Demon wyścigów/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
TRAGEDJA GROTA.

Wypadł, jak oszalały...
Dochodziła blisko ósma... Mżył drobny deszczyk a skuleni, uciekający przed słotą przechodnie, nadawali jakiś smutny i szary wygląd miastu...
Zresztą może tylko w oczach Grota... Bo wszystko było dlań teraz szare, smutne, ponure...
Szedł przed siebie, sam nie wiedząc dobrze dokąd idzie, z gołą głową, wymachując trzymanym w ręku kapeluszem i mrucząc jakieś słowa bez związku. Oglądano się za nim, a ci, co go znali z widzenia, spozierali ze spółczuciem, sądząc, iż to tragiczna śmierć Świtomirskiego o podobne zdenerwowanie przyprawiła żokieja.
Lecz nawet strugi deszczu, padające na twarz Grota i sączące się za kołnierz, nie zdołały go oprzytomnić... Nie widział nic, nie poznawał nikogo... Coś jakby załamało się w nim, jakby utracił dalsze zainteresowanie do życia, dalszą rację bytu — a uporczywy głos wewnątrz powtarzał:
— Koniec... koniec.... koniec...
Koniec nadziei i marzeń o świetnej przyszłości... Koniec z mozołem prowadzonej walki... Zwyciężono go, pozbawiono nawet możności rehabilitacji... „Demon wyścigów“ pokazał, co umie...
Nawet gniew nie ogarniał Grota. Raczej apatja. Nic nie poradzi. Jeszcze dzisiejsza noc, a później...
Wtem drgnął. Pędząc przed siebie na oślep, dotarł do bramy wyścigowej... Zajdzie do stajni i pożegna „Magnusa“, gdyż jutro...
Kiedy zapukał, twarz miał tak zmienioną i bladą — iż ujrzawszy go Błaszczyk, cofnął się z przestrachu.
— Co panu? — wybełkotał.
— Nic... nic...
— „Magnus“ zdrów, wesół... — począł tłomaczyć chłopak, mniemając, że niepokój o ulubieńca przywiódł do stajni żokieja.
— A bodaj padł do jutra! — wyrwał się Grotowi okrzyk.
— Co pan gada...
Błaszczyk coraz bardziej przerażonemi oczami spozierał na swego zwierzchnika.
Ten jednak nie uznał za stosowne się tłomaczyć, ani też wyjaśniać chłopcu przyczyny swego wzburzenia. Wpadł do boksu, przyskoczył do konia i oplótłszy rękoma jego szyję, przywarł do niego. Również i koń, jakby odwdzięczając się za tę pieszczotę, przytulił się do jeźdźca, kładąc delikatnie łeb na ramieniu, a nozdrzami muskając po twarzy. Tak stali przez długą chwilę, złączeni uściskiem — zwierzę z człowiekiem — aż wilgotna mgła przesłoniła oczy Grota.
— Żegnaj „Magnusie“! — szepnął — Nie miałbym siły cię zastrzelić...
Wargi żokieja dotknęły nozdrzy konia — i równie szybko jak wpadł, wyskoczył z boksu.
— Panie! — począł Błaszczyk, który w milczeniu obserwował tę całą scenę — Co z panem się dzieje! Nijak zły opętał? Nasz „Magnus“ ma paść?... Chce go pan zastrzelić?...
Grot pochwycił chłopaka za ramię i potrząsnął nim silnie. Zajrzał mu w oczy jakiemś błędnem a pełnem takiej rozpaczy spojrzeniem — iż wzdłuż grzbietu tamtego przebiegł silny dreszcz.
— Widzisz! — mamrotał — widzisz... Po stokroć wolałbym... Inni... „Magnusa“? Okropne!... Sam nie mogę! Skoro nie on, to ja...
— Panie! Ja się pana boję! — jęknął chłopak.
— Nie bój się!... Nie bój... I dziś śpij jeszcze spokojnie... Jutro dopiero...
— Co jutro?
— Rychło się dowiesz, biedaku...
Grot roześmiał się dziko i pędem wybiegł ze stajni. Błaszczyk przeżegnał się i długo spozierał w ślad za nim. Potem i jego ogarnęło nieokreślone przeczucie nieszczęścia.
— Zwarjował!... Na czysto pan Grot zwarjował! — chlipnął — Wszystko bez te śmierć hrabiego! Co teraz będzie?
Grot tymczasem podążył do domu.
W swojem maleńkiem mieszkanku przy ulicy Litewskiej, składającym się z pokoju i kuchni, pozapalał wszystkie światła i dokładnie rozejrzał się po pokoju, jakby pragnąc zapamiętać szczegóły urządzenia, czy też z nim się pożegnać. Skupionym wzrokiem powiódł po rozwieszonych na ścianach wizerunkach koni, których dosiadał, a które łączyły się w jego pamięci z wspomnieniem odniesionych zwycięstw... Między innemi znajdował się i „Magnus“ — a na jego widok odwrócił głowę, rzekłbyś nie pragnąc nań patrzeć... Potem zerknął na swój portret, umieszczony nad biurkiem, pomiędzy skrzyżowanemi spicrutami. Tamten Grot, w żokiejskiej kurtce, w niczem nie był podobny do postarzałego i przygarbionego Grota, spozierającego na podobiznę. Śmiał się ze złotych ram, zadowolony, z swych lat trzydziestu i ufny w przyszłe triumfy...
