymbelin u Holinsheda należy do legendowych bajecznych królów; według kroniki jego, wychowanym być miał na dworze rzymskiego Augusta i przez niego pasowany rycerzem. Żył on z Rzymianami w zgodzie, a młodzi Bretańczycy jeździli do Rzymu kształcić się w sztuce wojennej. Jednakże później wzmianka jest o wojnie jego z Rzymianami, z powodu odmówionego haraczu, i imiona synów jego Gwideryusza i Arwiragusa, są u kronikarza przytoczone. Porwanie ich i całe zawikłanie stąd pochodzące, dotworzone jest przez poetę, albo raczej z ludowej jakiejś wzięte powieści, bo nosi zupełnie jej cechę, tak samo jak ów zakład niedorzeczny Postumusa, napiętnowany wyraźnie swem włoskiem pochodzeniem. Żywioły te dość różnorodne wiążą się też w niezbyt jednolitą całość. Wszystkiego tego nadto na jeden dramat.
Historya podobnego zakładu i oszukaństwa u Bokkacyusza już jest nienową. Śledząc jej pochodzenie Fr. V. Hugo znajduje ją w Roman de la Violette (początek XIII wieku) Gilberta de Montreuil; potem w Roman du Comte de Poitiers, przerobionym z poprzedzającego, w Roman de la belle Jehanne (koniec XIII wieku), na ostatek pod odnowioną postacią zjawia się w Dekameronie. — Rzecz dzieje się we Włoszech i nabywa tu charakteru właściwego krajowi i obyczajom. Kupcy, Włosi, zebrani w gospodzie, po wieczerzy rozprawiają sobie, zabawiając się rozmową o kobietach, każdy z nich ma coś o swojej żonie do powiedzenia i każdy swoją wychwala. Niejaki Ambrogiulo dowodzi upornie, że wszystkie kobiety są słabe, że niema jednej, któraby mu się oprzeć mogła, nawet żona Bernaby Lomellina, tam przytomnego. — Włosi po Rzymianach w spadku wzięli to smutne przekonanie: Casta est quamo nemo rogavit. Bernabo dotknięty do żywego, ofiaruje zakład, że jego Ginevra nie ulegnie zwodnikowi. Niepoczciwy zarozumialec przyjmuje zakład, jedzie do Genui, gdzie żona kupca pozostała, i, nie próbując nawet ją poznać, ani względy jej pozyskać, znajduje daleko łatwiejszem kazać się w skrzyni zanieść do jej pokoju. Dobywszy się potem z ukrycia, Ambrogiulo podkrada się do śpiącej, wypatruje zmianę rodzime, które ma na lewej piersi, kradnie jej woreczek, suknię, pierścionek i pasek, przygląda się z wielką uwagą całemu pokojowi i uchodzi. Wróciwszy do Bernaby, przekonywa go, iż zakład wygrał, opisuje mu dokładnie sypialnię jego żony, pokazuje na dowód skradzione rzeczy. Bernabo w rozpaczy, wysyła jednego ze sług swoich z rozkazem, ażeby zabił Ginevrę. Sługa, zaprowadziwszy ją w miejsce ustronne, już ma wykonać rozkaz pana, gdy prośby i zaklęcia nieszczęśliwej go miękczą. Ginevra przebrana za mężczyznę uchodzi i chroni się do Alexandryi, pod imieniem Sicurana, zaciągając się do służby Sudana Egyptu, który ją mianuje kapitanem swej gwardyi. W tem przebraniu Ginevra, opatrując raz jarmarczne sklepy w Akrze, spostrzega na wystawie u kupca weneckiego pas i woreczek, które poznaje za swoje. Zapytuje go, skądby je dostał. Kupiec, który nie kim innym jest tylko łotrem Ambrogiulo, odpowiada, śmiejąc się, że je ma od pięknej Genuenki, którą uwiódł, założywszy się z jej mężem, iż tego dokaże. Ginevra, dla której to wyznanie jest wyjaśnieniem wypadku, jaki ją spotkał, hamuje swe wzruszenie i przygotowuje zemstę. Poznaje się bliżej z Ambrogiulo, zachęca go, aby osiadł w Alexandryi i, pod pozorem jakiegoś handlu, ściąga tam męża swojego. Naówczas w obecności Sudana wyjaśnia się sprawa, Bernabo niewinną swą żonę znajduje w przebranym kapitanie Sicurano, a Ambrogiulo, po zeznaniu zdrady, jakiej się dopuścił, wbity na pal, odbiera zasłużoną karę. Bokkacyusz, jak widać z drobnych szczegółów, służył za wzór Szekspirowi, lecz obok tej powieści wpleciono mnóstwo legendowych przygód i obrazów. Bokkacyusza znał zapewne Szekspir z cząstkowego jakiegoś tłómaczenia, gdyż Dekameron całkowity wyszedł dopiero po angielsku po śmierci jego w r. 1620. W przedmowie wydawca wspomina: „Wiem o tem, że wiele z tych (nowelli) już oddawna były drukowane i odkradzione pierwotnemu ich autorowi; ale nie miały one ani tych ozdób, jakie im nadaje wdzięczny jego sposób pisania, ani były przyprawne moralnemi zastosowaniami“.
Bodenstedt przytacza w r. 1518 już wydane angielskie tłómaczenie tej nowelli z drzeworytami, drukowane w Antwerpii.
Przekład, a raczej przerobienie antwerpskie, ma wiele szczegółów zmienionych. Inne obrobienie, w którem historya przeniesiona jest do czasów Henryka VI, w Westward for Smelts etc. (written by Kinde Kitt of Kingstone 1603). Steevens tę wersyę poczytuje za źródło właściwe Szekspira, utrzymując, iż widział wydanie r. 1603, chociaż w rejestra księgarzy wpisana dopiero ta książka w r. 1618. Delius i Malone sądzą, że Szekspir mało mógł z tego przerobienia korzystać. Osobnego wydania Cymbelina za życia autora nie było, wyszedł po raz pierwszy w zbiorowem 1623 roku podzielony na akty i sceny. O graniu na scenie tragedyi (The Tragedie of Cymbeline) w r. 1611—1612, wspomina dziennik Dr. Simona Forman.
Charakterem i epoką, w której powstał, Cymbelin zbliża się do Zimowej Baśni, z którą go często porównywają, ale mniej ma od niej wdzięku. Ufny w swój geniusz, autor zdaje się umyślnie namnożył sobie węzłów i trudności, aby z wielką sztuką i zręcznością rozplątać je w scenie ostatniej, która jest mistrzowską. Nawet Johnson pomysł jej i wykonanie znajduje bardzo szczęśliwymi. Gervinus wskazuje to miejsce, gdy Imogena oparta na Postumusie, spogląda rozjaśnionemi oczyma na niego, ojca, braci, zachwycona i szczęśliwa. Scena w istocie poruszająca i z wielką sztuką prowadzona. Lecz sam dramat nuży nagromadzeniem zbytecznem zawikłań. Są niezaprzeczenie wielkie piękności w tej sztuce, ustępy oryginalne, wieje z nich duch starych legend, są momenta epiczne, jak w scenie duchów, ukazujących się nad Postumusem; odbija od całości z wielkim efektem epizod Belaryusza i jego wychowańców; pomimo to wszystko, całość nie równa się innym utworom Szekspira. Johnson z wyjątkiem zakończenia, sądzi ją bardzo surowo, Schlegel zowie osobliwszą zbieraniną, Ulrici mieni komedyą zawikłań i przypadków; Gervinus wykazuje starannie piękności i dobywa z niej znaczenie moralne, myśl zasadniczą. Postumus, Imogena, Belaryusz, wszyscy są wystawieni na ciężkie próby, cnota ich w ogniu tym, w walce ze złem wartości dopiero nabiera. Duchy i bóstwa zjawiające się nad Postumusem sens ten moralny wygłaszają, że nieszczęścia są probierzem cnoty, iż upadek jest drogą do podźwignięcia się, że los opiekuje się nieszczęśliwymi, i że Bóg zsyła krzyże tym, których miłuje. Sztuka przeznaczona dla ludu, dla powszednich widzów teatru, nosi na sobie piętno dramatu, jaki się masom podoba i pociąga je jaskrawością barw, nadzwyczajnością wypadków, namnożeniem trudności, niebezpieczeństw i wszystkiego, co żywo poruszyć może.




OSOBY:

Cymbelin, król Brytanii.
Kloten, syn królowej z pierwszego męża.
Leonatus Postumus, mąż Imogeny.
Belaryusz, wygnany pan, pod nazwiskiem Morgan.

Gwideryusz,   synowie Cymbelina, pod nazwiskiem Polidor
  i Kadwal, domniemani synowie Belaryusza.
Arwiragus,
Filaryo, przyjaciel Postuma,   Rzymianie.
Jachimo, przyjaciel Filarya,

Szlachcic francuski, przyjaciel Filarya.
Kajusz Lucyusz, wódz rzymski.
Oficer rzymski.
Dwaj Dowódzcy brytańscy.
Pizanio, dworzanin Postuma.
Korneliusz, doktor.
Dwaj Dworzanie dworu Cymbelina.
Dwaj Stróże więzienia.
Królowa, żona Cymbelina.
Imogena, córka Cymbelina z pierwszej żony.
Helena, służebnica Imogeny.
Panowie, Panie, Senatorowie, Trybuni, Zjawiska, Wróżbiarz, Muzykanci, Oficerowie, Żołnierze, Posłańcy i Służba.

Scena częścią w Brytanii, częścią w Rzymie.


CYMBELIN.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ogród z tyłu pałacu Cymbelina.
(Wchodzą dwaj Szlachcice).

1 Szlach.  Kogo napotkasz, marszczy się i chmurzy;
Nie lepiej niebu posłuszna krew nasza,
Niż króla twarzy dworaków oblicze.
2 Szlach.  Co się tu stało?
1 Szlach.  Jedynaczka córka,
Dziedziczka tronu jego domniemana,
A przeznaczona za żonę synowi
Wdowy niedawno przez króla pojętej,
Rękę i serce oddała tajemnie
Biednemu ale pełnemu cnót panu.
Mąż jej wygnany, a ona w więzieniu.
Wszystko pozorną odziane żałobą,
Jeden król w serca raniony jest głębiach.
2 Szlach.  Król tylko jeden?
1 Szlach.  I ten, co ją stracił,
I zawiedziona w planach swych królowa:
Lecz co do dworzan, choć każdy z nich nosi
Wyraz królewskiej boleści na twarzy,
Niema jednego, coby się nie cieszył
Z rzeczy, na które z pozorów się marszczy.
2 Szlach.  A to dlaczego?

1 Szlach.  Ten, który księżniczkę
Stracił, jest gorszy od najgorszej sławy;
Ten, co ją posiadł — chcę mówić, zaślubił —
Za co biedaczek dziś banitowany,
Jest mąż, jakiemu równego na ziemi
Darmobyś szukał. Kogo chcesz z nim równaj,
Zawsze odkryjesz, że mu nie jest równy,
Bo zdaniem mojem, tak urodną postać,
A w tej postaci tak szlachetną duszę
On jeden posiadł.
2 Szlach.  Przesadzasz w pochwałach.
1 Szlach.  Wszystko, co mówię, prawdy nie dościga;
Cnót jego w całym nie rozwijam blasku,
Skracam je tylko.
2 Szlach.  Ród jego i miano?
1 Szlach.  Nie mogę rzeczy kopać do korzenia.
Ojciec się jego nazywał Sycyliusz,
Z Kassybelanem przeciwko Rzymianom
Walczył z honorem, chociaż swe tytuły
Od Tenancyusza dopiero otrzymał;
Służąc mu bowiem z chwałą i szczęśliwie,
Dostał w nagrodę imię Leonatus.
Oprócz szlachcica, o którym ci mówię,
Pan ten poprzednio dwóch innych miał synów,
A oba śmiercią walecznych polegli;
Żal po ich stracie do grobu go wtrącił,
A wdowa jego, ciężarna w tę porę,
Oddała ducha, kiedy na świat przyszło
Chłopię, którego opowiadam dzieje.
Król wziął niemowlę pod swoją opiekę,
Dał mu nazwisko Postumus Leonat,
W pałacu chował, paziem swoim zrobił,
A kazał kształcić we wszystkich naukach,
Którym mógł sprostać młody jego umysł.
Jak my powietrze, tak on pił naukę,
I w życia wiośnie zbierał plon jesieni.
Rzecz niesłychana, chociaż żył na dworze,
Wszyscy wielbili, wszyscy go kochali;

Młodych był wzorem, dojrzalszych zwierciadłem,
W którem widzieli wzór doskonałości,
Starcami rządził jak popsute dziecko;
Zacność kochanki, dla której wygnany,
Świadczy, jak cnoty jego oceniała,
I w jej wyborze łatwo czytać możesz,
Co to za mąż jest.
2 Szlach.  Twe opowiadanie
Obudza we mnie głęboki szacunek.
Lecz czy to była córka jedynaczka?
1 Szlach.  Tak jest. Król, pan nasz miał wprawdzie dwóch synów —
Nie wiem, czy powieść uwagi twej godna —
Lecz starszy, w trzecim ledwo roku życia,
Młodszy w pieluchach byli wykradzeni,
A śladu niema, co się z nimi stało.
2 Szlach.  Jak temu dawno?
1 Szlach.  Przeszło lat dwadzieścia.
2 Szlach.  Królewskie dzieci tak licho strzeżone,
Poszukiwania wątłe być musiały,
Gdy się złodzieja znaleźć nie udało.
1 Szlach.  Choć to rzecz dziwna, choć niedbalstwo takie
Może ci godnem śmiechu się wydawać,
Jednak to prawda.
2 Szlach.  Wierzę twemu słowu.
1 Szlach.  Lecz cicho! Widzę, szlachcic nasz się zbliża,
A z nim królowa i młoda księżniczka. (Wychodzą).

SCENA II.
Tamże.
(Wchodzą: Królowa, Postumus i Imogena).

Królowa  Nie znajdziesz we mnie, córko, zjadliwości,
Jaką macochom zwykle potwarz daje.
Więźniem mym jesteś, ale stróż twój, córko,
Odda ci klucze twojego więzienia.
A co do ciebie, wierzaj Leonacie,
Będę u króla twym orędownikiem,

Jak tylko porę stosowną zobaczę;
Dziś jeszcze wściekłość jego zbyt gorąca
Bądź przeto jego wyrokom posłuszny:
Niech cię roztropność cierpliwości uczy.
Postumus.  Dziś jeszcze, pani, zamierzam odpłynąć.
Królowa.  Wiesz, jakie grożą ci niebezpieczeństwa.
Teraz na chwilę pójdę do ogrodu,
Głęboką bowiem litość we mnie budzi
Bolesny rozdział dwóch serc kochających,
Choć król wam wszelkiej rozmowy zabronił.

(Wychodzi).

Imogena.  Fałszywa dobroć! Jak zręcznie nasz tyran
Łechtać tam umie, gdzie zadaje rany!
Mężu mój drogi, czasami, wyznaję,
Lękam się skutków gniewu mego ojca,
Choć, z całą córce należną pokorą,
W uczuciu trwogi nie myślę o sobie.
Ty odejść musisz, ja muszę tu zostać
Na ócz pociski gniewnych wystawiona;
Dni mych żałobnych jedyną pociechą
Myśl będzie tylko, że gdzieś tam na ziemi
Jest drogi klejnot, który ujrzę znowu.
Postumus.  Moja królowo! o, moja kochanko!
O, nie płacz, nie płacz! lub dam ludziom powód,
Że mnie o więcej czułości oskarżą,
Niżeli męża przystoi to sercu;
Zawsze ci wiernym zostanę małżonkiem,
Dochowam święcie danego ci słowa.
Osiądę w Rzymie, w mieszkaniu Filarya,
Który był ojca mego przyjacielem,
Ze mną listowną miał tylko zażyłość.
Tam, droga moja, pisz do mnie królowo;
Każde twe słówko oczyma wypiję,
Chociażbyś w żółci maczała twe pióro.

(Wchodzi Królowa).

Królowa.  Spieszcie się tylko, bo gdyby król nadszedł,
Gniew jego cały na mnieby się zwalił.
(Na str.). Muszę go jednak ku stronie tej popchnąć.

Nigdy mu jeszcze nie zrobiłam krzywdy,
Żeby mi za nią wdzięcznością nie płacił:
Drogo kupuje moje okrucieństwo (odchodzi).
Postumus.  Gdybym cię żegnał tak długo, jedyna,
Jak jeszcze długo zostaje nam życia,
Rosłaby tylko gorycz rozłączenia.
Więc bądź mi zdrowa!
Imogena.  Zostań jeszcze chwilę!
Gdybyś wyjeżdżał tylko na przechadzkę,
Żegnanie takie byłoby za krótkie.
Widzisz, ten pierścień od mojej mam matki,
Weź go, kochanku, a wiernie go chowaj,
Dopóki drugiej żony nie poślubisz,
Gdy Imogena umrze.
Postumus.  Drugiej żony?
Daj mi tę tylko, którą mam, o, Boże!
A od uścisków drugiej me ramiona
Wstrzymaj więzami śmierci! (Wkłada pierścień).
Zostań tutaj,
Dopóki tchnienie w piersi tej zostanie!
Słodka kochanko, jak z wielką twą stratą
W zamian za ciebie dałem ci mą lichość,
Tak i w wymianie drobnych upominków
Zysk po mej stronie. Noś to na pamiątkę,
Są to miłości pęta, własną ręką
Najpiękniejszego sam okuję więźnia.

(Wkłada jej bransoletkę).

Imogena.  O, Boże! kiedy zobaczym się znowu?

(Wchodzi Cymbelin i Panowie).

Postumus.  Przebóg! król!
Cymbelin.  Precz stąd, podły nikczemniku!
Precz z moich oczu! Jeżeli raz jeszcze
Dwór mój pokalasz twoją niegodnością,
Umrzesz. Precz! jesteś krwi mojej trucizną.
Postumus.  Niech cię Bóg, królu, w swej trzyma opiece!
Wszystkim uczciwym niechaj błogosławi,
Którzy na twoim pozostaną dworze! (Wychodzi).
Imogena.  Boleść konania od tej nie jest większą.

Cymbelin.  Ha, wiarołomna! Ty, co moją starość
Świeżym młodości odziać miałaś liściem,
Ty ją przywalasz mnogich lat ciężarem!
Imogena.  Błagam cię, ojcze, nie dręcz się twym gniewem;
Twoja mnie wściekłość dosięgnąć nie może,
Bo cios dotkliwszy odjął mi uczucie
Wszelkiej goryczy i wszelkiej obawy.
Cymbelin.  I powinności i wszelkiego wstydu.
Imogena.  Tam wstydu niema, gdzie niema nadziei.
Cymbelin.  Gdy mogłaś syna królowej poślubić!
Imogena.  Dziękuję za to Bogu, że nie mogłam.
Wybrałam orła, unikłam kobuza.
Cymbelin.  Wzięłaś żebraka, chciałaś na mym tronie
Podłość osadzić.
Imogena.  Chciałam raczej, ojcze,
Blasku mu dodać.
Cymbelin.  Nikczemna nędznico!
Imogena.  Twoja w tem wina, że kocham Postuma:
Z twej woli zabaw był mych towarzyszem.
Taki mąż godnym każdej jest kobiety,
A wartość jego wartość mą prześciga
O całą cenę, którą za mnie płaci.
Cymbelin.  Czy oszalałaś!
Imogena.  O, prawie, mój ojcze.
Niech w miłosierdziu swem Bóg mnie uleczy!
Ach, czemuż córką pastucha nie jestem!
A mój Leonat czemuż nie jest synem
Mego sąsiada skotarza! (Wchodzi Królowa).
Cymbelin.  Szalona!
Byli znów razem; nie spełniłaś wiernie
Moich rozkazów. Wyprowadź ją teraz
I wsadź do klatki.
Królowa.  Królu, bądź cierpliwy!
I ty się także uspokój, o, córko. —
Racz, dobry panie, zostawić nas teraz,
A sam w mądrości swej szukaj pociechy.
Cymbelin.  Niech z dniem jej każdym krwi kropelka wyschnie
Stara, niech umrze za swoje szaleństwo!

(Wychodzi. — Wchodzi Pizanio).

Królowa.  Musisz ustąpić. — Lecz otóż twój sługa.
Co cię sprowadza? Jakie masz nowiny?
Pizanio.  Twój syn na pana mego szabli dobył.
Królowa.  Ha! Ale wszystko bez krwi się skończyło?
Pizanio.  Pan mój, na szczęście, walkę wziął za żarty,
Bił się bez gniewu, aż ich rozdzielili
Przytomni sprawie.
Królowa.  Bardzo mnie to cieszy.
Imogena.  Twój syn mojego ojca jest rycerzem,
Walczy za niego. Przeciw wygnańcowi
Dobyć oręża! o, rycerz waleczny!
Bodaj się starli w puszczach afrykańskich,
A ja ich bitwy była świadkiem, z igłą,
Aby kłuć tego, co się cofnie pierwszy! —
Dlaczego pana twego opuściłeś?
Pizanio.  Z jego rozkazu. Nie chciał mi pozwolić,
Żebym do portu był mu towarzyszem.
Dał mi przepisy, jak i co mam robić,
Gdybyś mi, pani, zlecić co pragnęła.
Królowa.  Człowiek ten zawsze twym wiernym był sługą,
I bez wahania mym ręczę honorem,
Że i na przyszłość wiernym ci zostanie.
Pizanio.  Dzięki ci, pani!
Królowa.  Oddalmy się teraz.
Imogena.  Za pół godziny zgłoś się, proszę, do mnie,
Musisz przynajmniej pospieszyć do portu,
Widzieć, jak pan mój od brzegu odbije.
Na teraz odejdź i zostaw mnie samą. (Wychodzą).

SCENA III.
Plac publiczny.
(Wchodzą: Kloten i dwaj Panowie).

1 Pan.  Radziłbym ci, panie, zmienić koszulę; zapalczywy pojedynek sprawił, że dymisz się jak ofiara. Skąd wymyka się powietrze, tam wciska się powietrze, a niema tak zdrowego zewnątrz, jak to, które z ciebie paruje.
Kloten.  Zmieniłbym koszulę, gdyby była zakrwawiona. Czym go ranił?
2 Pan  (na stronie). Nie, zaręczam; nie drasnąłeś nawet jego cierpliwości.
1 Pan.  Czyś go ranił, panie? To chyba jego ciało jest przenikliwym kadłubem, jeśliś go nie ranił; to sito, przez które możnaby przesiać żelazo, jeśli nie raniony.
2 Pan  (na str.). Jego żelazo było zadłużone; tyłami z miasta się wyniosło.
Kloten.  Nie chciał nikczemnik dotrzymać mi kroku.
2 Pan  (na str.). To prawda, wciąż naprzód uciekał do twojej twarzy.
1 Pan.  Dotrzymać kroku? Masz, panie, dostatkiem swoich własnych gruntów, on jednak powiększył twoje majętności, ustępując ci dobry kawał placu.
2 Pan  (na str.). Tyle cali, ile macie oceanów, nicponie.
Kloten.  Wolałbym, żeby nas nie rozdzielono.
2 Pan  (na str.). I ja też, pókibyś nie zmierzył na ziemi, jak długi z ciebie dureń.
Kloten.  I że też ona może kochać takiego jegomościa a mnie odrzucać!
2 Pan  (na str.). Jeśli jest grzechem zrobić dobry wybór, piekło na nią czeka.
1 Pan.  Zawsze ci mówiłem, panie, że mózg jej i piękność nie idą w parze; ładny z niej obrazek, to prawda, ale zauważałem, że dowcip jej nie bardzo błyszczy.
2 Pan  (na str.). Nie rzuca światła na głupców, żeby jej odbicie nie szkodziło.
Kloten.  Ale czas iść do domu. Żal mi jednak, że się wszystko skończyło bez krwi rozlewu.
2 Pan  (na str.). Ale ja nie żałuję, chyba żeby to był upadek osła, co nie wielką jest krzywdą.
Kloten.  Czy chcesz iść z nami?
1 Pan.  Będę twoją strażą, panie.
Kloten.  Więc idźmy razem.

2 Pan.  Chętnie, panie. (Wychodzą).
SCENA IV.
Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Imogena i Pizanio).

Imogena.  Chciałabym, żebyś wrósł w morskie wybrzeże
I z każdym żaglem przelotnym rozmawiał;
Bo gdyby do mnie pisał, a list zginął,
Byłoby dla mnie jak dla skazanego,
Gdyby zaginął list monarszej łaski.
Jakie ostatnie były jego słowa?
Pizanio.  „Moja królowo, o, moja królowo!“
Imogena.  I chustką wiewał?
Pizanio.  Do ust ją przyciskał.
Imogena.  Płótno nieczułe szczęśliwsze ode mnie!
I na tem koniec?
Pizanio.  Nie, pani; jak długo
Mogłem go okiem i uchem rozpoznać,
Stał na pokładzie i ciągle powiewał
Chustką lub czapką albo rękawiczką,
Chcąc jakby myśli swe malować ruchem,
Jak ciężko było duszy brzegi rzucać,
Które tak szybko opuszczała nawa.
Imogena.  Toż ci go okiem należało ścigać,
Ażby się wydał zdala jak kruk mały,
Ba! mniejszy nawet.
Pizanio.  Zrobiłem tak, pani.
Imogena.  Jabym go wzrokiem tak długo ścigała,
Ażby ócz moich popękały nerwy,
Ażby w przestrzeniach, coraz, coraz mniejszy,
Jak igły mojej ostrze się wydawał,
Drobny jak komar na nic się rozpłynął.
Możebym potem odwróciła oczy,
Ażeby płakać. Lecz, dobry Pizanio,
Kiedyż odbierzem od niego wiadomość?
Pizanio.  O, przy najpierwszej, pani, sposobności.
Imogena.  On mnie pożegnał, a ja tu mu jeszcze
Tyle tak pięknych prawić miałam rzeczy!

Odszedł, nim jeszcze mogłam mu powiedzieć,
Że o tej albo o tamtej godzinie
To albo tamto myśleć o nim będę;
Zanim przysięgę wymódz na nim mogłam,
Że piękne Włoszki nie zrobią go zdrajcą
Moich praw świętych i jego honoru;
Nim poleciłam, by o szóstej rano,
Potem w południe, potem o północy
Swoje modlitwy do moich przyrzucał,
Bo w niebie za nim o tej będę porze.
Nim pożegnania dałam mu całunek,
Który pomiędzy dwa urocze słowa
Wcisnąć pragnęłam, zbliżył się mój ojciec,
I jak północnych wiatrów zimne tchnienie,
Okrutnie zwarzył kwiatów naszych pączki.

(Wchodzi Dama).

Dama.  Królowa czeka na przyjście twe pani.
Imogena.  Zrób, jak mówiłam. — Śpieszę do królowej.
Pizanio.  Ja, pani, śpieszę spełnić twe rozkazy. (Wychodzą).

SCENA V.
Rzym. Pokój w domu Filarya.
(Wchodzą: Filaryo, Jachimo i Francuz).

