Czarnebłoto/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Przebudzenie się lwa, krótkie objaśnienie geologiczne, oraz słówko o moralności czterdziestodwuprocentowej.

Piszący te słowa mniema, że nie popełni czynu karygodnego, jeżeli zaraz z miejsca odwróci ten rozdział na drugą stronę i zanim zacznie mówić o lwie, skreśli mały traktacik geologiczny.
Wiele rzeczy na tym świecie zaczyna się od końca, a wiele też jest i takich, które mają dwa końce i tem samem zaczynają się nie wiadomo skąd.
Nie gdzieindziej to przecie, ale w sławnem i bogobojnem mieście Czarnembłocie, wiedli dwaj uczeni spór naukowy, na temat: zkąd się zaczyna ryba? od głowy, czy też od ogona?
Obadwaj mędrcy przedstawiali argumenta i dowody równej siły, na skutek tego dysputa nie mogła być rozstrzygnięta inaczej, jak przez arbitra, któremu pod względem nauki i jedna i druga strona przyznawały wyższą kompetencyę.
Wezwany, bacznie wysłuchał o co idzie i przez długą chwilę zastanawiał się głęboko, patrząc na przedmiot sporu, leżący na półmisku, następnie wziął z ryby co największe dzwonko, zjadł je, piwem popił i rzekł:
— Nie zaprzeczycie, dobrzy ludzie, że ta ryba, jeszcze przed kwadransem cała, jest już obecnie zaczęta, niechże teraz pouczą was własne wasze źrenice, zkąd zaczęta została. Cokolwiekbądź chcielibyście zarzucić mojej metodzie, fakt przecież jest faktem i obecnie możecie już, bez żadnej pomocy, dojść, na czem się ryba skończy: na głowie, na ogonie, czy na drugiem dzwonku?
Ten spór, o którym dużo swego czasu myślał i opowiadał Uszer Engelman, do dzisiejszego dnia jeszcze zajmuje umysły poważnych obywateli Czarnegobłota i dzieli ich na dwa stronnictwa: partyę głowy i partyę ogona; orzeczenie bowiem arbitra zyskało tylko aprobatę ze strony prostaków i żarłoków, ale nie dostąpiło honoru uznania przez myślicieli prawdziwych i głębokich.
Również nierozstrzygniętą i do dziś dnia otwartą pozostaje druga kwestya: zkąd się zaczęło miasto Czarnebłoto.
Ani tradycya starożytnych rodów, ani pomniki piśmiennictwa, nie rzucają na to pytanie dostatecznego światła, a właściwie mówiąc, nie rzucają nic, ani jednego promyka.
Monumenta zasłużonych ludzi na kirkucie, zrobione z balików drewnianych, spróchniały lub też zgniły na szczęt i nic się z nich dowiedzieć nie można; starożytnych budowli w Czarnembłocie niema, gdyż miasto co lat kilkanaście peryodycznie dotykane bywa klęską ognia.
Istniała przed laty stara bóżnica modrzewiowa, lecz i tej niema już dzisiaj, bo starszyzna miejska marzyła o murach i drewniana rudera, jak gdyby dogadzając tym marzeniom, nie robiła żadnej opozycyi i dała się pożreć płomieniom.
Z powodu marnej świeczki łojowej, nie zagaszonej w swoim czasie, powstał piękny gmach murowany i malowany na żółto.
Uczeni zastanawiali się nad początkiem miasta, ale nie mogli wyjść z zaczarowanego koła domysłów i przypuszczeń, bo poważnych faktów i pozytywnych dowodów nie mieli, a to ich zastanawiało najbardziej, że domy, stawiane zaledwie przed kilkunastoma laty, zagłębiały się coraz bardziej w ziemię.
Niektóre schowały się w nią z podwalinami, inne małemi oknami dotykały prawie powierzchni gruntu, zaś starzy ludzie pamiętali, że za ich młodych lat wzgórze, na którem miasto się wznosi, było znacznie mniej wypukłe, niż obecnie.