— Smutny koniec karjery!... — mruknął.
Usiadł przed biurkiem, zapalił papierosa i zamyślił się na chwilę. Poczem jął otwierać szuflady.
Z jednej z nich wyciągnął browning. Sprawdziwszy czy nabity — wsunął do bocznej kieszeni. Z innych wyjmował papiery i listy, przerzucał pobieżnie — później darł, lub odkładał na miejsce. Nareszcie palce jego natrafiły na kopertę, w której się znajdowała paczka banknotów. Przeliczył. Może trzy tysiące — oszczędności Grota...
— Zostawię Błaszczykowi! — pomyślał i napisawszy szybko karteczkę wraz z nią włożył pieniądze do portfelu.
Przygotowania zostały ukończone.
Pozamykał szuflady, niewiedzieć czemu przejrzał się w lustrze, które odbiło szaro-ziemiste oblicze żokieja o nienaturalnie rozszerzonych i błyszczących oczach i pogasiwszy światła, opuścił mieszkanko.
Znalazł się na ulicy, zamierzając skierować się w stronę Belwederu.
W dalszym ciągu kropił deszcz, tworząc tu i owdzie na chodnikach wielkie kałuże, a ulice wydawały się obumarłe i puste.
Skręciwszy z Litewskiej w Aleję Szucha, wybierając umyślnie ulice, aby jaknajmniej napotkać ludzi, dotarłby Grot może tam, dokąd zamierzał się udać, gdyby nie niespodziewana przeszkoda.
Nagle, gdy znalazł się na rogu Aleji Ujazdowskich, ktoś pochwycił go pod ramię.
Szarpnął się niezadowolony — poznawszy Malińskiego.
Nie, ten doprawdy, stale musiał się czepiać, w chwili najmniej odpowiedniej...
— Przepraszam!... Bardzo się spieszę! — burknął.
Maliński jednak, gdy kogo pochwycił, nie ustępował tak łatwo.
— Widzę, że pan bardzo się spieszy!... Ale ze starym znajomym słów parę zamienić można...
— Kiedy.... bo...
— Taki pan zamyślony? Słyszałem... Dużo przykrości...
Grot żachnął się gniewnie.
— Przykrości? Nic nie wiem...
— Szkoda, że pan zajęty... Zaszlibyśmy do jakiej knajpki, trochę pogawędzić...
Grot, który początkowo chciał natychmiast pozbyć się natręta, zmienił postanowienie. Czy nie wszystko jedno, parę godzin później, czy wcześniej? Przypomniał sobie nagle swą ostatnią z nim rozmowę i zapragnął potwierdzić swoje przypuszczenia, a może pochwycić nowe szczegóły... Toć nie darmo wypsnęło się wówczas, po pijanemu, Malińskiemu ostrzeżenie, że „demonem wyścigów“ jest kobieta... Och, czemuż nie powiedział wyraźniej, że Irma... I choć obecnie te informacje stawały się Grotowi zbytecznie, jednak korciło go...
— Hm! — rzekł tonem znacznie uprzejmiejszym, niźli poprzednio. — Cóż, ostatecznie mógłbym z panem gdzie zajść! Byle niedługo i nie do „Niespodzianki“... Nudzi mnie ta knajpa...
— Nie chce pan do „Niespodzianki“? To chodźmy do innego baru... Na Marszałkowską!... — zgodził się chętnie Maliński — Nie na długo? Doskonale!... Ja również jestem o jedenastej zajęty...
Rychło znaleźli się w jednej z mniejszych restauracyjek. Zająwszy miejsce w ostatnim, pustym pokoju i obstalowawszy nieodzowne trunki i zakąski, czas jakiś siedzieli milcząc, jakby żaden z nich pierwszy nie chciał rozpocząć rozmowy.
Wreszcie odezwał się Grot.
— Tak pan pragnął ze mną pogawędzić, a teraz nic pan nie mówi?
— Ot, obserwuję....
— Co pan obserwuje?
— Ale wzięło pana, panie Grot!...
Wzruszył ramionami.
— Cóż mnie „wziąść“ miało?
— Ano ostatnie wypadki...
— Pewnie, że wzięły — odparł, mając na myśli tragiczną śmierć chlebodawcy, z którym dziś bardziej niż kiedykolwiek wyczuwał duchowe pokrewieństwo — tylko... Chciałem się pana o coś zapytać.... Ale napijmy się przedtem...