Jachimo.  Wierzaj mi, panie, widziałem go w Brytanii; sława jego rosła wtedy i już zapowiadała całą wartość, do której później przyszedł; mógłbym jednak był podówczas patrzeć na niego bez uwielbienia, choćby cały katalog jego przymiotów był przy nim wywieszonym, a ja go sprawdzał artykuł po artykule.
Filaryo.  Mówisz o czasach, w których nie był jeszcze tak jak dziś bogato uposażonym we wszystkie przymioty duszy i ciała.
Francuz.  Ja go też widziałem we Francyi; niemało mieliśmy ludzi zdolnych patrzeć na słońce jak on, nie przymrużając oka.
Jachimo.  To małżeństwo z królewską córką (bo naturalnie w sprawie tej wypada go mierzyć wedle jej a nie wedle jego wartości) podnosi go, nie wątpię, nieskończenie wyżej nad rzeczywistość.
Francuz.  A potem jego wygnanie —
Jachimo.  A dopieroż pochwały wszystkich, którzy pod chorągwiami Imogeny opłakują ten nieszczęśliwy rozwód, niemało się przyczyniły do przesadzenia jego przymiotów, choćby tylko dla obrony jej rozsądku w wyborze, który nie byłoby trudno potępić, gdyby wybrała za męża żebraka bez wartości. Ale jak się to stało, że przybywa do ciebie na mieszkanie? Skąd się wysnuła ta znajomość?
Filaryo.  Ja i ojciec jego służyliśmy razem żołniersko, a nieraz uratował mi życie. (Wchodzi Postumus). Ale otóż nadchodzi Brytańczyk. Dajcie mu przyjęcie, jakie przystoi szlachcie waszego wychowania względem cudzoziemca jego znakomitości. Błagam was wszystkich, zabierzcie bliższą znajomość z tym panem, którego wam polecam jak mojego szlachetnego przyjaciela. Wolę, żeby czas wam pokazał, czego jest godny, niż żebym w jego obecności dzieje jego rozpowiadał.
Francuz.  Znaliśmyny się, panie, w Orleanie.
Postumus.  I od owych czasów, panie, byłem twoim dłużnikiem za twoją uprzejmość, a choć będę mój dług ciągle spłacał, wiem, że się nie uiszczę nigdy.
Francuz.  Zbyt wysoko cenisz, panie, moje biedne usługi. Rad byłem, że mi się udało przywrócić zgodę między moim współrodakiem a tobą. Wielka byłaby szkoda, gdyby przyszło do spotkania między wami w waszem ówczesnem usposobieniu, dla powodów tak błahych i pospolitych.
Postumus.  Przebacz mi, panie; byłem wtedy młodym wojażerem, skłonniejszym za własnem iść natchnieniem, niż w każdym kroku dać się kierować drugich doświadczeniem; dziś jednak, przy dojrzalszym rozsądku, jeśli wolno mi powiedzieć bez obrazy, że jest dojrzalszym, dziś nawet nie zdaje mi się, aby powód naszego sporu zupełnie był błahy.
Francuz.  Na honor, nie zasługiwał, aby go oręż rozstrzygnął, zwłaszcza między dwoma przeciwnikami, z których jeden, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, posiekałby drugiego, albo może zginęliby obaj.
Jachimo.  Czy można, bez natręctwa, spytać o powód zatargu?
Francuz.  Można, jak mi się zdaje. Spór był publiczny i nie pojmuję, coby mogło zabronić powtórzenia. Była to rozprawa bardzo podobna do naszej wczorajszego wieczora, gdy każdy z nas rozwodził się z pochwałami dam swojej rodzinnej ziemi. Pan ten utrzymywał podówczas, a zdanie swoje krwią był gotów stwierdzić, że dama jego była piękniejsza, cnotliwsza, roztropniejsza, czystsza, wierniejsza i niedostępniejsza, niż najrzadsza z naszych dam francuskich.
Jachimo.  Dama ta albo teraz już nie żyje, albo zdanie tego pana już się zmieniło.
Postumus.  Dama ta żyje tak w cnotach niezmienna, jak ja w moim o niej sądzie.
Jachimo.  Nie możesz tak jej przenosić nad nasze damy włoskie.
Postumus.  Dziś jeszcze, wyzwany z tą samą gwałtownością co we Francyi, nie ustąpiłbym jednej joty od tego, co o niej powiedziałem; choć tylko jestem jej wielbicielem, nie kochankiem.
Jachimo.  Utrzymywać, że jest tak piękną i tak dobrą jak nasze damy, to byłoby już za pięknie i dobrze dla jakiejkolwiekbądź damy brytańskiej. Zresztą, gdyby przewyższała pięknością wszystkie kobiety, które podziwiać mi się zdarzyło, jak ten twój dyament przewyższa blaskiem wszystkie dyamenty, które widziałem, mógłbym, co najwięcej, powiedzieć, że przewyższa wiele kobiet; ale jak ja nie widziałem jeszcze najkosztowniejszego dyamentu, tak i ty nie widziałeś jeszcze najkosztowniejszej damy.
Postumus.  Wielbiłem ją tyle, ile ją szacowałem, podobnie jak mój drogi kamień.
Jachimo.  A ile ten kamień szacujesz?
Postumus.  Nad wszystkie skarby świata.
Jachimo.  Albo twoja nieporównana kochanka umarła, albo cenniejsze jest od niej drobne świecidełko.
Postumus.  Mylisz się, panie; jedno można sprzedać lub darować, byle znalazło się dosyć skarbów na kupno, lub dosyć zasług na podarunek; druga nie jest na sprzedaż, ale jest jedynie darem bożym.
Jachimo.  Który od bogów dostałeś?
Postumus.  I który przy bogów pomocy zachowam.
Jachimo.  Możesz ją twoją tytułować, ale wiesz, że cudze kaczki ciągną na sąsiednie stawy. I twój też pierścień może być skradziony; tak więc z dwóch twoich bezcennych kosztowności jedna jest ułomna a druga przypadkowa. Zręczny złodziej albo doskonały w swojej sztuce dworak mógłby się pokusić o pozyskanie tak jednej jak drugiej.
Postumus.  Jak szerokie Włochy, niema w nich dość doskonałego dworaka, żeby potrafił trymfować nad honorem mojej kochanki. Ani wątpię, że wam nie zbywa na złodziejach, nie lękam się przecie o mój pierścień.
Filaryo.  Skończmy na tem, panowie.
Postumus.  Z całego serca. Zacny ten sinior, za co mu dziękuję, nie uważa mnie za cudzoziemca; pierwsze słowa ustaliły naszą zażyłość.
Jachimo.  Pięć razy dłuższa rozmowa wystarczyłaby mi do podbicia twojej pięknej kochanki, do zmuszenia jej do zdania się na łaskę, bylem znalazł do niej przystęp i dobrą sposobność.
Postumus.  Nie, nie.
Jachimo.  Gotów jestem założyć się o to. Stawiam połowę moich majętności przeciw twojemu pierścieniowi, choć mojem zdaniem, trochę za wysoka to cena. Robię jednak ten zakład więcej przeciw twemu zaufaniu, niż jej honorowi; ażeby wszelką urazę usunąć, gotów jestem to samo przedsięwziąć z jaką chcesz damą na świecie.
Postumus.  Mylisz się bardzo w twojej zuchwałej zarozumiałości, i nie wątpię, że w twoich przedsięwzięciach znajdziesz to, na co zasługujesz.
Jachimo.  A co takiego?
Postumus.  Odepchnięcie; choć twoje przedsięwzięcie, jak je nazywasz, zasługuje na coś więcej — na karę także.
Filaryo.  Panowie, dosyć tego; rzecz ta zaskoczyła nas zbyt niespodzianie; niechże umrze, jak się urodziła; proszę was, zabierzcie wprzódy lepszą znajomość.
Jachimo.  Żałuję, że nie stawiłem całej mojej majętności i majętności mojego sąsiada w dodatku na zakład, że co powiedziałem, dokonam.
Postumus.  Którą damę wybierasz na próbę?
Jachimo.  Twoją, skoro tak pewny jesteś jej wierności. Stawiam dziesięć tysięcy dukatów przeciw twojemu pierścieniowi, że byleś mi dał listy polecające do dworu, na którym żyje twoja dama, bez żadnego innego przywileju jak sposobnosć dwukrotnej rozmowy, przyniosę ci za powrotem ten honor, który sobie tak niedostępny wyobrażasz.
Postumus.  Stawię złoto przeciw twojemu złotu; ale ten pierścień tak mi drogi, jak mój palec; jest jego częścią.
Jachimo.  Jesteś zakochany, a więc ostrożny. Choćbyś płacił za kobiece mięso po milionie za drachmę, nie uchronisz go od zepsucia. Ale widzę, że masz jakieś skrupuły, które cię niepokoją.
Postumus.  Przypuszczam, że to tylko złe przyzwyczajenie twojego języka, ale że myśli twoje uczciwsze.
Jachimo.  Jestem panem mojego języka i przysięgam, że zawsze jestem gotów wykonać wszystko, co powiedziałem.
Postumus.  Chcesz więc gwałtem? Pożyczę ci mego dyamentu do powrotu. Zawrzyjmy układ formalny. Kochanka moja przewyższa cnotą cały ogrom twoich nieuczciwych myśli. Przyjmuję zakład — oto mój pierścień.
Filaryo.  Nie, na zakład ten nie pozwalam.
Jachimo.  Przysięgam na Boga, to już rzecz skończona. Jeśli ci nie przyniosę dostatecznych dowodów, że posiadałem najkosztowniejszą cząstkę ciała twojej kochanki, moje dziesięć tysięcy dukatów do ciebie należą, a prócz tego wrócę ci twój dyament. Jeśli dostanę odprawę i zostawię ją w posiadaniu tego honoru, w którym taką pokładasz ufność, i ona — twój klejnot — i ten twój klejnot, i moje złoto, wszystko to twoje, byleś mi dał sposobność poufnej z nią rozmowy.
Postumus.  Zgoda na wszystkie twoje warunki; to tylko dodaję, że jeśli z końcem twojej przeciw niej wyprawy dasz mi niezbite dowody, że byłeś zwycięzcą, przestaję być twoim nieprzyjacielem, bo niewarta, żebyśmy się o nią spierali; ale, jeśli ci się uwieść jej nie uda, jeżeli mnie nie przekonasz, że ją uwiodłeś, za twoje złe myśli, za napaść na jej czystość, szablą mi odpowiesz.
Jachimo.  Daj rękę — zgoda! Polecę jakiemu juryście spisać formalny akt naszych warunków i ruszam natychmiast do Brytanii, żeby się targ nasz nie zakatarzył i z głodu nie umarł. Idę po moje złoto i zajmę się wygotowaniem aktu naszego zakładu.
Postumus.  Zgoda. (Wychodzą: Postumus i Jachimo).
Francuz.  Czy sądzisz, że to wszystko nie są żarty?
Filaryo.  Sinior Jachimo nie odstąpi od swego słowa. Idźmy za nimi. (Wychodzą).

SCENA VI.
Brytania. Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Królowa, Damy i Korneliusz).

Królowa.  Dopóki rosa, idźcie zbierać kwiaty.
Kto spis ich trzyma?
1 Dama.  Ja, pani.
Królowa.  Więc spieszcie.

(Wychodzą Damy).

Teraz, doktorze, czy przyniosłeś proszki?
Korneliusz.  Przyniosłem, pani, a są w tem pudełku.

(Oddaje jej pudełko).

Lecz przebacz, pani, jeśli mi sumienie
Każe zapytać, dla jakich zamiarów

Dałaś mi rozkaz zrobić ten preparat,
Który dla ciała wielką jest trucizną
I niewątpliwie choć zwolna zabija?
Królowa.  Pytanie twoje dziwi mnie, doktorze.
Alboż nie byłam twoją uczennicą?
Czyś mnie nie wprawiał, jak pędzić pachnidła,
Jak dystylować, robić konfitury,
Tak, że mnie nieraz sam król nasz potężny
Prosi natrętnie o moje konserwy?
Wtajemniczona w wiedzy twej część jedną,
Co w tem dziwnego (chyba że mnie bierzesz
Za jaką furyę z samego dna piekła),
Że chcę dziś zwiększyć moją umiejętność,
Innej natury zacząć doświadczenia?
Sprobuję, jaka proszków tych potęga
Nie na człowieku, ale na stworzeniach,
Dla których szkoda byłoby i stryczka;
Użyję potem moich antydotów,
A tak otrzymam gruntowną znajomość
Wszystkich ich skutków, działań i przymiotów.
Korneliusz.  Przy takich próbach twardnie zwykle serce;
Prócz tego, pani, sam widok tych skutków
Jest niebezpieczny i odrażający.
Królowa.  O, bądź spokojny. (Wchodzi Pizanio).
(Na stronie) Lecz zbliża się, widzę,
Ten schlebiający, łaszący się hultaj;
Na nim tych proszków pierwszą zrobię próbę,
On swego pana wiernie trzyma stronę,
A mego syna jest nieprzyjacielem.
(Głośno) Witaj, Pizanio! — Doktorze, na teraz
Twoja obecność nie jest mi potrzebna,
I możesz odejść.
Korneliusz  (na stronie).Mam cię w podejrzeniu,
Ale nie skrzywdzisz nikogo.
Królowa.  Pizanio!

(Rozmawia z nim na stronie).

Korneliusz  (na str.). Zawsze mi wstrętną była ta kobieta.
Myśli, że trzyma mordercze lekarstwo;

Lecz znam jej duszę; nie ja jej powierzę
Tak niebezpiecznej natury przyprawę.
To, co jej dałem, zdolne jest chwilowo
Sprowadzić wszystkich zmysłów odurzenie.
Zada ją może psom naprzód i kotom,
A potem zechce wyżej się posunąć;
Ale to będzie pozór tylko śmierci,
Chwilowy letarg, a po rozbudzeniu
Silniejsze zdrowie, większa świeżość życia.
Fałszywą tylko zwodzę ją trucizną,
Ale ją zwodząc, jestem cnocie wierny.
Królowa.  Jeśli twej rady będzie mi potrzeba,
Poślę po ciebie.
Korneliusz.  Więc żegnam cię, pani (wychodzi).
Królowa.  I zawsze płacze? Czy myślisz, Pizanio,
Że się to źródło łez jej nie wyczerpie.
Nie wróci rozum na miejsce szaleństwa?
Weź się do dzieła, a w dniu, w którym powiesz,
Że Imogena kocha mego syna,
Jesteś wielkością panu twemu równy,
Ba! nawet większy, bo jego fortuna
Na schyłku dzisiaj, stara jego chwała
W ostatnich teraz konwulsyach konania.
Nie może wrócić, ani może zostać
Tam, gdzie jest teraz, a zmieniając pobyt,
Przemienia tylko jedną biedę w drugą;
Dzień nowy niszczy dnia zbiegłego pracę.
Czegóż się możesz spodziewać od pana,
Co szybko sam się do upadku chyli,
Niezdolny swą się odbudować ręką,

(Królowa upuszcza pudełko, Pizanio je podnosi).

Nie ma przyjaciół, aby go podparli?
Nie wiesz, Pizanio, co z ziemi podniosłeś.
Lecz to zatrzymaj za twoją fatygę.
Rąk to mych dzieło, które już pięć razy
Uratowało drogie króla życie;
Skuteczniejszego nie znam kordyału,
Zatrzymaj, proszę, będzie to zadatek

Większych dobrodziejstw, które mam w odwodzie.
Twej pani jasno wytłómacz rzecz całą,
Mów jak od siebie. Rozważ tylko dobrze,
Co ci fortuny łaskawość nastręcza:
Twej nie opuścisz pani, a w dodatku
Mojego syna czekają cię względy;
Król, na me prośby, da ci wyniesienie,
Które twym chęciom najlepiej odpowie,
A ja, ja głównie, ja, co ci wskazałam
Drogę wielkości, nigdy nie przestanę
Zasług twych płacić wdzięcznością bez granic.
Rozważ, co mówię. — Przywołaj me damy.

(Wychodzi Pizanio).

Łotr chytry, wierny, sługa nieugięty,
Który jej ciągle imię pana szepcze,
Ciągle jej rękę trzyma w ręku męża,
Byle to połknął, co mu teraz dałam,
Braknie jej posłów do lubego panka.
A jeśli z czasem humoru nie zmieni,
Może być pewną, że i ona także
Skosztuje smaku mego kordyału.

(Wchodzi Pizanio i Damy).

Tak, bardzo dobrze. Ponieście fiołki
I te pierwiosnki do mojej komnaty.
Bądź zdrów, Pizanio; rozważ, co mówiłam.

(Wychodzą: Królowa i Damy).

Pizanio.  O, tak, rozważę. Jeśli mego pana
Dla ciebie zdradzę, umrę tysiąc razy:
Nic więcej nie mam na twoje rozkazy (wychodzi).

SCENA VII.
Inny pokój w pałacu.
(Wchodzi Imogena).

Imogena.  Okrutny ojciec, fałszywa macocha,
Głupi zalotnik zamężnej niewiasty,
Której mąż w kraje wygnany dalekie —

Mężu mój, mojej boleści korono!
Twa nieobecność dwoi me cierpienia!
Czemuż złodzieje, jak dwóch braci moich,
Mnie nie wykradli! Biada, biada temu,
Który do chwały przywiązał swe serce!
Szczęsny, kto zdala od blasku i świata
Może uczciwe zaspokoić żądze
I pokój znaleźć! (Wchodzą: Pizanio i Jachimo).
A cóżto za człowiek?
Pizanio.  Szlachcic ten właśnie co z Rzymu przybywa,
Listy przynosi od mojego pana.
Jachimo.  Bledniejesz pani? Zacny Leonatus
Zdrów jest i z głębi serca cię pozdrawia.

(Oddaje list).

Imogena.  Dzięki ci, panie! Witam cię z radością.
Jachimo  (na str.). Wszystko, co zewnątrz, piękne i bogate;
Jeżeli dusza ciału wyrównywa,
To Fenix nowy; ja zakład przegrałem.
Śmiałości, przybądź teraz mi na pomoc!
Od stóp do głowy uzbrój mnie, odwago!
Lub jak Part będę uciekając walczył,
Albo natychmiast ucieknę bez walki.

Imogena  (czyta). „Mąż to pierwszej znakomitości, a przyjaźni jego nieskończenie jestem obowiązany. Przyjmij go więc stosownie do tego, jak cenisz...   Leonatus“.

To na głos czytam, lecz dalszy ciąg listu
Do samych głębin rozgrzewa mi serca,
Napełnia całe wdzięczności uczuciem.
I ciebie także witam, dobry panie,
Najczulszem słowem, jakie znaleźć mogę,
A które później stwierdzę uczynkami.
Jachimo.  Dzięki ci za to, najpiękniejsza pani. —
Jakto? Czy ludzie dzisiaj poszaleli?
Czyliż natura oczu im nie dała,
Aby na niebios sklepy poglądali,
Widzieli skarby i lądów i morza,
Mogli rozróżnić gwiazdy płomieniste
Od niezliczonych nadbrzeżnych kamyków,

I nie zdołając rozróżnić zarazem
Niebieskich wdzięków od tego, co szpetne?
Imogena.  Skąd to zdumienie?
Jachimo.  To nie oka wina;
(I małpa nawet przy takich samicach
Tamtejby wszystkie wyszczerzyła zęby,
Gotowa z drugą bałakać bez końca);
Ani rozsądku, (idyota nawet
W wyborze tutaj zmylićby się nie mógł),
Ni żądzy, (szurgot przy takim aniele
Wprzódy by czczości wywołał wymioty,
Nim dał chęć jadła).
Imogena.  Co to wszystko znaczy?
Jachimo.  Niepowściągliwość, chociaż przesycona,
Nigdy niesyta jak Danaid beczka,
Dopiero kiedy białe pożre jagnię,
Na śmieciach szuka szpetnego pokarmu.
Imogena.  Co szał ten znaczy? Co ci, dobry panie?
Jachimo.  O, nic, nic, pani. (Do Pizania) Idź, proszę, zobaczyć
Mojego sługę na nowej gospodzie,
Bo jest tu obcy, a trochę lękliwy.
Pizanio.  Chciałem iść właśnie pozdrowić go u nas.

(Wychodzi).

Imogena.  Powiedz mi, panie, czyli mąż mój zdrowy?
Jachimo.  O, zdrowy, pani.
Imogena.  A czy jest wesoły?
Jachimo.  Nadzwyczaj, pani. Niema cudzoziemca,
Coby mu zrównał w figlach i radości;
Dostał też nazwę: Brytańczyk hulaka.
Imogena.  Gdy tu był, raczej do smutku miał skłonność,
Nieraz bez żadnej do smutku przyczyny.
Jachimo.  Lecz ja go nigdy smutnym nie widziałem;
Żyje w przyjaźni z francuskim szlachcicem,
Który w ojczyźnie zostawił kochankę
I wzdycha do niej, jakby miechy puścił,
Gdy krotofilny Bretańczyk, chcę mówić
Małżonek pani, biorąc się za boki,
I do rozpuku śmiejąc się, tak mówi:

„Pęknę na honor, patrząc na człowieka,
Co czytał, słyszał albo sam doświadczył,
Czem jest kobieta, czem zawsze być musi,
A jednak wzdycha w godzinach swobody,
I za niewolą płacze niewątpliwą“.
Imogena.  Mąż mój tak mówi?
Jachimo.  Tak jest, mąż twój, pani,
Gdy mu od śmiechu oczy łzą zachodzą.
Prawdziwa rozkosz być tylko przytomnym,
Jak z nieboraka Francuza przedrwiwa.
Lecz, mimo tego, Bóg widzi, są ludzie
Godni nagany.
Imogena.  Nie mój mąż, przypuszczam.
Jachimo.  Nie on, jednakże bożej mógłby łaski
Z większą wdzięcznością i lepiej używać.
Uposażony bogato sam w sobie,
W tobie skarb znalazł — jesteś bowiem jego —
Nad wszelką cenę. Zmuszony podziwiać,
Zmuszony jestem litować się także.
Imogena.  Nad kim?
Jachimo.  Nad dwiema razem istotami.
Imogena.  A ja z nich jedną? Patrzysz na mnie, panie;
Co we mnie widzisz godnego litości?
Jachimo.  Biada! Uciekać od jasnego słońca,
Grzać się w ciemnicy przy łojowej świeczce!
Imogena.  Odpowiedz jaśniej na moje pytanie:
Czemu się, proszę, litujesz nade mną?
Jachimo.  Gdy inne, chciałem dodać, używają —
Lecz pomsta bogów nieśmiertelnych sprawą,
A mówić o tem nie należy do mnie.
Imogena.  Posiadasz jakąś straszną tajemnicę
Mnie dotyczącą; wytłómacz się jasno;
Powątpiewanie nieraz głębiej rani,
Niż pewna wiedza; bo pewne nieszczęście
Albo żadnego nie ma już lekarstwa,
Albo ratunek znaleźć jeszcze może
Odkryte w porę. Powiedz całą prawdę,
Którą zaczynasz, a skończyć się lękasz.

Jachimo.  Gdybym mógł usta w takich kąpać licach,
Trzymać tę rękę, której tknięcie każde
Rwałoby z duszy wierności przysięgę,
Posiadać wdzięki, w które raz wlepione
Jeńcem na wieki zostają źrenice;
A gdybym potem, grzeszny potępieniec,
Śmiał usta ślinić dla wszystkich przystępne,
Jak są dla wszystkich schody Kapitolu,
Śmiał ściskać rękę od fałszywych przysiąg
Jakby od ciężkiej zatwardniałą pracy,
Poglądać w oczy podłe i zagasłe
Jak zakopcone światło nędznej lampy,
Żywionej kroplą śmierdzącego łoju:
O, powiedz, czyżbym nie był wtedy godny,
By na mej zdrady niesłychanej karę
Wszystkie się piekła zwaliły nieszczęścia?
Imogena.  Lękam się, pan mój zapomniał Brytanii.
Jachimo.  I siebie także. Mimo mojej woli
Wypowiedziałem nędzną jego zdradę,
Lecz wdzięki twoje swym czarem wydarły
Z milczących głębin mojego sumienia
I na języku położyły powieść.
Imogena.  Nie mów mi więcej!
Jachimo.  O duszo anielska,
Twój los przepełnia serce me litością!
Kobieta, która, zasiadłszy na tronie,
Wielkiego króla zdwoiłaby wielkość,
Ze skoczką w parze, zapłaconą złotem
I to z twej własnem czerpanem szkatuły!
Z awanturnicą, gotową za pieniądz
Igrać z wszystkiemi niedołęstw formami,
Które zgnilizna dać może naturze!
Z dziewką, truciznę samą zatruć zdolną!
Pomścij się, pani, lub powiedzą ludzie,
Że matka twoja królową nie była,
Żeś jest wyrodną domu twego córką.
Imogena.  Pomścić się? Pomścić? Jakże mam się pomścić?
Jeśli to prawda — bo serce mam takie,

Że moim oczom nie łatwo chce wierzyć —
Jeśli to prawda, jakże mam się pomścić?
Jachimo.  Maszże jak druga Dyany kapłanka
Samotnie marzyć w zimnych prześcieradłach,
Gdy on, z twą krzywdą, za twoje pieniądze,
Nie traci czasu i używa świata?
Pomścij się! Twemu poświęcam się szczęściu,
Łoża twojego, niż ten zbieg, godniejszy,
Na zawsze wierny, na zawsze milczący.
Imogena.  Hola! Pizanio!
Jachimo.  Pozwól na twych ustach
Przyłożyć pieczęć mego poświęcenia.
Imogena.  Precz! — Moim uszom nigdy nie przebaczę,
Że twej powieści tak długo słuchały.
Gdybyś miał w sobie kroplę uczciwości,
Przez miłość cnoty odsłoniłbyś prawdę,
Nie dla tak podłych i tak grzesznych celów.
Krzywdzisz szlachcica, który tak daleko
Od twych potwarzy, jak ty od honoru;
Kusisz kobietę, która jak szatanem
Brzydzi się tobą. — Pizanio! przybywaj!
O twym zamachu doniosę królowi;
Jeśli pozwoli, żeby cudzoziemiec
Na jego dworze bezczelnie się ważył
Zaczynać targi jak w rzymskich zamtuzach,
Bydlęce myśli zuchwale odsłaniać,
To ma dwór, który mało go obchodzi
I córkę, której wcale nie poważa.
Pizanio!
Jachimo.  Stokroć szczęsny Leonacie!
Twej żony ufność ufności twej godna,
Jak cnoty twoje jej wiary niezmiennej.
Żyj więc, o pani, długo, a szczęśliwa,
Najgodniejszego męża godna żono,
Jakim się kiedy ziemia mogła szczycić!
Przebacz mi! Wszystko mówiłem jedynie,
Aby ufności twojej poznać głębie.
Teraz ci skreślę wierny obraz męża:

On wzorem wszelkiej jest doskonałości;
Święty czarownik świat czaruje cały,
I wszystkich ludzi pół serca posiada.
Imogena.  Wetujesz krzywdę.
Jachimo.  Mieszka między ludźmi,
Jakby bóg jaki zstąpił na tę ziemię,
Nadludzkim bowiem odziewa się blaskiem.
Piękna księżniczko, nie gniewaj się na mnie,
Jeślim się ważył powieścią fałszywą
Na próbę stawić wiary twej potęgę.
Próba ta stwierdza duszy twej wysokość
I nieomylność twojego rozumu,
Gdy na takiego twój wybór padł męża.
Miłość dla niego była mi powodem,
Żem cię w ten sposób przesiewał przez sito,
Lecz Bóg cię stworzył od innych inaczej,
Bez żadnej plewy; więc przebacz mi, błagam!
Imogena.  Przebaczam. Moją na dworze powagą
Jak swą rozrządzaj.
Jachimo.  Dziękuję pokornie.
Prawiem zapomniał prosić cię, księżniczko,
O drobną łaskę, ważną jednak dla mnie,
Bo się dotyczy mnie, twojego męża
I kilku innych szlachetnych przyjaciół.
Imogena.  Cóż to za prośba?
Jachimo.  Przyjacielskie koło
Dwunastu Rzymian (a twój mąż na czele,
Naszego skrzydła najpiękniejsze pióro),
Za wspólną zgodą złożyliśmy summę
Na kupno datku dla cesarskiej mości.
Mnie polecono wybór, więc we Francyi
Stołowe srebra przecudnej roboty
I wielkiej ceny klejnoty nabyłem.
Obcy tej ziemi, pragnąłbym co prędzej
W bezpiecznem miejscu złożyć moje skarby.
Czy zechcesz, pani, wziąć je w swą opiekę?
Imogena.  Chętnie i ręczę za wszystko honorem.
A skoro mąż mój w tę sprawę się wmieszał

W mojej komnacie zamknę wasze skarby.
Jachimo.  Więc się poważę, pod strażą mych ludzi,
Na tę noc jedną kufer ci mój przysłać,
Bo jutro muszę odpłynąć ze świtem.
Imogena.  Nie, nie.
Jachimo.  Ach, muszę! bo zwlekając powrót,
Złamałbym słowo uroczyście dane.
Z Galii umyślnie przepłynąłem morze,
Ażeby hołd mój, złożyć ci, księżniczko.
Imogena.  Za dobre chęci, dziękuję ci, panie,
Lecz nie pozwolę jutro ci odpłynąć.
Jachimo.  Nie mogę zostać, więc błagam cię, pani,
Jeśli masz jakie do męża zlecenia,
Dziś napisz listy. I tak już przewlekłem
Czas naznaczony do złożenia daru.
Imogena.  Więc list napiszę. Przyślij do mnie kufer,
Będę go strzegła i zwrócę go wiernie.
Raz jeszcze, panie, witaj na tej ziemi! (Wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Dwór przed pałacem Cymbelina.
(Wchodzą: Kloten i dwóch Panów).