Ten fakt dawał wiele do myślenia. Jeżeli wzgórze coraz bardziej wyniosłe się robi i, że się tak wyrazimy, rośnie w górę i jeżeli ten postępowy wzrost nie ustanie, to oczywiście z czasem gród się wzniesie.
Owszem, niech się wznosi, ale w innem znaczeniu, w rozumieniu zaś zwykłem, niech nie rośnie zbyt szybko — bo i tak wjazd, zwłaszcza jesienią i na wiosnę, jest bardzo ciężki.
Żyje w pamięci obywateli przygoda Jankla Basa, kupca, który sprowadzał w październiku sześć kuf okowity do składu. Wozy ugrzęzły pod górą i nie było sposobu ich wyciągnąć, pomimo, że nie żałowano chłopom wódki, a wołom batów. Trzeba było przelewać kosztowny towar w inne, mniejsze beczki i czynić to na ulicy. Jankiel kilka garncy okowity przy tem stracił, a dzierżawca z Ciepłej Woli, od którego ona pochodziła, był tak hardy, że nie chciał tej straty wynagrodzić.
Słusznie powiedziano, że bezczelność ludzka jest jak Ocean i wcale nie ma granic.
Najniespodziewaniej zdarzył się wypadek, który aczkolwiek daty początku miasteczka nie wskazał, pozwolił jednak wywnioskować, że jest ono bardzo starożytne i od dawnych czasów zamieszkane było przez Izraelitów.
Na przedstawienie pana burmistrza, polecono wykopać w mieście nową studnię, iżby Czarnebłoto posiadało wodę na potrzeby obywateli, oraz na wypadek pożaru.
Sprowadzono ludzi biegłych i przystąpiono do roboty.
Takie wydarzenie ważne dla miasta nie trafia się codzień, a że mieszkańcy mieli, jak zresztą i dotychczas mają, dużo ciekawości, a jeszcze więcej wolnego czasu, przeto po całych dniach przypatrywali się czynności kopania i bacznym wzrokiem badali pokłady gruntu, w głąb którego stopniowo coraz niżej dostawali się kopacze.
Nietylko kobiety i dzieci, ale poważni ludzie, kupcy, kapitaliści i uczeni, patrzyli w ziemię pilnie, jak gdyby przeczuwając, że dzieje rodzinnego ich miasta wyjaśnione do pewnego stopnia zostaną.
Nad wielkim dołem godzinami całemi stali i patrzyli tacy notable, jak bogaty kupiec Jankiel Bas, wielki aferzysta Dawid Śliwka, uczony Uszer Engelman i wielu innych, co najwybitniejszych, mężów.
— Szczególna rzecz — rzekł Jankiel — jak ziemia, na której stoi nasze miasto, nie jest podobna do innych gatunków ziemi. Nie po raz pierwszy zdarza mi się być przy kopaniu studni, ale gdziekolwiek taką czynność widziałem, gatunek ziemi nie był taki, jak ten.
— Cóż osobliwego w nim widzicie? — zapytał Dawid Śliwka.
— Co?
— Tak, tak, co osobliwego? Ziemia jest ziemia.
— Przepraszam was, handlując okowitą, zbożem, wełną, zwiedziłem świat na kilka mil dokoła, z czego zresztą próżnej chwały nie szukam — i miałem przytem sposobność oglądania różnych gatunków ziemi i rozmawiania z ludźmi, którzy się na niej znają. Otóż wiem dokładnie; bywa glina, bywa piasek, bywa czarna ziemia, tak, jak w Zatraceńcu naprzykład pole czarne; ale to, co my widzimy, nie jest ani gliną, ani piaskiem, ani czarną ziemią. Cóż więc jest?
Engelman głos zabrał.
— Ja wam powiem — rzekł — puściłem w ruch myśl moją i nie napróżno. To wcale nie jest ziemia.
