<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cześnikówny
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator J. Chełmoński, X. Pillati
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


P. Michał Skórski urządził się był po kawalersku, lecz jak mówił radca z szykiem. Choć nieco zardzewiał na wsi, miał wiele smaku i dobre tradycye. Żyjąc w miasteczku — powiadał — chciał życia używać. W planach było porobienie przyjemnych męzkich znajomości, a może nawet i niewieścich. — Był wielkim zawsze wielbicielem płci pięknéj, nie dla idealnego jéj uroku, lecz szczególniéj dla plastycznych wdzięków.
Niebardzo więc przebiérał w towarzystwie, byle było swobodne i wesołe. Od niejakiego wszakże czasu, szczególniéj od ostatniéj słabości i nieszczęśliwego w lesie przypadku z koniem, mniéj już myślał o kobiétach i zdawało się, że chciał od nich stronić nawet. Łatwe znajomości i stosunki, dawniéj dlań najponętniejsze, nie nęciły wcale — zdawało się, że w lepszém towarzystwie szukać zamyślał już nie rozrywki, lecz stalszych jakichś węzłów któremiby życie bez celu mógł lepiéj, niż je zaczął, dokończyć.
To postanowienie wpłynęło téż pewnie na przedstawienie się w salonie pułkownikowéj, o którego cudownych skutkach radca mu opowiadał. Zapewniał go, że z tego salonu sześćdziesięcioletni i nieco kulawi ludzie wychodzili najszczęśliwiéj ożenieni z dziedziczkami wsi i kamienic.
Piérwszy ten jednak wieczór próby wcale nie odpowiedział oczekiwaniom Skórskiego. Wprawdzie począł go od znajomości z panną Olympią, ale téj się naraził, urwawszy rozmowę — do reszty zaś dobiło go spotkanie z generałową, o któréj losach nie wiedział wcale.
Rozstali się byli przed laty tak, iż raczéj mógł się domyśléć zupełnego upadku nieszczęśliwéj, niż tak świetnego jéj losu. Czuł, że w tém sercu zasiana nienawiść nie mogła zamrzéć i wygasnąć: generałowa teraz szkodzić mu i wywdzięczyć krzywdy swoje, jako kobiéta — musiała. O tém nie wątpił bynajmniéj. Spojrzenie jéj nienawiścią i wzgardą zatrute, ścigało go powracającego do domu. Długi czas do późnéj nocy myślał, co ma począć z sobą.
Chciał uciekać naprzód — lecz zdało mu się to ze wszech miar niewłaściwém. Cóżby ludzie powiedzieli i jak mógł im wytłumaczyć nagłe zniknięcie objawiwszy wprzód wszem wobec i każdemu z osobna, że przybył na stałe mieszkanie.
Rozumując w ostatku przychodził i do tego przekonania, że jakkolwiek wielkie były winy jego, generałowa powoli przejednać się może z saméj obawy, aby o przeszłości jéj nie mówił nikomu.
Oprócz tego, tu w Warszawie przynajmniéj czuł się zupełnie wolnym od prześladowania waryatki, o któréj śmierci mówiono wprawdzie, ale Skórski jeszcze temu nie dowierzał. Wyjechać zresztą zawsze czas było, gdyby się tu pobyt okazał nieznośnym, a tymczasem należało próbować czy się go urządzić nie uda.
Generałowéj mógł unikać — mógł się zbliżyć... czas zresztą musiał wskazać jak postąpić wypadnie. Uspokajając się wedle możności, Skórski ukołysał myśli wzburzone, lecz zupełnie spokoju odzyskać nie mógł. Chodził prześladowany widmami przeszłości, nie żeby one sumieniowi jego ciążyły — lecz że się następstw obawiał.
— Fatalizm jakiś prawdziwie prześladuje mnie za te dwie głupie dziéwczęta, — mówił do siebie. — Jednéj ledwiem się pozbył, zjawia się druga, któréj pewny byłem że nigdy w życiu nie zobaczę — i to jeszcze w położeniu takiém, w jakiém anim mógł marzyć ją spotkać. Zawsze z tą prędzéj sobie dam rady, niż z szaloną — która mnie omało życia nie pozbawiła. Mściwe natury obu...
Wzdychał tedy Skórski, niewiele spał, a nazajutrz, nie spuszczając się na to, co mu opowiadano o generale i o niéj saméj, poszedł na zwiady ostrożne. Miał tu wielu dawnych znajomych, z którymi poufale mógł mówić o salonie pułkownikowéj i rzucić nieznacznie, pomiędzy dwoma pytaniami, coś o Hochwartach... Nie mając nic do czynienia, cały dzień przewędrował po cukierniach i restauracyach, nie spotkawszy jakoś nikogo od któregoby mógł dostać języka... W końcu z nudów pociągnął na teatr.
Grano jakąś komedyą tłumaczoną z francuzkiego, któréj siedząc w swojém krześle słuchał roztargniony. Gdy lornetką obchodził loże dokoła — dostrzegł w jednéj z nich, nie mogąc się od wzdrygnięcia powstrzymać, generałowę sam na sam z mężczyzną, — który jak się łatwo mógł domyśléć, musiał być jéj mężem. Nieznacznie zwrócił oczy na postać tę, zresztą godną bliższego przypatrzenia się. — Był to mężczyzna atletycznéj postawy, barczysty, ogorzały na brunatno, z wąsami i hiszpanką, z czołem wyłysiałém — we fraku zapiętym na wszystkie guziki, wyemaliowany orderami i rozmaitemi znaczkami jakiemiś, trudnemi do wytłumaczenia. Mówiono że to były ordery tureckie, egipskie, tunetańskie i rozmaitych tym podobnych państw i państewek wschodnich...
Generał powabnym nie był ani młodym, minę miał rębacza, żołnierza i starego wilka morskiego...
Naprzeciw niego siedząca żona spoglądała nań z obawą jakąś widoczną, ukradkiem, on zdawał się więcéj teatrem niż nią zajęty. Kłaniał się téż naokoło rozmaitym znajomym, równie ekscentrycznie jak on sam wyglądającym. Jak wczoraj wieczór u pani Salomei, tak i dziś struł się tym widokiem, do tego stopnia, że mimo mistrzowskiéj gry Żółkowskiego, wyszedł w pół przedstawienia i schronił się na górkę do Lours’a. Tu z początku niewiele osób zastał; czytał niby gazety, w istocie nie wiedząc ani co miał przed sobą, ani w jakim języku; — po teatrze dopiéro młodzież stara i młoda napłynęła szumnie. Znaleźli się znajomi.
Radca także zaszedł wypadkiem — był bowiem w teatrze.
— Cożeś to wyszedł tak prędko? — zapytał — widziałem cię w krzesłach — straciłeś najpiękniejsze sceny nieporównanego Żółkowskiego.