Kloten.  Czy był kiedy nieszczęśliwszy ode mnie człowiek! Właśnie kiedy miałem zbić królowę, kula przeciwnika odbiła moją! A tu szło o sto funtów. Na domiar nieszczęścia trzeba jeszcze było, żeby jakiś tam chłystek wymawiał mi moje klęcia, jakbym ich od niego pożyczył i nie miał prawa szafować niemi jak moją własnością.
1 Pan.  A co na tem zyskał? Strzaskałeś mu, panie, czaszkę swoją kulą.
2 Pan  (na str.). Gdyby nie więcej było w niej rozumu niż w czaszce tego, co mu ją strzaskał, wysypałby mu się wszystek.
Kloten.  Kiedy się zechce kląć szlachcicowi, nie wolno tam przytomnym wścibiać nosa. Ozy nie prawda?
2 Pan.  Nie wolno, panie. (na str.). Ale też nie wolno uszów im obcinać.
Kloten.  Przeklęty kundel! Ja dać mu satysfakcyę? Ach, czemu nie był mi równy rodem!
2 Pan  (na str.). To cuchnąłby durniem.
Kloten.  Nic mi bardziej nie dokucza. Do kroćset batalionów! Żałuję nieraz, że tyle we mnie krwi szlacheckiej. Nikt nie śmie bić się ze mną, bo każdy lęka się królowej mojej matki. Lada kapcan ma pełny brzuch pojedynków, ja jeden tam i sam biegam jak kogut, który nie może znaleźć równego.
2 Pan  (na str.). Kogut ten bardzo podobny do kapłona: niema nic w sobie koguciego prócz piania i grzebania.
Kloten.  Co mówisz?
1 Pan.  Nie byłoby właściwą rzeczą, żeby wasza dostojność rąbała się z lada chłystkiem, którego raczyła pokrzywdzić.
Kloten.  Wiem o tem: ale właściwą jest rzeczą, żeby mi wolno było krzywdzić moich podrzędnych.
2 Pan.  Tak jest, jest to właściwą rzeczą tylko dla waszej dostojności.
Kloten.  I ja tak utrzymuję.
1 Pan.  Czy słyszałeś, panie, o cudzoziemcu, który tej nocy na dwór przybył?
Kloten.  O cudzoziemcu? A ja nic o tem nie wiem!
2 Pan  (na str.). Jak nie wiesz, że sam jesteś najrzadszą ciekawością.
1 Pan.  Przybył Włoch jakiś, a jak powiadają, ma to być jeden z przyjaciół Leonata.
Kloten.  Leonata! wygnanego łotra; to i on musi być taki sam drugi, kimbądź jest kolwiek. Kto ci mówił o tym cudzoziemcu?
1 Pan.  Jeden z paziów waszej dostojności.
Kloten.  Czy wypada, żebym poszedł go zobaczyć? Czy nie byłoby to ujmą mojej godności?
1 Pan.  Nie możesz, panie, zrobić ujmy swojej godności.
Kloten.  Przynajmniej nie łatwo, jak myślę.
2 Pan  (na str.). Jesteś wypróbowanym błaznem, wszystko, co robisz, jest błazeństwem i nie może zrobić ci ujmy.
Kloten.  Idźmy! Muszę zobaczyć tego Włocha. Com dziś przegrał w kręgle, wygram od niego tej nocy. Idźmy.
2 Pan.  Za chwilę pośpieszę za waszą dostojnością.

(Wychodzą: Kloten i pierwszy Pan).

Że też tak mądra, przebiegła dyablica
Takiego osła na świat mogła wydać!
Matka podbija wszystko swym rozumem,
A syn nie powie, że dwa od dwudziestu
Jest osiemnaście. O, biedna księżniczko,
Jak los twój twardy, boska Imogeno!
Ojciec macochy twej jest niewolnikiem,
Macocha spiski przeciw tobie knuje,
A twój konkurent stokroć nieznośniejszy,
Niż ci wygnanie drogiego jest męża.
Niech od rozwodu, którym ci tu grożą,
Niebo honoru twego zbawi twierdzę,
Twej czystej duszy świątynię ocali!
Abyś nakoniec, po długiem cierpieniu,
Zasiadła z mężem w twego tronu cieniu! (Wychodzi).

SCENA II.
Sypialny pokoj, w nim kufer z jednej strony.
(Imogena, w łóżku, czyta, Pani dworska).

Imogena.  To ty, Heleno?
Pani.  Tak jest, dobra pani.
Imogena.  Która godzina?
Pani.  Północ niedaleko.
Imogena.  Toć ja czytałam trzy przeszło godziny;
Oczy mnie bolą. Naznacz mi stronnicę,
Idź potem spocząć, ale zostaw lampę,

A jeśli możesz, przyjdziesz mnie obudzić
O czwartej rano. Jestem napół śpiącą.

(Wychodzi Pani dworska).

Twej się opiece polecam, o Boże!
Strzeż mnie od wróżek i od nocnych pokus,
Strzeż mnie, o Panie!

(Usypia. — Jachimo wychodzi z kufra).

Jachimo.  Świerszcze śpiewają, a znużony pracą
Człowiek w spoczynku sił nowych nabiera.
Tak nasz Tarkwiniusz o takiej godzinie
Ostrożną nogą po sitowiu stąpał,
Zanim obudził czystość, którą skalał. —
O, Cytereo, jak stroisz twe łoże!
O lilio, bielsza od twych prześcieradeł!
Pozwól się dotknąć! Jeden pocałunek!
Nieporównane rubiny! jak słodkie!
Oddech jej wonią napełnia komnatę,
I płomień lampy ku niej się pochyla,
Jakby chciał zajrzeć pod śpiącej powieki,
I przysłonione zobaczyć światełka,
Pod ich powłoką białą i niebieską,
Lazurem niebios samych malowaną.
Ale czas drogi. Dla większej pewności,
Wierny komnaty zanotuję opis.
Takie obrazy — łoże jej tak strojne —
Tam okno, takie na ścianach obicia,
A na nich takie a takie figury,
I treść ich taka. Lecz ciała jej znaki
Będą lepszymi powieści świadkami,
Niż opis mebli dziesięciu tysięcy.
Utul ją, śmierci obrazie, śnie ciężki!
Zmień ją na posąg śpiący na grobowcu!
Do mnie tu, do mnie! (Zdejmuje jej bransoletkę).
Jak łatwiej pod palcem
Od gordyjskiego ześlizga się węzła!
Jest moją. Będzie zewnętrzny to świadek,
Równie potężny jak wewnątrz sumienie,
Aby jej męża przywieść do szaleństwa.

Na lewej piersi znaczek pięć-promienny,
Jak krwawe centki w koronie pierwiosnka:
Dowód to lepszy od aktów sądowych,
Zmusi go wierzyć, że odbiłem zamek,
I że wykradłem skarb jego honoru.
Dość tego, czemu wpisywać mam rzeczy,
Co wśrubowane, wbite w moją pamięć?
Czytała, widzę, dzieje Tereusza;
Karta zagięta tam, gdzie Filomela
Uległa sile. Mogę na tem przestać.
Do kufra teraz! Zapuśćmy sprężynę.
A więc się spieszcie, śpieszcie smoki nocy,
Niechaj świt kruka źrenice otworzy!
Strach mnie ogarnia. Piekło tu jest dla mnie,
Choć czysty anioł mieszka w tej komnacie (Bije zegar).
Raz, dwa, trzy. Czas już (wchodzi do kufra).

SCENA III.
Pod oknami Imogeny.
(Wchodzą: Kloten, Panowie).

1 Pan.  Nie widziałem dostojnika cierpliwszego w przegranej; nikt jeszcze z zimniejszą krwią nie rzucił asa.
Kloten.  Każdego ostudzi przegrana.
1 Pan.  Ale nie każdy ma szlachetną cierpliwość waszej dostojności. Dopiero wygrywając, panie, jesteś gorący i zapalczywy.
Kloten.  Wygrana doda serca każdemu. Gdybym dostał tę waryatkę Imogenę, miałbym dostatkiem złota. Wszak już prawie rano? Czy nie prawda?
1 Pan.  Już prawie dzień, mój panie.
Kloten.  Chciałbym, żeby już tu była kapela. Radzono mi, żeby co rano dawać jej serenadę; powiadają, że ją poruszy. (Wchodzą Muzykanci). Dalej, nastrójcie wasze instrumenta. Jeśli potrafisz ją poruszyć, przebierając palcami, tem lepiej; spróbujemy też i języka. Jeśli nic nie będzie skutkowało, może sobie jak chce zostać, ale ja nigdy od mojego nie odstąpię. Naprzód coś tęgiego, od ucha, a potem jaką bogatą w słowa piosneczkę, na dziwnie słodką nutę, a potem — niech się namyśli.

Pieśń.  Już śpiewa skowroneczek pod sklepami nieba,
Już wychyla się z morza złoty rydwan Feba.
Śpieszy poić swoje konie
Czystą wodą w kwiatów łonie.
I jaskier już swe złote otwiera oczęta:
Ze wszystkiem, co jest piękne, zbudź się, moja święta!
Zbudź się! zbudź się!

Kloten.  A teraz z Panem Bogiem! Jeśli ją to poruszy, tem lepszą będę miał opinię o waszej muzyce; jeśli nie, to jest jakiś feler w jej uchu, którego ani koński włosień, ani baranie kiszki, ani głos eunucha w dodatku naprawić nie zdołają.

(Wychodzą Muzykanci. — Wchodzą: Cymbelin i Królowa).

2 Pan.  Król się zbliża.
Kloten.  Cieszę się, że tak późno jestem na nogach, bo to powodem, że wstałem tak rano. Trudno, żeby takiej zalotności z mojej strony nie przyjął z ojcowską dobrocią. Dzień dobry waszej królewskiej mości i mojej dostojnej matce.
Cymbelin.  Czy przy drzwiach stoisz mej upartej córki?
Czyli się nie chce oczom twym pokazać?
Kloten.  Szturmowałem do niej muzyką, ale nie raczyła zwrócić na nią uwagi.

Cymbelin.  Zbyt jeszcze świeże męża jej wygnanie,
Nie mogła o nim tak prędko zapomnieć.
Niech czas powoli obraz jego zatrze,
A twoją będzie.
Królowa.  Bądź wdzięczny królowi,
Który nie mija żadnej sposobności,
Aby twą sprawę przy córce popierać.
Tylko wytrwale idź do niej w zaloty,
Zręcznie korzystaj z każdej sposobności;
Im jest surowsza, bądź tem natrętniejszy,
Niech twoje służby zdają się natchnione,

Każdy jej rozkaz ślepo wykonywaj,
Wyjąwszy, kiedy oddalić cię zechce:
W tem bądź nieczuły.
Kloten.  Nieczuły? Nie mogę.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Królu mój, z Rzymu przybyli posłowie,
W ich liczbie Kajusz Lucyusz.
Cymbelin.  Mąż to zacny,
Choć w groźnych celach przybywa dziś do nas,
Nie on w tem winny. Musimy go przyjąć
Ze czcią należną temu, co go przysłał,
I z uprzejmością, do jakiej ma prawo
Przez wzgląd na mnogie względem nas zasługi.
Drogi mój synu, pośpieszysz za nami,
Skoro kochance twej dzień dobry powiesz;
W przyjęciu posłów będziesz nam potrzebny.
Idźmy, królowo.

(Wychodzą: Cymbelin, Królowa, Panowie i Posłaniec).

Kloten.  Jeśli się zbudziła,
Powiem jej słówko; jeśli nie, niech drzemie.
Hola! gdy łaska (stuka). Jestem tego pewny,
Że ma przy sobie dworskie swoje panie.
A gdybym której nasmarował ręce?
Złoto niejedne otwarło już wrota;
Kupiony złotem Dyany gajowy
Pod Strzelca ciosy sarny jej nagania;
Złoto uczciwych zabija, a zbawia
Wierutnych łotrów; czasem też prowadzi
Na szubienicę łotra i uczciwca.
Czego nie zrobi, czego nie odrobi!
Muszę wziąć jedną z jej dam za rzecznika,
Bo sam tej sprawy nie rozumiem jeszcze.
Hej! jeśli łaska. (Stuka, wchodzi Dama).
Dama.  Kto tam stuka?
Kloten.  Szlachcic.
Dama.  Nic więcej?
Kloten.  Tak jest, syn także szlachcianki.
Dama.  Niejeden krawca równie płaci drogo,

Nie mógłby jednak chełpić się podobnie.
Czego dostojność chce wasza?
Kloten.  Twej pani.
Czy już gotowa?
Dama.  Zostać w swej komnacie.
Kloten.  Za to mi złoto przedaj dobre imię.
Dama.  Jak mam rozumieć? Moje dobre imię,
Czy chwalić twoje przymioty? Księżniczka —

(Wchodzi Imogena).

Kloten.  Dzień dobry, piękna! Siostro, daj mi rękę.
Imogena.  Dzień dobry, panie. Zbytnie się kłopoczesz,
A w zamian tylko kupujesz zawody.
Za dzięk jedyny powtarzać ci muszę,
Żem jest uboga w dzięki, że ich wcale
Do zbycia nie mam.
Kloten.  Ja pomimo tego
Przysięgam, że cię kocham.
Imogena.  Gdybyś tylko
Powiedział, sprawa na jednoby wyszła;
Bo choć przysięgasz, to zawsze w nagrodę
Dostaniesz tylko moją obojętność.
Kloten.  To nie odpowiedź.
Imogena.  Słowabym nie rzekła,
Lecz mógłbyś myśleć: kto milczy, zezwala.
Daj pokój, proszę; twe nadskakiwania
Z tą samą zawsze przyjmę niegrzecznością.
Czas wielki, żeby człowiek jak ty bystry,
Korzystał z lekcyi i przestał mnie dręczyć.
Kloten.  Grzechbym popełnił, gdybym cię zostawił
W twojem szaleństwie.
Imogena.  Głupcy nie szaleją.
Kloten.  Głupcem mnie zowiesz?
Imogena.  Jeślim jest szalona;
Mnie rozum wróci, gdy tobie cierpliwość:
Wspólne to będzie obojgu lekarstwo.
Smutno mi, panie, że twoja natrętność
Zmusza mnie zabyć kobiecej grzeczności,
I bez ogródki powiedzieć ci prawdę:

Znam moje serce, możesz mi więc wierzyć,
Że mu na zawsze będziesz obojętny,
Tak chrześcijańskiej mało w niem miłości,
(Skarżę je o to) że cię nienawidzi;
Byłoby lepiej, gdybyś sam to postrzegł,
A mnie wyznania przykrego oszczędził.
Kloten.  Ojcu należne gwałcisz posłuszeństwo.
Mniemany kontrakt z tym podłym nędznikiem,
Chlebem jałmużny karmionym, resztkami
Dworskiego stołu, nie, nie jest kontraktem;
Bo jeśli wolno pospolitej zgrai,
(A gdzie od niego pospolitszy chłystek?)
Łączyć się węzłem własnego wyboru,
(Za którym idą bachory z żebractwem),
Tobie odbiera od tego przywilej
Godność korony, i blasku jej plamić
Nie jest ci wolno z podłym niewolnikiem,
Lokajem w dworskiej liberyi, kuchcikiem,
Mniej, jeśli można.
Imogena.  Ha, grzeszne ladaco!
Gdybyś Jowisza samego był synem,
A takim został, jak cię teraz widzę,
Nie wartbyś jego zostać masztalerzem;
Byłoby laską zazdrość zbudzającą,
(Biorąc na wagę wszystkie twoje cnoty),
Gdybyś pod-katem w jego był królestwie:
Zbytek ten względów wszystkichby oburzył.
Kloten.  Bodaj zgnił cały!
Imogena.  Nie może go spotkać
Większe nieszczęście, niż gdy jego imię
Z twych ust wychodzi. Sukni jego nitka,
Co ciała jego raz jeden dotknęła,
Droższa jest dla mnie niż wszystkie twe włosy,
Choćby się każdy na ciebie przemienił. —
Pizanio! (Wchodzi Pizanio).
Kloten.  Każda sukni jego nitka?
Do kroćset dyabłów!
Imogena.  Biegnij do Doroty —

Kloten.  Sukni?
Imogena.  Sam widok podobnego głupca
Trwoży mnie, ale więcej jeszcze gniewa. —
Powiedz, niech szuka mojej bransoletki,
Co się przypadkiem z mej zsunęła ręki.
Dał mi ją pan mój, a niebo mi świadkiem,
Że niema króla, którego dochody
Mogłyby stratę klejnotu opłacić.
Zda mi się, że ją dziś rano widziałam,
A jestem pewna, że na mojej ręce
Do ust ją wczora w wieczór przycisnęłam.
Nie myślę, żeby do niego uciekła,
Aby mnie skarżyć, że pocałowałam,
Co nim nie było.
Pizanio.  Znajdziemy ją, pani.
Imogena.  Tak się spodziewam. Idź proszę i szukaj.

(Wychodni Pizanio).

Kloten.  Ciężka obelga! Lada jego nitka?
Imogena.  Tak powiedziałam. Chcesz proces mi wydać?
Niech świadki twoje powtórzą me słowa.
Kloten.  O wszystkiem ojca twego uwiadomię.
Imogena.  I twoją matkę. Znam przyjaźń jej dla mnie,
I wiem, że tem mnie surowiej osądzi,
Więc cię zostawiam twej zawziętej złości (wychodni).
Kloten.  Muszę się pomścić. Każda jego nitka! (wychodzi).

SCENA IV.
Rzym. Pokój w domu Filarya.
(Wchodzą: Postumus, Filaryo).

Postumus.  Nie trwóż się tylko. Chciałbym tak być pewny
Królewskiej łaski, jak żony honoru.
Filaryo.  Co przedsięwziąłeś, by króla przebłagać?
Postumus.  Nic; muszę wszystko zostawić czasowi.
W obecnej zimie trzęsę się i czekam
Na dnie cieplejsze; zwiędłą tą nadzieją
Płacę ofiary twej dobrej przyjaźni,

A oszukany twym umrę dłużnikiem.
Filaryo.  Twe towarzystwo z lichwą płaci wszystko.
Twój król zapewne w chwili, gdy mówimy,
Odebrał listy Wielkiego Augusta;
Kajusz swojego dopełnił poselstwa.
Sądzę, że król twój zapłaci daninę
Z zaległościami, lub wkrótce zobaczy
Rzymskie legiony, których świeża pamięć
Jeszcze w boleściach ludu jego żyje.
Postumus.  Chociaż statystą nie jestem ni będę,
Śmiało wam jednak wojnę przepowiadam.
Wprzód usłyszycie, że galijskie legie
Wylądowały w Brytanii niezlękłej,
Nim, że daniny grosz był zapłacony.
Rodacy moi nie tem są, czem byli,
Gdy ich prostocie urągał się Cezar,
Choć ich odwaga zmarszczków jego czoła
Zdała się godną; dziś bowiem ich męstwu
Dodana karność dowiedzie najezdcom,
Że lud nasz umiał z latami postąpić.

(Wchodzi Jachimo).

Filaryo.  Patrz, patrz, Jachimo!
Postumus.  Chyba jeleniami
Na lądzie biegłeś, a na żagle twoje
Dmuchały wiatry z czterech świata rogów,
Abyś co prędzej morza mógł przelecieć.
Filaryo.  Witaj nam!
Postumus.  Myślę, że krótka odpowiedź
Była przyczyną krótkiego pobytu.
Jachimo.  Nigdym piękniejszej nie widział niewiasty
Jak twoja żona.
Postumus.  I nigdy cnotliwszej,
Albo inaczej, niech rzadka jej piękność
Przez okno serca plugawe przywabia,
Aby się z niemi plugawić.
Jachimo.  Przynoszę
Listy dla ciebie.
Postumus.  Dobrej pewno treści?

Jachimo.  Tak sądzę.
Filaryo.  Powiedz, czy już Kajusz Lucyusz
Na dwór kólewski przybył, gdyś tam bawił?
Jachimo.  Nie przybył jeszcze, lecz był spodziewany.
Postumus.  Jak dotąd, wszystko idzie po mej myśli.
Czy starym ogniem klejnot wciąż mój błyska,
Czy zbyt się przyćmił, abyś go chciał nosić?
Jachimo.  Gdybym był przegrał, w złociebym zapłacił
Klejnotu wartość; dzisiaj, jestem gotów
Chętnie dwa razy dłuższą odbyć podróż,
Aby na brzegach Brytanii przepędzić
Drugą noc równie w swej krótką słodyczy.
Wygrałem pierścień.
Postumus.  Trudniej trochę będzie
Klejnot ten wygrać.
Jachimo.  Nie widzę przyczyny,
Skoro tak łatwą pani twoja była.
Postumus.  Tylko z przegranej twojej nie rób żartów:
Wiesz, że się nasza przyjaźń dzisiaj kończy.
Jachimo.  Nie, jeśli wiernie dotrzymasz warunków.
Gdybym twej żony łask z sobą nie przyniósł,
Wiem, miałbyś prawo rzecz dalej posunąć.
Ale gdy z sobą honor jej przynoszę,
Pierścień jest moim, bez niczyjej krzywdy,
Bom zrobił wszystko z waszem przyzwoleniem.
Postumus.  Jeśli mnie zdołasz dowodnie przekonać,
Że żonę moją w łożu jej poznałeś,
Dłoń ta i pierścień do ciebie należą;
Gdy nie, za grzeszny sąd o jej honorze,
Lub twój miecz moim, lub mój twoim będzie,
Albo bez panów oba zostawione,
Będą własnością tego, co je znajdzie.
Jachimo.  Sądzę, że mego opisu szczegóły
W moją rzetelność zmuszą cię uwierzyć,
Gdy je przysięgą stwierdzić jestem gotów;
Choć nie przypuszczam, abyś jej wymagał,
Skoro ją uznasz sam za niepotrzebną.
Postumus.  Więc słucham.

Jachimo.  Naprzód co do jej komnaty:
Nie utrzymuję, żem spał w jej komnacie,
Ale oświadczam, że com w niej posiadał,
Chętnie bezsenną zapłaciłem nocą.
Obicie izby, z jedwabiu i srebra,
Przedstawia obraz dumnej Kleopatry,
Kiedy spotyka swego Rzymianina;
Cydnus szeroko fale swoje rozlał,
Dla zbytku statków, czy pyszny ciężarem;
Haft cały równie piękny jak bogaty;
Sztuka z wartością walczy o pierwszeństwo;
Długom podziwiał doskonałość pracy,
Bo wszystko żyć się zdawało.
Postumus.  To prawda:
Ale to mogłeś ode mnie tu słyszeć,
Lub tam od innych.
Jachimo.  Więc słuchaj cierpliwie
Dalszych dowodów mojej dobrej wiedzy.
Postumus.  Dać mi je musisz, lub hańba cię czeka.
Jachimo.  Komin zajmuje południową ścianę,
A na nim posąg Dyany w kąpieli;
Figury zda się, że mówić gotowe;
Rzeźbiarz, jakgdyby drugi jaki stwórca,
Przeszedł naturę niemem arcydziełem;
Braknie mu tylko ruchu i oddechu.
Postumus.  Mogłeś się o tem dowiedzieć z powieści,
Bo wszędzie o tym mówiono posągu.
Jachimo.  Na stropach złote wiszą cherubiny;
Komina wilki (małom nie zapomniał),
Dwa Kupidyny skrzydlate ze srebra,
Każdy na jednej trzymając się nodze,
Na swej pochodni opiera się wdzięcznie.
Postumus.  Tu ojej honor idzie! — Więc przypuśćmy,
Żeś wszystko widział, i że twoja pamięć
Pochwały godna; opis jej pokoju
Nie jest dowodem, że wygrałeś zakład.
Jachimo.  Więc jeśli możesz, blednij! (Dobywa bransoletkę).
Tym klejnotem

Na chwilę błysnę, patrz! — Znowu schowany;
Muszę go z twoim pierścieniem ożenić;
Zachowam oba.
Postumus.  Przez Boga! raz jeszcze
Pozwól mi, błagam, klejnot ten zobaczyć:
Jestże to klejnot, którym jej zostawił?
Jachimo.  Możesz być pewny; sama mi go dała;
Zda mi się jeszcze, że widzę, jak z ręki
Ściąga twój klejnot z miną tak rozkoszną,
Że stokroć więcej niźli klejnot warta,
I cenę jego w mych oczach pomnaża.
Dając mi, rzekła: niegdyś był mi drogi.
Postumus.  Może go zdjęła, żeby mi go przysłać.
Jachimo.  Zapewne o tem pisze w swoim liście.
Postumus.  O nie, nie! prawda! I to zabierz razem.

(Daje mu pierścień).

To bazyliszek dla mojej źrenicy:
Widok mnie jego zabija. Niech odtąd
Tam, gdzie jest piękność, nie będzie honoru;
Prawdy, gdzie pozór; miłości, gdzie drugi
Mężczyzna żyje; kobiety przysięga
Niech jej nie wiąże silniej do kochanka,
Niż ona sama cnocie swej jest wierna!
Ta cnota niczem. Nad miarę fałszywa!
Filaryo.  Mój przyjacielu uzbrój się w cierpliwość,
Pierścień twój odbierz; nie wygrany jeszcze.
Bardzo być może, że klejnot zgubiła.
Albo z jej niewiast jedna przekupiona
Ukraść go mogła.
Postumus.  Prawda! Tym sposobem
Wpadł w jego ręce. Oddaj mi więc pierścień.
Powiedz mi jakie ciała jej znamiona,
Najlepszy dowód, bo klejnot ten skradłeś.
Jachimo.  Bóg świadkiem, z ręki jej mam bransoletkę.
Postumus.  Słyszysz? Przysięga, przez Boga przysięga!
To prawda — tak jest — zatrzymaj ten pierścień!
To prawda — zgubić nie mogła klejnotu;
Jej służebnice wierne; kraśćby miały

Na nieznanego przybysza żądanie
On ją posiadał. Niewstrzemięźliwości
To jasny dowód; to cena, za którą
Kupiła sobie tytuł wszetecznicy.
Zabierz twój jurgielt; niech między was dwoje
Wszystkie otchłani rozdzielą się dyabły!
Filaryo.  Cierpliwość, błagam. To jeszcze nie dosyć,
Aby przekonać tego, który pewny —
Postumus.  Nie, nie mów więcej — wszystko mu oddała!
Jachimo.  Jeżeli jeszcze nowych chcesz dowodów,
Jest pod jej piersią — a warta uścisku —
Malutki znaczek, chowa się tam skrzętnie,
Dumny ze swojej rozkosznej kwatery;
Na honor, ustam do niego przycisnął,
I w nasyceniu znowu głód rozbudził.
Co, czy tę plamkę przypominasz sobie?
Postumus.  A takiej plamy plamka ta jest świadkiem,
Żeby jej piekło całe nie objęło,
Choćby nic więcej nie miało w czeluściach!
Jachimo.  Czy chcesz co więcej?
Postumus.  Twą arytmetykę
Schowaj dla siebie; nie licz mi, jak często...
Raz znaczy tyle, co miliony razy.
Jachimo.  Przysięgam —
Postumus.  Przestań, bo kłamiesz bezczelnie!
Jeśli chcesz przysiądz, żeś tego nie zrobił,
Z mej ręki zginiesz, przecząc, że rogala
Zrobiłeś ze mnie.
Jachimo.  Niczemu nie przeczę.
Postumus.  O, gdybym w ręku mem trzymał ją teraz
I mógł ją szarpać na drobne kawałki!
Pójdę tam, w dworu, w ojca przytomności —
Muszę coś zrobić (wychodzi).
Filaryo.  Rozum go odbieżał!
Wygrałeś zakład. Idźmy teraz za nim,
Aby w szaleństwie na samego siebie
Nie podniósł ręki.
Jachimo.  O, z całego serca! (Wychodzą).