Jeśli zeszłym razem Grot, pragnąc upoić Malińskiego, podlewał mu gorliwie, toż samo jął czynić i obecnie. Tylko zeszłym razem dolewał, sam starając się nie wychylać kolejek. Teraz pił jeden kieliszek za drugim, zważając na to mało, czy towarzyszy mu kompan. Ten obserwował niezwykłe zachowanie się żokieja z pod oka, uśmiechnięty nieco ironicznie.
— Otóż chciałem się zapytać... — podjął Grot przerwane zdanie — czy pamięta pan naszą ostatnią rozmowę?...
— Coś tam!... Niewiele!... Likier był mocny...
— Parokrotnie robił pan różne aluzje... Że nie umiem w życiu postępować... Że nie umiem pomyśleć o sobie... Wreszcie nadmienił pan o „demonie wyścigów“... Tym „demonem“ jest jakoby kobieta...
— Ja mówiłem?
— Niech pan się nie zapiera! Powiedział pan najwyraźniej — demon wyścigów to kobieta... Mam wrażenie zdemaskowałem demona...
— Pan zdemaskował?...
Grot wypił znów kieliszek, poczem pochyliwszy się blisko przez stół rzucił:
— Irma!
— Jaka Irma? Przyjaciółka nieboszczyka?...
Skinął głową.
— Irma... i Uszyc....
Niekłamane zdziwienie odbiło się na twarzy Malińskiego.
— Twierdzi pan, że Irma... Uszycki?... Baron Uszycki? Niemożliwe...
— A jednak tak jest! I pan wie o tem doskonale!
Maliński zaprotestował energicznie.
— Pierwsze słyszę... Przysięgam...
Udawał, albo naprawdę nie wiedział. Grot jednak nacierał dalej:
— Ręczę, że jest pan doskonale poinformowany o „demonie wyścigów“!
Maliński potarł ręką po czole. Nagle oświadczył jakimś cieplejszym tonem, jaki rzadko zdarzał się u niego.
— Gdybym nawet wiedział, cóż z tego panu przyjdzie... Dziś i tak już za późno.. W każdym razie nikt z tych, kogo pan wymienił... Skąd pani Irma? Uszycki?... Bajki..
— A Lisika pan nie zna?
— Lisika? — znów rzekłbyś niekłamane zdumienie zadźwięczało w głosie Malińskiego. — Nie! Któż to taki?
— Lichwiarz! Świtomirski zastawił przed śmiercią u niego „Magnusa“. Sądziłem, że i on należy do tej bandy...
— Świtomirski zastawił „Magnusa“? Ładna historja! Cóż teraz będzie?
— Damy sobie radę! — umyślnie rzucił żokiej przechwałkę, choć ta „rada“ w jego pojęciu przedstawiała się nader smutnie i zbliżona była do tragicznej decyzji Świtomirskiego. — Damy radę!... Więc i Lisika pan nie zna?
— Nie!...
— Przecież wspominał pan, że słyszał o moich przykrościach?
— Ot, tak....
— Panie Maliński! Albo mów pan wszystko, albo gadać półsłówkami, szkoda czasu...
Maliński nieproszony wypił kieliszek. Spojrzał na Grota, a w jego oczach zamigotał znów ów serdeczniejszy, przyjacielski ognik.
— Panie Jasiu! — rzekł. — Powiem, co mogę powiedzieć — Ci, o których pan się dopytuje, nie słyszałem, żeby mieli z „demonem“ coś wspólnego... Co się „demona“ tyczy? Swego czasu chciano, żebym pana „zatruł“, namówił do nieuczciwej jazdy... Początkowo zgodziłem się, ale po paru rzuconych aluzjach, znając pańską uczciwość, pojąłem, że to do niczego nie doprowadzi i zrzekłem się misji... W gruncie, dumny byłem z pana. Bo zato pana lubię, że pan taki prawy i szlachetny. Nie całe życie się było „kombinatorem“ Malińskim...
— Hm! — mruknął niewyraźnie Grot.
— Gdy później przegrał „Magnus“ pojąłem, iż inaczej poradzili sobie z panem i wspomniałem o przykrościach... Oto wszystko! Zapewniam, nic więcej nie wiem... Kim zaś jest ten „demon“? Bardzo niebezpieczny osobnik!... Nie przebiera w środkach... Nazwisko? Pojął pan już chyba, że nie powinien nalegać... Ja nazwiska nie zdradzę... Naraziłoby mnie to na nieobliczalne następstwa... panu nie zdałoby się na wiele. Oni przypuszczalnie dziś pozostawią w spokoju, nie przedstawia pan dla nich wartości...
Grotowi po tem wyjaśnieniu nie rozświetliło się w głowie. Więc w takim razie istniały dwie szajki, działające każda na własną rękę? Z jednej strony Irma i Uszycki, a z drugiej „demon wyścigów“? Co w tem wszystkiem robił Lisik i kto poza nim się ukrywał? A może Maliński nadal kręcił, bo...
— Czemuż powiedział pan wówczas, że demon... to... kobieta!
Maliński począł się śmiać.