— Duszno było w teatrze — rzekł Skórski, rozbolała mię głowa, musiałem wyjść.
— Mogłeś się dziś właśnie przypatrzéć nietylko téj generałowéj, która cię wczoraj tak zajęła, ale i jéj małżonkowi... Widziałeś go!
Skórski udał że nie spostrzegł, — tak mu jakoś wypadło.
— Szkoda, — rzekł radca — boć to przecie figura ciekawa. Rozbijał się na morzu nie wiém ile razy, kąsały go grzechotniki, miał żółtą gorączkę — pojedynkował się za kilkudziesięciu, nosi gdzieś kulę w boku — a jeszcze taki zdrów i silny, jakby spokojnie całe życie siedział przy piecu.
Są ludzie, co utrzymują, że przyjął był wiarę muzułmańską i trzymał harem na pół z białych na pół z czarnych pań złożony... Uprzykrzyły mu się wreszcie i poprzestał na jednéj... ale za to wziął ją z teatru... Kobiéty powszechnie się nad jéj losem użalają.
Skórski milczał jeszcze słuchając, gdy we drzwiach ukazał się — ów wilk o którym była mowa. Znać żonę wysławszy do domu, sam przychodził się tu rozerwać. Wszystkie oczy skierowały się ku niemu z ciekawością widoczną, nie mógł się od niéj powściągnąć i p. Michał.
Generał wydał mu się tu jeszcze atletyczniejszym niż wprzódy i brzydszym daleko niż z daleka. Rysy twarzy miał grube, nos nieforemny, wargi odstające a płeć ciemną rumieniec krwawy jeszcze czynił brunatniejszą. — W tych rysach nieforemnych jednakże było wiele wyrazu siły i przebiegłości zarazem. Można go było posądzać, że rubasznością pokrywał chytrość, z którą się wydać nie chciał.
Generał miał dosyć znajomych, witał się dokoła ze wszystkiemi po żołniersku z miną wesołą, chociaż ci którym ten honor czynił, ostrożnie jakoś i nie bardzo poufale go przyjmowali. Znać w nich było jakby pewien wstręt i obawę. Przyszedł wreszcie do radcy, który siedział obok Skórskiego, podał mu rękę; oczyma zdawał się pilnie śledzić P. Michała, skłopotanego wielce i widocznie nie mającego wielkiéj ochoty zbliżać się, ani poznawać z Hochwarthem.
Przypadek to był zapewne, że generał rozpocząwszy z radcą rozmowę, obejrzał się i przysunąwszy sobie krzesło do tego stolika, przy którym ci panowie siedzieli, kazał tu przynieść grok żądany.
— Nie cierpię teatru — rzekł — człowiek się dusi w téj atmosferze gorącéj, pełnéj obrzydliwych wyziewów i przypłaca wątpliwą przyjemność widowiska, droższém nad wszystko zdrowiem... Ja muszę zawsze odchorować każdy taki wieczór, ale dla żony trudno tego nie uczynić. — Ją to bawi.
W ciągu kilku podobnych frazesów zamienionych z radcą, Skórski się wcale nie odzywał i siedział nieco na bok usunięty. Po chwili generał spytał po cichu Fazyńskiego o jego towarzysza i dowiedziawszy się kto był, prosił aby go z nim zapoznał. Nie mógł mu tego odmówić radca... Skórski pochwycony niespodzianie tą niemiłą mu wcale znajomością, chciał się ukłonić zdala, ale generał podał rękę i ująwszy dłoń jego, ścisnął ją tak serdecznie, iż Skórski o mało nie krzyknął. Siedli potém. Generał był w doskonałym humorze... Począł Skórskiego dopytywać zkąd przybywa, co w mieście robić myśli, jak długo zabawi.
— Prawdziwie że na to pytanie, jeszcze stanowczobym odpowiedziéć nie umiał, rzekł Skórski — zależy to od tego jak mi w mieście będzie...
— Nie wątpię że sobie pan upodobasz pobyt w niém, rzekł generał — bo dla człowieka ucywilizowanego jest tylko dwa sposoby znośnego spędzania tego co się życiem zowie — miasto albo pustynia, spoczynek lub walka. Starzejąc mniéj się pragnie walki z krokodylami, wężami, bawołami i indyanami...
Skórski podszywszy się w niebardzo rozmownego człowieka, słuchał i milczał. Pot mu występował na czoło.. Zmięszany był bardzo i pocieszał się tém tylko, że trzymając się zimno, na uboczu, nie będzie w żadnym obowiązku dalszego rozwijania znajomości i stosunków z generałem, oddawania mu wizyty i t. p. Jakby na przekór temu postanowieniu Hochwarth ciągle się ku niemu zwracał z rozmową, był nadzwyczaj uprzejmy i żarcikami podsycał ciężko się wlokącą wymianę myśli. Radca, który się nie dorozumiewał dla czego Skórski nie miał chciéć zawiązać stosunków z tak ciekawą osobistością, zbliżał ich o ile możności. Tak męcząc się blizko godzinę przesiedzieli razem, słuchając opowiadań awanturnika, często zakrawających na myśliwskie historye nieprawdopodobieństwy i przesadą. Naostatek generał wstał, obu podał rękę i pożegnał ich, spojrzawszy na zegarek.
— Otóż masz czegoś sobie życzył, szczęśliwy człowiecze, odezwał się po odejściu generała radca — pragnąłeś poznać tych państwa, sam ci się nastręczył Hochwarth...
— Ale któż ci powiedział żem ja sobie tego życzył?
— Z wczorajszych pytań twych, łatwo się tego było dorozumiéć — dokończył radca, jest to tém osobliwszy wypadek, że generał nie szuka nigdy znajomości, bo jest niemi obarczony.
— Ja mu téż ciężarem nie będę — odezwał się pan Michał.
— Ale go powinieneś odwiedzić!
Skórski aż się wstrząsł. — Po co? na co? dosyć mam tego...
Rozeszli się późno do domu.
Następny dzień upłynął dosyć nudnie, trzeciego około dwunastéj, gdy Skórski miał wychodzić, służący przyszedł oznajmiając generała Hochwartha.
P. Michał pobladł. — Cóż było począć? przyjąć musiał, wyszedł nawet naprzeciw niego. Stary żołnierz z wesołą miną wtłoczył się, rubasznie witając szlachcica.
— Piérwszy do pana przychodzę, rzekł — ja tu już zasiedziały, pan dopiéro przybyły, poczuwam się do obowiązku opiekowania się nim... Już mi się waszmość nie wykręcisz...
Skórski sam nie wiedział jak dziękować, a gość gdyby był chciał nieco nań zwrócić uwagę, musiałby był dostrzedz w jego twarzy takiego przerażenia i pomieszania, jakby go największe dotknęło nieszczęście.