SCENA V.
Rzym. Inny pokój w domu Filarya.
(Wchodzi Postumus).

Postumus.  Nie maż sposobu, by człowieka stworzyć
Bez współdziałania w sprawie tej kobiety?
Wszyscy jesteśmy tylko bękartami.
Mąż ten dostojny, któregom zwał ojcem,
Bóg wie, gdzie bawił, gdy byłem wybity,
Gdy fałszerz swoim naznaczył mnie stemplem.
Matka ma przecie zdała się Dyaną
Swojego czasu, jak dziś moja żona.
O, zemsto! zemsto! Ileż ona razy
Mym prawym żądzom stawiła zaporę
Z różami wstydu tak pełnemi wdzięku,
Ża sam ich widok ogieńby zapalił
W starym Saturnie: ja też ją sądziłem
Czystą jak śniegi słońcem niedraśnięte.
Rogate dyabły! Ten żółty Jachimo
W jednej godzinie, ba! prędzej, natychmiast,
Może nie mówił, lecz jak dzik niemiecki,
Żołędzią syty, tylko och! zachrząknął,
I wskoczył zaraz, nie znalazł oporu,
Jak ile pragnął, aby rzecz zaprawić.
Gdybym mógł odkryć co we mnie z kobiety!
Wszystko, co człeka pociąga do grzechu,
Wszystko, przysięgam, z kobiety z dziedziczy.
Kłamstwo, z kobiety; z kobiety pochlebstwo;
Z niej wiarołomstwo i nieczyste myśli,
Zemsta, ambicya, chciwość, zmienna próżność,
Wzgarda, zachcianki, potwarz i niestałość,
I wszystkie błędy piekłu tylko znane,
Z niej w części, raczej wszystkie z niej wyrosły,
Bo nawet swoim grzechom są niewierne,
Wady, nie starsze od jednej minuty,
Zmieniają w wady młodsze o połowę.
Przeciw nim odtąd książki będę pisał,

Brzydził się niemi, będę je przeklinał.
Lecz nie, nienawiść najwyrachowańsza
Nie znajdzie lepszej zemsty niż modlitwę,
Żeby ich wszystkie spełniły się plany:
Cięższej im kaźni nie znajdą szatany (Wychodzi).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Brytania. Sala audyencyonalna w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Królowa, Kloten, jednemi drzwiami; Kajusz Lucyusz z Orszakiem drugiemi).

Cymbelin.  Przedstaw nam teraz żądania Augusta.
Lucyusz.  Gdy Juliusz Cezar, (którego pamiątka
Nie zgasła jeszcze, lecz na wieczne czasy
Będzie przedmiotem cudownych powieści)
Podbił Brytanię, twój stryj Kassibelan,
(Którego czynom chwałę przynależną
Sam Cezar oddał), przysiągł uroczyście,
W swojem i swoich następców imieniu,
Rzymowi stałą opłacać daninę,
W corocznej sumie funtów trzech tysięcy.
Sumy tej dotąd nie spłaciłeś, królu.
Królowa.  I żeby zabić wszelki dziw na przyszłość,
Nie spłaci nigdy.
Kloten.  Niemało Cezarów
Minie, nim drugi Juliusz się pokaże.
Brytania sama w sobie, świat jest mały,
Nie myślim wcale opłacać haraczu,
Żeby nam wolno było nosy nosić.
Królowa.  Okoliczności, które wam sprzyjały,
Aby nam wydrzeć to, co było nasze,
Nam dziś sprzyjają, by nasze odzyskać.

Pomnij, mój królu, na królów twych przodków,
Na przyrodzoną silę naszej wyspy,
Która zakwitła jak ogród Neptuna,
Jak niezdobytym otoczona murem,
Ryczącą falą i skał palisadą,
Piaskami, których okręt nie przebrodzi,
Lecz w nich zagrzęźnie po masztów wierzchołki.
Cezar nas niby podbił, lecz nie o nas
Mógł dumnie wyrzec: przyszedłem, spojrzałem,
I zwyciężyłem; bo od brzegów naszych
Po dwakroć z hańbą wprzódy mu nieznaną
Uciekać musiał; wątłe jego barki
Na falach morza naszego zdąsanych,
Jak jaj skorupy drżały kołysane,
I na skał naszych dotknięcie pryskały,
A Kassybelan (o zmienna fortuno!)
Pewny, że złamie groźny miecz Cezara,
Radości pełny, w Lud, swojej stolicy,
Zapalić kazał ognie tryumfalne,
I nowem męstwem natchnął Brytańczyków.

Kloten.  Tak jest, nie zapłacimy ani szeląga daniny. Królestwo nasze dziś potężniejsze niż było podówczas, a jak to już powiedziałem, niema dziś Cezarów do tamtego podobnych. Następcy jego mogą mieć jak on orle nosy, ale im zbywa na silnem jego ramieniu.
Cymbelin.  Pozwól, synu, matce twojej skończyć.
Kloten.  Mamy jeszcze między nami dostatkiem ludzi zdolnych tak dobrze rąbać jak Kassybelan. Nie powiadam, że i ja do liczby ich należę, ale i ja mam rękę. Daninę! Dlaczego mamy płacić daninę? Jeżeli Cezar potrafi nam słońce prześcieradłem zasłonić albo księżyc schować do kieszeni, będziemy mu płacili daninę za światło; inaczej, mości panie, ani grosza daniny, to rzecz skończona.

Cymbelin.  Pamiętaj, proszę, żeśmy wolni byli,
Nim haracz na nas wymogli Rzymianie.
Cezara duma, tak wzdęta potwornie,
Że prawie świata połamała żebra,

I na nas jarzmo wtłoczyła przemocą.
Strzaskać to jarzmo przystoi walecznym:
A mego ludu znamieniem waleczność.
Niechaj wie Cezar, że przodkiem był moim
Mulmucyusz, który spisał nasze prawa,
Czas długi mieczem Cezara szarpane;
Prawom tym dzisiaj, mimo dąsań Rzymu,
Potrafię szablą dawną siłę wrócić;
Pierwszy Mulmucyusz, ustaw naszych twórca,
Złotą koronę na swe skronie włożył,
Pierwszy Brytanii króla przybrał nazwę.
Lucyusz.  Z głębokim żalem muszę, Cymbelinie,
Twym nazwać wrogiem Augusta Cezara,
Któremu dzisiaj więcej służy królów,
Niż domowników na twoim jest dworze.
Słuchaj więc teraz: w imieniu Cezara
Głoszę twej ziemi wojnę i zagładę.
Niedługo rzymskie zobaczycie legie,
Których wściekłości nic nie zdoła wstrzymać.
Po dopełnieniu danych mi rozkazów,
Sam za szlachetne dziękuję przyjęcie.
Cymbelin.  Kajuszu, zawsześ miłym dla mnie gościem.
Twój na rycerza pasował mnie Cezar,
Pod nim spędziłem młode moje lata,
Pod nim honoru uzbierałem żniwo,
Które mi teraz siłą pragnie wydrzeć,
A ja go będę bronił aż do śmierci.
Wiem, że panońskie i dalmackie ludy
Za broń chwyciły w swych obronie swobód;
Gdyby ich śladem nie szedł lud brytański,
Serceby jego było lodu bryłą,
A nigdy na to Cezar niech nie liczy.
Lucyusz.  Więc niechaj szabla węzeł ten rozetnie!

Kloten.  Jego królewska mość wyrzekła, że miłym jesteś tu gościem. Zabaw się z nami dzień, dwa dni lub więcej. Jeżeli później odwiedzisz nas w innych zamiarach, znajdziesz nas przepasanych pasem słonej wody; jeśli nas stamtąd wygonicie, pas będzie waszą własnością, ale jeśli się wam sprawa nie powiedzie, te lepiej dla naszych kruków; i na tem koniec.
Lucyusz.  Jak powiedziałeś, panie.
Cymbelin.  Znam twego pana myśli, on zna moje;
Teraz mi więcej nic nie pozostaje,
Jak znów powtórzyć, żeś miłym mi gościem.

(Wychodzą).
SCENA II.
Inny pokój w pałacu.
(Wchodzi Pizanio, czytając list).

Pizanio.  Cudzołożnica? Czemuś nie napisał,
Co za potwora jej oskarżycielem?
O Leonacie, panie mój, jak straszna
Do ucha twego wkradła się trucizna!
Jakiż Włoch zdrajca, tak zdolny językiem
Jak ręką otruć, nazbyt tylko łatwe
Czarnej potwarzy znalazł posłuchanie?
Niewierna? Raczej cierpi za swą wiarę,
Nie jak kobieta ale jak bogini,
Znosi napady, któreby już dawno
Nad inną cnotą mogły tryumfować;
Dziś twoja dusza tak nizką jest przy niej,
Jak była dawniej fortuna twa nizką.
Co? Ja ją zabić? przez miłość i wiarę,
Które na służby twoje ślubowałem?
Ja krew jej przelać? Jeśli to nazywasz
Dobrą miłością i uczciwą służbą,
Bodajem nigdy dobrym nie był sługą!
Cóż mam za postać, skoro mógł przypuścić,
Że jestem zdolny do tak czarnej zbrodni?
„Zrób to; list, który do niej wyprawiłem,
Da ci sposobność na własny jej rozkaz“.
O, potępiony papierze! a czarny
Jak ten atrament, który cię poznaczył!
Nieczuły świstku, w takiej służysz sprawie,

A tak dziewiczą białość masz na zewnątrz!

(Wchodzi Imogena).

Otóż i ona. Będę jak wprzód byłem,
Jakgdybym żadnych zleceń nie odebrał.
Imogena.  Cóż tam, Pizanio?
Pizanio.  Oto list od pana.
Imogena.  Od twego pana, który jest i moim,
Od Leonata? Mądry to astronom,
Który zna gwiazdy jak ja jego pismo:
Księga przyszłości stoi mu otworem.
Daj Boże, aby każde słowo listu,
Świadczyło miłość i zdrowie i radość —
Lecz nie dlatego, że nas morza dzielą —
Niech to go boli; są bowiem cierpienia
Zbawienne; rozdział jest jednem z tych cierpieli,
Bo miłość wzmacnia; z tym tylko wyjątkiem,
Niech świadczy radość. Przebacz, dobry laku.
Błogosławione pszczoły, co lepicie
Klamry tajemnic! Kochanek i dłużnik
Odmienne prośby do nieba zanoszą:
Jeśli dłużnika pieczęć śle do turmy,[1]
Pieczęć też strzeże i poselstw Kupida. (Czyta).

„Sprawiedliwość i gniew twojego ojca, gdyby mnie pojmał w swoich ziemiach, nie byłyby dla mnie groźne, gdybyś ty tylko, o najdroższa, chciała ożywić mnie twojem spojrzeniem. Wiedz, że jestem w Kambryi, w Milford-Haven. Zrób teraz, co ci twoja miłość poradzi. Życzy ci wszelkiego szczęścia ten, który ślubom swoim zawsze wierny, co dzień goręcej cię kocha. Leonatus Postumus“.

O, gdybym miała konia skrzydlatego!
Słyszysz, Pizanio? On jest w Milford-Haven:
Czytaj i powiedz, jak to stąd daleko?
Jeśli kto w sprawach obojętnej treści

Może tam w jednym zawlec się tygodniu,
Ja tam w dniu jednym potrafię zalecieć.
Dobry Pizanio, który twego pana
Pragniesz zobaczyć jak ja — lecz nie, przebacz,
Nie jak ja, pragniesz jednakże zobaczyć,
Choć mniej gorąco, nie jak ja, bo we mnie
Żądza wylata dalej niż daleko,
Mów, a mów prędko, bo radca miłości
Słów swoich tłokiem winien słuch zadusić,
Błogosławiony Milford jak daleko?
W drodze mi powiesz, jak przez zbytek łaski,
Bóg takim portem Walię uposażył,
Lecz przedewszystkiem radź mi, jak stąd uciec,
Jak wytłómaczyć naszą nieobecność
Między odjazdem naszym a powrotem;
Lecz nie, wprzód powiedz, jak się stąd wymkniemy.
Po co wymówki? Myśleć niema o czem.
W wolniejszej o tem pogadamy chwili.
Powiedz mi, proszę, ile mil dziesiątków
Zdołamy w jednej przemierzyć godzinie?
Pizanio.  Pani, dwadzieścia na dobę już dosyć,
Nawet za dużo byłoby dla ciebie.
Imogena.  Toćby i na śmierć nikt nie mógł iść wolniej.
Słyszałam nieraz, że gdy szło o zakład,
Konie w wyścigach suwały się chyżej,
Niż się z klepsydry piasek przesypuje.
Ale to żarty. Idź, powiedz mej szatnej,
Niech uda chorą, wszędzie niech rozgłosi,
Że chce do domu ojca swego wrócić.
Tymczasem znajdź mi podróżne ubranie,
Jakie ubogiej przystoi szlachciance.
Pizanio.  Radziłbym, pani, lepiej rzecz rozważyć.
Imogena.  Przed sobą tylko widzę, a mgła gęsta
Wszystko zasłania po bokach i z tyłu,
Więc śpiesz się moje wykonać rozkazy;
Słów darmo nie trać, bo jestem uparta,
Do Milford tylko droga mi otwarta.

(Wychodzą).
SCENA III.
Walia. Górzysta okolica z jaskinią.
(Wchodzą Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Belaryusz.  Dzień to zbyt piękny, aby siedzieć w domu,
Którego pułap tak jest jak nasz nizki.
Uchylcie głowy! Brama was ta uczy,
Jak czcić niebiosa, jak zginać kolana,
By rano święte odmówić pacierze.
Tak są wysokie królewskich bram łuki,
Że olbrzym nawet przekroczyć je może,
Nie uchylając grzesznego turbana,
Nie pozdrawiając wschodzącego słońca.
Lecz ja cię witam, jasny niebios sklepie!
Skała nam domem, ale cię pokorniej
Od pysznych zamków witamy mieszkańca.
Gwider.  Witaj nam, niebo!
Arwirag.  Witaj, jasne niebo!
Belaryusz.  Ale czas wielki wśród gór zacząć łowy.
Młodą się nogą drapcie na tę skałę;
Ja stary po tej puszczę się płaszczyźnie.
Gdy wam ze szczytu zdam się jak kruk mały,
Mówcie, że miejsce zmniejsza lub powiększa;
Potem powieści sobie przypomnijcie,
Którem wam prawił o królach i dworach,
Gdzie służbą nie jest służba, choć spełniona,
Jeźli nie znajdzie pańskiego uznania;
Tak każdy widok będzie nam nauką.
Nieraz na naszą poznamy pociechę,
Że żuk bezpieczniej na błonkach swych leci,
Niż orzeł skrzydłem w chmurach szybujący.
Jakże szlachetniej żyć, jak my żyjemy,
Niż służyć dworsko za upokorzenie,
Bogaciej, niźli za cacko próżniaczyć;
Dumniej, niż suknią szeleścić bławatną,
Której się kłania kupiec niespłacony,
Lecz z ksiąg pięknego nie wykreśla panka.

Niema żywota nad nasz piękniejszego.
Gwider.  Słowa twe płyną z twego doświadczenia;
Lecz my biedacy, w pióra nieporośli,
Nigdyśmy gniazda odlecieć nie mogli;
Nie znamy wiatrów, które w dali wieją.
Może najlepsze takie jak to życie,
Jeśli najlepszem życie jest spokojne,
Słodsze dla ciebie, coś znał gorzkie czasy,
Odpowiedniejsze wieku twego siłom.
Dla nas to cela jest niewiadomości,
To podróż w łóżku, więzienie dłużnika,
Który się lęka za próg domu wyjrzeć.
Arwirag.  W twym wieku o czem będziem mogli prawić?
W ciasnej jaskini na jakich rozmowach
Długie wieczorne skrócimy godziny,
Gdy wiatr grudniowy będzie miotał śniegiem?
Jak głupie bydlę nic nie widzieliśmy;
Mamy spryt lisa, gdy o zdobycz idzie,
Wilka odwagę, gdy szukamy strawy:
Odwagą naszą gonić, co ucieka.
W naszej jaskini, jak w klatce ptaszyna,
Niewolę śpiewem oszukujem wolnym.
Belaryusz.  Ha! co za słowa! O, gdybyście znali
Lichwiarstwo miasta przez własne cierpienia!
Fortele dworu, na którym się ostać
Równie jest trudno, jak trudno opuścić!
Gdzie szczytu dosiądź pewnym jest upadkiem!
Ślizka wysokość, że trwoga upadku
Jak sam upadek sercu dokuczliwa!
Wojenne znoje, gdzie mąż zda się szukać
Niebezpieczeństwa tylko dla honoru,
A gdy nakoniec śmierć znajdzie w szukaniu,
Częściej potwarzy niż uznania słowo
Na grobu jego wyryją kamieniu;
Ba! gdzie mu nieraz dobre jego czyny
Krzywdą zapłacą; co najboleśniejsza,
Z uśmiechem musi nagany przyjmować!
O! dzieci moje, to są gorzkie dzieje,

Które świat może czytać w mym żywocie.
Ciało me rzymskim posiekane mieczem,
Imię też moje głośne niegdyś było;
Król mnie poważał; gdzie mowa o dzielnych,
Tam me nazwisko było niedaleko.
Byłem jak drzewo, którego gałęzie
Pod swych owoców gięły się ciężarem;
Aż jednej nocy, burza czyli rozbój,
Zwiejcie jak chcecie, strzęsła me owoce,
Liście me nawet odarła, nagiego
Wiatrów i burzy zrobiła igrzyskiem.
Gwider.  Łask zmienność pańskich!
Belaryusz.  Jak wam już mówiłem,
Byłem niewinny, lecz dwóch nikczemników
Czysty mój honor fałszywą przysięgą
Przed Cymbelinem zdołało oczernić,
Że miałem tajne związki z Rzymianami.
Byłem wygnany, a od lat dwudziestu
Ta grota w skałach światom była moim;
Tu dnie pędziłem w uczciwej swobodzie,
Niebu spłacałem mój dług pobożności
Wiernej jak wprzódy. Lecz nie traćmy czasu:
Takie rozmowy strzelcom nie przystoją.
Kto pierwszy zwierzę swą powali strzałą,
Naszego święta niech ten będzie królem,
Dwaj inni będą służyć mu u stołu,
Gdzie myśl trucizny święta nam nie zaćmi,
Jak się to dzieje na królewskich ucztach.
Idźcie, w dolinie połączę się z wami.

(Wychodzą: Gwideryusz i Arwiragus).

Jak trudno iskrę natury przytłumić!
Oni nie wiedzą, że są króla dziećmi,
I król nie marzy o swych synów życiu;
Ja, w ich mniemaniu, jestem ich rodzicem,
A choć ubogo chowani w jaskini,
Przy której wejściu uginają czoła,
Myślą pałaców trącają sufity;
W najprostszych rzeczach coś w nich królewskiego

Nad pospolitych wynosi ich ludzi.
Polidor, dziedzic króla Cymbelina,
Którego ojciec nazwał Gwideryuszem,
Gdy, na trójnogu siedząc, rozpowiadam
Młodości mojej wojenne potrzeby,
Duszą ulata w sam potyczki zamęt,
I kiedy mówię: „wróg mój się powalił,
Ja kark mu dumny nogą nadeptałem“,
Wraz krew królewska na twarz mu wybiega,
A pot na czoło, młode nerwy tęży,
Wedle słów treści przybiera postawę.
Brat młodszy, Kadwal, niegdyś Arwiragus,
Ożywia powieść moją, i oczyma
Tajemne duszy swojej zdradza myśli.
Ha, słyszę krzyki; ruszyli już zwierzę. —
O! Cymbelinie, niebo mi jest świadkiem,
Żeś mnie niesłusznie skazał na wygnanie;
Żeby się pomścić, synów twych wykradłem,
Gdy jeden liczył lat trzy, a dwa drugi,
Aby ci wydrzeć dwóch twoich dziedziców,
Jak ty mi moje wykradłeś dziedzictwo.
Byłaś mi matką, moja Eryfilo,
Oni jak matki czczą twoją mogiłę;
Mnie, Belaryusza, a dzisiaj Morgana,
Biorą za ojca. — Ruszyli już zwierzę (wychodzi).

SCENA IV.
W blizkości Milford-Haven.
(Wchodzą: Pizanio i Imogena).

Imogena.  Kiedyśmy z koni zsiadali, mówiłeś,
Że Milford blizko. Matka ma goręcej
Po raz mnie pierwszy widzieć nie pragnęła,
Jak ja go pragnę zobaczyć. Pizanio,
Powiedz, o powiedz, gdzie jest mój Postumus?
Lecz czemu na mnie tak smutno spoglądasz?
Czemu tak ciężko z głębi piersi wzdychasz?
Postać człowieka z twarzy twej wyrazem

Mogłaby służyć za rozpaczy obraz.
O, przybierz postać mniej przestraszającą,
Albo szaleństwo rozum mi odbierze.
Co ci jest? powiedz. Czemu papier biały
Z takiem mi czarnem podajesz spojrzeniem?
Ach, mój Piżamo, uśmiechnij się wprzódy,
Jeśli mam powieść wiosenną w nim czytać,
Jeśli zimową, zostań, tak jak jesteś.
To męża ręka. Włochy, trucizn gniazdo,
W jakąś go straszną sprawę uwikłały.
Mów, twoje słowa cios może złagodzą,
Który w czytaniu byłby mi śmiertelnym.
Pizanio.  Czytaj list, pani, a powiesz, że niema
Nieszczęśliwszego ode mnie człowieka.

Imogena  (czyta). „Pani twoja, Pizanio, skalała moje łoże, czego świadectwo leży w zakrwawionem mojem sercu. Nie mówię tego, opierając się na wiotkich przypuszczeniach, ale na dowodach tak silnych, jak moja boleść, a tak pewnych, jak zemsta, na którą liczę. W tej zemście, Pizanio, musisz być moim zastępcą, jeśli i twoja także wierność nie jest wiarołomstwem splamiona. Własną twoją ręką odbierz jej życie, dam ci do tego sposobność w Milford-Haven, i w tej myśli list do niej napisałem. Jeśli uderzyć jej nie będziesz miał odwagi, jeśli nie przekonasz mnie dowodnie, że wszystko się spełniło, będzie to dla mnie dowodem, że byłeś jej pomocnikiem w mojej niesławie i jak ona wiarołomnym“.

Pizanio.  Na co mam z pochwy dobywać oręża?
List już ją zabił. Nie list, ale potwarz,
Której jest brzeszczot od miecza ostrzejszy,
Język zjadliwszy od żądła padalca,
Której oddechy burz lecą skrzydłami,
I kłamstwem świata zarażają krańce.
Do państw i królestw, do dziewic i matron,
Do grobów nawet tajemnie się wkrada
Potwarz zatruta. — Co ci jest, mów, pani!
Imogena.  Ja mu niewierna? Co znaczy niewiara?

Czy wśród bezsennych nocy o nim myśleć,
I od godziny do godziny płakać?
Lub gdy boleścią natura omdlona,
Zamknie na chwilę oczy zapłakane,
Własnym się krzykiem rozbudzić, gdy we śnie
Czarne mnie o nim marzenie przestraszy?
Toż jest niewiara?
Pizanio.  Dobra moja pani!
Imogena.  Ja mu niewierna? Świadkiem mi, Jachimo,
Twoje sumienie. Gdyś go o rozpustę
Skarżył przede mną, łotrem mi się zdałeś;
Teraz uczciwą twarz mi się twa zdaje;
Jakaś tam włoska malowana kraska
Skradła mu serce; biedna, pogardzona,
Jestem mu teraz jak niemodna suknia,
Za droga, żeby w szafie ją powiesić,
A więc ją pragnie na kawałki pociąć.
Przysięgi mężczyzn są niewiast zdrajcami.
Piękne pozory, za twą sprawą, mężu,
Zdadzą się odtąd łotrowstwa maskami,
Nie czystej duszy znakiem wierzytelnym,
Ale ponętą na schwytanie kobiet.
Pizanio.  Słuchaj mnie, pani.
Imogena.  Wiernych mężów słowa,
Za fałszywego Eneasza czasów,
Zdały się kłamstwem jak jego przysięgi;
I łzy Synona łzie niejednej świętej
Odjęły wiarę, i nie w jednem sercu
Zabiły litość dla prawdziwych cierpień.
I ty, Postumie, twój rozlejesz zaczyn
Na czyste dusze; dla twojego grzechu,
Co dotąd było wiarą i honorem,
Fałszem się wyda i krzywoprzysięstwem.
Lecz ty, Pizanio, choć ty bądź uczciwy.
Wypełń rozkazy, a gdy go zobaczysz,
Daj mu świadectwo mego posłuszeństwa.
Patrz, sama oręż twój z pochwy dobywam,
Weź go, niewinne siedlisko miłości,

Serce me przeszyj; nie bój się, bądź śmiały,
Nic tam już niema prócz gorzkiej boleści;
Pana tam twego niema już, choć wprzódy,
Wyznaję, całem był jego bogactwem.
Uderz, wykonaj pana twego rozkaz! —
Możeś jest mężny w jakiej lepszej sprawie,
W tej zdasz się tchórzem.
Pizanio.  Precz, podłe narzędzie!
Mej nie potępisz dłoni.
Imogena.  Muszę umrzeć.
Pizanio, jeśli nie umrę z twej ręki,
Nie jesteś wiernym pana twego sługą.
Są boskie prawa przeciw samobójcom,
Myśl o nich słabą moją dłoń krępuje.
Patrz, tu me serce! Lecz coś je zasłania —
Poczekaj chwilę — precz! żadnej obrony —
Jak twoja pochwa będę ci posłuszna.
Cóż to? Wiernego Leonata listy.
Precz wiary mojej, precz uwodziciele!
Nie bądźcie dłużej serca mego zbroją!
Ach, jakże często ubogi szaleniec
Fałszywych mistrzów zawierza naukom!
Lecz choć zwiedziony gorzko zdradę czuje,
Cięższe boleści czekają na zdrajcę.
I ty, Postumie, co mnie podburzyłeś
Do buntu przeciw woli króla, ojca,
Ty, dla którego z wzgardą odepchnęłam
Książąt ofiary, wkrótce się przekonasz,
Że to nie była pospolita miłość,
Ale ofiara nad codzienność wyższa.
Boleję myśląc, że gdy się przesycisz
Tą, która teraz twe podpala żądze,
Pamięć cię moja dręczyć wtedy pocznie.
Śpiesz się! rzeźnika jagnię błaga, śpiesz się!
Gdzie nóż twój? Jakże wypełniasz leniwo
Rozkazy pana i moje pragnienia!
Pizanio.  Od czasu, w którym ten dostałem rozkaz,
Nie mogłem oka przymrużyć na chwilę.