— Więc cóż?
— Co jest? — dorzucił Dawid.
— To są najprawdziwsze śmiecie.
— Śmiecie?
— Przypatrzcie się tylko uważnie. W głębokości dwóch łokci kopacze natrafili na szczątki starej miotły, która jeszcze nie zdążyła zgnić. Zdaje się, że nie potrzebuję dodawać, iż miotła jest dowodem obecności śmieci.
— Uszer słusznie mówi — rzekł Jankiel Bas.
— Uważajcie dalej, tu widzę blaszane pudełko od sardynek.
— To jest głupstwo.
— Nie, to dowód. Dzieci bawią się takiemi pudełkami.
— Więc co?
— Któż wie? Jeżeli weźmiemy na uwagę głębokość, w jakiej to pudełko znaleziono, to łatwo przyjść do wniosku, że mogło ono służyć do zabawy naszym ojcom, a może nawet naszym dziadkom.
— Oby dla zasług swoich używali szczęścia w raju!
— Oby używali!... Chciejcie mi wierzyć, panowie, że w tym wypadku śmiecie do pewnego stopnia znaczą tyle, co nieprzyrównywając, mądra książka.
— Nie plamcie ust waszych bluźnierstwem.
— A wy nie bądźcie popędliwi i zbyt pohopni w sądzie, bo wyrzeczecie głupie zdanie. Ja nie powiedziałem: nabożna książka, tylko mądra książka; powtóre, dla bezpieczeństwa i od wszelkiego wypadku, dodałem: „nieprzyrównywając,“ a dlaczego ja tak powiedziałem, zaraz wytłómaczę.
— Bardzo jesteśmy ciekawi.
— Jeżeli przewracasz karty książki, to możesz w nich wyczytać, co było; jeżeli zaczniesz pilnie rozgrzebywać śmiecie, również dowiedzieć się możesz, zkąd one się wzięły.
— Eh! eh!
— Za pozwoleniem, śmiecie też mają mowę; nie jest ona, jak mowa ludzka, nie jest jako pismo, ale jest mowa. Patrzcie uważnie, ile ta studnia ma już głębokości.
— Może sążeń...
— Może trochę więcej — dodał Dawid.
— A ile potrzeba pokoleń, żeby wytworzyć sążeń śmieci?
— Jeżeli duża familia — rzekł Dawid po długim namyśle — to, podług mego rozumienia, przez rok zrobi więcej, niż sążeń kubiczny śmieci... Mówię to z praktyki.
— Bardzo wam wierzę — odparł Engelman — ale tu idzie o pokład, o te stwardniałe śmiecie, w których można już kopać, jak w ziemi.
— Aj! — zawołał Dawid — ja już rozumiem! Nasz dom, ten dom, w którym ja mieszkam z moją familią, stawiał dziadek, a ten dom dopiero na jaki łokieć wrósł w ziemię — to znaczy, że na sążeń potrzeba trzech dziadków!
— Jesteście bliscy prawdy i mówicie pięknie. Otóż, wielce szanowni, patrzcie i podziwiajcie. W tej chwili z głębokości sążniowej rydel robotnika wyrzucił wcale dobrze zachowane szczątki wielkiego pantofla. Nie zaprzeczycie zapewne, że jest to niezbity dowód, że przed trzema dziadkami nasze miasto było już izraelskie i nabożne, albowiem ludzie innej wiary chodzą bądź to boso, bądź też w butach, a jedyny, oprócz żydów, człowiek w miasteczku, który używa pantofli, to jest aptekarz, nosi aksamitne i wyszywane jedwabiem. Takie nie wytrzymałyby w ziemi nawet pół roku. Ten pantofel, którego szczątki przed sobą widzimy, jest aktualnie żydowski i to żadnej wątpliwości nie ulega. Obecność zaś jego dowodzi, że ziemia, na której miasto się wznosi, od wieków jest nasza, że na niej kwitnęła nabożność, krzewiła się mądrość i że Czarnebłoto od wieków było Czarnembłotem, twierdzą mocną, panującą nad wszelkiemi okolicznemi wioskami.
