Czarnebłoto/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III,
opisujący oberżę pod „Zielonym łabędziem“, panią Małkę Fisch, tudzież pewien rodzaj flirtu handlowego.

Są pewne nieprawdy, uznane powszechnie za prawdy niewzruszone i nieulegające zaprzeczeniu. Oberża w Czarnembłocie „pod Zielonym łabędziem“ była właśnie taką nieprawdą.
Dzierżawcy, drobna szlachta, koloniści, włościanie z całej okolicy, znali doskonale ten dom, w którym przy każdej bytności sporo zostawiali pieniędzy, ale „Zielonego łabędzia“ nikt, jako żywo, na oczy swoje nie widział.
Nie widzieli go też ani żydzi czarnobłoccy, ani sama właścicielka, ani jej mąż i nie przychodziło im nigdy na myśl zapytać, skąd się wzięła ta nazwa? Który z przodków taki herb osobliwy dla domu wymyślił?
Co prawda, niewiele im zależało na posiadaniu owej wiadomości. Biały łabędź, czerwony, czy pstry, wszystko to jedno w gruncie rzeczy — byle handel szedł — a handel szedł doskonale.
Jeżeli Czarnebłoto było centralnym punktem interesów okolicy, to oberża „pod Zielonym łabędziem“ była centralnym punktem Czarnegobłota, była ona sercem tego wielkiego organizmu handlowego. W dnie targowe, jarmarczne, świąteczne, bywał tu zjazd duży.
W paradnej stancyi gromadziło się wyższe towarzystwo: dzierżawcy, rządcy folwarków; w średniej drobna szlachta i ekonomowie, a w wielkiej izbie narożnej, która się niczem od zwyczajnej nie różniła szynkowni, pospolity naród — chłopi.
Oberża podobna była do wielkiego pociągu pasażerskiego, podzielonego na klasy.
Pierwsza, urządzona z przepychem, umeblowana była staremi, ale wyściełanemi gratami; na środku stał stół jesionowy z klapami, politurowany onego czasu, a przy ścianach kilka stolików, bejcowanych na czerwono.
Nad kanapą wisiało lustro, tak popstrzone przez muchy i taką grubą warstwą kurzu pokryte, że już czynności swych na żaden sposób spełniać nie mogło. Były też obrazy poczerniałe, popękane, może niegdyś ładne, może po jakim amatorze zbieraczu pozostałe, lecz zniszczone zupełnie, tak, że mogły uchodzić za arcydzieła bardzo starożytne, pokryte pleśnią wieków.
W tym salonie przyjmowała gości sama pani Małka i tu obrabiano najgrubsze interesa.
W drugiej klasie były krzesełka wyplatane i stoliki pokryte czerwonemi serwetami, w trzeciej tylko proste ławy przy ścianach i dwa zwyczajne stoły sosnowe na koziołkach.
Ma się rozumieć, że i towar i trunki także się na klasy dzieliły.
W pierwszej nieraz zjawiało się na stole wino i porter, marynata ze szczupaka, sardynki i inne delikatesy; w drugiej arak, piwo bawarskie, marynowane śledzie; w trzeciej siwucha zwyczajna, pieprzem, wapnem i tytoniem zaprawna, żeby chłop czuł przynajmniej, że coś wypił i żeby miał po czem spluwać.
Pani Małka miała oko na wszystko i na wszystkich, a prowadziła interesa doskonale. U niej w oberży i w sklepie wytworzył się punkt centralny wszystkich interesów okolicy, a wpływ miała tak znaczny, że nawet Jankiel Bas i Dawid Śliwka musieli się z nią liczyć.
Sam pan Fisch, zacny Mojsie Fisch, znaczył tyle, co przeszłoroczny mróz względem tegorocznej wody, czyli, krócej mówiąc, nie znaczył nic i całem jego zadaniem było słuchać żony i robić, co ona każe.
Tak to się zaraz od pierwszych dni pożycia małżeńskiego ułożyło. Pani Małka pochodziła ze znacznej familii, z dalekiego miasta, odległego dziesięć mil od Czarnegobłota.
Wyszła za mąż za Mojsia, bo tak rodzice kazali, bo Mojsie miał sławę uczonego i nabożnego kawalera, pochodził także z arystokracyi, a majątek, jaki do współki małżeńskiej wkładał, wynosił około sześciuset rubli.