Imogena.  Wprzód go dokonaj, potem spać się połóż.
Pizanio.  Wprzódy bezsenność moje oczy wyje.
Imogena.  Czemuż się naprzód podjąłeś tej sprawy?
Tyle mil z domu kłamstwem mnie wywiodłeś?
Na co me trudy i twoje i koni?
I czas i miejsce tak dobrze wybrane?
Wskutek ucieczki mej niepokój dworu,
Na który nigdy, nigdy już nie wrócę?
Czemu, z wybraną już na oku łanią,
Tak nagle spuszczasz cięciwę napiętą?
Pizanio.  Aby czas zyskać, nim wynajdę sposób,
Jakby uniknąć wykonania zbrodni;
Już go znalazłem, słuchaj mnie cierpliwie.
Imogena.  Mów, mów, dopóki nie zmęczysz języka:
Słyszałam, jak mnie zwano nierządnicą;
Ucho, fałszywym tym ranione ciosem,
Głębszej już rany nie może odebrać,
Ani tej zgłębić. Lecz mów!
Pizanio.  Przypuszczałem,
Że na dwór ojca nie wrócisz.
Imogena.  Tak sądzę,
Gdyś mnie tu przywiódł, aby zamordować.
Pizanio.  O, nie, nie, pani! A byle mój rozum
Mej uczciwości zdołał tylko sprostać,
Szczęśliwy koniec plany me uwieńczy.
Nie mogę wątpić, że mojego pana
Oszukać zdołał jakiś łotr wierutny,
W swej sztuce biegły; zatrutym językiem
Dwojgu piekielną krzywdę tę wyrządził.
Imogena.  Zapewne jaka rzymska kortezana.
Pizanio.  Nie, na me życie! Wieść o twojej śmierci
Rozgłoszę światu; na znak, że nie żyjesz,
Poślę mu jaką zakrwawioną chustę,
Bo tak nakazał. Twe z dworu zniknięcie
Świadectwa mego będzie potwierdzeniem.
Imogena.  Lecz, przyjacielu, co począć? gdzie mieszkać?
Jak żyć? Żywota jak pociechę znaleźć,
Skoro dla męża mojego umarłam?

Pizanio.  Gdy zechcesz, pani, na dwór wrócić —
Imogena.  Nie chcę
Dworu, ni ojca, ani chcę zalotów
Klotena, tego złowrogiego głupca,
Strasznych dla duszy mej jak oblężenie.
Pizanio.  Jeżeli, pani, na dwór nie chcesz wrócić,
Dłużej w Brytanii nie możesz pozostać.
Imogena.  I gdzież się udam? Alboż Boże słońce
Dla jednej tylko przyświeca Brytanii?
Tylkoż w Brytanii dzień idzie po nocy?
Nasza Brytania tylko świata cząstką,
Lecz nie jest światem to gniazdo łabędzia
Na wielkim stawie. Proszę cię, pamiętaj,
Za granicami Brytanii są ludzie.
Pizanio.  Z radością, pani, słowa twoje słyszę.
Do Milford-Haven jutro rzymski poseł
Lucyusz przybywa; byłeś mogła ubrać
Myśli tak czarno jak twoja fortuna,
Mogła osłonić to, co oczom widne
Byłoby tylko niebezpieczeństw źródłem,
Piękna ci, pani, otwiera się droga,
Zdolna cię powieść do Postuma domu,
Albo tak blizko, że krok jego każdy,
Choć niewidomy, wieścią cogodzinną
Do uszu twoich potrafi dolecieć.
Imogena.  Pokaż tę drogę, puszczę się nią śmiało,
Choćby skromności mojej zagrażały
Niebezpieczeństwa, byle nie śmiertelne.
Pizanio.  Zapomnij, pani, że jesteś kobietą,
Twoje rozkazy zmień na posłuszeństwo,
Na czelną śmiałość, lękliwą wstydliwość,
Tę kobiet sługę, a raczej ich urok;
Miej na języku odpowiedź gotową,
Żart uszczypliwy, zuchwałe przycinki,
A jak łasica bądź zawsze swarliwa.
Musisz zapomnieć o lic twoich skarbach,
I (o boleści! lecz niema lekarstwa),
Musisz je, pani, odważnie wystawić

Na pocałunki zuchwałe Tytana,
Wygonić z myśli wszystkie te strojności,
Które Junony zazdrość rozbudzały.
Imogena.  Skróć, proszę; końca domyślam się sama,
I już się prawie zmieniłam w mężczyznę.
Pizanio.  Musisz się najprzód mężczyzną wydawać.
To przewidując, zabrałem w mój tłómok
Suknie, kapelusz, wszystko co potrzebne;
A tak przebrana, musisz naśladować
Wedle sił, wieku twojego młokosa,
Śmiało się stawić w obliczu Lucyusza,
O służbę prosić, talent swój pokazać,
Co rzecz nie trudna, jeśli jego uszy
Nie są zatkane na wdzięki muzyki.
Wiem, że z radością wysłucha twej prośby,
Bo dusza jego szlachetna i święta.
Choć dziś fortuną twą nie możesz rządzić,
Twoje jest, pani, wszystko, co posiadam:
Nigdy na niczem zbywać ci nie będzie.
Imogena.  O, Bóg na moją stworzył cię pociechę!
Idźmy! Niemało mamy do rozwagi;
Urządzim wszystko, jak nadarzy pora.
Do tej się służby zaciągam. Pizanio,
Wytrwam do końca z królewską odwagą.
Opuść mnie teraz.
Pizanio.  Słowa pożegnania
Krótkie być muszą, by ma nieobecność
Nie obudziła w ludziach podejrzenia,
Że twej ucieczki byłem powiernikiem.
A teraz, pani, przyjmij to pudełko.
Z rąk je królowej dostałem, zamyka
Kosztowny kordyał. Gdy ci kiedykolwiek
Omdleją siły, na lądzie czy morzu,
Jedną kropelką omdlenie rozpędzisz.
A teraz, pani, idź i na ustroniu
Przemień się w chłopca, a niech bogów łaska
Kroki twe wiedzie!
Imogena.  Amen! mój Pizanio. (Wychodzą).

SCENA V.
Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Królowa, Kloten, Lucyusz, Panowie).

Cymbelin.  Tu się rozstaniem, bądź zdrów!
Lucyusz.  Dzięki, królu.
Cesarz rozkazał, muszę się oddalić,
Z boleścią serca muszę cię ogłosić
Wrogiem mojego monarchy i pana.
Cymbelin.  Poddani moi nie chcą znosić dłużej
Obcego jarzma, a nie byłbym królem,
Gdybym okazał mniej niepodległości.
Lucyusz.  O glejt cię proszę, królu, aż do Milford. —
Niech cię Bóg, pani, w swojej trzyma pieczy,
Jak ciebie, królu!
Cymbelin.  Żegnam cię, Lucyuszu.
Waszej go straży polecam, panowie,
We wszystkiem cześć mu oddajcie należną.
Lucyusz.  Pozwól mi, panie, twoją ścisnąć rękę.
Kloten.  Raz ci ostatni przyjaciel ją daje,
Bo odtąd dłoń to wroga twego będzie.
Lucyusz.  A przyszłość, panie, objawi zwycięzcę.
Bądź zdrów!
Cymbelin.  Panowie, do Sewerny brzegów
Bądźcie dla niego strażą nieodstępną.
Bądź zdrów! (Wychodzą: Lucyusz i Panowie).
Królowa.  Wychodzi ze zmarszczonem czołem,
Ale to wielkim honorem jest dla nas,
Że mu do tego daliśmy powody.
Kloten.  Tem lepiej; królu, dzielnych Brytańczyków
Gorące chęci w ten sposób się spełnią.
Cymbelin.  Lucyusz o wszystkiem panu swemu doniósł,
Czas więc i dla nas mieć na pogotowiu
Wozy i konie, bo mnogie zastępy,
Zebrane w Galii, ku brytańskim brzegom
Ruszą niebawem.
Królowa.  Nie pora jest drzemać:

Pospiech i siła, oto hasło nasze.
Cymbelin.  Ta mi nadzieja odwagi dodała.
Ale, królowo, gdzie córka jest nasza?
Rzymskiego posła nie przyszła pożegnać,
Mnie dziś należnej nie oddała służby;
Więcej w niej złości, niźli przywiązania,
Z dawna to widzę; niech się tutaj stawi;
Zbyt długie było moje pobłażanie. (Wychodzi Sługa).
Królowa.  Królu, od czasu wygnania Postuma
Żyje samotnie, lecz ją czas uleczy.
Oszczędź jej, proszę, surowych wyrzutów,
Bo zbyt jest czuła na wszelką naganę;
Każde przyostre słowo jest jej ciosem,
Każdy cios śmiercią. (Wchodzi Sługa).
Cymbelin.  Gdzie jest? Jak tłómaczy
Swoją niedbałość?
Sługa.  Królu mój i panie,
Drzwi jej komnaty są zaryglowane,
Pomimo wołań, nikt nie odpowiedział.
Królowa.  Kiedy ostatni raz ją odwiedziłam,
Błagała, żebym jej była tłómaczem,
Jeśli cierpienie dziś jej nie pozwoli
Należnych ojcu złożyć powinności;
Że dotąd prośby jej nie dopełniłam,
To grzech pamięci, ważnych spraw natłokiem
Zbyt obarczonej.
Cymbelin.  Drzwi zaryglowane?
Nikt jej nie widział? Nie daj, wielki Boże,
Żeby się moja sprawdziła obawa! (Wychodzi).
Królowa.  Za królem, synu!
Kloten.  Staregom jej sługi,
Od dwóch dni także Pizania nie widział.
Królowa.  Zobacz. (Wychodzi Kloten).
Pizanio, Postuma powiernik!
Ma on mój kordyał; bodaj się sprawdziło,
Że nieobecność skutkiem jest lekarstwa,
W którego rzadkie cnoty silnie wierzył!
Lecz ona? Gdzie się ona mogła udać?

Może ją rozpacz zabiła, lub może
Chyże miłości poniosły ją skrzydła
Do wygnanego, drogiego Postuma.
Śmierć czy niesławę, cokolwiek wybrała,
Cel mój dopięty, bo po jej upadku
Ja rozporządzam brytańską koroną. (Wchodzi Kloten).
Co za nowiny?
Kloten.  Uciekła, rzecz pewna.
Król traci rozum, spiesz się go pocieszyć.
Nikt nie ma serca zbliżyć się do niego.
Królowa.  Tem lepiej. Bodaj wypadków tych sprawą
Jutrzejsze słońce nie dla niego wstało! (Wychodzi).
Kloten.  Kocham ją, ale nienawidzę razem,
Bo piękna, bo jest prawdziwa królewna,
Bo wszystkie cnoty są w niej doskonalsze,
Niż w innych damach, niż w innych kobietach,
I cobądź każda ma z nich najlepszego,
W niej jest to wszystko, i wszystkie prześciga.
Ja też ją kocham; ale że mną gardzi,
Że swoje wszystkie przenosi uczucia
Na podłą głowę jakiegoś Postuma,
Do tego stopnia swój potwarza rozum,
I swoje wszystkie zadławia przymioty,
Że ją nakoniec muszę nienawidzić,
Muszę się pomścić. Bo jeżeli głupcy —

(Wchodzi Pizanio).

Kto tam? ty, panku? Przybliż się no tylko,
Mości rajfurze! Łotrze, gdzie twa pani?
A krótko, lub cię do stu poślę dyabłów.
Pizanio.  Dostojny panie —
Kloten.  Mów, gdzie twoja pani,
Mów, bo raz drugi nie myślę się pytać!
Skryty hultaju, odkryję twój sekret,
Lub ci posiekam serce, by go znaleźć.
Czy jest z Postumem, w którym nie wyszukasz
Grama honoru w centnarach podłości?
Pizanio.  Ach, dobry panie! jakże z nim być może,
Odkąd zniknęła, kiedy on jest w Rzymie?

Kloten.  Gdzie ona? Zbliż się; tylko bez wahania!
Co się z nią stało? Odpowiedz natychmiast.
Pizanio.  Dostojny panie —
Kloten.  Dostojny hultaju,
Gdzie twoja pani? Mów wręcz, bez wybiegów;
Milczeniem, śmierci piszesz sobie wyrok.
Pizanio.  W liście tym znajdziesz wszystko, co wiem, panie,
O jej ucieczce. (Podaje mu list).
Kloten.  Daj list, zobaczymy.
Pogonię za nią do Augusta tronu.
Pizanio  (na str.). Dać list lub umrzeć, nie było wyboru.
Dość jest daleko; co on tu wyczyta,
W świat go popędzi, lecz jej nie zagraża.
Kloten.  Ha!
Pizanio  (na str.). Muszę teraz memu panu donieść,
Że już nie żyje, a ty, Imogeno,
Podróżuj szczęsna i szczęsna powracaj!
Kloten.  Czy list prawdziwy?
Pizanio.  Tak przypuszczam, panie.

Kloten.  To ręka Postuma, znam ją. Mopanku, jeśli nie chcesz być hultajem, ale służyć mi wiernie, wykonywać z uczciwą skwapliwością wszystkie, jakie ci dam zlecenia, to jest, jeśli wypełnisz natychmiast a wiernie jakiekolwiek nakażę ci łotrostwo, uwierzę, że jesteś poczciwy, a nie zabraknie ci nigdy na moich pieniądzach dla twojej fortuny, ani na mojem poparciu dla twojego awansu.
Pizanio.  Dobrze, dobry mój panie.
Kloten.  Czy chcesz mi służyć? Boć skoro tak wiernie i cierpliwie przylgnąłeś do chudej fortuny tego żebraka Postuma, trudno, żebyś przez wdzięczność nie był i mnie wiernym sługą. Czy chcesz mi więc służyć?
Pizanio.  Chcę, panie.
Kloten.  Daj mi twoją rękę, a weź moją sakiewkę. Czy masz jakie ubranie twojego dawnego pana?
Pizanio.  Mam, panie, w mojem mieszkaniu te same suknie, które miał na sobie w dniu pożegnania z moją panią.
Kloten.  Na pierwszą posługę przynieś mi te suknie. Niech to będzie twoja pierwsza posługa. Idź!
Pizanio.  Idę, panie (wychodzi).
Kloten.  Spotkać się z tobą w Milford-Haven! Zapomniałem jeszcze o jedną rzecz go zapytać. Przypomnę ją sobie niebawem. Tam, nędzniku Postumie, tam cię zabiję. Chciałbym już mieć tę odzież. Powiedziała mi kiedyś — a słów tych gorycz jeszcze teraz mi się odbija — że samo ubranie Postuma miała w większem poważaniu, niż moją szlachetną personę w naturze, ze wszystkimi zdobiącymi ją przymiotami. Z tą samą suknią na grzbiecie zapłacę jej za to gwałtem; ale wprzód go zabiję w jej oczach, niech widzi moją dzielność; będzie to męczarnią jej pogardy. Gdy go na ziemię powalę, gdy nad jego trupem skończę mowę pełną szyderstwa, gdy moją żądzę nakarmię, czego dokonam, jak powiedziałem: aby jej bardziej dokuczyć, w ubraniu, które tyle ceniła, kułakiem pogonię ją do dworu, nogą popędzę ją do domu. Gardziła mną z radością, i ja też zabawię się moją zemstą. (Wraca Pizanio z ubiorem). Czy to są jego suknie?
Pizanio.  Tak jest, szlachetny mój panie.
Kloten.  Od jak dawna wyruszyła do Milford-Haven?
Pizanio.  Ledwo przybyć tam mogła.
Kloten.  Ponieś suknie do mojej komnaty; to będzie twoja druga posługa, a trzecia, żebyś był niemym wykonawcą moich planów. Bądź tylko wierny, a nie chybi cię zasłużony awans. Zemsta moja jest teraz w Milford; czemuż nie mam skrzydeł, żeby jej dopędzić! Idźmy! a tylko bądź wierny (wychodzi).
Pizanio.  Nie, nigdy! tobie dochowując wiary,
Byłbym mordercą najwierniejszej pary.
Leć więc do Milford; gdy dopędzisz mety,
Marny twój pośpiech: nie znajdziesz kobiety.
Prowadź ją, Boże, przez życia manowce,

Do własnej zguby zapędź prześladowcę! (wychodzi).
SCENA VI.
Przed grotą Belaryusza.
(Wchodzi Imogena w męskiem ubraniu).

Imogena.  Widzę, jak twarde jest mężczyzny życie.
Sił mi już braknie; przez długie dwie noce
Łożem mi twarde było ziemi łono;
Tylko mnie silna wola od omdlenia
Broniła dotąd. Milford, gdy Pizanio
Z wierzchołka góry palcem mi cię wskazał,
U stóp mych byłeś; teraz mi się zdaje,
Że domy, w których na spoczynek liczę,
Przed nieszczęśliwych nogą uciekają.
Dwóch mi żebraków mówiło na drodze,
Że niepodobna, abym mogła zbłądzić:
Czy nędza ludzi do kłamstwa pobudza?
Wiedzieliż, że to próba albo kara?
Tak, nic dziwnego, gdy kłamią bogaci.
Kłamać w dostatkach większym jest występkiem,
Niż taić prawdę, gdy potrzeba zmusza.
Gorsze jest w królu niż w żebraku kłamstwo.
Drogi mój mężu, i ty w kłamców liczbie.
Myśląc o tobie i głód mnie odbieżał,
Gdy z głodu mdlałam, ledwo temu chwila.
Lecz cóż to widzę? Ta ścieżka tam wiedzie:
To dzika grota; gdybym zawołała?
Nie śmiem, a jednak głód, zanim zabije,
Nieustraszonym robi zgłodniałego.
Pokój, dostatek, to tchórzów rodzice;
Lecz twarde życie płodzi twarde dzieci.
Hej! kto tam! Jeśliś człowiek okrzesany,
Mów; jeśliś dziki, zabierz albo udziel!
O, wszystko głuche! więc się wejść odważę.
Dobędę szabli; jeśli mój przeciwnik,
Jak ja, blednieje na widok żelaza,
Nie znajdzie serca, by mi w oczy spojrzeć.
Takiego wroga daj mi teraz, Boże!

(Wchodzi do jaskini. — Wchodzą: Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus)

Belaryusz.  Najlepszym strzelcem byłeś, Polidorze,
A więc naszego święta będziesz królem;
Kadwal kucharzem, ja twym będę sługą.
Wnetby przemysłu pot osechł i umarł,
Gdyby cel pracy podnietą mu nie był.
Idźmy! potrawy skromne głód zaprawi.
Znużenie chrapi na kamiennem łożu,
Z puchu poduszka twarda dla lenistwa.
A teraz pokój tobie, biedny domu,
Co sam się strzeżesz!
Gwider.  Jak jestem znużony!
Arwirag.  I mnie odbiegły siły, nie apetyt.
Gwider.  Mamy tu resztki zimnego mięsiwa,
Ogryzieni kości, nim kucharz przyrządzi
Świeżą zwierzynę.
Belaryusz  (zaglądając do groty). Zatrzymajcie kroki!
Gdybym nie widział, że je naszą strawę,
Myślałbym, że tu wróżka jaka przyszła.
Gwider.  Cóż to ujrzałeś?
Belaryusz.  Anioł, na Jowisza!
Cud ziemski! Patrzcie, jak boskie zjawisko
W chłopca postaci! (Wchodzi Imogena).
Imogena.  Nie róbcie mi krzywdy,
Dobrzy panowie; wołałem, nim wszedłem;
Bóg świadkiem, chciałem wyżebrać lub kupić,
Co tu spożyłem, lecz nic nie ukradłem,
Nicbym nie ukradł, choćbym na podłodze
Zobaczył złoto kupami rozsiane.
Oto pieniądze za moje potrawy.
Myślą mą było po skończonej uczcie
Na stole moją zostawić zapłatę,
I odejść modląc się za gospodarza.
Gwider.  Młodzieńcze, jakto? dajesz nam pieniądze?
Arwirag.  Niech się wprzód raczej wszystko złoto ziemi
W błoto przemieni! Bo nie więcej warte,
Chyba dla ludzi, którzy bogom z gliny
Pokłony biją.
Imogena.  Ach, gniew wasz spostrzegam!

Jeśli za grzech mój pragniecie mnie zabić,
Wiedzcie, że gdybym go nie był popełnił,
Głódby mnie zabił.
Belaryusz.  Dokąd twoja droga?
Imogena.  Do Milford-Haven.
Belaryusz.  A twoje nazwisko?
Imogena.  Fidele, panie. Mam w Milford krewnego,
Co do Włoch płynie; pragnąc z nim się złączyć,
W drodze, z potrzeby, grzech ten popełniłam.
Belaryusz.  Piękny młodzieńcze, nie bierz nas za gburów,
Nie bierz z mieszkania uczuć naszych miary.
Miłe spotkanie! Noc prawie zapadła,
Zjesz coś lepszego, zanim się oddalisz,
A podziękujem, jeśli ucztę przyjmiesz.
Chłopcy, nowego powitajcie gościa.
Gwider.  Gdybyś był dziewką, wszystkom gotów zrobić,
Ażeby twoim zostać narzeczonym:
Żadnaby cena nie była za wielka.
Arwirag.  Pociechą dla mnie, że chłopcem jest tylko;
Kochać go mogę jak własnego brata,
I tak powitać, jakbym brata witał,
Gdybym po długiem ujrzał go rozstaniu.
Witaj! Bądź wesół! Jesteś wśród przyjaciół.
Imogena  (na str.). Tylko przyjaciół! Ach, czemuż nie braci! Bodaj to ojca mego były syny!
Niemało wtedy spadłaby ma cena,
I z Leonatem równiejbym ważyła.
Belaryusz.  Jakaś go dręczy boleść dokuczliwa.
Gwider.  O, gdybym zdołał boleść tę odgonić!
Arwirag.  Jakimbądź kosztem prac i niebezpieczeństw!
Belaryusz.  Słuchajcie, chłopcy. (Rozmawiają na stronie).
Imogena.  Męże wielkiej duszy,
Na dworze od tej nie większym jaskini,
Gdyby musieli sami sobie służyć,
A za cnót swoich jedyną nagrodę
Mieli świadectwo własnego sumienia,
Gardząc zmiennego tłumu oklaskami,
Tej by prześcignąć nie zdołali pary.

Przebacz mi, Boże! Lecz aby żyć z nimi,
Chciałabym zmienić płeć, skoro Leonat
Wiarę mi złamał.
Belaryusz.  Zgoda, niech tak będzie.
Idźmy więc naszą zwierzynę przyrządzić. —
Idźmy, młodzieńcze; wlecze się rozmowa,
Gdy głód dokucza; ale po wieczerzy
Grzecznie o twoje zapytamy dzieje,
A ty nam powiesz, co zechcesz powiedzieć.
Gwider.  Wejdź teraz, proszę.
Arwirag.  Mniej jest upragniona
Ciemność dla sowy, światłość dla skowronka.
Imogena.  Dzięki wam za to.
Arwirag.  Wejdź do naszej groty.

(Wychodzą).
SCENA VII.
Rzym.
(Wchodzą: Dwaj Senatorowie i Trybuni).

1 Senator.  To są cesarskiej słowa proklamacyi:
Gdy lud w Panonii i Dalmacyi walczy,
A legie w Galii nie są dość potężne,
By zbuntowanych skarcić Brytańczyków,
Do tej potrzeby szlachtę zapraszamy;
Prokonsularny Lucyusz weźmie urząd,
A wam, trybuni, robić polecamy
Śpieszne zaciągi. Niechaj żyje Cezar!
Trybuni.  Lucyusz jest wodzem?
2 Senator.  Tak jest.
Trybuni.  Pułków w Galii?
1 Senator.  I tych zaciągów, o których mówiłem,
Którymi macie zająć się gorliwie.
Liczbę żołnierza jak i dzień wyprawy
Wskaże to pismo.
Trybuni.  Zrobim, co należy. (Wychodzą).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Las w blizkości jaskini.
(Wchodzi Kloten).

Kloten.  Niedaleko jestem od miejsca, gdzie się mieli spotkać, jeśli Pizanio dokładną skreślił mi mapę. Jak mi jego odzienie przystaje. A dlaczegóż nie miałaby mi przystać i jego kochanka, którą zrobił ten sam majster, co zrobił i krawca? tembardziej, że jak to powiadają z przeproszeniem, kobieta przystanie do każdego, byle wziąć jej miarę potrafił. Muszę spróbować tej sztuki. Muszę to sobie sam powiedzieć — a niema w tem próżności, że człowiek rozmawia ze swojem zwierciadłem sam na sam w komnacie — że linie mojego ciała są tak dobrze jak jego pociągnięte; nie starszy a silniejszy; nie niższy majątkiem a wyższy stosunkami i urodzeniem; równie ćwiczony w ogólnej służbie a znakomitszy w pojedynczem spotkaniu; a przecie ta waryatka kocha go jakby na przekorę. Patrzcie teraz, co to jest życie! Postumie, twoja głowa jeszcze teraz na twoich ramionach, spadnie za godzinę; twoja kochanka będzie zgwałcona, twoje odzienie pocięte na szmaty w twoich oczach. Dopiero po tem wszystkiem popędzę ją ostrogą do ojca, który, być może, obrazi się trochę moim przymusowym traktamentem; ale moja matka, wszechwładna pani jego kwaśnego humoru, przekręci wszystko na moją chwałę. Mój koń w bezpiecznem miejscu przywiązany, więc z pochwy moja szablo do krwawej posługi; Fortuno, daj mi ich w ręce! To właśnie miejsce ich spotkania, słowo w słowo jak mi Pizanio opisał, a hultaj ten nie śmiałby mnie oszukiwać.

(Wychodzi).
SCENA II.
Przed jaskinią.
(Wchodzą: Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus i Imogena).

Belaryusz.  Choryś, jak widzę; zostań w naszej grocie;
Po polowaniu wrócimy do ciebie.
Arwirag.  Zostań tu, bracie. Alboż my nie bracia?
Imogena.  Tak, wszyscy ludzie braćmi być powinni;
Lecz godność glinę rozróżnia od gliny,
Choć proch jednaki. O, jakże mi słabo.
Gwider.  Idźcie polować, ja tu z nim zostanę.
Imogena.  Choć słabym, jeszcze tak źle ze mną nie jest,
Bo nie należę do liczby pieszczochów,
Co przed chorobą myślą, że umarli.
Zostaw mnie, proszę, rób, co zwykłeś robić,
Bo łamać zwyczaj, jest to łamać wszystko.
Twoja obecność sił mi nie przywróci:
Nietowarzyskich smuci towarzystwo.
Nie tak ja chory, gdy o mej chorobie
Tak rozumuję; więc zostaw mnie, proszę.
Nic nie ukradnę — prócz samego siebie,
A niechaj umrę za tak lichą kradzież.
Gwider.  Kocham cię, znasz już uczuć mych potęgę,
Jak mego ojca kocham cię serdecznie.
Belaryusz.  Jak? Co mówiłeś?
Arwirag.  Jeśli to jest grzechem;
Do winy brata mego się przyznaję.
Nie wiem, dlaczego kocham tego chłopca,
Lecz nam mówiłeś, że miłości powód
Jest bez powodu. Gdybym u drzwi naszych
Zobaczył trumnę, gdyby mnie spytano,
Kto musi umrzeć, rzekłbym: „nie ten młodzian,
Ale mój ojciec“.
Belaryusz  (nu str.) Jak szlachetny wybuch!
O krwi potęgo! Naturo szlachetna!
Bo podłych podli, tchórzów płodzą tchórze;
Są i otręby i mąka w naturze.

Nie ja ich ojcem: na widok młodziana
Jakim w nich cudem taka zaszła zmiana?
Kto on? Czas nagli, minęła dziewiąta.
Arwirag.  Bądź mi zdrów, bracie.
Imogena.  Życzę ci zabawy.
Arwirag.  A ja ci zdrowia. Ojcze, jestem gotów.
Imogena  (na str.) Co za szlachetne i dobre stworzenia!
Ach, jakież kłamstwa prawiono mi dotąd!
Co nie na dworze, dworak dziczą zowie,
Lecz doświadczenie inaczej odpowie:
Morze potwory, lecz ruczaju woda
Rybakom smacznych ryb dostatek poda.
Lecz tracę siły; czuję, że omdlewam.
Może mnie wskrzesi twój kordyał, Pizanio.
Gwider.  Nic się od niego nie mogłem dowiedzieć.
Wyznał, że w domu uczciwym się rodził;
Choć nieszczęśliwy, jest przecie bez winy.
Arwirag.  I mnie to mówił, ale w końcu dodał,
Że później może opowie mi więcej.
Belaryusz.  Żwawo! Na pole! Czekając nas, spocznij.
Arwirag.  Bądź bez obawy, nie długo wrócimy.
Belaryusz.  Nie choruj; musisz być nam gospodynią.
Imogena.  Czy zdrów czy chory, wasz jestem.
Belaryusz.  Na zawsze.

(Wychodzi Imogena).

