Diana (Mann, 1930)/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Diana
Pochodzenie Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Diana
Podtytuł oryginalny Roman der Herzogin von Assy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI

Księżna Fryderyka wielokrotnie zapraszała księżnę Assy na swój cercle intime. Ponieważ nie pomagało to nic, posłała do niej szambelana barona Percossiniego z przyjacielskiemi wymówkami. Percossini nadmienił, iż jej królewska wysokość jest zdania, że księżna trzyma się zdala od dworu, aby zaoszczędzić następcy tronu pokus. Za tyle delikatności jest jej z całego serca nieskończenie wdzięczna; ale chwilowo niema się czego obawiać.
— Jego królewska wysokość nie otrzymuje chwilowo napojów wyskokowych, — wyjaśnił poufnie szambelan, — i jego królewska wysokość stał się natychmiast niezaczepny.
Kiedy indziej przyszedł się poinformować w imieniu Fryderyki, dlaczego księżna nie zjawia się nigdy na wieczory robót ręcznych u Dames du Sacre Coeur. Byłoby dla nich obu tak cenne, gdyby weszły z sobą w kontakt przy wspólnej pracy dla ludu. Percossini dodał ze sceptycznym uśmiechem:
— Jej królewska wysokość rozumie przez to zupy i kamizelki wełniane.
Książę Fili przysłał jej wiele skargliwych listów. Wie dobrze, że pracuje ona nad ruiną jego dynastji, ale nie żąda wcale, aby było inaczej. Byle mu tylko przebaczyła!
Król Mikołaj nawiązał z piękną spiskowczynią układy, które pozostały bez skutku. Udzielił Pavicowi i Rustschukowi orderu. Trybun nie przyjął go wogóle, finansista odesłał po trzydniowej walce duchowej. Ilekroć powóz jej mijał powóz króla, stary pan witał ją z wyrozumiałym uśmiechem. Beata Schnaken wciskała podwójny podbródek bardzo głęboko w koronkowy kołnierz. Zachowanie jej znamionowała serdeczna cześć kobiety, podporządkowującej się z wdziękiem. Na koncercie Pablo de Sarasate ostentacyjnie opuściła swoje uprzywilejowane miejsce, aby je zaofiarować wchodzącej księżnej Assy.
Dobroduszność wszystkich tych ludzi rozgoryczała księżnę. Pragnęła walki i czuła się obezwładniona przez uprzejmość przeciwników, którzy się wcale nie bronili. „Jak długo mam was łechtać?“ pytała. „Ostatecznie chcę was przecież jednak zobaczyć wściekłych! Wasza poczciwość jest mi wstrętna. Takim miękkim panom, jak wy, nic wolno panować dłużej bez przeszkody; toby było niesprawiedliwe. A choćby to było tylko moim kaprysem! Niegdyś, w Paryżu, tak rozdrażniłam Leopolda Taunę, że chciał mię zabić. I nie wiedziałam nawet, przez co mi się to udało: igrałam tylko. Teraz chcę i was doprowadzić do tego, to moja gra“. Jej „Żyd domowy“ przestawał ją niekiedy bawić, bez zadowolenia przyjmowała raporty o ponawianych starciach między chłopami a wojskiem i o zbuntowanych pułkach; tyrady Pavica zmuszały ją do ziewania. Ale potem wynurzyli się z mgły nudy i ograniczoności, w której tonęli, przyjaciele pary następców tronu. Ujrzała, jak ociężałe duchy prężyły się znowu i wahały ostrożnie między masakrami a robótkami kobiecemi, i natychmiast uczuła ze świeżo podnieconą krwią nowy kuszący sens w słowach wolność, sprawiedliwość, oświata, dobrobyt.

W obozie jej znaleźli się pierwsi zapaleńcy, młodzieńcy z dobrych domów, którzy marzyli o postępie i o bladej, odważnej głowie księżnej Assy. Pierwsi porucznicy zdradzili swoje chorągwie i zjawiali się, bladzi i zdecydowani, na małych spotkaniach spiskowców na Piązza della Colonną. Zwolna poczęli się zjawiać i mądrzy, wysocy urzędnicy i dworzanie, którym nic wydawało się dłużej wskazane powierzać przyszłości swej bezwarunkowo szczęściu dynastji Koburg. Jeśli gdziekolwiek w kraju wojsko było zwycięskie, wielu z nich znikało.