Jankiel, słuchając wywodów Engelmana, trącał nieznacznie Dawida w bok i mówił:
— Uważaj, uważaj!
Dawid cmokał ustami i był zachwycony domyślnością i bystrym umysłem filozofa.
Codziennie przychodzili ci trzej notable, aby patrzeć na postęp budowy studni i codzień bardziej i silniej utwierdzali się w przekonaniu, że Czarnebłoto jest niezmiernie starożytne i niezmiernie żydowskie, że tworzyło ono się tak, jak się tworzy góra potężna, że panowało nad okolicą niby wieża wysoka, albo twierdza mocna, że było punktem centralnym swego koła, węzłem licznych nici, splątanych doskonale, w których sieci misternej znajdowały się wszystkie wioski od Wierzbówki do Zatraceńca, od Olszanki do Kurzej Wólki.
Sześć sążni kopano, zanim natrafiono na źródło; chwilami była obawa, że cała praca pójdzie na marne i że upragniona przez mieszkańców woda nie tryśnie.
Na szczęście, trysnęła i to tak obficie, że robotnicy ledwie po rusztowaniu i cembrowaniu uciec przed nią zdołali.
Woda zimna, czysta, dobyła się ze znacznej głębokości i wyrzuciła na powierzchnię ziemi ogromnych rozmiarów pantofel.
To już był najwymowniejszy i najbardziej przekonywający dowód wielkiej starożytności miasta, dowód, który jego mieszkańców napełnił słusznie dumą i podniósł ich o całe niebo wyżej w przekonaniu własnem.
Teraz możemy zobaczyć, jak wygląda śpiący lew.
Ślicznie wygląda.
Lew, gdy śpi, ma pazury ukryte, paszczę zamkniętą, opiera głowię na łapie, a przyjemny wietrzyk chłodzi go i porusza lekko jego wspaniałą grzywę.
Piękny jest widok lwa uśpionego, leży on nieruchomo, siła jego spoczywa. Mysz może przebiegać koło niego bezkarnie, a marna mucha siada na jego kudłach tak bezpiecznie, jak gdyby to nie była lwia grzywa, lecz zwyczajna, sierścią pospolitych bydląt wypchana kanapa.
Miasteczko Czarnebłoto w tem jest do lwa podobne, że usypia i budzi się, jak on.
„Jak lew pomiędzy zwierzętami, tak ty, o miasto moje, wśród wiosek“ — śpiewał swojego czasu poeta, a gdy gruby jakiś człowiek zarzucał, że w porównaniu jest zawiele honoru, Uszer Engelman stanął w obronie poety i przyznał, że w istocie zawiele jest honoru... dla lwa.
Jest dzień lipcowy, święto, godzina czwarta po południu, deszcz pada.
Na ulicach miasteczka cisza grobowa, na rynku ani żywego ducha. Sklepy pozamykane, okna prawie wszystkie zasłonięte.
Wychudzona koza przechadza się po rynku, kot zgłodniały czatuje na wróble. I taka cisza, taki spokój bezwzględny trwa prawie do wieczora.
Deszcz ustał, wiatr chmury rozpędził, zachodzące słońce zalewa miasto światłem złocistem i oto, tu i owdzie, otwierają się drzwi domostw, ukazują się mężowie, niewiasty i dzieci; tu i owdzie otwiera się okienko i dolatuje z niego odgłos pieśni.
Ale jacy to mężowie, jakie niewiasty, jakie dzieci, jakie pieśni!
Język ludzki tego nie opowie, pióro nie opisze.