Skórski, ledwie podawszy cygaro, na parę słów się mógł zdobyć. Nie zważał na to generał, sam mówił wiele, śmiał się jakimś śmiechem suchym i przykrym; opatrywał wszystko, zabawił dłużéj niż zwykła trwać piérwsza wizyta — jakby się nasycał zadawaną męczarnią, i opuścił Skórskiego natrętnie zapraszając do swojego domu...
Odprowadziwszy go do drzwi przedpokoju, Skórski zaniechał tego dnia wyjść na miasto i padł w fotel, aby się namyśléć co miał począć. Położenie stawało się tak przykre i niebezpieczne, iż zrazu nie widział innego wyjścia nad udaną chorobę i ucieczkę. Bił się z myślami długo... wstyd, bądź co bądź, było uchodzić, nie wiedział już zresztą co daléj poczynać z sobą... dokąd się udać... Na tych rozważaniach, rachubach i kombinacyach, upłynęło godzin kilka... Złamany, niemal chory, p. Michał nie miał już ochoty szukać ani obiadu, ani rozrywki... Więcéj dla niepoznaki przed sługą, niż z potrzeby, powlókł się do restauracyi. Wyglądał jak z krzyża zdjęty. Jadł obiad nie wiedząc co mu podają, dotykając ledwie potraw, ogłupiały i nieprzytomny... Ci co go znali, postrzegli łatwo że coś mu się stać musiało — zły humor złożył na ból głowy nieznośny...
Nie mógł z nim pójść już nigdzie, powrócił do domu i sam na sam z sobą wieczór przepędził a część nocy bez snu przewracał się po łóżku, przychodziły mu dzikie myśli, samobójcze...
W marzeniach, które były, jak zwykle gdy człowieka trwoga i troska uciska — dalszym ciągiem tego co dręczyło na jawie — przyszło mu dopiéro do głowy, ażeby odwiedziny w domu generalstwa nieuniknione, oddać w godzinie gdy ich tam nie będzie. O téj łatwo się było dowiedziéć od służącego, zapłaciwszy za fatygę... W ten sposób mogła się przynajmniéj odroczyć chwila ciężka do przebycia.
Trzeciego dnia szedł do generała. Chciał z sobą wziąść dla odwagi radcę, ale ten się obowiązkami urzędu wymówił. Musiał iść sam.
Generał zajmował mieszkanie obszerne i piękne, lecz prawie w końcu Nowego-Świata. Z bijącém sercem wszedł Skórski na wschody, zatrzymując się niemal co krok dla nabrania sił. Na drzwiach przybita była blaszka bronzowa z napisem bardzo prostym, niezawierającym żadnych tytułów:

v. Hochwarth.

Drżącą ręką chwycił Skórski za dzwonek... Chwila upłynęła, chód się dał słyszéć — służący w liberyi skromnéj wyszedł. Na zapytanie o generała, odpowiedziano że go nie było. Uszczęśliwiony, odetchnąwszy swobodniéj Skórski, zostawił bilet i uciekł. Zyskiwał przynajmniéj na czasie.
Tegoż wieczora znalazł w domu bilecik, zapraszający go jutro na — obiad. Grzeczność była wielka — ale zabijająca. Położyć się w łóżko zdawało się jedynym środkiem... Michał całą noc znowu myślał, przemyśliwał i postanowił pójść; — ściągnąłby na siebie podejrzenia gdyby się wymawiał.

Naznaczoną była godzina trzecia; — Skórski tak się czuł jakoś zmięszanym i zesłabłym, że po drodze idąc wstąpił do winiarni i pół
Pan Michał Skórski obywatel z Lubelskiego.
butelki czerwonego wina wypił duszkiem, aby sobie dodać męztwa i siły. — W istocie poskutkowało ono o tyle, że jeszcze czuł się mniéj przytomnym. — Ten sam służący w białych na ten raz rękawiczkach, otworzył mu drzwi do saloniku... przyciemnionego ciężkiemi firankami u okien... Nieopodal od wnijścia stał gospodarz... na kanapie siedziała gospodyni w sukni czarnéj. Nikogo więcéj nie było...

Hochwarth postąpił kilka kroków na spotkanie gościa, uprzejmie bardzo go przywitał i podprowadził ku żonie, na którą Skórski spojrzéć nie miał odwagi. Głosem dobitnym przedstawił go jéj.
Pan Michał Skórski, obywatel z Lubelskiego...
Natalia skłoniła się w milczeniu.
Siedli — Hochwarth zaczął rozmowę ożywioną — Skórski powoli słuchając go, przyszedł do siebie, ośmielił się, podniósł oczy i spotkał wejrzenie pani domu z zimną, okrutną obojętnością wlepione w siebie. Chłód ten obrachowany krył cóś przerażającego, był groźbą, od któréj Skórski zadrżał. Po chwili drzwi się otwarły i weszło dwóch ichmościów we frakach znać oddawna w domu tym poufale przyjmowanych, bo generał powitał ich nie wstając nawet i wskazując siedzenia. Poznał ich zaraz ze Skórskim, wymieniając nazwiska.
Jeden z nich słuszny, suchy, wyprostowany, z wąsami wyczernionemi i włosami ufarbowanemi na rudawo-brunatny kolor, zwał się kapitan Bobrski, drugi pękaty i łysy, czerwony, uśmiechający się pokornie, miał tytuł regenta, a nazwisko pocieszne Rybki.
Ci panowie wzięli na siebie podsycanie dalszéj rozmowy, do któréj gospodyni prawie się nie mieszała. Siedziała z tym wyrazem groźnym a zimnym, jak żelazo, w oczach czarnych, ledwie po kilka słów niewyraźnych rzucając, jakby przymuszona...
Gdy oznajmiono do stołu... generał wskazał Skórskiemu żonę. Zmuszony podać jéj rękę, p. Michał cały pomięszany, blady i czerwieniejący poszedł do jadalnego pokoju, szczęściem o kilka tylko kroków oddalonego. Ustąpiła była nieco obawa jaką miał w początku, lecz w ciągu rozmowy przedobiedniéj pochwycone przypadkiem jakieś wejrzenia dziwne, które na siebie generał i goście jego rzucali, wzmogły ją na nowo... Zastawa stołu była przepyszną, obiad wyszukany i wytworny, wina doskonałe. Generał sam nie pił, ale gości przynaglał, zachęcał, niemal zmuszał do wypróżniania kieliszków. Skórski wymówić się nie mógł. W ciągu obiadu, posadzony przy generałowéj, parę razy był zmuszony odezwać się do niéj, i odebrał nic nie znaczącą, obojętną odpowiedź.
Ochłonął. Pani Natalia zdawała się bez żadnego wzruszenia widziéć go w swoim domu. Skórski zaczynał sobie mówić, że jéj interesem więcéj daleko niż jego było wszelkie dawne stosunki pokryć zapomnieniem, to go jakoś ośmiéliło, i od połowy obiadu weselszym już być począł.