— Nie byłem tak pijany, jak się panu wydało... A ponieważ natarczywie pan się dopytywał, chcąc zrobić mu figla, rzuciłem tajemnicze ostrzeżenie...
— Ach, tak...
Rozczarowanie zadźwięczało w głosie Grota. Tymczasem Maliński, poważniejąc mówił dalej:
— Po pijanemu mi się wyrwało, lecz w gruncie sporo tu prawdy... Bo tym demonem wyścigów w rzeczy samej jest kobieta... Ale alegoryczna... Gra... Rozumiesz pan, panie Jasiu, gra! To jeszcze niebezpieczniejsze od prawdziwego „demona“! Kto raz zacznie, będzie kradł, oszukiwał, byle mieć na grę, byle zdobyć pieniądze na stawkę... Ja sam żonie wynosiłem z domu suknie i poduszki, chcąc złapać kilka złociszów na totka... A teraz, co tu obwijać w bawełnę, kiedy siedzę w wyścigowych „kombinacjach“ i na „kancie“ forsę załapię — to wie pan co robię? W ten sposób zdobyte pieniądze gdzieindziej przegrywam... To szatan, to demon, ta żyłka do gry! Ot, dziś też mam parę secin... Skąd? Mniejsza z tem! Zaraz pójdę do potajemnego klubiku na baka.. Przeklęte usposobienie. Jeśli tylko wiem, że gdzieś grają, nie wytrzymam i polecę. Polecę i dopóty się nie uspokoję, dopóki nie pozostanę bez grosza.
— Czemuż pan tak postępuje, skoro wie, iż to szaleństwo?
— Żądza emocji i chciwość! — odparł Maliński. — Chciwość przedewszystkiem! Człowiek ma dwie, trzy setki... a pragnie zdobyć tysiące...
— To w tym klubiku, do którego pan idzie, aż tyle wygrać można?
— Ho!.. ho!.. Niechaj tylko karta pójdzie!.. Przychodzą tam bogate żydki, kupcy... Powiadam panu, portfele mają wypchane dolarami... Niech pójdzie... Kilkadziesiąt tysięcy murowane.. Ja to nie mam gliku, ale ostatnim razem Frumkin...
Tu Maliński rozpoczął historję o niezwykłem karcianem powodzeniu jakiegoś Frumkina. Ale nie ta historja zainteresowała Grota. Z twarzy żokieja raptem znikł wyraz przygnębienia, spowodowany nieokreślonemi i mglistemi rewelacjami Malińskiego. „Demon wyścigów“ ustąpił na plan dalszy. Powziął nieoczekiwane postanowienie. Postanowienie tak sprzeczne z dotychczasowemi jego przyzwyczajeniami, że aż uśmiechnął się w duchu. Czemużby samemu nie zagrać? W razie niepowodzenia?... Na jedno wyjdzie... Bo to co zamierzył, spełnić może również dobrze teraz wieczorem, jak i jutro ranem. Parę tysięcy posiada w kieszeni... a jeśli przegra, straci najwyżej Błaszczyk, bo jemu chciał zostawić te pieniądze... A jeśli wygra?... Och, nie dla siebie będzie on grał.. Zagra... dla Tiny i „Magnusa“.
— To pan o jedenastej idzie do klubu? — zadał znienacka pytania, przypominając sobie, iż przy ich spotkaniu nadmieniał Maliński, że o tej godzinie będzie zajęty.
— Tak! — zerknął Maliński na zegarek, przerywając swą opowieść. — Za kwadrans... Ale nie dokończyłem....
— Innym razem dokończy pan o Frumkinie... Jest tu sprawa ważniejsza!... Mam prośbę...
— Prośbę? Do mnie?
— Czy mógłby pan zabrać mnie ze sobą do tego klubu?
Gdyby w tejże chwili oświadczono Malińskiemu, że towarzysz jest niebezpiecznym warjatem, jego zdumienie nie byłoby większe.
— Do klubu? — powtórzył.
— Cóż pana tak dziwi? Pragnąłbym zagrać!...
— Zagrać?
— Oczywiście! Nie grywam na wyścigach — mówił Grot, pragnąc dać swej prośbie prawdopodobne wytłomaczenie — bo uważam, że to nie licuje z moim fachem... Ale w karty?... Czemu nie spróbować? Lubię nawet bardzo!... Jestem zdenerwowany, chciałbym rozrywki — kłamał dalej.
— No... no...
— Może więc pan mnie wprowadzić?
Maliński wreszcie zrozumiał, że żokiej bynajmniej nie żartuje a na serjo ma ochotę zaznać hazardowych emocji.
— Skoro koniecznie pan chce — mruknął, pokiwawszy głową. — Proszę!.. Ucieszą się tam nawet bardzo do pana... Tylko... Można z kimś beczkę soli zjeść, a go nie poznać... Pan... i gracz.
— Ale raz tylko.. dla próby...
— Od tego pan zacznie... a na totku skończy.. Maliński przepowiada.