Pod względem powierzchowności, para ta przedstawiała rażący kontrast. On był niepozorny, chudy, zgarbiony, oblicze podobne miał do karty starego pargaminu, bródkę do kępki trawy, zrudziałej na słotach jesiennych; Małka natomiast była kobieta, co się zowie piękna, a jeżeli dzierżawca z Zatraceńca wspominał nieraz o róży z Saronu, to dlatego, że sądził, iż Małka jest właśnie do takiej róży podobna.
Wiedziała o tem piękna kupcowa doskonale i wiedziała także, iż uroda w takim interesie, jak oberża, gdzie dużo panów bywa, nic a nic nie przeszkadza, ale owszem, w pewnych razach pomaga.
Ubierała się też elegancko, nie dotykała takich towarów, które mogłyby poplamić jej ręce i umiała w razie potrzeby „robić oko“ i być bardzo uprzejmą dla gości. Był to flirt niewinny, czysto handlowej natury i pan Mojsie Fisch, chociaż był z natury wielki zazdrośnik, uznawał jednak praktyczność tego flirtu.
Wiedział doskonale z książek i z tradycyi, że bywały liczne dowody, co może zrobić ładna kobieta, choćby tylko przypomnieć dwie Esterki i Judytę. Historya uczy, że obie te panienki i trzecia wdówka miały oczy bardzo piękne, a władały niemi nader zręcznie; spojrzenia ich miały blask piorunu i zarazem słodycz miodu.
Skoro pani Małka posiadała także piękne oczy i także dzielnie władać niemi potrafiła, to pytanie, dlaczego nie miała robić z nich użytku?
Nie leżało w jej intencyach ucinanie głowy Holofernesowi, przedewszystkiem dla braku Holofernesa, a powtóre, z przyczyny, że taki interes grozi kryminalnym procesem — ale zawracać głowę, choćby młodemu dzierżawcy z Zatraceńca, umiała doskonale.
To nie jest bez znaczenia. Wie Jankiel Bas, że można od tego dzierżawcy taniej kupić zboże pod „Zielonym łabędziem“ w obecności Małki, niż pertraktując interes na cztery oczy w Zatraceńcu.
Jankiel Bas ma to do siebie, że jest człowiek sprawiedliwy — a nie jest głupi — rozumie dobrze, że ręka rękę myje, to też od wszelkich tranzakcyj, zawartych w oberży, daje pięknej gospodyni porękawiczne.
Jeżeli kto widzi w tem co złego, niech mu oko wypłynie, żeby nie widział zadużo.
Niekiedy jednak Mojsie Fisch nie mógł się oprzeć brzydkiemu uczuciu zazdrości. Raz naprzykład zdawało mu się, że dzierżawca z Zatraceńca zbyt pilnie i cokolwiek zadługo podziwia nową bransoletę na ręku Małki.
Uczuł Mojsie, że krew się w nim burzy, ale narazie poznać tego po sobie nie dał; dopiero wieczorem, kiedy już w sklepie i w zajeździe ucichło, kiedy goście porozjeżdżali się, ośmielił się powiedzieć do żony:
— Słuchaj-no, Małka, mnie przykro wymówić to słowo, ale...
— Cóż?
— Są interesa, których ja nie rozumiem.
— Wielka nowość! — odrzekła żona — na dziesięć interesów z pewnością jest dziewięć takich, których twój umysł objąć nie zdoła.
— Czy masz mnie za głupca?
— Przeciwnie, uważam cię za bardzo mądrego człowieka, ale rozum twój zdatny jest do szkoły żydowskiej, nie zaś do interesów i nie do handlu. Ty się wcale nie znasz na tem.
— Przepraszam cię bardzo.
— Nie ma za co, każdemu zdarzy się powiedzieć głupstwo, a uczonemu człowiekowi najczęściej.
— Ależ ja bynajmniej...
— Wszystko jedno, ja i tak i tak nie bardzo zważam na twoje gadanie.
— Małciu!
— No, czego jeszcze chcesz? Daj mi już pokój. Ja jestem zmęczona, cały dzień był ogromny ruch, chciałabym teraz iść spać i odpocząć.
— Ja tylko...
— No, co? co? Kończ już raz to twoje gadanie, nie cykaj po półkwaterku, wylej odrazu cały gąsior...
— Pozwól mi przyjść do słowa...
— Bronię ci? Przychodź...
— Widzisz... ja sobie miarkuję, że ty zabardzo się śmiejesz do tego młodego goja, dzierżawcy z Zatraceńca.