W końcu podano wino szampańskie, stary węgrzyn, a po przejściu do salonu, kawę i likwory... Kapitan i regent byli oba w takich humorach, że dwu ich starczyło na ożywienie towarzystwa...
Kwadrans może jeszcze zatrzymała się gospodyni domu w salonie — i znikła... Zapalono światła wcześnie, zapuszczono firanki... W bocznym pokoju zjawił się z całym przyrządem do gry zielony stolik, karty i świéce.
Generał natarczywie proponował wista... niepodobieństwem było odmówić. Skórski przebywszy jak mu się zdawało Scyllę i Charybdę, zupełnie odzyskał swobodę, mowę i humor, który dobry obiad podsycił.
— Myśmy tu sobie zwykli wieczorami grywać małego wiścika — odezwał się gospodarz. Wiém od radcy że i pan go grywasz chętnie — ja nie lubię dziadka. Rad jestem że siądziemy we cztérech.
Punkt był po dukacie, ze wszystkiemi możliwemi szykanami.
W takiego małego wiścika, można było przegrać dwieście do trzechset czerwonych złotych jednego wieczora. Ceny téj nie spodziewał się Skórski, zmieszał się nieco, ale mu wstyd było się wymawiać.
— Przyznam się panu generałowi, rzekł — że nie zwykłem grywać tak drogo.
— Cóż za drogo! co za drogo! podchwycił Hochwarth — z gubernatorem Indyj wschodnich grywaliśmy co wieczora po funcie szterlingu... Gdy się ciągle na tę cenę gra, mała wypada różnica. Nie idzie zresztą o wygranę, ale o zabawę. Grać zaś na złotówki i ruble, nie ma wzruszenia i interesu.
— Ja nawet w przypadku gdyby mi nie służyła karta... nie miałbym przy sobie...
— Cóż znowu, przerwał, siadając, gospodarz i rozdając już karty — o to przecie nie idzie! U mnie rachunki raz w tydzień są płatne...
Regent i kapitan nie wymawiali się wcale, śmiano się delikatnie z wieśniaka, aby w nim szlachecką miłość własną obudzić... Wiścik się począł...
Osobliwszym trafem po piérwszym robrze wygranym, Skórski gdy jakoś śmielszym być począł, bo miał pięćdziesiąt punktów w zapasie — szansa zmieniła się nagle. W drugim wziął szlema. Kapitan grający z nim strzelał z zimną krwią niedarowane bąki, bił swe własne lewy, zrzucał najpotrzebniejsze kolory, słowem zdawał się nieprzytomnym. Robr ogromny wypadł i Skórski przegrał go na głowę. Ucieszył się zmieniając partnera, ale kapitan okazał się jeszcze gorszym graczem, i w dodatku kłócił się zrzucając winę na milczącego Skórskiego; trzeci robr był nieszczęśliwy. W następnych trzech p. Michał spodziewał się to sprostować, miał bowiem sto kilkadziesiąt punktów przegranych. Lecz gdy komu nie idzie to nie idzie, gospodarz wygrywający dotąd i grający doskonale, z p. Michałem przegrał znowu, zrzucając winę na niego...
— Kochany panie, rzekł z dziwnym wyrazem, musisz być djable szczęśliwym do kobiét, bo w kartach nie masz szczęścia...
Kapitan i regent śmieli się, mimo przegranéj nie tracąc humoru. Skórski zaczynał być milczącym. Obliczał już przegranę na dwieście kilkadziesiąt punktów i dawał sobie słowo, że więcéj do takiego wista nie usiądzie. Ktokolwiek dawał karty, wypadało zawsze tak, iż p. Michał najfatalniejszą dostawał.
Była godzina dziesiąta gdy tego nieszczęśliwego wista skończyli. Skórski oświadczył, że więcéj już tego dnia grać nie może, bo mu widocznie szczęście nie służy. Nie nalegano wcale. Gospodarz kapitanowi zaproponował małego sztosika dla rozegrania kilku punktów. Zaczęli we trzech grać i — choć się dawno rozegrali, ciągnęli daléj. Przystawiał któś zawsze. Skórski siedział i patrzył.
— No — a pan... Popróbuj że przynajmniéj, zawołał gospodarz.
Postawił p. Michał kilka dukatów na kartę niechętnie — i — wygrał... Dosyć tego było aby się w nim stara żyłka obudziła. Przysunął się i rozpoczął stawiać. Szło mu zrazu nadzwyczaj szczęśliwie, i to go tak ośmieliło, iż podwajał kusze, ale szczęście znowu zmieniło się... i po pół godzinnéj męczarni postrzegł że przegrana cała urosła do takich rozmiarów jakich nawet przewidywać nie mógł. Rzucił więc karty i grać przestał.
— Niezmiernie mi przykro — odezwał się generał, spoglądając na niego, że pan piérwszy raz będąc w moim domu, tak niefortunnie wyszedłeś na naszéj zabawie. Ale proszęż najmocniéj — odegraj się pan! Ja nie życzę sobie być wygranym tak wiele. Byłoby mi to niezmiernie przykro.. Staw pan, ja trzymam... Uczyń pan to dla mnie.. Zmienią się szanse...
Regent i kapitan zaczęli go żartami i na seryo podbudzać.
Skórski niegdyś był namiętnym graczem, namiętność, którą stłumił w sobie a przynajmniéj do mniéj niebezpiecznych doprowadził rozmiarów, teraz z całą gwałtownością wracała. Nie bardzo go trzeba było zapraszać nawet do odegrywania się! Summa przegrana przechodziła już zapas jaki wziął z domu.
Naglony p. Michał, aby się nie okazać tchórzem, postawił całą przegranę na jednę kartę. Generał zgodził się ją trzymać. Wszyscy pochylili się z ciekawością niezmierną nad ciągnącym, który powoli, jakby na tortury biorąc gościa, kartę po karcie wysuwał. Dama ta którą trzymał Skórski zaciągnęła długo — był to zły znak.
Regent i kapitan krzyknęli... — Skórski przegrał.
Tu nastąpiła długa pauza. Nieszczęśliwy stał w potach, nie wiedząc co począć.
— Staw kochany panie — ja trzymam, nie mogę pozwolić aby się to tak skończyło... Nie uwierzysz jak mi przykro! Staw, proszę...
Skórski obawiał się na jednę stawkę znowu wszystko rzucić, lecz kapitan dawał mu znaki potajemne. Regent szeptał, że gospodarz tego sobie życzy...
Stało się tedy, że postawił raz jeszcze i słono przegrał. Nie wiedział tego z pewnością, ale mu się zdawało, że kapitan tę nieszczęśliwą kartę podsunął.
Gospodarz na stół rzucił karty z widoczném nieukontentowaniem, ocierał pot z czoła, twarz jego była chmurna i ponura... Nie mógłby inaczéj wyglądać gdyby sam był przegrał...