Każdy prawie mąż w atłasowej kapocie, każda prawie niewiasta w jedwabiach. Przechodzone to i łatane miejscami racimory, trochę już utraciły świeżość, ale racimory! A jakie czapki futrzane, z tchórzów, z kun, z lisów, z soboli — a jakie kosztowności na niewiastach! Jakie perły, jakie złoto, jakie brylanty!
Coraz częściej drzwi skrzypią, coraz nowe, wspaniałe, jeszcze wspanialsze postacie wychodzą na ulice, na rynek i powoli, majestatycznym krokiem, spuszczają się ze wzgórka, na którym stoi miasto, na równinę, nad rzeczkę, gdzie się zwykle co tydzień, letnią porą, taka parada odbywa.
Miał słuszność poeta, mówiąc, że lew się pięknie budzi; ślicznie on wygląda, gdy otworzy jedno oko, piękniej, gdy oba.
A jak przytem mruczy rozkosznie!
Nie jest to groźny ryk, rozlegający się na puszczy, ale łagodne mruczenie, wyraz błogości po wypoczynku i po śnie pełnym widzeń przyjemnych.
Z otwartych okienek płyną pieśni rzewne, smutne, albo radosne, szemrzą niby toczące się po kamienistem łożysku strumienie, a spacerującym nad rzeką mężom słusznie wydawać się może, że te strumyki zlały się już w jedną rzekę dużą, której fale pluszczą zgodnie, wydając harmonijne szmery.
I cieszą się mężowie, gładzą brody, podchwytują takt i jak który może, tenorem, basem, falsetem, dorzucają swoje własne trojaki do tego wielkiego kapitału harmonii.
Niewiasty, słysząc to, przymrużają oczy z zachwytu, a ustami wyrabiają takie grymasy i cmoktania, jak gdyby jadły placki figowe z miodem, rajskie jabłka, lub gęsi smalec z chlebem.
Ale oto już słońce złotą głowę ku spoczynkowi skłania, już mu i poczerwieniało jasne oblicze, niby porządnemu obywatelowi po spożyciu dobrej szabasowej kolacyi i wypiciu wielkiej butli koszernego wina. Wietrzyk letni, niby „miszures“ usłużny, nakrył je ogromną pierzyną z lekkiej chmury — i oto już drzemie ono, już tonie zupełnie w betach... już śpi.
Na wysokościach niebieskich zapalają się gwiazdki, na ziemi zaś świeczki łojowe i kopcące lampki.
Ustają pieśni i marzenia, twarda rzeczywistość w prawa swoje wstępuje. Jankiel Bas, który jeszcze przed chwilą o cudnych krajobrazach dalekiego Wschodu marzył, osadził swego ducha na miejscu i duch ten, niby duch-orzeł na potężnych skrzydłach, bystrym lotem z nad Jordanu wpadł do olszanieckiej gorzelni.
Duch Dawida Śliwki, który dopiero co na wyżynach Libanu myszkował, w jednej sekundzie wpadł pomiędzy stada chłopskich gęsi na pastwisku w Zatraceńcu i już tam jest, już je ogląda, już ich wartość targową ocenia.
I inne duchy, niby duchy-lwy, z po nad wód babilońskich, z pod Jerycha lub Damaszku, wpadły między Wole i Wólki... duchy odświeżone, wypoczęte, silne...
Racimory, atłasy, czapki futrzane, klejnoty powracają z nad rzeczki, pnąc się po pochyłości wzgórza, utworzonego z pokładów śmieci, zsypanych i ubitych przez wiele pokoleń, rozdzielają się na grupy drobne, coraz drobniejsze, od grup odpadają jednostki i wszystko chowa się w niskich drzwiach domów drewnianych.
Otwierają się szynkownie i sklepy; we wnętrzach ich, oświetlonych naftowemi lampkami, rysują się postacie kobiece i męzkie, a we wszystkich głowach teraz mieszka, wszystkie serca napełnia, na wszystkich ustach teraz błądzi, jeden tylko wyraz:
— Początek, dobry początek!