— Coś ty powiedział?
— Że zanadto się śmiejesz, zawiele z nim rozmawiasz, załadnie patrzysz na niego.
— No, no, a co więcej? Mów odrazu, wyrzuć z siebie wszystką złość, która w tobie kipi. Mów, co więcej?
— Cóż ma być jeszcze więcej? Czyż to mało?
— Ma się rozumieć, że bardzo mało.
— Co ty mówisz? Więc to mało, że ty, stateczna kobieta, zamężna, prowadzisz wesołe rozmowy z takim gojem? Więc to mało, że się do niego śmiejesz, że na niego patrzysz?
— I to ci się nie podoba?
— Nie.
— To bardzo dobrze.
— Ja jestem twój mąż, ty powinnaś mnie słuchać!
— Owszem, owszem, już słucham; obaczysz, co tu będzie za tydzień?
— Będzie jarmark.
— Jak dla kogo.
— Dla całego miasta.
— Dla nas nie; ponieważ nie podoba ci się, że ja się śmieję, rozmawiam i patrzę na ludzi, więc będę cały dzień płakała, schowam się na strych, albo do piwnicy i nie powiem do nikogo ani jednego słowa. Zobaczymy wtedy, jaki będziesz miał jarmark i co utargujesz.
— Przecież ja nie chcę, żebyś się miała chować przed ludźmi; wszak mamy sklep i zajazd.
— Ja już sama teraz nie wiem, czego ty chcesz i najlepiej zrobisz, jeżeli nie będziesz się wtrącał w nieswoje rzeczy.
— Ja przecież jestem mąż.
— Ja wiem, co ty jesteś, a co ja jestem, ty nie rozumiesz. Najlepiej zrobisz, jeżeli pójdziesz spać i przestaniesz mącić mi w głowie.
Z temi słowy energiczna pani Małka wypchnęła Mojsia za drzwi — i na tem się rozmowa skończyła.
Mojsie Fisch, aczkolwiek wypchnięty za drzwi, nie obraził się i miał słuszność. Wielka rzecz być wypchniętym za drzwi przez kobietę, i do tego przez własną żonę! Taka awantura porządnego człowieka ani ziębi, ani grzeje.
Wyrzuciła — niech się cieszy z tryumfu.
Mojsie posłał sobie, z powodu gorąca, pierzynę na ulicy przed domem, na tak zwanem podsieniu, jak to czynią podczas lata w ogóle wszyscy obywatele starozakonni w Czarnembłocie.
Nocleg taki jest bardzo przyjemny; człowiek, położywszy się, zanim uśnie, widzi nad sobą księżyc, gwiazdy i cały firmament niebieski, czuje, że łagodny wietrzyk chłodzi mu oblicze, słyszy rechotanie żab i turkot młyna, nie próżnującego nigdy.
Nieraz usiłował przekonać obywateli burmistrz, że sypianie pod gołem niebem nie jest zgodne z przyzwoitością publiczną; doktór, bardzo doświadczony człowiek i niezmiernie biegły w swoim fachu, ostrzegał, że to się sprzeciwia hygienie: że przy takim interesie można się zaziębić, dostać trochę kataru, odrobinę febry, cokolwiek malaryi, albo jeszcze czego w lepszym gatunku.
Ale obywatele nie słuchali tych głosów. Ich dziadkowie sypiali w lecie w ten sam sposób, dlaczego nie mają podobnie czynić wnuki?
Co nieprzyzwoitego w tem, że ktoś na ulicy śpi? Niech się ten wstydzi, co wcale w nocy nie śpi, upija się, hula, ale stateczny obywatel może spać, choćby na środku rynku. Nie ma nic do ukrywania podczas snu; prędzej w dzień, kiedy geszefta załatwia, kiedy szachruje i kręci, zakryłby się przed ludzkiemi oczami, aby go nie podpatrzono.
Mojsie Fisch położył się na wielkiej pierzynie czerwonej, ale nie mógł usnąć. Trapił go niepokój i pewne wątpliwości: postępowanie żony wydało mu się dziwnem. Niby nie popełnia ona i nie popełniła dotychczas nic karygodnego, ale niekiedy ma taką minę, jak gdyby chciała zrobić głupstwo.
Zachodzi pytanie, czy jest to prawdziwy zamiar, czy tylko pozór zamiaru?
