Czterdziestu pięciu/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
BIESIADNICY.

Gorenflot wnet wydał rozkazy.
Jeżeli zacny przeor znajdował się rzeczywiście na drodze postępu, jak przynajmniej mniemał, to zapewne w tem co dotyczyło szczegółów dobrego obiadu i sztuki kucharskiej.
Dom Modest kazał przywołać brata Euzebiusza, który stanął nie jak przed zwierzchnikiem, ale jak przed sędzią swoim, gdyż ze sposobu przyjęcia odgadł, że u wielebnego przeora, zaszła jakaś rzecz nadzwyczajna.
— Bracie Euzebiuszu!.. — surowo rzekł Gorenflot — posłuchaj, co powie przyjaciel mój, pan Robert Briquet. Widać, że się zaniedbujesz. Mówiono mi o wielkiej niepoprawności w ostatnim twoim obiedzie, o niegodziwem zaniedbaniu w przyprawie twoich potraw. Strzeż się, bracie Euzebiuszu, strzeż się, jeden krok uczyniony na złej drodze, pociąga za sobą całe ciało.
Mnich poczerwieniał i pobladł, wreszcie wyjąkał coś na swoje usprawiedliwienie, ale go nie słuchano.
— Dosyć — rzekł Gorenflot.
Brat Euzebiusz umilkł.
— Co masz dzisiaj na śniadanie?.. — spytał wielebny przeor.
— Będą jaja smażone z koguciemi grzebieniami.
— Co więcej?
— Grzybki nadziewane.
— Co więcej?
— Raki z Maderą.
— To tylko same bagatelki, drobnostki, trzeba coś mocniejszego, coby dało dobry grunt, no, mów prędko.
— Mam szynkę z pistacyami.
— Pfe!.. — zawołał Chicot.
— Przepraszam, bojaźliwie przerwał brat Euzebiusz; gotowana w prawdziwem winie xeres. Szpikowana mięsem wołowem marynowanem w Akwizgańskiej oliwie, co sprawia, że tłustość wołową można jeść z chudą szynką i nawzajem.
Gorenflot z zadowoleniem spojrzał na Chicota.
— Wszak to nie złe, parne Robercie — spytał.
Chicot skinął zaledwie na wpół zadowolony.
— A co masz jaszcze? — spytał Gorenflot.
— Możnaby węgorza przyrządzić na prędce.
— Precz z węgorzem! — zawołał Chicot.
— Sądzę, panie Briquet — coraz śmielej mówił brat Euzebiusz — że pan niepożałujesz mojego węgorza, skoro go skosztujesz.
— Cóż tak szczególnego mają twoje węgorze?
— Karmię je wyłącznym mi sposobem.
— O! ho!..
— Tak jest — dodał Gorenflot — zdaje się, że rzymianie czy grecy, bo już niepamiętam, dosyć, że jakiś włoski naród, żywili węgorze na sposób Euzebiusza. Wyczytał on to w dawnym autorze zwanym Swetoniusz, który traktował o kuchni.
— Jakto, bracie Euzebiuszu — zawołał Chicot — twoje węgorze karmisz ludzkiem mięsem?
— Nie, panie, siekam na drobno wnętrzności i wątroby ptastwa i zwierzyny, dodaję trochę wieprzowiny, robię z tego kiełbaski, i ciskam moim węgorzom, które pływając w słodkiej i często odświeżanej wodzie, w ciągu miesiąca znacznie tyją i rosną. Ten naprzykład, którego dzisiaj podam wielebnemu przeorowi, waży dziewięć funtów.
— To chyba wąż — powiedział Chicot.
— Połykał od razu sześciodniowe kurczę.
— I jakże go przyrządziłeś? — spytał Chicot.
— Tak jest, jak go przyrządziłeś? — powtórzył przeor.
— Odarty ze skóry, przyrumieniony, zmaczany w sardelowem maśle, posypany tartym chlebem, a potem znowu przez dziesięć minut na ruszcie potrzymany; daje się na stół w sosie zaprawnym tureckim pieprzem i czosnkiem.