Grot był nieco odmiennego zdania i odmiennie zapatrywał się na swoją wyprawę — na aluzję nie odparł jednak ani słówkiem.

Aczkolwiek władze surowo prześladują potajemne klubiki — te w Warszawie kwitną, bowiem zamiłowanie do hazardu jest silniejsze, niźli obawa prześladowań. Zresztą czemuż gorsze mają one być od totalizatora uprawianego jawnie i bez przeszkód?
Właściwie klubiki podobne są zrzeszeniami wtajemniczonych graczów, zmieniającemi stale, w obawie rewizji, swój lokal — rozmaici wykolejeńcy, za należytą opłatą, zgadzają się służyć swem mieszkaniem na podobny użytek. Oczywiście dostanie się do klubiku wtedy jest możliwe, gdy się posiada odnośne hasła, otwierające wrota sezamu, a składające się ze stukań i słów.
To też gdy Maliński zastukał pięciokrotnie z pewnemi odstępami do jednego z parterowych mieszkań przy ulicy Koszykowej — drzwi jeszcze się nie rozwarły — a dopiero gdy szepnął „as pik“ — uchyliły powoli, jakby pozbywszy się niedowierzania.
Grot w ślad za swoim przewodnikiem znalazł się w sporym elegancko umeblowanym pokoju. W pierwszej chwili nie dojrzał nic, poza gęstemi kłębami tytuniowego dymu. Później rozróżnił, iż dokoła dużego, czworokątnego stołu, zasiada kilkanaście osób. Gra snać znacznie wcześniej musiała się rozpocząć, niż obliczał Maliński, a partnerzy tak byli nią pochłonięci, że na przybyszów nikt nie zwrócił uwagi. Oczy obecnych wpijały się w karty, padające na stół, ręce kurczowo zaciskały banknoty, a raz po raz słychać było stereotypowe wykrzykniki:
— Daję! Proszę! Ile do bicia?...
Maliński coś poszeptał z jednym z mężczyzn, widocznie gospodarzem lub organizatorem dzisiejszej uroczystości — a ten zerknąwszy przelotnie na Grota, skinął głową. Oznaczało to, że żokiej ma prawo pozostać.
Maliński dał znak i obaj zbliżyli się do stołu. Teraz dopiero na ich obecność zwrócono uwagę. Lecz jeśli osoba Malińskiego nie sprawiła większej sensacji — ku Grotowi pobiegły zdziwione spojrzenia. Dobrze znali go ci zawodowi gracze z wyścigowego toru i dobrze wiedzieli, że dotychczas nie interesował go hazard. Lecz miast zdumienia, na niektórych twarzach odźwierciadliła się raczej radość. Jeśli tu przychodzi, rychło zacznie „kombinować“ na torze, a wtedy...
To też ktoś uprzejmie posunął się dając mu miejsce, a inny „dowcipnie“ zawołał:
— Ho! ho!... Sam pan Grot!... Przychodzi odbić się po klęsce „Magnusa“... Prosimy...
Nie raziło tu towarzystwo żokiejów. Tylekroć grywał z niemi — grubo nawet — i Ruf i Kasprzak i Góralski...
Grot, zająwszy miejsce, obserwował zebranych. Nie skłamał Maliński. Większość, zapewne, kupcy, lub przemysłowcy o semickim wyglądzie, ludzie zamożni, o czem świadczyły leżące przy nich paczki w różnej walucie banknotów i kilkukaratowe, brylantowe pierścienie, zdobiące palce. Gdzie nie gdzie tylko twarze, mniejsze wzbudzające zaufanie. Młodzi ludzie nazbyt elegancko ubrani, w których oczach przebijała chciwość i chęć za wszelką cenę wygranej. Podobne „niebieskie ptaki“ są nieodłącznym dodatkiem każdego z klubików. Musiano znać się nawzajem dobrze, bo poważni gracze spoglądali na „kombinatorów“ z lekceważeniem, a ustawiona pośrodku stołu „maszynka do kart“, paraliżująca wszelkie zakusy nieuczciwej gry — wolty, nakładki i zamiany — ostrzegła, jakby zdaleka:
— Nie probójcie... Kant nie przejdzie!...
To też „kombinatorzy“ zachowywali się możliwie „korekt“, starając pochlebstwem zdobyć zaufanie grubszych ryb. Jeśli dziś się nie uda, innym razem się uda wykorzystać ogólną nieuwagę. A jeśli nawet się nie uda — a nuż podleci i uczciwie się co nieco załapie, lub szczęśliwy gracz udzieli skromniejszej pożyczki...
Na końcu stołu zasiadł właściciel mieszkania, czy też organizator gry, podobno podupadły arystokrata. Do jego obowiązków należało kontrolowanie przybywających osób oraz nadzór nad przebiegiem partji. Bezpośredniego udziału w grze nie przyjmował, zadawalniając się pobieraniem t. zw. „kanioty“, czyli procentu od każdego znaczniejszego banku. Procent taki jest wynagrodzeniem za organizację, ryzyko i ukrywanie przed policją, a czasem daleko więcej on wynosi, niźli spora wygrana...