Jakkolwiek biedny, młodzian ten się zdaje
Dobrych mieć przodków.
Arwirag.  Jak śpiewa anielsko.
Gwider.  A jaki kucharz! Pokrajał w litery
Nasze jarzyny; rosół nam zaprawił,
Jakgdyby chorej Junony był stróżem.
Arwirag.  Szlachetnie żeni uśmiech z westchnieniami,
Jakby westchnienie dlatego wzdychało,
Że takim zostać nie mogło uśmiechem;
Uśmiech westchnieniu zdaje się urągać,
Że się z tak boskiej wymyka świątyni,
Miesza z wiatrami, którym klną majtkowie.
Gwider.  Korzenie swoje smutek z cierpliwością,

Zdaje się, w sercu jego poplątały.
Arwirag.  Kwitń, cierpliwości! Smutku, bzie smrodliwy,
Zgniły swój korzeń odpięć od winnicy,
Niech się na słońcu rozwija winograd!
Belaryusz.  Późne już rano, idźmy! Kto się zbliża?

(Wchodzi Kloten).

Kloten.  Ni śladu zbiegów. Ten łotr ze mnie szydził.
Jakżem zmęczony!
Belaryusz.  Ani śladu zbiegów?
Czy o nas mówi? Choć go nie widziałem,
Od lat już wielu, poznałem go przecie:
To syn królowej brytańskiej, to Kloten.
Coś się tu knuje, bezpieczniej nam odejść,
Boć uchodzimy tu za wywołańców.
Gwider.  On tu sam jeden, z moim zobacz bratem,
Czy w poblizkości straży jakiej niema.
Mnie tu z nim, proszę, zostawcie sam na sam.

(Wychodzą: Belaryusz i Arwiragus).

Kloten.  Co wy za jedni? Czemu uciekacie?
Jakieś opryszki w tych schowane górach.
Słyszałem o nich. Co ty za niewolnik?
Gwider.  Nigdym się jeszcze nie dopuścił czynu,
Coby tej nazwy robił mnie godniejszym,
Jak kiedym szablą na słowo niewolnik
Nie odpowiedział.
Kloten.  Widzę, żeś rozbójnik,
Gwałciciel prawa. Poddaj się, złodzieju!
Gwider.  Ja? komu? tobie? Toż nie mam ramienia
Jak twe ciężkiego? i serca jak twoje?
Prawda, że w ustach groźniejsze masz słowa,
Bo nie przywykłem w gębie nosić miecza.
Co ty za jeden, bym ci się miał poddać?
Kloten.  Nędzniku, czyś mnie z odzieży nie poznał?
Gwider.  Ni ciebie, łotrze, ni twojego krawca,
A twego dziadka, bo on zrobił suknie,
Co robią ciebie.
Kloten.  Zabawny opryszku,
Wiedz, że tych sukni nie robił mój krawiec.

Gwider.  Dziękuj więc temu, co ci je darował.
Widzę, że jesteś trochę postrzelony,
Żal mi też kija na takiego dudka.
Kloten.  Słuchaj mojego nazwiska, złodzieju,
I drżyj!
Gwider.  Więc słucham.
Kloten.  Nazywam się Kloten.
Gwider.  Zwij się więc Kloten, łotrze dubeltowy,
Widzisz, że nie drżę. Gdybyś zwał się żmija,
Albo ropucha, choćby nawet pająk,
Prędzejbym zadrżał.
Kloten.  Na większy twój przestrach,
Na twą konfuzyę, wiedz, żem syn królowej.
Gwider.  Bardzo żałuję, że twoja figura
Nie odpowiada twemu urodzeniu.
Kloten.  I nie drżysz?
Gwider.  Tylko tych lękam się ludzi,
Których poważam, to jest, ludzi mądrych,
Z głupców się tylko śmieję bez obawy.
Kloten.  Więc giń! Gdy własną zabiję cię ręką,
Za koleżkami twoimi pogonię,
A głowy wasze dam na widowisko
Na bramach Ludu. Poddaj się, opryszku!

(Wychodzą walcząc. — Wchodzą: Belaryusz i Arwiragus).

Belaryusz.  Dokoła pusto.
Arwirag.  Ani żywej duszy,
Pewnoś się zmylił.
Belaryusz.  Nie mogę przypuścić.
Dawno już, prawda, jak go nie widziałem,
Lecz czas nie zmienił twarzy jego rysów,
I głos zachował całą dawną szorstkość.
Tak, to był Kloten, ani wątpliwości.
Arwirag.  Tutaj zostali. Byle brat mój tylko
Sprostać mu zdołał! Bo jak powiadałeś,
Człek to okrutny.
Belaryusz.  Nim wyrósł na męża,
Był obojętny na ryczącą groźbę,
Bo mu zbywało zawsze na rozsądku,

A trwoga często rozsądku jest dzieckiem.
Patrz, twój brat wraca.

(Wchodzi Gwideryusz z głową Klotena).

Gwider.  Ten Kloten był głupcem,
Pustą miał kieskę, grosza w niej nie było.
Sam Alcyd mózgu nie mógłby mu wytłuc,
Bo go nie było. Gdybym tak nie zrobił,
Głupiec ten byłby moją poniósł głowę,
Tak jak ja jego.
Belaryusz.  Ach, co ty zrobiłeś!
Gwider.  Uciąłem głowę pewnego Klotena,
Królowej syna, jak mi sam powiedział.
Nazwał mnie zdrajcą, opryszkiem, przysięgał,
Że własną ręką wszystkich trzech nas pojmą,
Pozbiera głowy z miejsc, gdzie, dzięki Bogu,
Jeszcze nam rosną i na Ludu bramach
Z tryumfem zatknie.
Belaryusz.  Zginęliśmy wszyscy!
Gwider.  Dlaczego, ojcze? Co możemy stracić
Prócz życia, które wydrzeć nam przysięgał?
I czemuż, skoro prawo nas nie broni,
Pozwalać mamy jakiemuś pyszałce,
Żeby nam groził, żeby się stanowił
I naszym sędzią i naszym oprawcą?
Dlategoż miałem prawo uszanować? —
Coście odkryli?
Belaryusz.  Ani żywej duszy;
Musiał mieć jednak straż jaką przy sobie,
Bo choć naturą jego była zmienność
Z jednego złego w drugie wpadać gorsze,
Szaleństwo takby nie było szalone,
Żeby samego sprowadzić tu mogło.
Wprawdzie do dworu przyjść mogła wiadomość,
Że w tej jaskini żyją i polują
Banici, zdolni czoło stawić z czasem.
Na tę wieść — z jego naturą to zgodne —
Może wybuchnął, przysiągł, że nas schwyta,
Lecz niepodobna, by sam tu się ważył;

Ni on tak śmiały, ni tak obojętna
Matka jest jego; słusznie więc się lękam,
Żeby ta głowa nie miała ogona,
Od głowy samej niebezpieczniejszego.
Arwirag.  Niechaj się na nas bogów spełni wola!
Cobądź wypadnie, brat mój dobrze zrobił.
Belaryusz.  Do polowania nie miałem dziś serca,
Fidela słabość nogi mi związała.
Gwider.  Orężem, którym nad głową mi świstał,
Uciąłem głowę, a teraz ją rzucę
W potok szumiący z drugiej strony skały,
Niechaj do morza płynie, rybom powie,
Że jest Klotenem a królowej synem.
Nie dbam o resztę (wychodzi).
Belaryusz.  Obawiam się zemsty.
Wolałbym, żebyś tego nie był zrobił.
Mój Polidorze, chociaż ci przystoją
Męstwo i dzielność.
Arwirag.  Jakbym chciał to zrobić,
Żeby ich zemsta mnie tylko ścigała!
Mój Polidorze, jak brata cię kocham,
Lacz ci zazdroszczę, że mi czyn ten skradłeś.
Ach, gdyby zemsta przyszła nas tu szukać,
I chciała od nas liczby się domagać!
Belaryusz.  Stało się. Dziś już nie będziem polować,
Bezużytecznych szukać niebezpieczeństw.
Wracaj do skały, a razem z Fidelem
Bądź nam kucharzem. Ja się tu zatrzymam,
Póki nie wróci Polidor, z nim razem
Na obiad przyjdziem.
Arwirag.  Biedny nasz Fidele!
Chętnie pośpieszę, aby go zobaczyć.
By twarzy jego rumieniec przywrócić,
Całej parafii gotówem krew przelać
Takich Klotenów i szczycić się potem,
Że miłosierny zrobiłem uczynek (wychodzi).
Belaryusz.  Boska naturo! jakże się objawiasz
W tych królewiczach! Oba są łagodni

Jak pod dołkiem zefir dmuchający,
Nie pochylając wonnej kwiatów głowy;
Lecz kiedy wściekłość krew wzburzy królewską,
Są jak uragan, co sosn górnych szczyty
Do ziemi zgina. Instynkt niewidomy
Tajemnym wpływem bez mistrzów ich uczył
Honoru, wdzięku, królewskiej godności,
I męstwa, które choć dziko w nich rośnie,
Wydaje plony jakgdyby posiane! —
Nie mogę jednak pojąć, co ma znaczyć
Przy grocie naszej Klotena obecność,
Co śmierć nam jego przyniesie? (Wchodzi Gwideryusz).
Gwider.  Gdzie brat mój?
Do matki wodą posłałem w poselstwie
Klotena pałkę, a na zakładnika
Aż do powrotu ciało zatrzymałem. (Uroczysta muzyka).
Belaryusz.  Cicho! czy słyszysz? Mój sztuczny instrument!
Ale dlaczego Kadwal weń uderzył?
Gwider.  Czy w domu Kadwal?
Belaryusz.  Przed chwilą stąd wyszedł.
Gwider.  Jaka myśl jego? Instrument ten milczał
Od czasu drogiej matki naszej zgonu.
Rzecz uroczysta tylko uroczystym
Przystoi sprawom. Co się to ma znaczyć?
Radość z niczego i łzy bez przyczyny
Są małpy śmiechem lub płaczem dzieciny.
Czy rozum stracił?

(Wchodzi Arwiragus, niosąc Imogenę jak umarłą).

Belaryusz.  Widzisz go? Wychodzi
Niosąc w ramionach gorzkie tłómaczenie
Czynu, co naszych nagan był przedmiotem.
Arwirag.  Umarła w klatce droga nam ptaszyna.
Chętniejbym w życia sześćdziesiąt lat skoczył
Z moich szesnastu, chętniejbym zamienił
Dwie skoczne nogi młodzieńcze w dwie kule,
Niż tego dożył!
Gwider.  Słodka, wonna lilio,
Choć piękna w brata mojego objęciach,

Byłaś piękniejszą, kiedy rosłaś sama!
Belaryusz.  Smutku, kto wszystkie przepaście twe zgłębi,
Kto muł odgrzebie i przystań pokaże,
Gdzie najbezpieczniej łódka twa zawinie?
Boskie stworzenie! Sam Jowisz wie tylko,
W jakiego męża urósłbyś z latami;
Ja wiem, żeś upadł pod smutku ciężarem.
Jak go znalazłeś?
Arwirag.  Bez ducha, jak teraz.
Na ustach jego słodki siedział uśmiech,
Jakby go mucha we śnie łaskotała,
Nie śmierć zatrutem ukąsiła żądłem;
Prawy policzek o poduszkę oparł.
Gwider.  Gdzie?
Arwirag.  Na podłodze. Ręce tak skrzyżował;
Myśląc, że usnął, żeby go nie zbudzić,
Zdjąłem obuwie podbite gwoździami.
Gwider.  Toć on śpi tylko. Jeżeli nas rzucił,
To grób dla niego łożem tylko będzie;
Mogiłę wróżki będą nawiedzały,
Żaden się robak do niego nie zbliży.
Arwirag.  Przez lato, póki ta grota mym domem,
Fidele, grób twój kwiatami uwieńczę,
Znajdziesz pierwiosnek blady jak twe lica,
Dzwonki niebieskie jak żył twoich linie,
I róże nie tak jak oddech twój wonne.
Czerwonogardły rudzikby je przyniósł
Na twą mogiłę w miłosiernym dzióbku;
(Dzióbku, zawstydzasz bogatych dziedziców,
Zostawiających ojcowskie popioły
Bez monumentu), a kiedy już zima
Chłodnym oddechem wszystkie zwarzy kwiaty,
Płaszczem mchów grób twój odziałby litośnie.
Gwider.  Skończ, niewieściemi nie igraj słowami
Z tem, co poważne, co tak uroczyste.
Ostatniej ciału należnej usługi
Nie odwlekajmy czczych słów pirzechwałkami.
Do grobu!

Arwirag.  Ojcze, gdzie złożymy ciało?
Gwider.  Przy matce naszej, drogiej Erynii.
Arwirag.  Niech i tak będzie. Teraz, Polidorze,
Choć głos nasz teraz męskie przybrał dźwięki,
Pieśń mu tę samą zanućmy do grobu,
Którą nad matką śpiewaliśmy naszą,
Tylko w Pidele zmienim Eryfilo!
Gwider.  Nie mogę śpiewać, lecz płacząc, za tobą
Powtórzę słowa, bo pieśni żałoby,
Wypadłe z tonu, ostrzej ucho rażą
Niż kłamstwo w ustach przedajnych kapłana.
Arwirag.  Więc tylko słowa pieśni powtórzymy.
Belaryusz.  Widzę, że większa boleść mniejszą leczy,
Bo Kloten całkiem wybiegł nam z pamięci.
To syn królowej; choć jak wróg tu przyszedł,
Drogo zapłacił śmiałe przedsięwzięcie;
Chociaż w mogile na jeden proch gniją
Potężnych kości i kości żebraka:
Poszanowanie, świata tego anioł,
Umie rozróżnić potężnych od słabych.
Wydarłeś życie nieprzyjacielowi,
Ale go teraz pogrzeb jak książęcia.
Gwider.  Przynieś tu zwłoki, trup bowiem Tersyta
Nie ustępuje Ajaxa trupowi;
Arwirag.  My tu tymczasem pieśń odmówim naszą.
Zaczynaj, bracie. (Wychodzi Belaryusz).
Gwider.  Nie, nie tak, Kadwalu,
Odwróćmy głowę jego ku wschodowi;
Nie bez przyczyny ojciec nasz tak radził.
Arwirag.  Prawda.
Gwider.  Odwróćmy ciało!
Arwirag.  Więc zaczynaj!

Pieśń.

Gwider.  Już cię nie strwożą pożogi słońca
Ni zimy ostre podmuchy;
Wziąłeś zapłatę u prac twych końca,
Poszedłeś spocząć w dom głuchy.

Jasna dziewica, kominiarz czarny,
Wszystko się w popiół obróci marny.
Arwirag.  Już cię nie strwoży królów spojrzenie,
Ni ich siepaczy drużyna;
Niczem dla ciebie chłeb i odzienie,
A dąb dla ciebie, co trzcina.
I król i nędzarz i żołnierz swarny,
Wszystko się w popiół obróci marny.
Gwider.  Już cię nie strwożą piorunów grzmienia,
Arwirag.  Błyskawic ogniste fale,
Gwider.  Ani potwarzy zatrute tchnienia:
Arwirag.  Skończyłeś śmiechy i żale.
Oba.  I kochankowie z ognistą duszą
Jak ty się w popiół obrócić muszą.
Gwider.  Głos egzorcysty zdala od ciebie!
Arwirag.  I zdala wszystkie czary od ciebie!
Gwider.  Wszystkie upiory zdała od ciebie!
Arwirag.  I złe wszelakie zdała od ciebie!
Oba.  W wiecznym pokoju niech śpią twe kości,
Cześć ludzka na twej mogile gości!

(Wchodzi Belaryusz z ciałem Klotena).

Gwider.  Skończony obrzęd. Złóż tu jego ciało.
Belaryusz.  Oto garść kwiatów; ale o północy
Posiejem więcej, bo woniące zioła
Brylantowane perełkami rosy
Są najpiękniejszą mogiły ozdobą.
Na twarz je składam: jak kwiaty byliście,
Uwiędli teraz, jak zwiędną te liście.
Idźmy do groty upaść na kolana.
Z prochu powstali, w proch się obrócili,
Radość i smutki, wszystko zakończyli.

(Wychodzą: Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Imogena  (budząc się). Tak jest, do Milford; a którędy droga?
Dziękuję; tędy? Powiedz, jak daleko?
Co? Sześć mil jeszcze? Przez noc szedłem całą.
Więc zasnę jeszcze. (Spostrzegając ciało).
Nie chcę towarzysza.

Co się to znaczy, bogi i boginie!
Te kwiaty świata podobne rozkoszom,
A jego troskom to ciało skrwawione.
Lecz tylko marzę; toć mi się zdawało,
Że byłam ludzi uczciwych kucharzem,
Stróżem jaskini; lecz to być nie może.
To czczy grot tylko, tylko w czczość rzucony,
We śnie ukuty z dymów wyobraźni;
Sąd nasz czasami jest ślepy jak oczy.
Jeszcze drżę cała; jeżeli jest w niebie
Kropla litości, jak królika oko,
Potężny Boże, spuść na mnie jej cząstkę!
Sen trwa upornie, chociaż rozbudzona
Widzę go zawsze we mnie i koło mnie.
To nie marzenie, to jest rzeczywistość!
Kadłub bez głowy! Ubranie Postuma!
To noga jego, to jest jego ramię!
Marsa postawa, noga Merkurego,
Alcyda ramię, ale twarz Jowisza —
W niebie morderstwo? Jakto? już jej niema?
Pizanio, wszystkie przekleństwa Hekuby
I wszystkie moje niech na ciebie spadną!
Ty się z tym dyabłem Klotenem sprzysiągłeś,
Mojego pana ty zamordowałeś.
Zdradą jest odtąd pismo i czytanie!
Fałszywym listem przeklęty Pizanio
Ze świata tego najpiękniejszej nawy
Ściął maszt koronny! Niestety, Postumie!
Gdzie głowa twoja? o Boże! gdzie głowa?
Czy ci sztyletem nie mógł serca przeszyć,
Głowy twej nie tknąć? Jakże się to stało?
Z Pizaniem Kloten, złośliwość i chciwość
Na czyn okrutny zawarły przymierze.
To jak dzień jasne! Ten kosztowny kordyał,
Który, jak mówił, wrócić miał mi siły,
Czy wszystkich moich zmysłów nie odurzył?
To wszystko moje stwierdza przypuszczenia;
To jest Pizania i Klotena dzieło.

Blade me lica krwią pomaluj twoją,
Byśmy się ludziom, którzy nas tu znajdą,
Straszniejsi zdali; o mężu mój, mężu!

(Wchodzą: Lucyusz, kilku Dowódców i Wróżbiarz).

1 Dowód.  Prócz tego, legie rozłożone w Galii
Przebyły morze, twym wierne rozkazom,
I z flotą w Milford czekają gotowe.
Lucyusz.  A wieści z Rzymu?
1 Dowód.  Na rozkaz senatu
Graniczne pułki i ochotna szlachta,
Zapałem piękne rokująca czyny,
Śpieszy, a na jej czele brat Syenny,
Dzielny Jachimo.
Lucyusz.  Kiedy spodziewany?
1 Dowód.  Z pierwszym pomyślnym wiatrem.
Lucyusz.  Taki pośpiech
Dobrą jest wróżbą. Moim namiestnikom
Powiedz, niech zaraz szykują swe hufce. —
Słucham cię teraz; sen mi twój opowiedz,
Który o losach naszej miałeś wojny.
Wróżb.  Ostatniej nocy Bóg mi dał widzenie —
Błagałem o nie modlitwą i postem —
Ptak Jowiszowy, rzymski orzeł, leciał
Od chmur południa do tych stron zachodu,
I w słońca jasnych utonął promieniach,
Co, jeśli moja sztuka mnie nie zwodzi,
Zwycięstwo rzymskim przepowiada legiom.
Lucyusz.  Śnij tak a często a zawsze prawdziwie!
Lecz cóż to widzę? To pień bez wierzchołka;
Gmach to był piękny, jak gruzy te świadczą;
Na nim paź leży, śpiący czy umarły?
Umarły raczej; natura się wzdryga
Wybrać na łoże ciało umarłego.
Zobaczmy pazia oblicze.
1 Dowód.  On żyje.
Lucyusz.  A więc nam powie, co kadłub ten znaczy.
Młodzieńcze, twoje opowiedz nam dzieje,
Bo myślę, że są ciekawości godne.

Kto jest ten, co ci krwawem był wezgłowiem?
Kto piękny obraz natury oszpecił?
Jaki twój udział w tej sprawie bolesnej?
Jak się to stało? Kto on? Kto ty jesteś?
Imogena.  Ja jestem niczem, lub jeśli nie jestem,
Byłoby lepiej, gdybym niczem został.
To pan mój, dzielny i dobry Brytańczyk,
Zamordowany przez dzikich górali.
Ach, panów takich niema już na ziemi!
Choćbym od wschodu błądził do zachodu,
Błagał o służbę, choćbym wiernie służył
Wielu i dobrym, nie znajdę takiego.
Lucyusz.  Biedny młodzieńcze, nie mniej ty mnie wzruszasz
Swymi żalami, jak krew twego pana.
Jak się nazywał?
Imogena.  Ryszard du Champ, panie.
(Na str.) Jeśli to kłamstwo niewinne popełniam,
Bóg, co je słyszy, raczy mi przebaczyć.
Lucyusz.  A twoje imię?
Imogena.  Fidele.
Lucyusz.  Uczynkiem
Stwierdzasz nazwisko, bo wiara twa godna
Twojego miana, a wiary twej miano.
Czy chciałbyś ze mną fortuny sprobować?
Jeśli nie znajdziesz tak dobrego pana,
To choć na równą miłość możesz liczyć.
Cesarski rozkaz, przez konsula usta,
Lepszem nie będzie u mnie poleceniem,
Niż własne twoje zasługi, Fidele.
Czy chcesz pójść ze mną?
Imogena.  Chętnie. Ale wprzódy
Pozwól mi, żebym pana mego ciało
Od much zasłonił w grobie tak głębokim,
Jak go te biedne wykopią motyki (pokazujcie palce).
A gdy posieję liście na mogile,
Gdy, jakie umiem, modlitwy odmówię,
Ze łzami w oczach służbę jego rzucę
I gdzie rozkażesz, pośpieszę za tobą.

Lucyusz.  Ja ojcem raczej niż panem twym będę.
To nas pacholę uczy, towarzysze,
Jaka powinność ciąży na nas, mężach.
Wybierzmy miejsce, na którem rozbity
Co najpiękniejszy kobierzec stokrotek,
Grób tam wykopmy naszych dzid ostrzami.
Zabierzcie ciało. — Dla twojej miłości
Pogrzeb mu sprawim, jak mogą żołnierze.
Pociesz się, oczy twe z łez otrzej teraz:
Upadek, wzrostu początkiem był nieraz. (Wychodzą).

SCENA III.
Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Panowie, Pizanio i Orszak).

Cymbelin.  Wróć jeszcze do niej, przynieś mi wiadomość. —

( Wychodzi jeden z Orszaku).

Gorączka, skutek oddalenia syna
I obłąkania, które życiu grozi.
Jakże mnie ciężko nawiedziłeś, Boże!
Moja pociecha, Imogena znikła,
Królowa moja na śmiertelnem łożu,
A nieprzyjaciel groźny na mej ziemi;
Syn jej znikł także, dziś nam tak potrzebny!
Wśród tylu strapień zgasła mi nadzieja.
(Do Piz.) Lecz ty, nędzniku, świadomy tajemnic
Odjazdu córki, choć upornie milczysz,
Ty mi w męczarniach prawdę całą wyznasz.
Pizanio.  Życie me, królu, na twą zdaję wolę.
Co do mej pani, nie wiem, gdzie jest teraz,
Co ją wygnało i kiedy powróci:
Lecz jestem wiernym, jak byłem, poddanym.
1 Pan.  W dniu jej zniknięcia nie był na twym dworze,
Jestem rękojmią prawdy jego zeznań,
Jego wierności dla twojej usługi.
Co do Klotena, jeszcze mam nadzieję,
Że go wynajdą rozesłani gońce.

Cymbelin.  Wśród trosk tysiąca odkładam tę sprawę,
Chociaż podejrzeń moich się nie zrzekam.
1 Pan.  Do brzegów twoich, królu, już przybiły
Legie zebrane na Galijskiej ziemi
I ochotnicy przez senat wysłani.
Cymbelin.  W takim zamęcie jak rada królowej
I mego syna była mi potrzebna!
1 Pan.  Królu, mój panie, wojsk twoich zastępy
Zdolne odeprzeć, co wylądowało
I rozbić nawet potężniejsze siły,
Pchnij tylko naprzód, panie, twoje pułki,
Z niecierpliwością czekające hasła.
Cymbelin.  Dzięki ci. Idźmy! Śmiałe stawmy czoło
Niebezpieczeństwu, które nam zagraża.
Nie to mnie dręczy, co z Włoch nam przybywa,
Ale domowe troski. Idźmy teraz. (Wychodził).
Pizanio.  Żadnej od pana wieści, od dnia, w którym
O Imogeny pisałem zabiciu.
Dziwna! o pani także ani słychu,
Chociaż mi częste obiecała listy;
Nic także nie wiem o Klotena losach.
Wszystko mnie trwoży, wszystko niepokoi:
Niech się we wszystkiem stanie boża wola!
W mem kłamstwie prawda, w fałszu jest uczciwość.
Jak mój kraj kocham, w tej wojnie pokażę,
Przekonam króla, lub zginę wśród boju.
Niech czas rozwikła zagmatwaną sprawę,
Los zbawia nieraz bez sternika nawę. (Wychodzi).

SCENA IV.
Przed jaskinią.
(Wchodzą: Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus).

Gwider.  Dokoła wrzawa.
Belaryusz.  Czas nam się oddalić.
Arwirag.  Jakież rozkosze to życie nam daje,
By tak uciekać czynów i przygody?

Jeśli tą drogą pociągną Rzymianie,
Albo zabiją nas jak Brytańczyków,
Lub jak wyrodnych buntowników przyjmą,
Służyć nam każą, by nas potem zabić.
Belaryusz.  Na gór wierzchołkach schronienia szukajmy.
Nie możem zdążać do królewskich pułków,
Nieznanych bowiem w żadnym wojsk zaciągu,
Z powodu wieści o Klotena zgonie,
Mogą zapytać, jak i gdzieśmy żyli,
Wyświecić prawdę, a za czyn spełniony
Ukarać śmiercią wśród srogich męczarni.
Gwider.  W dzisiejszych czasach ni tobie przystoi
Trwoga ta, ojcze, ani nas dosięga.
Arwirag.  Jakto, gdy słyszą rżenia rzymskich koni,
Kiedy w płomieniach sioła swoje widzą,
Jeszczeby porę znaleźli swobodną,
Aby się pytać nas, skąd przybywamy?
Belaryusz.  Zna mnie niejeden żołnierz w armii króla;
Chociaż Klotena znałem tylko dzieckiem,
Rysy mi jego nie wybiegły z myśli.
A zresztą, służb mych, a waszej miłości
Król nie jest godzien. Moje was wygnanie
Drogich nauki skarbów pozbawiło,
Na twarde życie w jaskiniach skazało,
Wydarło prawa z kolebki należne,
Upałów lata i mrozów zimowych
Niewolnikami zrobiło wiecznymi.
Gwider.  Lepiej więc umrzeć niźli tak żyć dłużej.
Z Brytańską armią połączmy się, ojcze,
Mnie i mojego brata nikt tam nie zna,
A twe oblicze tak lata zmieniły,
Imię z pamięci tak dawno wybiegło,
Że cię o ród twój nikt pewno nie spyta.
Arwirag.  Pójdę tam, jak to słońce świeci w górze!
Co za wstyd dla mnie, żem jeszcze w mym wieku
Konającego człowieka nie widział,
A krew zajęcy tylko lub jeleni!
Raz tylko w życiu mem konia dosiadłem,

A rzadki ze mnie jeździec był, zaprawdę,
Jeździec, co nigdy nie brzęknął ostrogą.
Kiedy na święte słońce oczy wzniosę,
Rumieniec wstydu na twarz mi wybiega,
Że swoim błogim ogrzewa promieniem
Nędzarza światu jak ja nieznanego.
Gwider.  Jak Bóg na niebie, i ja pójdę z tobą!
Jeśli mi, ojcze, chcesz pobłogosławić,
Dać pozwolenie, w bój polecę śmielej;
Jeśli odmówisz, niech skutek odmowy
Przez Rzymian ręce na mą głowę spadnie.
Arwirag.  Dodaję: Amen.
Belaryusz.  Nie widzę powodu,
Gdy wy tak nizko żywot swój cenicie,
Abym dbał więcej o resztki lat starych.
Chcecie, więc dobrze, pośpieszymy razem.
Jeśli zginiecie w świętej kraju sprawie,
I ja me kości przy waszych zostawię.
(Na str.). Zda się, że krew ich do boju zachęca,
By dowieść, płynąc, że to krew książęca.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Pola między rzymskim a brytańskim obozem.
(Wchodzi Postumus z zakrwawioną chustką).