— A sos z czego?
— Tak jest, z czego sos?
— Sos po prostu z prowanckiej oliwy, ubitej z cytryną i musztardą.
— Wyborne — rzekł Chicot.
Brat Euzebiusz odetchnął.
— Teraz brak już tylko konfitur — wtrącił Gorenflot.
— Wynajdę coś, co się księdzu przeorowi podoba.
— Dobrze, polegam na tobie — rzekł Gorenflot — okaż się godnym zaufania mego.
Euzebiusz ukłonił się.
— Czy mogę już odejść? — spytał.
Przeor pytająco spojrzał na Chicota.
— Niech idzie — powiedział Chicot.
— Idź i przyślij mi brata piwniczego.
Euzebiusz ukłonił się i wyszedł.
W krotce przybył brat piwniczy i otrzymał równie dokładne i równie szczegółowe rozkazy.
W dziesięć minut później, obaj biesiadnicy zasiedli na szerokich poduszkami wyściełanych fotelach, obok stołu cienkim obrusem pokrytego, i niby dwaj przeciwnicy, wypowiedzieli sobie walkę na noże i widelce.
Stół, mogący dziesięć osób w koło siebie pomieścić, był mimo to zupełnie zastawiony, bo piwniczy nagromadził nań mnóstwo butelek rozmaitego kształtu i z rozmaitemi napisami.
Euzebiusz, stosownie do programu, przysłał jaja, raki i grzyby, z których zionął najpowabniejszy zapach trufli, świeżego masła, tymianku i madery.
Chicot natarł jak wilk zgłodniały; przeor zaś przeciwnie, jak człowiek, który niedowierza samemu sobie, swojemu kucharzów i współ biesiadnikowi.
Atoli po upływie kilku minut, Gorenflot pożerał a Chicot przypatrywał się.
Zaczęto od wina reńskiego, potem przystąpiono do burgunda z roku 1550; potem skosztowano Saintperey; wreszcie zakończono winem od penitentki.
— A cóż myślisz o niem? — spytał Gorenflot, odważywszy się przemówić dopiero po trzykrotnem skosztowaniu.
— Doskonałe, ale lekkie — rzekł Chicot — jakże się nazywa ta twoja penitentka?
— Nieznam jej.
— Hm! nie wiesz jak się nazywa?
— Nie, na honor, traktujemy przez posła.
Chicot zamilkł na czas niejaki i z wolna zmrużył oczy, pragnąc niby tem lepiej przekonać się o smaku wina, które zatrzymał w ustach nim połknął, a w rzeczy samej tylko dla namysłu.
— Tak więc — rzekł w pięć minut później — mam zaszczyt obiadować z dowódzcą armii?
— O! tak jest, dla Boga!
— Co! wzdychasz gdy to mówisz?
— A! cóż chcesz, jest to rzecz zbyt utrudzająca.
— Zapewne, lecz zaszczytna, piękna...
— Przepyszna! tylko, że mi ciągle hałasują nad uszami... a! przedwczoraj musiałem ująć jedno danie z wieczerzy.
— Jakto ująć jedno danie!... dla czego?
— Bo wielu z moich najlepszych żołnierzy, ośmieliło się oświadczyć, że półmisek wygniecionych jagód burgundzkich w piątek na trzecie danie przepisany, nie jest dostatecznym.
— Patrzaj? niedostateczny!... dla czego niedostateczny?
— Utrzymywali, że jeszcze głodni i żądali coś z mięsa, jak naprzykład kaczki, raków morskich albo ryby korzennej. Pojmujesz ty takich żarłoków?
— Ba! jeżeli twoje mnichy odbywają utrudzające ćwiczenia, niedziw, że mają apetyt.