Grotowi przysunięto karty i począł grać... Nie można wszakże rzec, aby ze zbyt wielkiem powodzeniem. Grano w t. zw. „chemin de fer‘a“, rozdając poszczególnym graczom po dwie karty z prawem przykupu trzeciej a uczestnicy kolejno trzymali bank.
Grot bił kartę jedną, drugą, trzecią, potem trzymał banki — wyraźnie jednak mu nie szło.. Na banczkach, decydujących o znaczniejszej wygranej, nie mógł się dalej utrzymać ponad trzy karty — gdy zaś na poniterce zaryzykował grubszą stawkę, pięćset złotych, przeciwnik z miejsca otworzył „abataż“, nie dając mu się nawet przykupić...
Natomiast siedzącemu naprzeciw handlowcowi, nazywał się, bodaj Bejzeman i obecni z szacunkiem tytułowali go „dyrektorem“ — wyraźnie sprzyjała fortuna. Założywszy ze stu złotych bank, przeciągnął szereg rąk i zebrał z górą osiem tysięcy.
— Czemu mnie tak nie pójdzie? — z rozpaczą Grot pomyślał. — Próżny wysiłek... Szkoda czasu...
Istotnie, im dalej grał, tem większe ogarniało żokieja zniechęcenie. Choć po pięćsetzłotowej przegranej stawiał ostrożnie, kapitalik topniał powoli, lecz stale, a myśl o średnim przynajmniej sukcesie wydawała się niedościgłem marzeniem...
— Pocom wogóle tu lazł?...
Poco przyszedł?... Poco tu siedział? Jak małe dziecko, posłyszawszy od Malińskiego, że zdobyć w baka można kilkadziesiąt tysięcy, pobiegł i utopił ostatnie pieniądze... Właściwie obchodziły one go mało, ale lepiej było pozostawić je Błaszczykowi... Wypadki takie, że dzięki grze ktoś wydobywa się z rozpaczliwej sytuacji, wydarzają się tylko w powieściach. I Świtomirski stale na to liczył — i wpakował w okropne położenie nie tylko siebie, lecz siostrę i Grota... Doprawdy, potrójnym osłem trzeba być, żeby...
— Jak pan stoi, panie Jasiu! — zabrzmiał tuż nad uchem głos Malińskiego.
Drgnął mimowolnie.
— Bo co? — odruchowo zapytał.
— Spłukałem się do nitki...
Malińskiemu, jak zwykle tak i dziś nie dopisała fortuna. Siedząc na przeciwległym krańcu stołu, nie grał właściwie, a będąc w posiadaniu niewielkiego kapitaliku, przystawiał do innych graczów. Lecz, mimo, że używał przeróżnych fortelów i bił tylko na dalsze karty, sądząc, że na nich szczęście bankiera się skończy, trafiał nieszczęśliwie i rychło z dwustu złotych nie pozostało grosza. Wówczas przypomniał sobie o towarzyszu.
— Spłukałem się do nitki! — powtórzył. — Myślałem, że panu idzie i mnie poratuje... Ale, zdaje się, nie tęgo!... — dodał, patrząc na niewielką kupkę banknotów, leżącą przed Grotem.
— Istotnie...
Zamyślony nie sprawdził dotychczas stanu swej kasy. Dopiero głos Malińskiego, przypomniał mu o rzeczywistości. Szybko przeliczył banknoty. Z trzech tysięcy pozostało ledwie trzysta złotych.
— Służę! — rzekł, biorąc setkę i wyciągając ją w stronę Malińskiego. — Więcej nie mogę...
Ten zdziwił się niezmiernie.
— Pan przegrany?... Daje setkę?
— Proszę brać...
Malińskiemu dwukrotnie nie trzeba było powtarzać zachęty. Pochwyciwszy papierek szybko się oddalił, myśląc w duchu, że Grot postępuje coraz dziwniej. Nie skarżył się na te dziwactwa, osobiście rad był z nich szczerze.
Grot tymczasem wsunął rękę do bocznej kieszeni. Ma w niej trochę drobnych, wystarczą na dozorcę. Później natrafił na coś zimnego. Acha, browning! Wszystko w porządku... Skoro do niego dojdzie bank, postawi resztę pieniędzy i niechaj raz już wszystko się skończy...
— Pańska kolej, panie Grot...
Sąsiad uprzejmie przysunął doń maszynkę do rozdawania kart.
— Dwieście złotych w banku! — wyrwało mu się mimowolnie.
— Ho! ho!... Chce się odbić... — zażartował któryś z obecnych.