Summa dochodziła do kilku tysięcy rubli. Skórski stał blady jak ściana, usiłując nie pokazać po sobie co czuł i co się z nim działo.
— Nie! już dziś nie mogę ciągnąć — zawołał gospodarz do gościa. — Nie czyń pan sobie z tego nic... O pieniądzach ani myśl... Późniéj poregulujemy te rachunki, pilnego niéma nic... Zagramy wiseczka znowu kiedyś i rozegramy się, gdy ci lepsza szansa służyć będzie...
— Ale tak! tak! chórem powtórzyli kapitan i regent.
Kazano przynieść herbatę; — generałowa już się nie pokazywała.
W kilka dni po tym wieczorze pamiętnym i powtórzonych próbach odegrania się, które mimo chwilowego powodzenia, kończyły się zawsze znaczném długu powiększeniem, — Skórski winien był dwadzieścia tysięcy rubli generałowi, który się o nie nie upominał, i niby sobie z tego żartował. Zapraszał nieustannie p. Michała do siebie, pragnął mu ułatwić środki do odzyskania straty i wciągnął go tak, iż Skórski z przerażeniem widział przed sobą ruinę...
Z samą panią generałową spotykał się często ale chwilowo, a oswoiwszy się z tém widmem, uspokojony iż nie zdawało się go znać nawet — przychodził już bez obawy, wmówiwszy w siebie że przeszłość zapomnianą została...
Jakkolwiek gra ta zdawała się wcale nie obrachowaną, a wypadek jéj dziełem losu, zwiększając się przegrana, coraz bardziéj niepokoiła Skórskiego. Wstydził się mówić o tém komukolwiek. Nareście jednego wieczora wejrzenia i obroty kapitana i regenta tak jakoś zdały mu się znaczące, iż mocno przelękły pobiegł do swego przyjaciela pana radcy.
Zastał go szczęściem w domu, przy poobiednim Kuryerku i drzymce, ze zgasłém cygarem.
— Cóż ja ciebie nie widzę już! zawołał radca — co się z tobą dzieje! Generał cię zaarendował — słyszę przesiadujesz tam całe wieczory... toście się poprzyjaźnili.
Skórski ani przeczył ani potwierdzał; — siadł zdyszany spocząć, obejrzał się i nie rychło odezwał do radcy...
— Powiedz ty mnie — nie słyszałeś nigdy nic o generale i jego grze w karty?
— Jakto grze w karty? on! w karty? piérwszy raz słyszę... Wista grywają u niego, więcéj nic... Coż to ma znaczyć?
— Tak, wista — odparł Skórski — nie mam się co przed tobą taić. Grałem i ja u niego wista... potemeśmy się rozgrywali...
— Cóż? przegrałeś? dużoś przegrał? zapytał radca przestraszony, bo on sam nie grywał nigdy droższego nad kilkogroszowego.
— Bardzo dużo...
— Ale przecież nie tysiące?
— Tysiące — rzekł spokojnie. Generał wprawdzie pieniędzy brać nie chce, ani o nich słyszéć nawet... Każe mi się odegrywać...
— Niechże cię kaci porwą! krzyknął radca... Cóż? kilka tysięcy złotych?
— Gdzie zaś — zawstydzony cicho szepnął Skórski, — summa do któréj ci się przyznać nie mogę, ależ to przecież szuler nie jest?
Radca ruszył ramionami. — Nigdy o niczém podobném nie słyszałem. W resursie grywa grubo, szczęśliwie, to prawda, lecz nikt nigdy go nie śmiałby posądzić o grę wyrachowaną, mówiono kilka razy o znacznych przegranych.
Zamyślił się Skórski.
— To chyba gra była na żart, na kredkę i bez konsekwencyi, nic innego nie przypuszczam...
— Ja także, — jednak przyznani ci się, jestem niespokojny trochę...
— Sam ci winien sobie, — zimno odezwał się przyjaciel — tak się dać unieść, zapalić.
Mogę ci tylko zaręczyć, że choć z innych względów o generale mówią bardzo różnie, nigdy nikt o grę chciwą, o szulerstwo go nie posądzał.
Skórski opowiedział ze szczegółami swoję przygodę, i wymienił kapitana Bobrskiego i regenta Rybkę.
— To mnie dziwi że oni byli do gry proszeni, odezwał się radca, bo kapitan osławiony szuler, a regent już miał z tego powodu nieprzyjemności. Za podrabiane karty zleciał raz ze schodów, i nikt z nim uczciwy nie gra...
Skórski oniemiał.
— Ale oni oba przegrywają ciągle! zawołał.
— To rzecz niezrozumiała — zakończył radca. Przegrałeś więc do gospodarza, to jeszcze nic... da ci się odegrać.
Niewiele tém pocieszony, prosząc o tajemnicę, odszedł Skórski do domu. Wmawiał on spokój sam w siebie, ale go trawiła gorączka, po nocach spać nie mógł, olbrzymi ten dług leżał mu na piersiach. Prócz tego zmuszony dlań bywać w domu generała i spotykać się z twarzą Natalii chmurną i groźną, choć nigdy słowa od niéj nie posłyszał przypominającego przeszłość, — doznawał niewysłowionego wrażenia jakiegoś, gdy czuł wzrok jéj tylko zwrócony na siebie. Palił go on, dręczył, nękał...
Dziwnym skutkiem uroku jaki na nim wywierał było, że lękając się tego wejrzenia przebijającego jak żelazo zimne, nie mógł się wstrzymać od szukania go. Wkuty nim siedział niemy jak pod pręgierzem, niekiedy sam na siebie się gniewając, iż zwyciężyć się nie mógł, i odejść uciec nie umiał.
W domu generałowa widocznie grała rolę podrzędną, sam pan okazywał jéj wielkie przed ludźmi poszanowanie, lecz nie miała woli, nie śmiała się odezwać, i stosunek małżeństwa tego między sobą, musiał być bardzo przykrym. Obcym nawet łatwo się tego było domyśléć.
Generał rozporządzał zwykle tém gdzie żona znajdować się miała, jak długo gdzie mogła zabawić. — Pytała się go o wszystko. Ton jakim mówili do siebie, mimo udawania czułości zdradzał walkę i nieporozumienia. Natalia poddawała się z pokorą rozkazom, — lecz gdy dla oka ludzkiego generał chciał jéj dać jaki dowód miłości, z widocznym wstrętem oznaki jéj przyjmowała. Skórski to widział a raczéj zgadywał...