Wielki, piękny wyraz, z którego idzie wszystko dobre; dobry początek, to połowa interesu, to dobra nadzieja, otucha, zachęta, to pewność niemal, że wszystkie zamiary udadzą się jak najpomyślniej...
Okienka błyszczą światłem dogorywających łojówek, niby wielkie szare koty ślepiami; ciemność zapada zupełna, noc obejmuje panowanie nad światem.
Tu i owdzie uczony jeszcze nad książką się kiwa; tam praktyczny i światowy człowiek rachunki przegląda lub się do drogi szykuje; kobiety z wielkim krzykiem dziatwę zapędzają do snu, gdyż rade jeszcze na progach do gawędy z sąsiadkami zasiąść — wypowiedzieć wszystko, co na sercu mają, użalić się na dolegliwości fizyczne i moralne, na drożyznę gęsiego smalcu i kartofli, na skąpstwo mężów, na wszystko, co najgorsze w życiu.
Posiadały na progach, niby kwoki na grzędach, i gdaczą, radzą, przerywając sobie nawzajem to westchnieniem, to śmiechem, przekleństwem na wrogów, albo ostrym, gryzącym dowcipem.
Radzą długo, gdyż po święcie nikt wcześnie spać nie chodzi, a umysł, wywczasowany i wypoczęty w dzień, potrzebuje ruchu. Umysł, a cóż dopiero język niewiast czarnobłockich, który nienawidzi spoczynku, i niby woda spływających z wysokiej góry potoków, musi być w ciągłym i nieustannym ruchu.
Skrzypią żałośnie drzwi stajen, stękają wychudzone szkapy i kręcą łbami, widząc, że im chomonta chcą na karki pakować.
We wszystkich kierunkach z pochyłości wzgórza, na wschód i na zachód, na południe i na północ, staczają się biedki dwukołowe, a ktoby się umiał wsłuchać dobrze w ciszę nocną, ktoby wszystkie jej szmery ułowić potrafił — posłyszałby w różnych stronach, w wioskach, tonących w ciemności, zawzięte ujadanie kundli wiejskich.
Te psy ogłaszają ludziom, że się lew uśpiony przebudził i że biegnie, szukając kogoby pożarł.
Już północ — światełka gasną, sejmy kobiece na progach skończone, tylko w jednym domku i w jednym szynku świeci się jeszcze. Tam czuwają.
Czuwa też i Engelman, gdyż wyspał się doskonale w dzień i teraz na przyzbie przed domem usiadłszy, fajkę pali, wodze myślom puszcza i kombinuje.
On wie, co znaczą te dwa światła, dlaczego nie gasną one, chociaż jest noc, a tem samem nie ma prawdopodobieństwa, że nagle ktoś obudzi się ze snu i przyjdzie do szynkarza wódki kupić, lub do tamtego drugiego przyjemny dyskurs z nim prowadzić.
Engelman wie, że zarówno szynkarz, jak i ów drugi obywatel, nie są uczeni kabaliści, żeby mieli noce na rozmyślaniu przepędzać i to wie także, że zarówno jeden, jak i drugi, nie należą do rzędu rozrzutników i nie wypalaliby nafty napróżno. Wie, że to światło się pali i palić się musi dla takich interesów, które słońca nie znoszą.
Nie jest to nadzwyczaj pięknie, nie jest bardzo pięknie, ale cóż robić?
Ten, który pali światło w nocy, potrzebuje żyć — i ten, co przy słońcu handlować nie lubi, także „potrzebuje żyć“ — a w tych dwóch wyrazach leży najgłówniejsza przyczyna wielu zjawisk życiowych, napozór dziwnych i niezrozumiałych, ale w gruncie rzeczy tak naturalnych, jak to, że słońce świeci w dzień, a gwiazdy w nocy.
Owóż, jeżeli w procesie myślenia nad tą mianowicie sprawą wyruszymy z tego punktu widzenia, to możemy w wywodach zajechać niezmiernie daleko.