Grot nie odparł ani słówkiem. Rzucił na środek stołu pieniądze i począł rozdawać karty. Pierwsze trzy uderzenia wygrał i aczkolwiek stanowiło to już znaczniejszą sumkę, bo tysiąc sześćset złotych, dotychczasowe powodzenie nie uczyniło na nim wrażenia. Zejść z tysiąca sześciuset złotych i próbować odegrać się mniejszemi stawkami? Jaki cel? Raz niech się rozstrzygnie w prawo, albo w lewo. Parokrotnie przedtem przeciągał już Grot trzy karty, wychodząc co prawda z sum znacznie mniejszych, spadał jednak przy czwartej. Tym czwartym graczem, zabijającym mu stale banki, był dyrektor Bejzeman, który nawet żartował, iż inni składają się na to, by większa się stała jego wygrana.
I teraz zapytał, pewny zwycięstwa.
— Daje pan? Tysiąc sześćset?... Wcale ładna sumka...
— A jabym nie dał na pańskiem miejscu, panie Grot! — zauważył któryś z obecnych. — Dyrektorowi pan dziś nie da rady... Wszystko pochłania rekin...
Żokiej jednak już rozdawał karty. Rozdawał niemal machinalnie, z góry przekonany o porażce. Ujął swoje do ręki, spojrzał, zaczerwienił się i rzucił na stół.
— Mam dziewięć! — rzekł krótko.
— Brawo — mruknął Bejzeman. — Raz przynajmniej pan mnie zwyciężył! Czy daje pan dalej?
Znów z ust Grota wyrwało się, jakby wbrew woli.
— Proszę... Trzy tysiące dwieście.
— Hm... Jeszcze spróbuję...
Bejzeman powtórnie z rzędu bił kartę, nie ustępując jej następnemu graczowi, co w języku technicznym nazywa się „robić pacewicza“. A tak był pewny wygranej, że nawet nie „ożenił“ pieniędzy, to jest nie rzucił na środek stołu przypadającej nań stawki.
— Poco się męczyć liczeniem? — zażartował — Gotówka na pewno moja!
Grot wyciągał karty z maszyny. Znów szybko zajrzał i szybko jak poprzednim razem oświadczył:
— Osiem!
— Mogę mieć dziewięć! — zauważył dyrektor. — Ale ich nie mam! Wygrał pan!
Głos jego zabrzmiał teraz mniej radośnie. Choć przegrane kilka tysięcy stanowiły mniej, niźli dotychczasowa wygrana, korciło go, iż przeciwnik zwyciężył dwukrotnie. Z uporem prawdziwego gracza zapytał:
— W banku sześć tysięcy czterysta? Idzie dalej?
Grot skinął głową.
— A nie bądźże pan warjatem! — krzyknął mu w ucho Maliński, który z powrotem przybliżył się do żokieja. — Ściągnij pan po abatażu połowę!...
Abatażem, przy grze w baka, nazywają wypadek, kiedy gracz nie dokupując, odrazu otwiera ósemkę, lub dziewiątkę. Wtedy ma on prawo ściągnąć połowę, a resztę pozostawić do bicia. Mądrze więc radził Maliński zabrać trzy tysiące, ryzykując resztę.
Grot pozostał głuchy na ostrzeżenie.
Tym razem, gdy zajrzał w karty stwierdził, że posiada oczek siedem. Chwilę niespokojnie zadrżało w nim serce. A nuż Bejzeman otworzy swoje i pokaże abataż. Lecz przeciwnik, na szczęście, zabastował:
— Mam dość! Nie kupuję!
Grot odetchnął. Jeśli Bejzeman nie kupował, najwyżej może mieć siódemkę, są więc w karcie, posiadając jednakową liczbę oczek.
— Siedem...
— Znów pan wygrał! — odparł tamten, rzucając na stół swe karty z pewnem zniecierpliwieniem. — Stanąłem na szóstce!
W głosie dyrektora zadźwięczało, źle hamowane podrażnienie. Do szóstki nigdy się nie kupuje i musiał on na niej stanąć i przegrać, skoro Grot miał odrazu oczkiem wyżej. Drżały mu palce, gdy liczył pieniądze i rzuciwszy je na stół, dość opryskliwie mruknął:
— Dwanaście tysięcy osiemset!... Zabrał mi pan całą wygraną... Dobrze mi tak.. Nie trzeba się było bawić w „pacewicza“!
Na dźwięk wymienionej sumy, żokiej oprzytomniał. Tak, pośrodku stołu leżało blisko trzynaście tysięcy! Jego pieniądze! Ale... Jeśli chodziło tylko o Grota, był to dlań niemal cały mająteczek! Lecz „Magnus“? Jeszcze nie wykupi „Magnusa“..
Z dziką jakąś determinacją wypowiedział:
— Daję dalej!...
Wypowiedział i w tejże sekundzie przestraszył się własnego postanowienia. Czyż nie lepiej uciec było z podobną sumą i drobniejszemi stawkami kusić się o dalszą wygraną. Lecz cofnąć się już zbyt późno. Gracze jakby oczekując tylko na ten sygnał, jęli gwałtownie na stół rzucać stawki. Dotychczas wszystko krył Bejzeman, uniemożliwiając innym grę — a szósta karta, jaką ciągnął już Grot, zwiększyła ich nadzieję na zwycięstwo. Maliński z rozpaczą załamał ręce.