— A w czemże byłaby zasługa? — odparł brat Modest — dobrze jeść i dobrze pracować, cały świat potrafi. Cóż u dyabła! aby się podobać Bogu, trzeba umieć odmawiać sobie wszystkiego — mówił zacny opat, kładąc porządną ćwiartkę szynki na spory kęs galarety, o której brat Euzebiusz nie wspomniał, jako o potrawie zbyć pospolitej dla figurowania w jadło-spisie.
— Pij, Modeście, pij — rzekł Chicot — udusisz się przyjacielu, coś poczerwieniałeś.
— Bom zgrozą przejęty. — odparł przeor i nalał sobie półkwartową szklankę, Chicot dał mu pokój, lecz gdy Goronflot wypróżnił szklankę i postawił na stole, rzekł wtedy:
— No, dokończże mi twoję historyę, bo na honor, mocno mię zajęła. Ująłeś im więc jedno danie, ponieważ utrzymywali, że za mało jedli?
— Bardzo sprawiedliwie postąpiłem.
— Roztropnie.
— To też mocno tę karę uczuli; mniemałem, że się zbuntują; oczy się zaiskrzyły a zęby zadzwoniły.
— Do pioruna! bo głodni byli; to rzecz bardzo naturalna.
— Otóż tego wieczora dziwną okoliczność dostrzegłem i poddam ją pod rozpoznanie uczonych. Przywołałem więc brata Boromeusza, udzieliłem mu moich instrukcyj co do ujęcia tego dania, a z powodu buntowniczego poruszenia, zaleciłem także i ujęcie wina.
— Nakoniec? — spytał Chicot.
— Nakoniec, aby uwieńczyć dzieło, nakażalem nowe ćwiczenia, pragnąc tym sposobem zniszczyć hydrę buntu; bo wiesz przecie, że psalmista mówi, czekaj no, jakże to: Cabic poriabis diagonem, e! do licha! musisz znać ten ustęp.
Proculcabis draconem — rzekł Chicot napełniając szklankę przeora.
Draconem, zgadłeś, brawo! Ale co do smoka, skosztuj że tego węgorza, doskonały.
— Dziękuję, już zaledwie tchnę! Opowiadaj, opowiadaj.
— Co?
— Tę tam jakąś nadzwyczajną okoliczność.
— Jaką? Już niepamiętam.
— Tę co chciałeś oddać pod rozpoznanie uczonych.
— A! prawda, już wiem.
— Słucham.
— Nakazałem więc ćwiczenie wieczorne, spodziewałem się, że moich łotrów znajdę znużonych, zmęczonych, potem zlanych i przygotowałem sobie dosyć ładne kazanie na temat: Ten kto chleb mój pożywa.
— Chleb suchy — wtrącił Chicot.
— Właśnie, suchy — zawołał Gorenflot, w śmiechu otwierając ogromne szczęki. Udał mi się doskonały dwuznacznik, z którego naprzód już śmiałem się przez godzinę, ale na dziedzińcu znajduję grono zuchów żywych, silnych, wyskakujących jak polne koniki... i względem tego właśnie złudzenia pragnę zasięgnąć rady uczonych.
— Mówisz, złudzenia?
— Bo ich o milę winem czuć było.
— Winem? A więc brat Boromeusz zdradził cię?
— O! ręczę za Boromeusza — zawołał Gorenflot — jest to wcielone ślepe posłuszeństwo, choćbym mu kazał spalić się na wolnym ogniu, to natychmiast pójdzie po ruszt i sam ogień podłoży.
— Co to znaczy być złym fizyonomistą — rzekł Chicot trąc sobie nos — w moich oczach on bynajmniej nie wygląda na takiego.
— Być może, ale ja znam mojego Boromeusza, tak jak znam ciebie, mój kochany Chicot — odparł dom Modest, tem czulszy im pijańszy.
— Mówisz więc, iż wino czuć od nich było?
— Czy od Boromeusza?
— Nie, od twoich mnichów.
— Jak6 od beczek, a przytem każdy był jak rak czerwony; zwróciłem na to uwagę Boromeusza.