Engelman tak też czyni; siedzi na progu izby i kombinuje:
— Czysta moralność, jest to niby czysty spirytus, chociaż i to wątpliwe, bo czystego spirytusu nie ma, najwyżej jest 96°, 97° — ja też myślę, że i czysta moralność nie trzyma wyższej próby, a jeżeli trzyma, to chyba jakaś apteczna, nadzwyczajna i w ogóle bardzo rzadko pojawiająca się w codziennym handlu.
I dalej:
— Ja myślę, że mądre zdanie, mówiące, że człowiek „potrzebuje żyć“, jest to zwyczajna woda. Tania rzecz, ale niezbędna dla każdej istoty stworzonej, a zwłaszcza dla człowieka.
Opierając się na tych dwóch porównaniach, możemy oznaczyć dokładnie stopień moralności. Weźmy naprzykład owego szynkarza, który pomimo spóźnionej pory, pali lampę w swojej brudnej szynkowni.
Czy on jest człowiek moralny? Trochę jest, cokolwiek jest, a nawet dużo jest, jeżeli sądzić będziemy bezstronnie. On się modli, on obserwuje święta, on w życiu swojem nie jadł trefnego pokarmu, on zachowuje wszelkie prawa i przepisy, obowiązujące żyda.
Względem swojej żony i dzieci nie jest zły. Daje im pożywienie, odziewa ich, posyła chłopców do szkółki, słowem, czyni to, co każdy porządny i uczciwy ojciec. Jest to moralność, jeżeli nie tak bezwzględnie czysta i mocna, jak bezwodny spirytus, to przynajmniej, jak dobra okowita na 78°.
Weźmy teraz tego samego szynkarza z drugiej strony.
Czy on jest niemoralny? Cokolwiek jest. On przez całą noc pali lampę, do niego przychodzą ludzie nie lubiący słońca, przynoszą mu różne rzeczy i sprzedają tanio — to wszystko prawda. I to prawda, chociaż mówić o tem głośno nie wypada, że te rzeczy są kradzione, ale... „każdy człowiek potrzebuje żyć.“
Jeżeli wodę tej maksymy zmieszamy z okowitą moralności, jeżeli wstrząśniemy je dobrze w naczyniu naszego myślenia, a potem zbadamy za pomocą próby, to się pokaże jasno, że moralność owego szynkarza pod względem mocy równa się zwyczajnej, średniej wódce. Czterdzieści, może czterdzieści dwa stopnie.
Czy taka moralność nie ma już żadnej wartości?
Stanowczo ma i jeżeliby ją można sprzedawać na garnce, to ludzie płaciliby za nią tyle w stosunku do czystej moralności, ile się płaci za wódkę 42% w stosunku do czystego spirytusu.
Engelman rozmyśla dalej i przychodzi do wniosku, że człowiek, w którym jest chociażby bardzo maleńka odrobina dobrego, nie może być nazwany bezwarunkowo złym.
Oto teraz naprzykład, wśród ciszy nocnej, słychać ciężkie kroki. Ktoś idzie.
Niech sobie idzie!
Sylwetka jego zarysowała się w świetle lampki, płonącej w szynku na oknie i widać, że jest to barczysty człowiek, dźwigający worek na ramionach. Worek ciężki, zapewne ze zbożem, bo chłop ugina się pod jego brzemieniem.
Wszedł do szynku i światełko natychmiast zagasło, a właściwie nie zagasło, lecz przeniesione zostało przez gospodarza do drugiej izby, której okna na podwórko wychodzą.
Co się tam robi? Cóż nam do tego? Niech się robi co chce: ludzie potrzebują żyć.
Świt zastał jeszcze filozofa na ławce przed domem, zastał go pogrążonego w dumaniach o moralności i o misternem urządzeniu świata, w którym się wszystko wiąże, plącze, kombinuje i wikła.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.