Postumus.  Krwawa bielizno, zachowam cię wiecznie;
Moja cię wola tak umalowała.
Gdyby mąż każdy moim poszedł śladem,
Ach, jakże wielu zabiłoby żony,
Lepsze od siebie, za drobne usterki!
O, mój Pizanio, nie wszystkie rozkazy

Swojego pana dobry pełni sługa:
Powinność każe dobre tylko pełnić.
Gdybyś chciał, Boże, błędy moje karać,
Do tych poleceń życiaby mi brakło,
Czasby pokuty miała Imogena,
Mnie, godniejszego pomsty, ciosby dotknął.
Ale za małe jednych przekroczenia
Z ziemi zabierasz, na miłości dowód,
Aby ich zbawić od nowych przekroczeń;
Innym dozwalasz grzech popierać grzechem,
A każdy nowy od starszego cięższy,
Nowym jest szczeblem ziemskich pomyślności.
Do twej zabrałeś chwały Imogenę;
Niechaj się twoja święta wola spełni,
W cierpliwość tylko uzbrój mnie, o Panie!
Z rzymską do brzegów tych przybyłem szlachtą,
By walczyć przeciw żony mej królestwu.
Dość już, Brytanio, żem panią twą zabił;
Pokój ci! Dłoń ta rany ci nie zada.
O, racz modlitwy mej wysłuchać, Boże!
Wszystkie te włoskie przybory odrzucę,
Wdzieję wieśniaka brytańskiego odzież,
Przeciw tym walcząc, z którymi przybyłem.
Za ciebie umrę, droga Imogeno,
Której mi pamięć każdą chwilę życia
W śmierć zmienia gorzką. Ubogi, nieznany,
Rzucę się śmiało w odmęt niebezpieczeństw,
Bez nienawiści ludzkiej ni miłości.
Większą dziś światu odwagę pokażę,
Niż biedny kubrak spodziewać się każe.
Daj mi, o Boże, siłę Leonatów!
Na mód twych hańbę pokażę ci, święcie,
Cnót więcej w sercu niż blasku na grzbiecie.

(Wychodzi).
SCENA II.
Pole między dwoma obozami.
(Z jednej strony wchodzą: Lucyusz, Jachimo i rzymska armia, z drugiej armia brytańska, za nią Leonatus Postumus w ubiorze biednego żołnierza. — Obie armie przechodzą scenę i wychodzą. — Wchodzą: Jachimo i Postumus, walcząc; Postumus zwycięża i rozbraja Jachima, potem wybiega).

Jachimo.  Uczucie winy męstwo mi odbiera.
Rzuciłem potwarz na ziemi tej panią,
A wiatr wiejący nad jej dzielnicami,
Jakby na pomstę, siły me unosi;
Inaczej bowiem natury wyrzutek,
Wiejski ciemięga, w mem własnem rzemiośle
Jakby nade mną mógł dziś tryumfować?
Rycerski honor w ten broniony sposób,
Nie jest honorem ale pośmiewiskiem.
Jeśli nad chłopem górą tu panowie,
Jak chłop ten górą nad Rzymu panami,
Albo się mylę, lub wkrótce świat powie,
Że my pół-ludźmi, a wy pół-bogami (wychodzi).

(Bitwa. Brytańczycy uciekają, Cymbelin pojmany; wbiegają na odsiecz: Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Belaryusz.  Stój! stój! korzystne tu jest stanowisko;
Wąwóz zajęty; nic nam nie zagraża,
Jak nasze własne, nikczemne tchórzostwo.
Gwideryusz  i Arwiragus. Stój! stój! a bij się!

(Wbiega Postumus i pomaga Brytańczykom, odbijają Cymbelina i wychodzą. Wchodzą: Lucyusz, Jachimo, Imogena).

Lucyusz.  Uciekaj, chłopcze, ratuj twoje życie!
Od przyjaciela przyjaciel tu ginie,
I wszędzie nieład wielki, jakby wojna
Z zawiązanemi biegała oczyma.
Jachimo.  To sprawa nowo przybyłych posiłków.
Lucyusz.  Potrzeba nagle dziwny obrót wzięła:
Pchnijmy rezerwy, lub musim uciekać.

(Wychodzą).
SCENA III.
Inna część placu boju.
(Wchodzą: Postumus, brytański Pan).

Pan.  Przychodzisz z miejsca, gdzie stawiono opór?
Postumus.  Tak jest. Ty, widzę, od tych, co pierzchnęli.
Pan.  Prawda.
Postumus.  Nie myślę robić ci wyrzutów;
Wszystko przepadło, gdy Bóg nas wyzwolił.
Król już od swoich odcięty był skrzydeł,
Już armii naszej środek przełamany
Poszedł w rozsypkę; wszystko się rzuciło
Ku ciasnym w górach wąwozom strwożone,
Gdy nieprzyjaciel, w gorącej pogoni,
Więcej miał ofiar niż ofiarnych nożow;
Łakomy rzezi, jednych trupem walił,
Niejeden upadł ledwo szablą tknięty,
A wielu sama trwoga powaliła.
Wkrótce też przejście było zawalone,
Trupami z tyłu zabitych żołnierzy,
Lub żywym murem tchórzów ocalonych
Na wieczną hańbę.
Pan.  Gdzie wąwóz ten leży?
Postumus.  Przy placu boju. Sama już natura
Dała mu rowy i przedpiersień z trawy.
Zrozumiał wagę tego stanowiska
Podeszły wojak, co niedarmo żywił
Przez długie lata długą siwą brodę,
Gdy taką oddał ojczyźnie usługę.
Zajął więc wąwóz; przy nim dwóch wyrostków,
Których wiekowi nie miecz zakrwawiony,
Aleby raczej przystały palcaty,
Z twarzą do maski, bielszą niż oblicza,
Które zalotność lub skromność osłania.
Tam stał i wołał do uciekających:
„Sarny brytańskie, nie męże tak giną!
Kto kroku cofnie, niech do piekła idzie!

Stójcie! lub będziem dla was Rzymianami!
Gdy jak bydlęta śmierci unikacie,
Tu was wykłujem jak w jatkach bydlęta!
Stójcie! bo dla was jedynym ratunkiem
Odwrócić czoła i z wrogiem się spotkać“.
Ci trzej, w uczynku jakby trzy tysiące —
Gdzie wszystko pierzcha, tam trzech nieulękłych
Za armię stoi — jednem stój! stój! słowem
A bardziej męstwa szlachetnym przykładem,
Zdolnym na lancę kądziel nawet zmienić,
Blade oblicza znów krwią ozłocili,
Zbudzili czucie wstydu i honoru.
Ci, co stchórzyli tylko za przykładem,
(Ten zbrodniarz tylko, co pierwszy tył daje),
Spojrzeli znowu na rzymskie zastępy,
Jak lew na strzelców pogląda oszczepy.
Wróg się też wstrzymał, zaczął ustępować,
Pierzchnął nakoniec. Jak kurczę uciekał
Tam, gdzie przed chwilą sunął się jak orzeł;
Zwycięzcy krokiem przemierzone pola,
Teraz, spłoszony, mierzył jak niewolnik;
Nasi zaś tchórze (jak resztki żywności
W długiej podróży), są naszem zbawieniem;
Gdy im zwycięstwa odchylono wrota,
Ha, z jakim ogniem puścili się w pogoń
Po trupach, rannych, po karkach przyjaciół,
Jakby niesieni falą niewstrzymaną!
Z dziesięciu, których wprzód jeden wróg gonił,
Każdy dwudziestu trupem teraz ściele;
Ten, co przed chwilą bez oporu ginął,
Przebiega teraz pola jak pogromca.
Pan.  Dziwne przemiany! Starzec, dwoje chłopiąt,
I ciasny wąwóz!
Postumus.  O, tylko się nie dziw!
Widzę, że wolisz podziwiać, co słyszysz,
Niż rodzić dziwy. Czy masz czasem chętkę
O tych wypadkach rymy składać śmieszne?
Przyjdę ci w pomoc. Jak ci się te zdają:

„Wąwóz i starzec-dziecko a z nim dwoje dzieci,
Zbawili Brytańczyków od rzymskiej zamieci“.
Pan.  O, nie gniewaj się tylko!
Postumus.  Minąłbym się z celem,
Bo kto zmiata przed wrogiem mym jest przyjacielem;
Jeśli się przy nim zwykły obyczaj ostoi,
Jak od wroga, ucieknie od przyjaźni mojej.
Zrobiłeś, widzę, ze mnie wierszokletę.
Pan.  Gniewasz się? Bądź zdrów! (wychodzi).
Postumus.  I znowu ucieka!
To pan! o zgrozo! być na placu boju,
A pytać drugich, co tam za nowiny!
Jakby dziś wielu honor swój oddało,
By tylko nędzny kadłub swój ocalić!
Niejeden zginął, co w tej myśli pierzchnął,
A ja, jak w mojej zaklęty niedoli,
Nie mogłem znaleźć śmierci na tem polu,
Gdziem słyszał jęki i ciosy jej widział.
Czy to nie dziwy, że tak szpetny potwór
W słodkich się słowach, miękkich kryje łożach,
Lub uczt kielichach; tam sług więcej liczy,
Niż między nami, co miecz jego nosim
Wśród bitw zajadłych? Lecz znajdę go przecie.
Walczyłem dotąd w sprawie Brytańczyków,
Teraz do rzymskich wracam znowu pułków;
Nie myślę walczyć, pozwolę się zabrać
Pierwszemu, co mnie spotka żołdakowi.
Za krwi potoki przez Rzymian wylane,
Krwawa być musi Brytańczyków zemsta.
Śmierć jedna wszystkie moje skończy męki,
A nie dbam z której dosięgnie mnie ręki;
Dziś dla mnie życie żadnej nie ma ceny,
Chcę je poświęcić dla mej Imogeny!

(Wchodzi dwóch brytańskich Dowódców i Żołnierze).

1 Dowód.  Dzięki ci, Boże! Lucyusz jeńcem naszym.
Mówią, że starzec i jego synowie
Byli anieli.
2 Dowód.  Walczył z nimi czwarty,

W chłopskiej siermiędze.
1 Dow.  I ja tak słyszałem,
Ale nie można żadnego z nich znaleźć. —
Stój! Kto ty jesteś?
Postumus.  Żołnierz jestem rzymski,
Któryby głowy nie uchylał teraz,
Gdyby odpowiedź w swych znalazł kolegach.
2 Dow.  Bierzcie go! Noga rzymska się nie wymknie,
Aby tam zanieść nowiny, powiedzieć,
Jakie tu kruki dziobały ich trupy.
Chełpi się z czynów, jakby co dostojne,
A więc do króla prowadźcie junaka.

(Wchodzą: Cymbelin, Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus, Pizanio i Jeńcy rzymscy. Dowódcy przedstawiają Postuma Cymbelinowi, który go oddaje Stróżowi więzienia).
SCENA IV.
Więzienie.
(Wchodzą: Postumus i dwaj Stróże).

1 Stróż.  Z tej tu obory nikt się nie wykradnie.
Szczyp teraz trawę, jeśli ją tu znajdziesz,
2 Stróż.  I jeśli znajdziesz potrzebny apetyt. (Wychodzą Stróże).
Postumus.  Witaj, więzienie, do wolności drogo!
Przenoszę los mój nad los podagryka,
Co woli jęczeć wśród wiecznych boleści,
Niż z rąk lekarza najlepszego — śmierci
Przyjąć lekarstwo i cierpienia skończyć.
Sumienie moje! cięższe nosisz pęta,
Niż ręce moje albo moje nogi.
Daj mi klucz skruchy, Boże miłosierny,
Bym wrota wiecznej wolności otworzył!
Czy to wystarczy, że za grzech żałuję?
Żal dzieci ziemskich gniew ojców łagodzi;
Miłosierniejszy jest ojciec niebieski.
Jeżeli muszę skruchy akt odprawić,
Gdzież lepsze miejsce jak ciemne więzienie,

Nie przymuszone, ale dobrowolne?
Na mej wolności zapłatę, o Boże!
Nie żądaj więcej nad to, co posiadam,
Boś litościwszy od nikczemnych ludzi,
Którzy od swego dłużnika bankruta
Biorą ćwierć, szóstą lub dziesiątą cząstkę,
A dają resztę, by się znów odgrzebał.
Tego nie żądam: zabierz moje życie
Za drogie życie mojej Imogeny;
Choć mniej jest warte, zawsze to jest życie
Twojej potęgi stemplem naznaczone.
Ludzie nie ważą każdego pieniążka,
I lżejszy biorą przez stempla szacunek;
Przyjm, to co daję, boć twój stempel nosi.
Jeśli, o Boże! przyjmiesz ten rachunek,
Zabierz me życie i skrusz moje pęta.
A teraz z tobą, droga Imogeno,
W milczeniu będę prowadził rozmowy (usypia).

(Uroczysta muzyka. Wchodzą, jak widzenie, Sycyliusz Leonatus, ojciec Postuma, starzec w rycerskiem ubraniu, prowadząc za rękę podeszłą matronę, swoją małżonkę, a matkę Postuma; za nimi postępują dwaj młodzi Leonaci, bracia Postuma z ranami odniesionemi w bitwie, w której polegli. Otaczają śpiącego Postuma).

Sycyliusz.  Przestań, Jowiszu, na ziemskie muchy
Ciskać pioruny z twej dłoni,
Sróż się na Marsa, sróż na Junonę,
Co cię zazdrością swą goni
I zemsty szuka.
Syna, któregom nigdy nie widział,
Jakież było przewinienie?
Zamknąłem oczy, gdy w łonie matki
Czekał na czasów spełnienie.
Wszak jesteś ojcem sierót, o panie!
Jak ojciec mojej sieroty,
Tarczą od niego twoją winieneś
Odpierać trosk ziemskich groty.
Matka.  Ani Lucyna w pomoc mi przyszła,
I w ciężkiej skonałam męce;
Syn mój z mojego wydarty łona

W swych wrogów płacząc wpadł ręce,
Godny litości.
Sycyliusz.  Łaską natury wyrósł młodzieniec
Swoich godny antenatów,
I świat mu przyznał, że nieodrodnym
Był dziedzicem Leonatów.
1 Brat.  A gdy nakoniec dojrzał na męża,
Jak jest ta ziemia szeroka,
Nikt się z nim drugi równać nie ważył
I nikt Imogeny oka
Nie ściągnął, sądzić zdolnej najlepiej,
Gdzie była godność wysoka.
Matka.  Czemu ułudnym zwiedziony ślubem
Był z grodu przodków wyparty,
Dzisiaj się tułać musi po świecie
Okrutnie z objęć wydarty
Swej Imogeny?
Sycyliusz.  Czemuś pozwolił, aby się spotkał
Z Jachimem, Italii gadem,
Który mu duszę zatruł szlachetną
Niesłusznej zazdrości jadom,
I cnotę zdrady zrobiłeś łupem,
Bolesnym światu przykładem?
2 Brat.  Dlatego z cichych wstaliśmy grobów
Rodzice i ja z mym bratem,
My, cośmy legli w obronie kraju
Nieprzyjacielskim bułatem,
By wierność naszą dla Tenancyusza
Krwią naszą stwierdzić przed światem.
1 Brat.  Tak wiernie służył Cymbelinowi
Postumus we krwi i pocie;
Czemuś odroczył, o! królu bogów,
Zapłatę należną cnocie,
Pozwolił, aby wzór cnót rycerskich
Cierpiał w wygnania sromocie?
Sycyliusz.  Otwórz z kryształu okna i spojrzyj,
Przestań potężną prawicą
Na ród szlachetny, na ród rycerski

Miotać gromów błyskawicą!
Matka.  Przestań na biedne, niewinne dziecię
Spoglądać gniewną źrenicą!
Sycyliusz.  Z marmurowego wyjrzyj pałacu,
Ulżyj, lub w ciężkiej potrzebie
Przed jasny synod bogów Olimpu
Zaniesiem skargę na ciebie!
2 Brat.  Ulżyj, lub pójdziem sprawiedliwości
W innem domagać się niebie!

(Zlatuje Jowisz wśród piorunów i błyskawic na orle, ciska piorun; Duchy padają na kolana).

Jowisz.  Milczcie, nikczemne duchy ziemskie, co zuchwale
Przeciw bogu piorunów miotać skargi śmiecie,
Bogu, co na Olimpie w swej potęgi chwale
Błyskawicą i grzmotem strach sieje po świecie!
Wróćcie na Elizejskie pola, biedne cienie,
Na łąki wiecznych kwiatów okryte dywanem,
Bo nie waszą jest troską ludzi przeznaczenie:
Ich smutków i radości Jowisz tylko panem.
Wybranych tylko moich ciężar trosków gniecie,
Bo tem słodszy spoczynek, im cięższa jest praca.
Dłoń moja z morza cierpień wasze wyrwie dziecię;
Koniec prób się przybliża i szczęście już wraca.
Pod gwiazdą moją syn wasz światło ujrzał słońca,
I żonę w mej świątyni moją pojął sprawą;
Imogena go czeka u prób jego końca,
Łzy będą tylko nowych rozkoszy zaprawą.
Teraz na piersiach jego połóżcie tę kartę,
Wyrok jego przeznaczeń stoi tam wyryty;
A skończcie wasze krzyki, bo skargi uparte
Wywołać mogą płomień gniewu mego skryty.
Orle mój, wracaj teraz na Olimpu szczyty!

(Unosi się do góry).

Sycyliusz.  Wśród grzmotów zstąpił, a oddech niebieski
Zapach siarczany na około rozlał,
I orzeł zleciał, jakby chciał nas deptać.
Kiedy powracał do nieba, zostawił
Woń rozkoszniejszą od pól Elizejskich;

Orzeł swe pióra nieśmiertelne muskał,
I dziób swój ostrzył, jak jego zwyczajem,
Kiedy swojego boga widzi radość.
Wszyscy.  Dzięki, Jowiszu!
Sycyliusz.  Bramy marmurowe
Już się zamknęły i bóg już powrócił
Pod dach swojego domu promienisty.
Idźmy szczęśliwi! Idźmy, a bez zwłoki
Wielkie Jowisza spełnijmy wyroki! (Duchy znikają).
Postumus  (budząc się). Śnie, byłeś dziadkiem; spłodziłeś mi ojca,
Stworzyłeś matkę, dałeś mi dwóch braci!
Ale ach! wszystko w jednej znikło chwili!
Umarli szybko, jak się urodzili!
A jam się zbudził. O, biedni nędzarze,
Co rachujecie na potężnych łaskę,
Która snem tylko, jak moje marzenie!
Lecz nie, niejeden o szczęściu nie marzy,
Ani wart szczęścia, a los mu je darzy,
Jak mnie dziś zdarzył ten sen złoty, długi,
Przez miłosierdzie, nie dla mej zasługi.
Jakież to wróżki loch ten nawiedzają?
Książka? Jak piękna! o, bodaj nie była,
Zwyczajem świata, piękniejsza z okładki,
Niż z swojej treści! Różna od dworaków,
Bodaj obietnic swoich nie zawiodła!

(Czyta). „Kiedy lwie szczenię, samo sobie nieznane, nie szukając, znajdzie tchnienie łagodnego powietrza, które je uściśnie; kiedy gałęzie, od okazałego odcięte cedru, przez długie lata umarłe, odżyją, z sędziwym pniem się połączą i odzielenią: wtedy i Postumus skończy swoje cierpienia, Brytania będzie szczęśliwa i zakwitnie w pokoju i obfitości“.

Jeszcze marzenia, lub niby wyrazy,
Które szalony bez myśli powtarza.
Z dwóch rzeczy jedna: lub tu myśli niema,
Lub rozum ludzki myśli tej nie zgadnie.
Do mego życia książka ta podobna,
Więc ją zatrzymam choćby przez sympatyę.

(Wchodzi Stróż więzienia).

Stróż.  Chodź ze mną, mopanku; czyś na śmierć przygotowany?
Postumus.  Przegotowany raczej; a przygotowany od dawna.
Stróż.  Mowa tu o szubienicy; jeśliś i na nią przygotowany, toś niewątpliwie dobrze ugotowany.
Postumus.  Tak więc jeśli dla widzów dobrą będę ucztą, potrawa zapłaci swoje koszta.
Stróż.  Ciężki to dla ciebie rachunek, mój paniczu; ale przynajmniej tę będziesz miał pociechę, że już nikt nie będzie się domagał od ciebie nowej zapłaty; nie będziesz się lękał rachunków po gospodach, które tak często zatruwają odjazd, jak rozweselają przybycie. Przybywasz omdlały dla niedostatku jedzenia, odjeżdżasz, zataczając się dla zbytku picia; markotny, żeś zapłacił za wiele i markotny, żeś zapłacony za wiele; sakiewka i mózg, oboje puste; mózg tem cięższy, że był trochę za lekki, a sakiewka tem lżejsza, że jej ujęto za wiele ciężaru. Otóż dla ciebie skończą się wszystkie te sprzeczności. Jak miłosierny stryczek trzygroszowy! W okamgnieniu sumuje ci tysiące; niema lepszego buchaltera; kwituje ci przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Szyja twoja, paniczu, służy mu za pióro, księgę i liczmany, a nie każe ci długo czekać na pokwitowanie.
Postumus.  Większa dla mnie radość umrzeć, niż żyć dla ciebie.
Stróż.  To prawda, że kto śpi, ten nie czuje bólu zębów. Człowiek jednakże, który ma snem twoim zasnąć, a którego ma oprawca do łóżka rozebrać, zdaje mi się, żeby chętnie pomieniał się na miejsca ze swoim kamerdynerem; bo to jak widzisz, paniczu, nie wiesz, gdzie cię zaprowadzi ta droga.
Postumus.  Jako żywo, mój bracie, wiem doskonale.
Stróż.  To twoja śmierć ma oczy w głowie; nigdy jej tak malowanej nie widziałem. Albo kierują tobą ludzie, którzy udają, że wiedzą; albo sam udajesz, że wiesz to, czego, jestem pewny, nie wiesz; albo na własne ryzyko idziesz się o to wypytać; ale co znajdziesz na końcu drogi, nie sądzę, żebyś kiedy wrócił nam powiedzieć.
Postumus.  Powtarzam ci, mój bracie, że tylko tym zbywa na oczach do kierowania się na drodze, w którą się wybieram, którzy je zamykają dobrowolnie i nie chcą ich używać.
Stróż.  Co za szaleństwo, żeby człowiek używał oczu na wypatrzenie drogi ślepoty; boć ani wątpliwości, że szubienica jest drogą zamkniętych oczu.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Zdejm mu łańcuchy; poprowadź twego więźnia do króla.
Postumus.  Przynosisz dobre nowiny: wołają mnie do wolności.
Stróż.  To się dam powiesić.
Postumus.  A będziesz wolniejszy od stróża więzienia: niema ryglów dla umarłych, (Wychodzą: Postumus i Posłaniec).
Stróż.  Chyba ten człowiek chce pojąć szubienicę za żonę i płodzić młode szubieniczki, bo nigdy jeszcze pochopniejszego nie widziałem. A jednak, na sumienie, są większe od niego łotry, które żyć pragną, choć to Rzymianin; są też między nimi i tacy, co umierają mimo woli, jakbym i ja zrobił, gdybym do ich liczby należał. Chciałbym, żebyśmy wszyscy jednej byli myśli, a myśli uczciwej. Byłaby to wielka klęska dla stróżów więzienia i szubienic! Mówię przeciw własnemu interesowi; ale i moje życzenie ma także swoje dogodności (wychodzi).

SCENA V.
Namiot Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus, Pizanio, Panowie, Oficerowie i Służba).

Cymbelin.  Zrządzeniem bogów tronu mego zbawcy,
Stańcie przy boku moim. Ja boleję,
Że niema śladu biednego żołnierza,
Który tak dzielnie z wrogiem naszym walczył,

Złote kirysy łachmanami wstydził,
Tarcze wyprzedzał piersiami nagiemi!
Kto mi go znajdzie, ten szczęśliwy będzie,
Jeżeli może szczęśliwym go zrobić
Królewska łaska.
Belaryusz.  Nigdy nie widziałem
Tyle dzielności w tak biednem stworzeniu,
Rycerskich czynów w tym, który z pozoru
Żebraka tylko zdał się zapowiadać.
Cymbelin.  Ni wieści o nim?
Pizanio.  Darmo go szukano
Między trupami, między żyjącymi:
Przepadł bez śladu.
Cymbelin.  Z wielkim moim żalem
Jestem dziedzicem należnej mu płacy;
Więc ją do waszej dodam; wy jesteście
Ramieniem, sercem i mózgiem Brytanii,
Która, wyznaję, wam swe życie winna.
Czas teraz spytać, skąd tu przybywacie.
Belaryusz.  Jesteśmy szlachtą w Kambryi urodzoną;
Chełpić się z czego więcej zabraniają
Prawda i honor; mogę tylko dodać,
Żeśmy uczciwi.
Cymbelin.  Ugnijcie kolana;
Na mych rycerzy pasowani wstańcie.
Towarzyszami mianuję was mymi,
Dodam zaszczyty zasług waszych godne.

(Wchodzą: Korneliusz i Panie).

Twarze ich, sprawy zwiastują mi ważne.
Czemu nasz tryumf z tym witacie smutkiem?
Twarz ta Rzymianom dziś tylko przystoi.
Korneliusz.  Witam cię, królu! Szczęście twe zatruje
Moja wiadomość: królowa umarła.
Cymbelin.  Komuż wiadomość taka mniej przystoi
Niż lekarzowi? A jednak wiem dobrze,
Lekarstwo może życie nam przedłużyć,
Lecz śmierć, na końcu, weźmie i lekarza.
Jakże skończyła?

Korneliusz.  Jak żyła — w szaleństwie.
Okrutną była dla świata za życia,
W śmierci dla siebie była okrutniejszą.
To, co wyznała, gdy każesz, powtórzę,
A jej niewiasty, jeśli się omylę,
Mój błąd naprawią, bo ze łzami w oczach
Były przytomne w chwili jej konania.
Cymbelin.  Opowiedz wszystko.
Korneliusz.  Naprzód nam wyznała,
Że nie kochała nigdy twej osoby,
Lecz twoją wielkość; poślubiła godność,
Twej królewskości była tylko żoną,
Ale się twoją brzydziła osobą.
Cymbelin.  Ona jedynie wiedzieć o tem mogła.
Gdyby przy śmierci tego nie wyznała,
Ustom jej własnym wiarybym odmówił.
Prowadź rzecz dalej.
Korneliusz.  Że córka twa, królu,
Którą się zdała tak gorąco kochać,
W oczach jej była zjadliwym niedźwiadkiem,
Żeby jej życie, gdyby nie ucieczka,
Sama zadaną wydarła trucizną.
Cymbelin.  Czart niezgłębiony! Kto zgadnie kobietę?
Czy na tem koniec?
Korneliusz.  Są rzeczy straszniejsze.
Miała dla ciebie śmiertelną truciznę,
Co się twem życiem zwolna miała karmić,
Żyłkę po żyłce w ciele twem zabijać;
Myślą jej było, w tej powolnej śmierci,
Czuwaniem, płaczem i pocałunkami
Wszystkie potęgi twojej podbić duszy,
Uwikłanego w tę matnię nakłonić,
Żebyś jej syna za następcę uznał.
A kiedy dziwne zniknięcie Klotena
Pokrzyżowało wszystkie jej zamiary,
Rozpacz bezwstydną duszę jej posiadła:
Na przekor niebu i na przekor ludziom,
Wyznała wszystko, żałowała tylko,

Że swoich knowań nie mogła dokonać,
I w bezpokutnej skonała rozpaczy.
Cymbelin.  I wy to wszystko słyszałyście także?
1 Pani.  Wszystko, mój królu.
Cymbelin.  To nie ócz mych wina,
Bo była piękną; ani wina uszu,
Które słuchały pochlebstw jej fałszywych;
Ni serca, które pozorom wierzyło:
Byłoby raczej grzechem jej nie ufać.
Lecz, córko moja, ty możesz powiedzieć,
Że to szaleństwem z mojej było strony,
Które ty swojem stwierdziłaś cierpieniem.
Zlituj się, Boże, i napraw me błędy!