— Brawo!
— O! bo ja nie zasypiam sprawy.
— I cóż on na to?
— Czekaj, odpowiedział mi coś bardzo dowcipnego.
— Wierzę.
— Odpowiedział, że zbyt mocny apetyt sprowadza prawie te same skutki co i sytość.
— O! ho! — rzekł Chicot — to rzeczywiście bardzo dowcipna odpowiedź, jak powiadasz. Rozsądny to człowiek ten twój Boromeusz; nie dziw, że ma nos i usta tak cienkie. Więc z odpowiedzi tej byłeś zadowolony?
— Zupełnie, i ty sam także będziesz zadowolony; ale, czekaj no, przysuń się trochę do mnie, bo mnie nie tak się łatwo poruszyć.
Chicot przysunął krzesło, Gorenflot zrobił z swojej szerokiej dłoni tubę akustyczną i przyłożył ją do ucha Chicota.
— I cóź? — spytał tenże.
— Czekaj, niech zbiorę myśli. Pamiętasz ty Chicot owe czasy, kiedyśmy to byli młodzi?
— Pamiętam.
— Kiedy to krew wrzała... a człowiek miał żądze wcale nie skromne?...
— Przeorze, przeorze! — rzekł skromnie Chicot.
— Boromeusz tak mówi, a ja mniemam że mówi słusznie; czyż apetyt nie wywierał na nas częstokroć wrażenia rzeczywistości?...
Chicot tak gwałtownym wybuchnął śmiechem, że stół ze wszystkiemi butelkami, zatrząsł się jak deski na okręcie.
— Dobrze, dobrze, pójdę do szkoły Boromeusza, a skoro przejmie mię swojemi teoryami, będę cię prosił o pewną łaskę, wielebny ojcze.
— Której ci nie odmówię, bo przyjacielowi takiemu jak ty, nic odmówić nie mogę. A teraz, powiedz: co to za łaska?
— Pozwolisz mi tylko przez tydzień być gospodarzem w tutejszym przeoracie.
— A cóż zrobisz przez ten tydzień?
— Będę karmił brata Boromeusza jego teoryami, postawię mu próżny półmisek, próżną szklankę i powiem: „pragnij całą mocą twojego głodu i pragnienia abyś tu miał indyka z truflami i butelkę szambertyna; ale strzeż się abyś się tym szambertynem nie upił; pamiętaj abyś strawił tego indyka, kochany bracie filozofie.”
— A więc — rzekł Gorenflot — nie wierzysz w apetyt poganinie?
— Dobrze! dobrze! w co wierzę to wierzę, dajmy pokój tym teoryom.
— Zgoda — rzekł Gorenflot — pomówmy o rzeczywistości.
I nalał sobie pełną szklankę wina.
— O owych dobrych czasach, które przed chwilą wspomniałeś, mój Chicot, o naszych wieczerzach pod „Rogiem Obfitości.”
— Bravo! sądziłem, że już o tem wszystkiem zapomniałeś wielebny ojcze.
— Profanie, wszystko to zasypia na łonie majestatu mojego stanowiska; ale do licha! ja sam, zawsze jestem jednaki.
I mimo próśb Chicota, Gorenflot zaczął nucić ulubioną piosnkę swoję:

Gdy osiołek rozkiełzany,

A burgund odkorkowany,
Osiołek strzyże uszkiem,

Wino ucieka duszkiem.

— Ależ cicho, nieszczęśliwy — rzekł Chicot — jeżeli brat Boromeusz nadejdzie może pomyśleć, żeś już cały tydzień nic ani jadł ani pił.
— Jeżeli brat Boromeusz przyjdzie, to razem z nami śpiewać będzie.
— Nie zdaje mi się.
— A ja ręczę za to...
— Milcz lepiej i odpowiadaj na moje pytania.
— Pytaj więc.
— Kiedy mi ciągle przeszkadzasz pijaku.