Gdy w salonie generałowéj nie było, mąż nie wspomniał o niéj nigdy. Czasem na służącego zadzwonił, by spytać czy pani jest w domu, ruszył ramionami niecierpliwie dowiadując się że nie wróciła, — ale milczał. — Niekiedy wśród gry wychodził na chwilę i powracał jakby sporem jakim roznamiętniony i gniewny. Dom zresztą był dziwny. Zjawiały się w nim najosobliwsze postacie, cudzoziemcy bogaci, figury widocznie awanturniczém życiem napiętnowane, jacyś ludzie milczący i niezrozumiali, a obok nich najsłynniejsze imiona arystokratyczne...
Generał umiał te żywioły różnorodne uporządkować, wypraszać skinieniem gdy zawadzały, zbliżać, naznaczać im godziny takie aby się z sobą niespotykały. Kobiét bywało nie wiele, a stosunki generałowéj były z niemi zimne i ceremonialne. Jedyną przyjaciółką serca, była dawna towarzyszka, ta panna Teresa ukochana, która dziś słynęła jako jedna z najzdolniejszych artystek... Do niéj generałowa każdego prawie ranka zbiegała na chwilę z kościoła, i u niéj sam na sam z nią spędzała godzinę, często łzami oblaną. Bawiła się z Lizką, uśmiechnęła do niéj, mogła tu serce otworzyć... potrzebowała tego wytchnienia i orzeźwienia...
Dwie przyjaciółki rozumiały się i kochały, a były po sercu siostrami. Panna Teresa żyła sztuką tylko... i dla sztuki. Dla niéj teatr nie był zarobkiem i rzemiosłém, był jéj namiętnością. Gdyby los rzucił jéj pod stopy bogactwo, niezależność, skarby, imię, byłaby wszystko to poświęciła dla sceny — bez któréj dla niéj życia nie było. I nie żądza oklasków, ani pragnienie zdobycia sławy były dla niéj celem, bardzo często okryta wrzawą i bukietami swych czcicieli, schodziła za kulisy smutna i nie rada z siebie.
— Dla tych ludzi, mówiła, jak dla głuchych krzyczéć — grać trzeba przesadzenie, jaskrawo, nienaturalnie. Inaczéj cię nie zrozumieją, — odcienia delikatne giną, pochwycona na uczynku natura dla nich będzie hieroglyfem. Sztuka jest im zabawką, roztargnieniem tylko... bengalskim ogniem co oślepia, nie chlebém co karmi i słońcem co grzeje.
Panna Teresa utrzymywała téż, iż powołaniem artysty jest wtajemniczać tłumy, jest uczyć je a nie do nich się poniżać... Oprócz sztuki, kochała tylko wychowankę, którą wszyscy mieli za własne jéj dziecię, z czego się śmiała, ramionami ruszając — i — kogoś jeszcze...
Ten ktoś, był to dawny przyjaciel młodości, mogący czulszém nazwać się imieniem, — ubogi profesor, który osiwiał kochając się w pannie Teresie, a nie mając męztwa się z nią ożenić. Ona mu to przebaczała. — Był ubogi jak profesor, na artystę się nie zdał, choć miał sztuki poczucie... Ona nie mogła zejść już z tych desek zaczarowanych, a jako pani profesorowa, musiałaby je porzucić. — Kochali się więc platoniczną miłością, która z namiętności młodzieńczéj, przeszła w nałóg serca, w przywiązanie spokojne i trwałe. Co wieczora przychodził profesor do niéj, jeśli była w domu wcześniéj, późniéj jeśli grała w teatrze — czytali razem, opowiadali dnia dzieje i żegnali się do jutra uśmiechem. — Ludzie mówili o téj przyjaźni z przekąsem, ale Teresa która nie obawiała się potwarzy biorąc Lizkę na wychowanie, nie myślała wyrzec się stosunków niewinnych dla złych języków.
Niespodziewany spadek po ciotce, nie wielki lecz zapewniający pewną niezależność, dozwalał pannie Teresie żyć i nieco wygodniéj i swobodniéj.
Do jéj zajęć, istotnie wielkich, bo miała teatr, wychowankę i opiekę nad najniepraktyczniejszym w świecie profesorem... pamiętając o wszystkich jego potrzebach — przybywała teraz nad wszystko trudniejsza piecza nad kobiétą nieszczęściem złamaną, upadłą, schorowaną i zepsutą. Początki zwłaszcza były niezmiernie trudne. — Cześnikówna nawykła do włóczęgi, zamknięta w pokoju wytrwać nie mogła.
Teresa zrozumiawszy to, nie wymagała w piérwszych dniach, aby za próg nie wychodziła, dozwoliła jéj pójść do kościoła, pobłąkać się po ulicach, ale głodem zmuszała do powrotu do domu. Tu miała izdebkę na górze czystą, usługę, i zaraz piérwszego dnia po kąpieli przymusowéj, zupełnie nową odzież wdziała. Teresa dopełniając chrześciańskiego uczynku z poświęceniem, sama własnemi rękami poszła ją uczesać, przybrać... i dobrém słowem ukołysać.

Spostrzegłszy że widok Lizki oddziaływał na nią uspokajająco, że
...obłąkanie z niéj znikło.
wobec dziecka wstydziła się nieszczęśliwa niedorzecznych wykrzyków i stawała łagodniejszą, spokojniejszą, Teresa użyła jéj dla pohamowania wybryków Róży. Dziwnym skutkiem jakimś niewinny uśmiech dziewczęcia, miał potęgę niezmierną nad zepsutą kobiétą. Rumieniła się, milkła, stawała łagodną i dobrą. Patrzyła na tę istotę czystą jak aniołek, wesołą jak ptaszę i widok ten sprawiał jéj spokój — trzeźwił — koił ból, sprowadzał zapomnienie... Lizce téż winną była Teresa, pohamowanie, nawrócenie, uspokojenie nieszczęśliwéj Cześnikównéj.

Gdy trzeciego dnia zdoławszy się wyrwać z domu, generałowa z bijącém sercem, ze strachem o los siostry przybiegła zastukać do drzwi przyjaciółki, — Teresa nic nie mówiąc zaprowadziła ją, przodem puszczając Lizkę, na trzecie piętro...
Znalazły tu Cześnikównę ubraną czysto i próbującą modlić się na książce. Oczy miała zapłakane... Izdebka z widokiem na ogrody, miała wesołą fizyognomją... Nie było w niéj śladu już ani odzieży, ani szału z którym tu weszła Róża... Natalia zdumiała się. — Twarz jéj siostry bledsza była teraz, mizerniejsza — smutniejsza może, oczy wpadłe i podsiniałe, ale obłąkanie z niéj znikło.
Uściskały się milcząc, nie mogły nic mówić przy Lizce, którą szczególniéj szanowała Róża... Dała znak sama siostrze, pokazując dziecię. — Dopiéro gdy Teresa z nią na dół odeszły i pozostały same... generałowa mogła z nią pomówić.
— Przynoszę ci niezłą wieść, rzekła... twoja zemsta się skończyła — moja rozpoczęta... Ten człowiek już wpadł w szpony mojego męża i nie wyjdzie z nich całym...