Jeżeli tylko pozór, w takim razie dlaczego na pytanie męża nie odpowiada szczerze, że jest to pozór, figielek handlowy, po za którym kryją się dalsze praktyczne, a głęboko obmyślane plany?
Mąż powinien być wtajemniczony w takie interesa, jako mąż i jako wspólnik całego majątku. Być może, że to pozór, ale być również może, iż zamiar — w takim razie zachodzi pytanie, dlaczego Małka nie mieni się, kiedy mąż na nią patrzy?
W ogóle jest to kobieta bardzo dziwna. Wobec męża i wobec ludzi prostych a biednych jest ona taka wielka, taka wspaniała, taka pyszna, jak królowa Saba, która swego czasu jeździła do króla Salomona; dla marnego dzierżawcy, który przychodzi do oberży, jest nadzwyczajnie uprzejma i grzeczna.
Jeżeli w jej myśli jest zamiar, to na twarzy powinien być kolor — ale ona jest dziwna. Gdy się rozgniewa, wówczas robi się czerwona, jak śmierć; zdaje się, że jej twarz to kryształowa karafka, nalana krwią, w której pływa para okropnie błyszczących oczu.
Mojsie Fisch oglądał niekiedy takie widowisko, a gdyby go kto wówczas zapytał, gdzie jest jego dusza, to nie potrafiłby na to odpowiedzieć.
Zazwyczaj, kiedy się nie gniewa, ona jest blada, a czasem, gdy się zamyśli, gdy tworzy kombinacye i plany, siedząc nieruchomo przy stole, to wydaje się niby figura z kamienia.
Dzierżawca z Zatraceńca dostrzegł to i nieraz przy sposobności powtarza:
— Pani Małka jest kobieta z marmuru.
Mojsie nie lubi słuchać komplementów, do jego żony stosowanych, ale przyznaje w duchu, że w tem jest trochę prawdy.
Nie mogąc spać, zapatrzony w złote gwiazdy, jaśniejące na szafirowem tle nieba, Mojsie rozmyśla. Zastanawia się nad swem małżeństwem i przychodzi do wniosku, że ma ono swoje dobre i złe strony. Dobre, ponieważ żona interesa prowadzi doskonale, złe, gdyż jest bardzo pyszna względem niego, a zanadto uprzejma dla puryców różnych, którzy w sklepie bywają.
I czego oni właściwie chcą?
Zdawałoby się, że jeżeli kto potrzebuje cukru, śledzi, herbaty, świec lub innego towaru, to powinien przyjść do sklepu, powiedzieć, czego żąda, zapłacić, zabrać sprawunek i iść do domu. Tymczasem on siedzi, a po co on siedzi? Żeby rozmawiać z Małką.
A o czem z nią rozmawia? Oczywiście nie o przedmiotach poważnych, lecz o głupstwach, o których porządny człowiek nie powinien nawet myśleć.
On naprzykład rozmawia o tem, że pani Małka jest śliczna kobieta, że jej bardzo do twarzy w żółtym kolorze...
Oby sam żółtaczki dostał, bezwstydnik!
Powiada, że piękna dama z takiemi oczami nie powinna siedzieć w Czarnembłocie! Ciekawa rzecz, gdzie ona ma siedzieć i co komu do tego, w jakiem miejscu ona siedzi!
A Małka słucha tych głupstw z wielką uwagą i śmieje się. Dlaczego ona się śmieje?
Czy jej to przyjemność robi, że kto plecie głupstwa, czy jest tak ograniczona, że lubuje się w tem co nie ma żadnego sensu? Zdaje się przecież, że kobieta niegłupia...
Bardzo ciężko wzdychał Mojsie i spać nie mógł, przewracał się na swojej pościeli, w gwiazdy się wpatrywał badawczo, jak gdyby w nich spodziewał się odpowiedzi na męczące pytanie, dlaczego Małka się śmieje?
Nic innego, tylko w tem musi być ręka złych duchów, czyhających nieustannie na to, aby płatać figle ludziom.
Kiedy pomyślał o duchach, z oddalenia, z wieży kościoła, dał się słyszeć przykry głos puszczyka, a współcześnie chmurka przysłoniła księżyc tak, że ściemniło się nagle.
Mojsie tedy przykrył głowę pod wpływem mimowolnego strachu i niebawem zasnął. Sen jednak nie przyniósł mu ukojenia i to, o czem myślał na jawie, majaczyło mu się jeszcze w widziadłach.