Wcześniej jeszcze niż entuzjaści zapewnił księżnę o swojem zupełnem oddaniu baron Percossini. Każda wizyta, jaką jej składał z polecenia następczyni tronu, dodawała coś do jego wytwornej zdrady. Niepostrzeżenie, wśród samych niedbale szeptanych błahostek, skończył na usługach wywiadowczych. Zresztą księżna zdawała sobie sprawę, że szpiegował zarówno ją sarną, jak swoich władców. Gawędził z nią o usiłowaniach, jakie podejmowali dla jej zniweczenia ci, którym groziła. Dowiedziała się poza tem przez przyjaciół na wszystkich dworach, że przedstawiciele króla Mikołaja wynieśli przeciwko niej oskarżenie. Nic osiągnęli nic; gdyż przez swoje stosunki w arystokracji międzynarodowej była księżna chroniona lepiej, niż rodzina panująca przez wolę kilku dyplomatów europejskich. Partja Koburg miała za sobą wszędzie tylko gabinety, partja Assy kamarylę. Pieniądze Rustschuka działały w obcych stolicach szybciej, niż nadchodzące z Żary depesze. Zresztą i pokój światowy ważniejszy był, niż los Mikołaja, Fryderyki, Filipa, Beaty. Z tych czworga najsilniejszą okazała się Beata. Przedsięwzięła zaraz usidlanie ministra pewnego mocarstwa, który przejeżdżał właśnie do Włoch. Był to miękki, pobożny pan; omal byłaby go wzruszyła w ten sam sposób, co niegdyś króla Mikołaja. W ostatniej chwili przed upadkiem, przypomniał sobie swój obowiązek i uciekł wielkiemi marszami przed uwodzicielką.
Księżna wysłuchała tej historji wesoło.
— Gdyby ten człowiek był mniej silny, — rzekła, — cóż wtedy? Musiałaby rywalizować z panną Schnaken, i wszystko zależałoby od pytania: czy jego ekscelencja woli blondynki czy ciemnowłose? Moi panowie, polityka kobieca nie jest zawiła.
Ale partja Assy stawała się coraz silniejsza i poczęła robić błędy. Pierwszym było nagła reforma zarządu dóbr książęcych. Był on pomysłowo zorganizowany. Pod władzą dzierżawcy naczelnego znajdowała się pewna ilość dzierżawców, którzy rządzili większą ilością poddzierżawców, a poszczególnym poddzierżawcom podlegli byli ich rządcy, którzy bezpośrednio dzierżyli władzę nad wieśniakami. Rządcy zabierali wieśniakom prawie cały zbiór i w przeważnej części oddawali go poddzierżawcom, którzy po odjęciu swojej części oddawali go zkolei dzierżawcom; większą część tej reszty dawali ei znowu dzierżawcy naczelnemu. Każdy żywił więc swego zwierzchnika, a wszyscy razem żyli z wieśniaków. Niktby się tem nie zgorszył, tylko Rustschuk uważał, że dzierżawca naczelny jest zbyt zamożny i zbyt wpływowy: znienawidzili się oni na giełdzie. Podburzył wielu zwolenników księżnej przeciwko systemowi latyfundjów. Pavic użyczył im swojej wymowy. Księżna była mile zaskoczona. Mocny czym umożliwiał jej zaprowadzenie we własnym domu sprawiedliwości. Krewkie pociągnięcie pióra usunęło całą armję dzierżawców. W tydzień później w całej Dalmacji płonęły latorośle winne, oliwki rozsypały się w ciągu nocy na szczapy. Mniejsi z odprawionych wzniecali niepokoje na wsi, po miastach hałasowali więksi. Co pozo-stawało chłopom ze zbiorów, musieli oddawać za bezcen gromadzie dzierżawców, gdyż grozili oni kupcom. Poborcy, którzy chcieli wyegzekwować część zysku, przypadającą kasie książęcej, przyjęci zostali kamieniami i strzałami.
Księżna nie mogła się temu dość nadziwić.
— Lud pozostaje zagadką. Widocznie przyzwyczajony jest, aby go łupiono, i nie chce sprawiedliwości. Ile wolno mu było pierw zachować sobie ze zbiorów?
— Zaledwie dwudziestą część.
— Pozostawiam mu teraz połowę, a on mię obrzuca kamieniami. Coby zrobił, gdybym mu darowała wszystko?
Rustschuk uśmiechnął się mądrze:
— Wasza wysokości, toby była śmierć nas wszystkich.
W burzy, wywołanej w prasie przez odprawionych urzędników, trysnęło nieco brudnej wody. Ciekawi dziennikarze, którzy opryskani przez błoto jej kół, zaglądali w głąb jej powozu, aby się przekonać, jakie kolczyki nosiła dzisiaj, nazywali księżnę Assy zdeklasowaną. Deklasowały ją stosunki z Pavicem i Rustschukiem. Pavic popełnił tę niezręczność, że prosił ją za to o przebaczenie. Wzruszyła ramionami:
— A jakaż jest moja klasa?