— Zabić go! zabić! — wracając do dawnego szału odezwała się nagle Róża — zamęczyć...
— Nie — odparła marszcząc brwi generałowa — on mi jest potrzebnym. Ja chcę wiedzieć co się stało z dzieckiem mojém... czy je mam opłakiwać, czy go szukać. Jeśli się dowiém że żyje, porzucę męża, rzucę wszystko... pójdę żyć dla niego... Jeśli zaś zabił... jeśli umarło..
Generałowa nie dokończyła.
— To nie może być! przerwała.
— Niech powié na torturach... a potém go zabić! zabić!... powtórzyła Róża uderzając ręką w stół.
— Nie — nie — zawołała generałowa, — on się z tobą ożenić musi...
Krzykiem który się zmienił w śmiech dziki, rozdarła się pierś Róży, która klasnęła w ręce...
— On? zemną? ja w łachmanach do ołtarza... i pijana... i tysiące świadków? nieprawdaż... poczęła wołać — możeż być zemsta słodsza... a u ołtarza już plunę mu w oczy i zawołam przy świadkach, na kościół cały: — ja żebraczka, ulicznica nie chcę cię — boś ty gorszy łotr i zbój i nie warteś mnie...
— A! daj mi taką chwilę — a umrę szczęśliwą; — dodała, na kolana rzucając się Róża.
— Cicho! na Boga! cicho — i uspokój się, rzekła generałowa — zostaw mnie staranie... Skórski nie długo będzie jak ty żebrakiem... naówczas...
Ściągnęła brew generałowa i dodała ponuro: — naówczas muszę uczynić to z mężem, aby on mi dopomógł. Nienawidzę go, ale mam nań sposób — coś znajdę; on mnie nie cierpi, lecz się ulęknie...
Róża spojrzała w zwierciadełko wiszące przy umywalni...
— A no! i nie tak już haniebnie wyglądam jak dawniéj...
Wzięła się po dawnemu w boki...
— Jego sprawą upadłam... niechże mnie dziś weźmie taką jaką uczynił... Należy mu się to... O! że będzie kochanek szczęśliwy ręczę... Opowiadać mu będę wszystkie moje włóczęgi z cyganami i złodziejami... jakeśmy łotrowali na węgierskiém pograniczu... i słoninkę piekli z papryką przy wesołym ogniu, popijając gorzałką... Dżengo grał na cymbałach, drugi na drumli... a my szalały aż popadały jak martwe na ziemię...
Generałowa bladła słuchając, w tém w progu pokazała się główka jasna Lizki. Cześnikówna palec przycisnęła do ust, przestraszona i zamilkła jak złapana na uczynku. Twarz jéj zmieniła się, spuściła oczy pokornie zawstydzona. Dziecię czyniło ją inną, bojaźliwą i spokojną. Lizka przychodziła zapytać o coś od panny Teresy, a w istocie był to tylko pozór do przybliżenia się ku generałowéj, która ją lubiła i pieściła.
Względem żebraczki Lizka zachowywała się bojaźliwie, trzymała z daleka i choć biedna kobiéta wdzięczyła się do niéj jak umiała, dziecię nie mogło przemódz wstrętu. Posługiwało jéj chętnie, ale do zbliżenia się i pieszczot nie miało ochoty; takie na niéj wrażenie uczynił widok łachmanów i rozognionéj twarzy piérwszego dnia po przybyciu.
Generałowa pomówiwszy jeszcze z siostrą o jéj potrzebach, pożegnała i zeszła na dół, Lizkę trzymając za rękę. — Tu zastała Teresę nad książką, zatopioną w jakiéjś nowéj roli, którą studyowała. Rzuciła ją zaraz dla przyjaciółki, która raz jeszcze poleciwszy siostrę i uściskawszy ją czule, wyszła z powrotem do domu.
Zbliżała się do progu kamienicy, spuściwszy zasłonę na oczy i miała wynijść z niéj, gdy stojący tu, jakby na czatach, mężczyzna drogę jéj zastąpił; zlękła się z początku poznawszy w nim generała. Okryty płaszczem widocznie przyszedł ją tu szpiegować, i jak mu się zdawało, pochwycić na uczynku. W twarzy jego złośliwy tryumf się malował gdy ją zobaczył. Natalia pobladła, drgnęła, ale oczy jéj zapłonęły ogniem dzikim i stanęła z dumą naprzeciw niego, marszcząc brwi ciemne.
— Nie dobrze jest tak chodzić pieszo saméj po oddalonych ulicach — rzekł sarkastycznie, dla tego zdawało mi się właściwém, pójść za panią i ułatwić jéj powrót do domu...
Natalia spojrzała mu w oczy śmiało.
— Rozumiem, rzekła spokojnie — posądziłeś mnie pan, masz słuszność — takiéj jak ja kobiécie nigdy wierzyć nie można. — Niechcę jednak abyś mnie o więcéj posądzał niż jest... i bardzo się cieszę że będę mogła z nim pomówić otwarcie. — Chodź pan zemną.
Generał zmieszany stanął.
— Chodź pan zamną! powtórzyła nakazująco kobiéta — potrzeba żebyś moję zbrodnię naocznie widział i o niéj się przekonał.
Cała drżąca i poruszona zawróciła się na wschody, oglądając na męża.
— Proszę zamną, rzekła raz jeszcze, powrócimy tam zkąd idę, zobaczysz zkim miałam schadzkę.
Szła szybko na wschody, generał gniewny i chmurny, mrucząc, postępował za nią. U drzwi Teresy zadzwoniła tak gwałtownie, że artystka wybiegła przelękła... Ujrzawszy ją na progu, generałowa czekała aż się pokaże mąż, i odezwała się głośno.
— Przyprowadzam ci kochana Tereso męża mojego, który tak był łaskaw i troskliwy, że aż tu po mnie przyszedł. Obawiał się pan generał, ażebym w zbyt złe towarzystwo nie wpadła... muszę cię mu zaprezentować.
Zmieszany mąż, napróżno chciał wstrzymać potok słów rozgniewanéj żony — dając jéj znaki. Wszedł nareście, poznając Teresę, którą widywał w teatrze, i mrucząc coś niezrozumiałego aby się przed nią wytłumaczyć. Generałowa zamknęła za nim drzwi, aby przechodzących korytarzem nie miéć świadkami téj sceny, lecz była rozogniona, gniewna, łez już powstrzymać nie mogła.
— Panie generale, rzekła ze śmiechem boleści pełnym, kto bierze kobiétę jak ja zza kulis teatralnych, nawykłą do swobodnego życia, do towarzystwa innego niż wasze, ten się zawsze spodziewać może, iż ona dla wytchnienia choćby do dawnych przyjaciół uciecze.