— Co! ja, pijak!
— Otóż, z tych obrotów wojennych wynika, żeś swój klasztor zamienił w prawdziwe koszary.
— Tak przyjacielu, dobrze mówisz, w prawdziwe koszary; ostatniego czwartku, ale czy to było w czwartek? tak, w czwartek; czekaj no, bo już niepamiętam czy w czwartek.
— W czwartek czy w piątek mniejsza o to.
— Prawda, fakt to rzecz główna, wszak tak? Otóż! w czwartek czy w piątek, znalazłem na kurytarzu dwóch nowicyuszów bijących się na pałasze i dwóch sekundantów, którzy się także próbować chcieli.
— I cóż uczyniłeś?
— Kazałem przynieść sobie batog, aby oćwiczyć nowicyuszów; łotry poumykali, ale Boromeusz...
— Aha! znowu Boromeusz.
— Zawsze Boromeusz.
— Cóż więc ten twój Boromeusz?
— Złapał ich i tak im w skórę wykropił, że dotąd jeszcze leżą, w łóżkach biedaki.
— Chciałbym obejrzeć ich plecy, abym mógł osądzić dzielność ramienia brata Boromeusza — powiedział Chicot.
— Co? mielibyśmy się trudzić oglądaniem innych pleców aniżeli baranich, nigdy! Oto skosztuj lepiej tych pasztecików z brzoskwiniami.
— Nie, dziękuję, mógłbym zadławić się.
— To Pij.
— Dosyć już piłem, a mam jeszcze drogę przed sobą.
— Cóż to! myślisz, że i ja nie mam drogi przed sobą? a przecież piję.
— O! ty, to co innego, do komendy potrzebujesz piersi dobrze odwilżonych.
— No, to tylko jeden kieliszeczek, jeden tego trawiącego likieru, który brat Euzebiusz tak doskonale przyrządza.
— Zgoda.
— Ten likier tak skutkuje, że choćbyś jadł dwa razy tyle, to w parę godzin po obiedzie znowu głodny będziesz...
— Wyborna recepta dla ubogich! Wiesz co, gdybym był królem, tobym kazał ściąć brata Euzebiusza! Jego likier może ogłodzić całe królestwo. Lecz co to za hałas?
— A! ćwiczenia rozpoczynają się — rzekł Gorenflot.
W rzeczy samej, na dziedzińcu dały się słyszeć rozmaite głosy i szczęk broni.
— Jakto! bez dowódzcy? — spytał Chicot — coś nie w wielkiej karności utrzymujesz żołnierzy twoich.
— Bezemnie ćwiczenia nigdy się nie odbywają — rzekł Gorenflot — bo przecież ja komenderuję, ja jestem instruktorem, a na dowód tego, słuchaj, oto brat Boromeusz idzie po moje rozkazy.
W istocie, po chwili wszedł Boromeusz, i zmierzył Chicota szybkim, zdradliwym wzrokiem.
— O! ho! — pomyślał Chicot — nie zbyt roztropne spojrzenie, bo cię zdradziło.
— Księże przeorze — rzekł Boromeusz — już tylko na Waszę wielebność czekam ze spróbowaniem broni i pancerzy.
— Pancerzy! o ho! — powiedział Chicot sam do siebie — idę, idę.
I wstał czemprędzej.
— Zechcesz zapewne widzieć moje manewry, powiedział Gorenflot, również podnosząc się jak kloc marmurowy, któremu nogi przyprawiono; podaj mi rękę przyjacielu, obaczysz coś arcy pięknego.
— Rzecz niezaprzeczona, że wielebny przeor jest doskonałym taktykiem — rzekł Boromeusz, znowu badając niezmienną fizyonomię Chicota.
— Dom Modest jest pod każdym względem znakomity człowiek — odparł Chicot, kłaniając się.
A po cichu rzekł sam do siebie.
— O! ho!.. ostrożnie mój orzełku, bo ten sęp może cię z piórek oskubać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.