Widział sklep swój, zajazd i trzy stancye gościnne, a w najparadniejszej z nich dzierżawcę z Zatraceńca i Małkę, bardzo ładną, bardzo wystrojoną i bardzo śmiejącą się.
Całą pociechą w tych snach przykrych było, że widział przy sobie małego Abramka, swego syna pierworodnego i jedynego, źrenicę swego oka, swoją nadzieję i dumę.
Oprócz Abramka, więcej dzieci nie było, ale Mojsie nie tracił jeszcze nadziei, że dzięki zasługom jego przodków i dzięki dobrym radom pewnego bogobojnego i sprawiedliwego mędrca, wszystko się zmieni na lepsze.
Tymczasem cieszył się jedynakiem i z dumą patrzył na niego.
Dziecko miało pięć lat, a było już niezmiernie poważne i myślące. Już chodziło do chederu i dawało nadzieję, że będzie biegłe w myśleniu i rachunkach.
Oboje rodzice nie żałowali pieniędzy na to, żeby jedynaczek wyglądał elegancko i wyróżniał się od swoich rówieśników. Pani Małka, nie żałując fatygi, własnoręcznie zdjęła wierzch ze starej atłasowej salopy i kazała uszyć z niego dla Abramka bardzo piękną kapotę.
W tym stroju, przepasany pasem wełnianym, w wielkiej aksamitnej czapce (którą swego czasu nosił jeszcze dziadek Mojsia), w niebieskich pończochach i w pantoflach, pięcioletni dzieciak wyglądał tak pięknie i poważnie, jak gdyby był, co najmniej, wielkim kupcem od zboża i członkiem kahału.
Widząc go, ludzie stawali na ulicy i zazdrościli rodzicom pociechy.
Noc letnia krótka jest, a panowanie ciemności podczas niej nie może się bynajmniej nazywać wielkiem panowaniem.
Zaledwie słońce dobrze zajdzie, ledwie ludzie się do snu ułożą, już w zabudowaniach mieszczan, na odleglejszych ulicach Czarnegobłota położonych i gdzieniegdzie na strychach domów kupieckich w środku miasta, zaczynają drzeć się koguty, ogłaszając północ.
Grube, cienkie, chrapliwe, najrozmaitsze głosy tych ptaków łączą się w jeden chór; psy, przebudzone, odzywają się szczekaniem i znowu cisza — ale na krótko, bo oto ciemności się przerzedzają, na niebie od wschodu blade, bardzo blade światło się pojawia; właściwie nawet nie światło, tylko coś pośredniego pomiędzy zupełną ciemnością a brzaskiem. Jeszcze chwila, a bladość ta wyraźniejszą się robi, nabiera tonu żółtawego.
Jak kot z pieca, Czarnebłoto powoli i leniwie wysuwa się z ciemności.
Już można rozróżnić kilka drzew wysokich, synagogę, domy z okiennicami, pozamykanemi szczelnie.
Jeszcze moment. Złoto wschodu rozpala się, staje się różowiem, wróble z głośnem ćwierkotaniem spadają na ziemię, bo już widać doskonale śmiecie i różne szczątki pożywienia, walające się koło domów, cały ów materyał, z którego w przyszłości utworzy się nowy pokład gruntu dla przyszłych pokoleń.
Wrony, kracząc, przeciągają nad miastem, jaskółki zwrotnym lotem migają w powietrzu, chuda koza wychodzi na rynek i pożywienia szuka, psy i inne, jeszcze bardziej niż psy, nieczyste zwierzęta wychodzą podwórka lustrować.
Z oddalonych uliczek, gdzie mieszczanie-rolnicy mają swoje siedziby, dolatuje piszczenie otwieranych wierzei od stodół, skrzyp żórawi studziennych i ryczenie bydła.
Słońce się ukazuje i rzuca blaski, wielkie letnie blaski; z domku przy bóżnicy wychodzi zaspany staruszek, z długą brodą, w obdartej połatanej kapocie, z kijem zakrzywionym w ręku.
Idzie on od domu do domu i kijem tym trzykrotnie w okiennice uderza, wzywając tym sposobem nabożnych obywateli, aby wstali ze snu i zanim zaczną szachrować i gonić wiatr w polu, przedewszystkiem poszli oddać cześć Bogu.
To jest urzędowe niejako rozpoczęcie się dnia w Czarnembłocie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.