Jestem biedną aktorką, a gram tylko rolę waszéj żony i jakiéjś pani generałowéj... która mi dosyć dokuczyła... Dla tego chwilami zbiegam tu odetchnąć, poskarżyć się i zapłakać. Nie dałeś mi waćpan szczęścia, ani ja panu... Ale ja nie mam sobie nic do wyrzucenia, bom mu to wcześnie zapowiedziała...
Generał zburzony, pomieszany, dawał znaki napróżno.
Przy pannie Teresie nie chciał wybuchnąć, ani téż przepraszać, czerwienił się od wstydu.
— Zdaje mi się, odezwał się wreście, że tu ani czas ani miejsce do małżeńskich waśni i tłumaczeń...
— Owszem, odparła generałowa, musimy tu pomówić z sobą, przy świadku. — Mam wistocie wiele do mówienia i winy, do których się przyznać muszę, a wolę z tą spowiedzią tu skończyć, niż ją do domu odwlekać.
Generał stał zdziwiony. Teresa zakłopotana spoglądała to na przyjaciółkę, to na niego.
— Kochana Natalio — odezwała się, na miłość Bożą, spokojnie — nie unoś się...
— Potém osądzisz o ile być mogę w mém położeniu spokojną, poczęła wibrującym od wewnętrznéj burzy głosem generałowa... Pan generał raczył mnie szpiegować i być zazdrosnym, wszak to jeszcze honor dla mnie — bardzom mu za to wdzięczna... Skorzystam z tego... Tereso, bądź tak dobra, pójdź i poproś tu mojéj siostry...
Generał rzucił się aż...
— Waćpani masz siostrę, o któréj nie wiedziałem.
— Tak, biédną istotę, o któréj i ja nie wiedziałam, mówiła Natalia — sądziłam że dawno z nędzy umarła. Znalazłam ją jako żebraczkę pod kościołem — jest tutaj, dla niéj i ja tu przyszłam — chcę abyś ją widział...
W chwili gdy panna Teresa posłuszna kierowała się ku drzwiom, rada że téj sceny uniknie, generał się rzucił zastępując jéj drogę.
— Ja nie chcę widziéć téj siostry! proszę mi oszczędzić tego widoku...
Zaczerwienił się cały.
— Żeniąc się z panią, dodał gniewnie — sądziłem że biorę siérotę, i że żadnéj familii nie będę miał na karku...
Dość tego i chodźmy do domu.
— Musisz mnie posłuchać, panie generale, odpowiedziała Natalia — bo ja się ztąd krokiem nie ruszę, do domu nie wrócę i jutro całe miasto wiedziéć będzie, że siostra żony waćpana żebrała pod kościołem. Mnie to wszystko jedno...
Hochwarth za włosy się pochwycił.
— Mów pani, czego chcesz... zawołał gwałtownie, a krótko i prędko...
— Potrzebuję pomocy waćpana, dla pomszczenia honoru mojéj siostry...
Usłyszawszy ten wyraz, generał wykrzywił usta, żona jego mówiła daléj.
— Biédna siostra moja została uwiedzioną przez niepoczciwego człowieka... Kilkanaście lat, aż do obłąkania przywiedziona, usiłowała się pomścić. Do téj zemsty pan nam dopomódz musisz.
— Ja? do zemsty? podchwycił generał. A mnie to co ma obchodzić? to sprawa mi obca! Dosyć już i tak brnąłem w téj kałuży... Ja o tém słyszéć ani wiedziéć nie chcę...
— Waćpana to obchodzi równie jak mnie — krzyknęła generałowa — wierzaj mi! Dla Teresy nie mam tajemnic, dla waćpana miéć ich téż nie chcę. Ten człowiek który zgubił siostrę moję... i przeciwko mnie jest winnym! Rozumiesz mnie pan? dodała rumieniąc się... Zgubił nas obie!
Nie kryłam tego wychodząc za was, żem była nieszczęśliwą i występną. Wziąłeś mnie taką jaką byłam... Zniesieszże aby człowiek, który był kochankiem moim, chodził bezkarnie po świecie?
Generał zbladł i ręce załamał.
— Mów waćpani — kto on? znam go? gdzie jest...
— Tu jest... odparła Natalia, lecz nim powiém ci imię jego — daj mi słowo, że postąpisz jak ja chcę... On się musi ożenić z Różą.
Hochwarth posępny milczał długo.
— Sposób pomszczenia się, środki — proszę mi zostawić, rzekł ponuro — nic przyrzekać nie będę... nie zwykłem się wiązać... Mogę tylko zaręczyć pani że nie ścierpię tego, abym miał za żonę rumienić się przed kimkolwiekbądź. Co uczynię, nie wiém. Kto on jest?
Natalia zawahała się chwilę.
— Chcę, rzekła — aby ci moja siostra potwierdziła prawdę słów moich. — Nie wierzysz mnie, posądzasz... Idź i rozmów się z nią.
— Nie — dosyć tego — obruszył się generał, mów mi jego nazwisko... jego nazwisko...
Generałowa zawahała się jeszcze. — Czuła że wypowiadając je, da go na łup najprzebieglejszemu najmściwszemu z ludzi.
— Waćpan się go zechcesz pozbyć pocichu... i uprzątnąć go z drogi, rzekła — ja tego niedopuszczę... trzeba go ożenić z nią...
— Ale mów mi waćpani jego imię! krzyknął przyskakując generał — ja będę wiedział co uczynię — spuść się na mnie.
Śmiech ironiczny przebiegł mu po ustach, drżał cały...
— Nic wprawdzie nowego dla mnie nie dowiedziałem się tu — rzekł dysząc i przechadzając się po ciasnym pokoiku, — ale niespodziane zjawienie tego jegomości nie da mi spocząć... trzeba z nim skończyć... kto to jest? mości pani kto jest ten Don Juan szczęśliwy... mów...
Generałowa namyślała się jeszcze.
— Moja siostra — poczęła.
— Mnie bynajmniéj nie idzie o tę siostrę — ale o nią — przerwał wybuchając mąż... ale o mnie...
I uderzył się w piersi.
— Popełniłem szaleństwo żeniąc się z nią, pokutuję za to słusznie... nie chcę się jeszcze wstydzić w dodatku — kto on jest...
— P. Michał Skórski! wyraźnym, spokojnym głosem odezwała się żona. Znasz go waćpan...
Hochwarth usłyszał to nazwisko i stał jakiś czas jak przykuty — nie odpowiadając nic — po brunatnéj twarzy przebiegły drgania jakieś jakby apoplektyczne, wprędce jednak oprzytomniał, uspokoił się, ostygł i rzekł zimno.
— Zobaczymy...
— To mówiąc podał rękę żonie, która się cofnęła nie przyjmując jéj, uścisnęła w milczeniu przyjaciółkę i nic nie mówiąc wyszła; — Hochwarth skłonił się zimno, i w ślad za nią pośpieszył.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.