(Wchodzą: Lucyusz, Jachimo, Wróżbiarz i inni rzymscy Jeńcy, pod strażą, za nimi Postumus i Imogena).

Nie po daninę przychodzisz, Kajuszu;
Brytańska szabla zdarła traktat stary,
Chociaż niejednej kosztem dzielnej duszy.
Poległych dzieci, by ojców ukoić,
Żądają śmierci wszystkich rzymskich jeńców;
Do ich życzenia przychylam się także.
Więc się gotujcie na śmierć.
Lucyusz.  Pomyśl, królu,
Jak losy wojny zmienne są na ziemi:
Zwycięstwo dał wam szczęśliwy przypadek.
Gdyby usiadło na naszych sztandarach,
Ze krwią ostygłą po ogniach potrzeby
Jeńcomby naszym miecz zemsty nie groził.
Ale jeżeli bogów taka wola,
Jeśli śmierć naszym musi być okupem,
Niech i tak będzie: jesteśmy gotowi,
Rzymianie, umrzeć śmiercią Rzymian godną,
Bo Cezar żyje i resztę obmyśli.
Oto jest wszystko, co się do mnie ściąga.
Teraz o jedną tylko proszę łaskę:
Ten paź mój młody w Brytanii się rodził,
Daruj mu życie, przyjm za niego okup.
Nigdy pan nie miał wierniejszego sługi.

Wierny i tkliwy jak mamka dla dziecka;
Niech swą zasługą me poprze błagania:
Pokornej prośby nie odrzucaj, królu.
Nigdy nikogo z twoich nie pokrzywdził,
Chociaż był wiernym sługą Rzymianina.
Ocal go, królu, a krwi mojej nie szczędź.
Cymbelin.  Twojego pazia widziałem już kiedyś;
Nie są mi obce twarzy jego rysy.
Chłopcze, spojrzeniem kupiłeś me względy.
Jesteś już moim. Sam nie wiem dlaczego
Mówię: żyj, chłopcze, a za twoje życie,
Nie dziękuj panu twojemu; żyj, chłopcze,
Proś Cymbelina, o jaką chcesz łaskę,
Byle mnie godną, korzystną dla ciebie,
Wszystko otrzymasz, choćbyś nawet prosił
O życie jeńca najszlachetniejszego.
Imogena.  Pokorne dzięki składam ci, o panie.
Lucyusz.  Nie żądam, abyś prosił o me życie,
Choć wiem, że będziesz prosił dobry paziu.
Imogena.  Nie, nie, niestety! Są ważniejsze sprawy.
Spostrzegam przedmiot jak śmierć dla mnie gorzki:
Twe życie niech się, jak może, wywikła.
Lucyusz.  On ze mnie szydzi, z wzgardą mnie opuszcza
Krótkie ten liczy radości godziny,
Co wierzy słowu chłopca lub dziewczyny.
Ale dlaczego stoi tak zmieszany?
Cymbelin.  O co chcesz prosić? Kocham cię serdecznie;
Namyśl się dobrze, nim żądanie powiesz.
Czy znasz człowieka, na którego patrzysz?
Chcesz go ocalić? Czy to jest twój krewny,
Czy twój przyjaciel?
Imogena.  To jest rzymski jeniec,
Nie bliższy dla mnie krewny, niż ja, królu,
Dla ciebie jestem, chociaż, jak twój wasal,
Powinowactwa twego jestem bliższy.
Cymbelin.  Czemu na niego patrzysz tak upornie?
Imogena.  Racz mi dać, królu, chwilę posłuchania,
Wszystko ci powiem.

Cymbelin.  O, z całego serca,
Będę uważny. Powiedz mi twe imię.
Imogena.  Fidele, panie.
Cymbelin.  Jesteś moim paziem,
A ja dla ciebie dobrym będę panem.
Idźmy na stronę; mów ze mną otwarcie.

(Cymbelin i Imogena rozmawiają na stronie).

Belaryusz.  Czyliż to chłopię z martwych nie powstało?
Arwirag.  Jak ziarnko piasku do ziarnka podobne,
Tak on do chłopca o różanych licach,
Co u nas umarł, a zwał się Fidele.
Co myślisz?
Gwider.  Tak jest, nasz umarły ożył.
Belaryusz.  Czekajmy końca. Ani spojrzał na nas.
Dziwne są czasem stworzeń podobieństwa.
Gdyby to on był, przemówiłby do nas.
Gwider.  My go jednakże umarłym widzieli.
Belaryusz.  Cicho, czekajmy.
Pizanio  (na stronie).To jest moja pani;
Gdy ona żyje, mniejsza o świat cały.

(Cymbelin i Imogena wracają na przód sceny).

Cymbelin.  Stań przy mym boku i głośno go pytaj.
(Do Jachima). Zbliż się, odpowiedz na pytania chłopca;
Bądź tylko szczery, lub, na moje berło
I na mój honor królewski przysięgam,
Tortury prawdę od kłamstw twych odwieją.
Mów!
Imogena.  Niech mi szlachcic ten powiedzieć raczy,
Skąd ma ten pierścień?
Postumus  (na stronie).Co jemu do tego?
Cymbelin.  Odpowiedz, jaką otrzymałeś drogą
Ten pierścień, który błyszczy na twym palcu?
Jachimo.  Jeśli nie powiem, męczarnią mi grozisz;
Gdy powiem, twoją będzie to męczarnią.
Cymbelin.  Moją?
Jachimo.  Rad jestem, że mnie przymusiłeś
Do wyznań, które w mych piersiach tajone,
Nieustającą były mnie torturą.

Pierścień ten podłą otrzymałem zdradą;
Do Leonata niegdyś on należał,
Któregoś wygnał, a choć moje słowa,
Ciebie, o królu, głębiej niż mnie dotkną,
Powiem, że nigdy szlachetniejsze serce
Nie biło w piersiach pod nieba sklepieniem.
Mam mówić dalej?
Cymbelin.  Całą wyznaj prawdę.
Jachimo.  Nieporównana córka twoja, panie,
(Myśl sama o niej serce mi zakrwawia,
Rozdziera duszę), przebacz, królu — mdleję.
Cymbelin.  Ma córka? Gdzie jest? O, zbierz wszystkie siły;
Żyj raczej, póki natura pozwoli,
Nimbyś miał umrzeć przed powieści końcem.
Zbierz siły, przemów!
Jachimo.  Niedawnymi czasy,
(Przeklęty zegar, co bił tę godzinę!)
W Rzymie (niech ziemia pałac ten pochłonie!)
Wśród uczty (czemu trucizną nie były
Potrawy, które do ust moich niosłem!)
Dobry Postumus (jak powiem? zbyt dobry,
By się w złych ludzi towarzystwo mieszać,
A i w najlepszych zebraniu najlepszy),
Siedział posępny i słuchał w milczeniu
Uwielbień włoskim sypanych kochankom;
Ich wdziękom, które największego mówcy
Szczytną wymowę robiły jałową;
Kształtom, przy których koślawieć się zdały
Smukłe Wenery, Pallady posągi,
Choć niedościgłe natury utworom;
Postaciom, w których wszystko jest zebrane,
Co mąż w kobiecie uwielbia i kocha;
Urokom, które jak potężny haczyk,
Przez oczy dusze patrzących chwytają —
Cymbelin.  Stoję na węglach. Do rzeczy, do rzeczy!
Jachimo.  Zbyt tylko prędko do rzeczy przystąpię,
Chyba, że pragniesz co najprędzej cierpieć.
Leonat, godny kochanki kochanek,

Przyjął wyzwanie, a nie poniżając
Tych, które nasze wynosiły słowa,
Z całą względnością pewnej siebie cnoty
Swej nam kochanki odmalował obraz,
A gdy słowami w ten obraz wlał duszę,
Przechwałki nasze tylko się zdawały
Naszych kucharek śmiesznem uwielbieniem.
Jak ogłupieli staliśmy i niemi.
Cymbelin.  Tylko do rzeczy!
Jachimo.  Córki twojej czystość,
Mówił nam, była tak niepokalana,
Że przy niej nawet Dyany marzenia
Były gorące, a ja, nieszczęśliwy,
Zacząłem wątpić o jego pochwałach;
Poszedłem w zakład (stos złota z mej strony,
A z jego strony ten kosztowny kamień,
Który na palcu swym nosił dostojnym),
Że w jej komnacie miejsce jego zajmę
I pierścień wygram honoru jej kosztem.
On, godny rycerz, a cnoty jej pewny,
Którą sprawdziłem, chętnie przyjął zakład,
Jakby go przyjął, choćby w swym pierścieniu
Nosił karbunkuł z koła Apollina,
Bo mógłby nawet przyjąć bez obawy,
Gdyby i wozu całego miał wartość.
Więc do Brytanii ruszyłem co prędzej;
Na dworze twoim widziałeś mnie, królu,
Tam mnie twa czysta nauczyła córka,
Jak nieskończona istnieje różnica
Między miłością a między rozpustą.
Ale gdym stracił nadzieję, nie żądzę,
Włoski mój dowcip w waszej tępszej ziemi
Wynalazł środki podłe lecz skuteczne.
Dzięki tym środkom, do Włoch powróciłem
Z takim zasobem pozornych dowodów,
Że rozum stracił szlachetny Leonat.
Wiarę w jej cnotę potrafiłem zabić.
Gdym mu opisał obicie komnaty,

Gdy bransoletkę mu tę pokazałem,
(Przez jaki fortel z jej ściągniętą ręki!)
Gdym znaki ciała tajemne opisał,
Musiał uwierzyć, że węzeł czystości
Pod mojej ręki zerwał się dotknięciem.
Potem — dziś nawet zda się, że go widzę —
Postumus  (występując na przód sceny).
Ha, tak jest, widzisz, ty włoski szatanie!
O, ja szalony, łatwowierny głupiec,
Morderca, złodziej! Niechaj spadną na mnie
Wszystkie męczarnie w piekle czekające
Na zbrodnie przeszłe, obecne i przyszłe!
Dajcie mi stryczek, nóż albo truciznę!
Gdzie sprawiedliwy sędzia i trybunał!
Najwymyślniejsze każ przynieść tortury,
Bo mój uczynek uszlachetnia teraz
Wszystko, czem dotąd brzydzili się ludzie.
Jestem Leonat, córki twej zabójca!
Nie, podle kłamię, tylko ją kazałem
Świętokradzkiemu zabić złodziejowi,
Nikczemnikowi mniejszemu od siebie.
A ona była cnót wszystkich świątynią,
Ba! cnotą samą. Plujcie teraz na mnie
I kamieniami, błotem mnie obrzućcie,
Szczujcie mnie psami; każdy odtąd zbrodniarz
Niech się nazywa Postumus Leonat,
Bo wszystka zbrodnia lżejsza jest od mojej!
O, Imogeno! ty moja królowo!
Ty żono moja i życie ty moje!
O, Imogeno!
Imogena.  Uspokój się, panie,
Słuchaj mnie —
Postumus.  Jakto? czy szydzić chcesz ze mnie?
Zuchwały paziu, oto płaca twoja!

(Uderza ją, Imogena upada).

Pizanio.  Przebóg, ratujcie mą i waszą panią!
O, Leonacie, nie wprzódy lecz teraz
Własną zabiłeś ręką Imogenę.

O pani moja!
Cymbelin.  Czy świat się przewraca?
Postumus.  Skąd mi ten zawrót?
Pizanio.  Zbudź się, pani moja!
Cymbelin.  Jeśli to ona, to widzę, radością
Bóg mnie chce zabić.
Pizanio.  Budzi się. O, pani!
Imogena.  Precz z moich oczu, niebezpieczny sługo!
Ty mi zadałeś truciznę, oddechem
Twym nie zatruwaj książąt obecności.
Cymbelin.  Głos Imogeny!
Pizanio.  Niechaj, pani moja,
Siarczany ogień z nieba na mnie spadnie,
Jeślim nie myślał, dając ci pudełko,
Że ci kosztowne wręczyłem lekarstwo,
Którem otrzymał z własnych rąk królowej.
Cymbelin.  Czy nowa zbrodnia?
Imogena.  To była trucizna.
Korneliusz.  Ha, zapomniałem, królu, ci powtórzyć
Jednego jeszcze zeznania królowej,
Które niewinność człeka tego stwierdzi.
„Jeśli Pizanio, rzekła, da swej pani,
Co z mej wziął ręki jak kosztowny kordyał,
Tem ją otruje, czem szczura struć można“.
Cymbelin.  Co się to znaczy?
Korneliusz.  Często mnie królowa
Nagliła, bym jej zaprawiał trucizny,
Dając za powód, że się chce nauczyć,
Jakie ich skutki, na podłych stworzeniach,
Na psach lub kotach. Lecz ja, niespokojny,
Z obawy jakich myśli niebezpiecznych,
Dałem jej proszek, który po zażyciu
Siły żywotne zawieszał na chwilę;
Lecz odrętwiała natura niebawem
Do swej właściwej powracała siły.
Czy wzięłaś proszki?
Imogena.  Tak myślę, przez chwilę
Byłam umarła.

Belaryusz.  Teraz, moje chłopcy,
Wszystko jest jasne.
Gwider.  To nasz jest Fidele!
Imogena.  Czemu twą ślubną odepchnąłeś żonę?
Pomyśl, że stoisz na urwisku skały,
I pchnij mnie w przepaść (ściska go).
Postumus.  Wiś tak, duszo moja,
Jak owoc, póki drzewo to nie umrze.
Cymbelin.  Dziecię, krwi moja, jakto, czy tej sceny
Ja niemym tylko świadkiem mam pozostać?
O, przemów do mnie!
Imogena  (klęka).Błogosław mi, ojcze!
Belaryusz  (do Gwid. i Arw.). Nie ganię, żeście kochali to chłopię —
Były powody.
Cymbelin.  Łzy z mych ócz ciekące
Niechaj dla ciebie świętą będą wodą! —
Umarła matka twoja, Imogeno.
Imogena.  Boleję nad tem.
Cymbelin.  Występna niewiasta!
Jej to jest dziełem, że się tutaj, córko,
W tak dziwny sposób spotykamy z sobą.
Jej syn, nie wiemy, jak i gdzie się podział?
Pizanio.  Minęła trwoga, powiem teraz prawdę:
Gdy pani moja dwór twój opuściła,
Kloten z dobytą wleciał do mnie szablą,
Śmiercią mi straszną groził zapieniony,
Jeśli nie powiem, jaką poszła drogą.
Miałem przypadkiem list pana w kieszeni,
Ten list go pognał w góry blizko Milford,
By jej tam szukać, w pana mego sukniach,
Które mu wydać byłem przymuszony.
Klął się, że honor pani mojej wydrze.
Co potem zaszło, nie umiem powiedzieć.
Gwider.  Ja skończę powieść: ja go tam zabiłem.
Cymbelin.  Uchowaj Boże! Nie chciałbym, młodzieńcze,
Aby w nagrodę twojej waleczności,
Z ust mych surowy wypaść musiał wyrok.
Dzielny młodzieńcze, słowa twe odwołaj.

Gwider.  Co powiedziałem, królu, to zrobiłem.
Cymbelin.  To był królewicz.
Gwider.  Lecz bardzo niedworny,
Nic królewskiego w swoich nie miał ustach.
Wyzwanie jego w takich było słowach,
Że gdyby tak mi morze zaryczało,
Morzebym chłostał. Uciąłem mu głowę:
Dziękuję Bogu, że tutaj go niema,
Aby podobną powieść o mnie prawić.
Cymbelin.  Żal mi; twój własny potępił cię język.
Co prawo każe, wypełnić się musi:
Śmierć twoją karą.
Imogena.  Kadłub ten bez głowy,
Za mego męża wzięłam resztki.
Cymbelin.  Straże,
Wiedźcie do turmy związanego więźnia.
Belaryusz.  Wstrzymaj się, królu! mąż ten wart jest więcej
Niż człowiek, który z ręki jego zginął.
On swoim rodem jest ci równy, królu,
Sam jeden więcej niż Klotenów pułki
Usług ci oddał. (Do Straży) Zostawcie go wolno:
Nie do łańcuchów zrodzone te ręce.
Cymbelin.  Stary żołnierzu, czy chcesz twe zasługi
Jeszcze należnej pozbawić nagrody,
Wściekłość mą budząc? Co! Równy mi rodem?
Arwirag.  Mówiąc to, zbyt się posunął daleko.
Cymbelin.  Ty umrzesz za to!
Belaryusz.  Wszyscy trzej umrzemy,
Lecz wprzód dowiodę, że dwóch między nami
Są, czem ich moje ogłasza zeznanie.
Zmuszony jestem, dzieci, z mojej strony
Wyjawić prawdę niebezpieczną dla mnie,
Ale, być może, dla was upragnioną.
Arwirag.  Niebezpieczeństwo twoje jest i naszem.
Gwider.  Jak dobro nasze, jego także dobrem.
Belaryusz.  Dobrze więc! Królu, miałeś poddanego
Na twoim dworze, nazwiskiem Belaryusz.
Cymbelin.  Wiem, był to zdrajca z moich ziem wygnany.

Belaryusz.  On się doczekał siwizny tej, królu:
Wygnany, prawda; lecz dlaczego zdrajca,
Nie wiem.
Cymbelin.  Hej, straże, precz z nim do więzienia!
Od śmierci cały świat cię nie uchowa.
Belaryusz.  Miarkuj się, królu. Wprzód musisz mi spłacić
Wszystkie twych synów koszta wychowania,
A gdy odbiorę należną mi sumę,
Możesz ją potem, królu, skonfiskować.
Cymbelin.  Za wychowanie synów mych?
Belaryusz.  Uklękam,
Bom za daleko mą posunął śmiałość;
Nie wstanę, póki nie wzniosę mych synów;
Potem starego ojca nie oszczędzaj.
Dwaj ci młodzianie, choć mnie ojcem zowią,
Potężny królu, memi dziećmi nie są:
To krew jest twoja, z lędźwi twoich wyszli.
Cymbelin.  Co? Dzieci moje?
Belaryusz.  Tak jest, dzieci twoje,
Tak pewno, jak ty ojca twego synem.
Ja, stary Morgan, jestem ten Belaryusz,
Którego niegdyś zrobiłeś banitą;
Twa samowola była moją zbrodnią,
Moją jedyną zdradą, karą moją;
Moim występkiem były moje krzywdy.
Dwóch królewiczów, bo to dzieci twoje,
Przez lat ostatnich dwadzieścia chowałem,
Co sam umiałem, tegom ich nauczył,
A sam widziałeś, królu, co umieją.
Po mem wygnaniu, przez moje namowy
Wykradła dzieci mamka Eryfila,
Którą w zapłatę pojąłem za żonę.
Kara przed zdradą, zdradę podszepnęła.
Im ci dotkliwszą strata dzieci była,
Tem lepiej celu kradzieży dosiągłem.
Ale ci teraz wracam twoich synów,
A sam dwóch słodkich tracę towarzyszy.
Błogosławieństwo z wysokiego nieba

Niechaj na głowy ich spadnie jak rosa!
Godni są bowiem cnoty swojej blaskiem
Na firmamencie jak dwie błyszczeć gwiazdy.
Cymbelin.  Płaczesz i mówisz. Przez was trzech oddane
Od słów są twoich dziwniejsze usługi.
Straciłem dzieci; gdy je w nich znajduję,
Jakżebym synów godniejszych miał żądać?
Belaryusz.  Lecz słowo jeszcze: to jest twój Gwideryusz,
Którego dotąd zwałem Polidorem,
A ten mój Kadwal twym jest Arwiragiem.
Młodszy, w kosztowny płaszcz był owinięty,
Własną królowej haftowany ręką;
Płaszcz ten na dowód mogę ci pokazać.
Cymbelin.  Gwideryusz dziwny nosił znak na szyi,
Czerwoną gwiazdkę.
Belaryusz.  Zobaczysz ten stempel
Mądrej natury wyciśnięty ręką,
Aby o jego świadczyć tożsamości.
Cymbelin.  Więc mi się troje bliźniąt urodziło?
Nie, nigdy matka nie była szczęśliwszą
Przy rozwiązaniu. Błogosław wam, Boże,
Gdy z orbit waszych tak dawno wyrwani,
Wracacie znowu, aby w nich panować!
Lecz ty królestwo tracisz, Imogeno.
Imogena.  Nie, powiedz raczej: wygrywam dwa światy.
O, drodzy bracia, znalazłam was przecie!
Wyznajcie tylko, żem prawdomowniejsza:
Gdym siostrą była, zwaliście mnie bratem,
A ja was braćmi, boście braćmi byli.
Cymbelin.  Czyście już kiedy spotkali się razem?
Arwirag.  Tak jest.
Gwider.  A miłość rosła między nami,
Póki się martwym nie zdała nam trupem.
Korneliusz.  Przez kordyał ręką królowej zaprawny.
Cymbelin.  Cudowny instynkt! Kiedyż całą powieść
Usłyszę od was? To groźne skrócenie,
Zda mi się w dziwne bogate gałęzie,
A każdej chciałbym dokładnie się przyjrzeć.

Jak i gdzie żyłaś? Przez jakie wypadki
Rzymskiemu służyć przyszło ci jeńcowi?
Jak po spotkaniu z braćmi się rozstałaś?
Czemu tajemnie dwór mój opuściłaś?
I was chcę znowu pytać, jaki powód
W zamęt potyczki nagle was wprowadził?
I tysiąc innych tłómaczeń wymagać
O waszych losach, o waszych przygodach.
Lecz nie po temu ni czas, ani miejsce.
Patrzcie, jak Postum zapuścił kotwice
W swą Imogenę; patrzcie, jak z jej źrenic
Lecą niewinne spojrzeń błyskawice,
Na niego, na mnie, braci, na jej pana,
Wszystkich radości oblewają falą;
We wszystkich widać radości tej odblask.
Czas dymem ofiar napełnić świątynie. (Bo Belaryusza).
Tyś mi jest bratem i zawsze nim będziesz.
Imogena.  A moim ojcem. Dzięki twej pomocy
Mogłam tej szczęsnej doczekać się chwili.
Cymbelin.  Radością wszystkich serca przepełnione
Prócz naszych jeńców; ale szczęście nasze
I jeńcy nasi niechaj z nami dzielą.
Imogena  (do Lucyusza). Jeszcze ci służyć będę, dobry panie.
Lucyusz.  Bóg ci błogosław!
Cymbelin.  Zgubiony ten żołnierz,
Co tak odważnie walczył z wami razem,
Jakąby tego miejsca był ozdobą,
Jakiem królewskiej świadectwem wdzięczności!
Postumus.  Ja tym żołnierzem, jam w chłopskiej siermiędze
Walczył przy boku trzech tych bohaterów.
Ubiór zamiarom moim odpowiadał.
Że to ja byłem, przyświadcz mi, Jachimo,
Jam cię powalił, a mogłem cię zabić.
Jachimo  (klęka). I znów upadam, a teraz sumienie,
Jak wprzód twa siła, zgina mi kolana.
O, weź to życie, stokroć ci należne!
Lecz weź wprzód pierścień, weź wprzód bransoletkę,
Własność księżniczki z wszystkich najwierniejszej.

Postumus.  Nie klęcz przede mną, mej nad tobą władzy
Na to używam, aby cię ocalić,
A mojej zemsty, aby ci przebaczyć.
Żyj, a z innymi postępuj uczciwiej!
Cymbelin.  Szlachetny wyrok: zięć przykład mi daje;
Dziś hasłem naszem będzie przebaczenie.
Arwirag.  Dałeś nam pomoc, jakgdybyś już wiedział,
Żeś bratem naszym. Jaka dla mnie radość,
Że jesteś bratem!
Postumus.  Sługą waszym jestem. —
Rzymski mój panie, przywołaj wróżbiarza.
Widziałem we śnie, jak na swoim orle
Jowisz rodziny mej otoczon kołem
Zstąpił widomie do mego więzienia;
Gdym się obudził, znalazłem tę kartę
Na piersiach moich; lecz treść jej tak ciemna,
Że myśli żadnej znaleźć w niej nie mogę.
Niech nam swej sztuki twój wróżbiarz da dowód,
Wyłoży kartę.
Lucyusz.  Hola! Filarmonus!
Wróżb.  Jestem, mój panie.
Lucyusz.  Czytaj i wytłómacz.

Wróżb  (czyta). Kiedy lwie szczenię, samo sobie nieznane, nie szukając, znajdzie tchnienie łagodnego powietrza, które go uściśnie; kiedy gałęzie od okazałego odcięte cedru, przez długie lata umarłe, odżyją, z sędziwym pniem się połączą i odzielenią: wtedy i Postumus skończy swe cierpienia, Brytania będzie szczęśliwa i zakwitnie w pokoju i obfitości.

Ty, Leonacie, lwa jesteś szczenięciem,
Twego nazwiska wierne tłómaczenie,
Bo Leo-natus lwa szczenię się znaczy. (Do Cymbelina).
Łagodnem tchnieniem córka twa cnotliwa;
W naszym języku jest to mollis aër,
A z mollis aër urósł wyraz mulier,
Mulier, kobieta (do Postuma), twoja wierna żona,
Która, w tej chwili, sprawdzając wyrocznie,
Nieznana, ani szukana przez ciebie,

Łagodnem tchnieniem ścisnęła cię, panie.
Cymbelin.  Jest w tem coś sensu.
Wróżb.  Ten cedr niebotyczny,
To twa królewska postać, Cymbelinie;
Twoi synowie, odcięte gałęzie,
Przez długie lata dla ciebie umarli,
Odżyli teraz i z sędziwym cedrem
Łączą się znowu; nowe latorośle
Wróżą Brytanii pokój i obfitość.
Cymbelin.  Dobrze! Zacznijmy teraz od pokoju.
Chociaż zwycięzcy, Kajuszu Lucyuszu,
Przyjmujem zwierzchność rzymskiego Cezara,
I przyrzekamy zwykły płacić haracz.
Jeśli go wprzódy nie chciałem uiścić,
Była to rada występnej królowej,
Którą, wraz z synem, niebo sprawiedliwe
Srogo za grzeszną ukarało radę.
Wróżb.  Niebieskich potęg harmonijne lutnie
Już do naszego stroją się pokoju. (Do Lucyusza).
Widzenie moje, którem ci opisał
Przed ciosem bitwy tej ledwo ostygłej,
Słowo do słowa sprawdziło się teraz.
Bo orzeł rzymski z południa na zachód
Leciał i w słońca utonął promieniach,
Co nam wróżyło, że orzeł nasz, Cezar,
Znów z Cymbelinem zgodzi się promiennym,
Który, jak słońce, świeci na zachodzie.
Cymbelin.  Cześć bogom! Niechaj kłębiące się dymy
Z świętych ołtarzy do nozdrza ich lecą!
Poddanym naszym pokój ten ogłośmy.
Idźmy! Dwóch armii przyjazne chorągwie
Niech szumią razem po ludu ulicach.
Potem, w świątyni wielkiego Jowisza
Zawarty pokój stwierdzim uroczyście.
Podobny pokój nigdy stron nie zgodził,
Nim dłoń z krwi obmył żołnierz, co w krwi brodził.

(Wychodzą).








  1. Za czasów Szekspira pieczęć na obligu obowiązywała dłużnika tyle co jego podpis, jeśli nie więcej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.