— Wiązaćby takiego warjata trzeba! Trzynaście tysięcy!... Co on wyrabia? Toć na pewno przegra....
Grot już cofnąć się nie mógł. A kiedy powoli dawał karty, najprzód dla przeciwników jedną, potem sobie jedną, a później znów po jednej — wydało mu się, że widzi gdzieś we mgle Tinę Świtomirską i... „Magnusa“. Lecz Tina nie miała twarzy zmartwionej, uśmiechała się jakby radośnie, z zachętą...
— Czyżby przeczucie?...
Zerknął do swych kart. Czwórka pik i dama karo. Razem cztery. Sekunda niepokoju, ale przeciwnicy nie otworzyli abatażu. Więc jeszcze są szanse. Gracz, który najgrubszą postawił stawkę i wobec tego wedle zwyczaju, trzymał kartę w ręce i decydował o przykupie z namysłem wymówił:
— Proszę!
Oznaczało, to że pragnie dobrać kartę. Grot wyciągnął ją z maszynki i otworzył. Była to szóstka.
Skoro przeciwnicy kupili szóstkę, posiadali mocne karty, znacznie silniejsze, niźli jego czwórka. I on z kolei musiał kupować. Wyciągnął kartę, spojrzał i zbladł. Kupił siódemkę treflową.
Źleś przepowiedziała Tino! — szepnął. Czwórka i siódemka tworzyły razem jeden punkt. Wszelka nadzieja stracona. Przegrał.
— Mam oko! — wyrzekł, ochrypłym z podniecenia głosem.
— Bardzo dobre! — odezwał się główny gracz, niemniej blady, niżli Grot — lepiej od nas kupione...
— Niemożebne...
Przeciwnicy do czwórki dokupili szóstkę, co tworzyło t. zw. „baka“, nie stanowiąc, ani jednego punktu. Wygrał jednym punktem.
Grot ciężko westchnął i dopiero poczuł, że z czoła spływają mu krople potu.
Stał się niemal cud... zdaleka radośnie śmiała się Tina...
W pokoju powstał gwar zmieszanych głosów. Jedni głośno wykrzykiwali, podziwiając niezwykłe szczęście bankiera, inni złorzeczyli sobie, iż licząc na wygranę, zbyt wielkie poczynili stawki.
— Spłukałeś wszystkich! — szepnął Maliński — Ależ szczęście wygrać na oko! Do czwórki... Ty siódemkę... oni szóstkę... Niebywałe!... Teraz zapytaj, co pokryją... Pewnie nie wiele, bo są speszeni... Jak niewiele, daj dla przyzwoitości... a z resztą w nogi...
Tak samo zamierzał postąpić Grot, a przewidywania Malińskiego spełniły się całkowicie. Ostrożniejsi teraz już gracze na następną kartę postawili ledwie trzy tysiące.
Dał ją chętnie, kurczowo przytrzymując ręką, pozostałą sumę — zbawienie. Dał i wygrał. Później wygrał jeszcze dwie karty, a spadł dopiero z przy następnej. Gdy obliczył — wygrana wynosiła trzydzieści tysięcy...
Uratowany! „Magnus“ uratowany!...
Chętnie zapłacił dużą „kaniotę“ gospodarzowi klubiku i powstał z miejsca. Mało go obchodziły, dobiegające zewsząd wykrzykniki:
— Ależ szczęściarz ten Grot...
— W karty mu tylko grać, a nie na koniach jeździć!... Toć złapał całą fortunę. Dajże pan się nam odegrać... Siadaj jeszcze...
Dalsza gra nie leżała w zamiarach Grota...
— Chętnie innym razem, panowie! — oświadczył, chcąc zachować pozory. — Dziś naprawdę jestem zmęczony....
I nie uważając na zawistne spojrzenia, skłoniwszy się, wyszedł do przedpokoju. Tam dopędził go Maliński.
— Jasiu! — mamrotał poufale. — Dobrze robisz, że uciekasz. Ja zostanę... Tylko...
Grot zrozumiał i wsunął mu do ręki spory zwitek banknotów.
— Baw się... baw... Maliński! — zawołał wesołym tonem. — Zdaje się dałem ci tysiąc!... Lepiej byś zrobił, żebyś wyszedł ze mną, ale skoro chcesz pozostać...
— Zaraz wyjdę! — mruknął Maliński, ale prędko uciekł z pieniędzmi do pokoju, gdzie odbywała się gra, jakby w obawie, że Grot pożałuje swej hojności.
Lecz Grot nie żałował niczego. W kieszeni miał tyle, że zostawało kilka tysięcy, po wykupieniu „Magnusa“. Przypadkiem dotknął browninga. Dotknął i uśmiechnął się... O, przyda on mu się jeszcze... Ale całkiem w innym celu... Obroni od napaści, gdyby kto chciał wydrzeć... te pieniądze..






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.