Obcowanie z nim samym nie mogło jej przynieść wstydu, o tem był Pavic przekonany. Co do jej stosunków z Rustschukiem pogląd jego nie był tak stanowczy. Zaproponował jej powołanie innego finansisty, naprzykład zwolnionego dzierżawcy naczelnego; naprawiłoby się przez to wiele. Księżna nie była ku temu skłonna.
— Chcę czynić wszystko, co uważam za wskazane dla dobra ludu. Ale co ten lud obchodzi, jakimi ludźmi się otaczam?
Wskazała na wysokiego, wysmukłego psa, który spoglądał na nią swobodnie.
— Czy mam wyrzucić Charmanta? Tak samo nie może lud żądać, abym odprawiła „domowego Żyda“.

Miało to ją jeszcze niejedno kosztować. Rustschuk miał metresę z teatru, która pragnęła ujrzeć swego prawowitego małżonka, lubianego aktora, w domu obłąkanych. Finansista potrafił to wyjaśnić lekarzom. Na nieszczęście wyszło po pewnym czasie najaw, że internowany aktor był zupełnie zdrów. Beata Schnaken, wzruszona losem kolegi, odsłoniła swemu królewskiemu przyjacielowi wszystkie te podstępy. Uwolnienie ofiary i pierwszy jej występ na scenie dworskiej stały się triumfem dla niej i dla domu panującego, porażką dla księżnej. Odegrano antysemicką sztukę, w której przywrócony światu aktor grał rolę przymusowego warjata. Intrygant nosił maskę Rustschuka, a na scenie padały złośliwe aluzje przeciwko wysokiej damie, która tkwiła poza tem wszystkiem. Lud radował się przez pięćdziesiąt wieczorów z rzędu na przepełnionych ławach; był to olbrzymi skandal. Beata, szlachetna wybawicielka, witana była owacyjnie za każdą przejażdżką. Księżna spotykała wszędzie zimne spojrzenia, a Rustschuk, który nie mógł się nigdzie pokazać, obliczał posępnie, jak potworne sumy potrzebne będą na to, aby przezwyciężyć ten chłód.

Pavic pracował jak opętany; ale policja nabrała odwagi i zamknęła mu usta. Usłyszał znowu jak niegdyś skrzypienie wrót więziennych zdala. Także żołdactwo okazywało gwałtowniejsze skłonności. Zimą doszło w pobliżu Spalato do formalnej bitwy. Zemsta dzierżawców wywołała tam plagę głodu. Wściekły lud ruszył z kosami i rożnami na wojsko, które straciło około pięćdziesięciu żołnierzy, ale zabiło lub raniło dwa razy tak wielką ilość chłopów.
Pewnej niedzieli wieść o tem nadeszła do Żary. Niebo wisiało ponure. Na ulicach nie widać było prawie pojazdów. Czarno ubrany tłum przesuwał się między domami i szeptał tylko; słychać było szmer studni. Sirocco wiał rozleniwiająco, parnie, obezwładniająco ponad głowami.
Niepostrzeżenie, jakby za milczącą zmową, znaleźli się wszyscy na Piazza della Colonna i zebrali się tam, cisi, smutni i przekorni. Nagle Pavic stanął na wywróconym wózku ręcznym, oparłszy się plecami o dwutysiącletnią kolumnę, i zaczął mówić. Po raz pierwszy od wielu tygodni towarzyszył znowu jego słowom pomruk podnieconych umysłów. Czuł znowu, jak serca rodaków otaczały go z drżeniem i ciepłem, i był szczęśliwy. Nagle nadbiegła pędem przez wąskie uliczki kolumna piechoty. Przy wejściu na plac zatrzymała się, nałożyła bagnety i ruszyła wolno naprzód. Tłum cofnął się, ustąpił wbok i rozsypał się po ulicach. Tylko wokół kolumny grupa ludzi, otoczona przez wojsko, zatamowaną miała drogę przez trybunę mówcy. Napierające bagnety parły na wszystkich. Jeden z nich skierowany był groźnie w pierś bezbronnego starca. Był to ojciec jednego z zabitych uprzednio żołnierzy, nie widział nic, wszystko przesłaniały mu łzy, wyciśnięte z jego oczu przez mowę Pavica. Wydawał się zgubiony. Pavic, załamując ręce, zaklinał głośno jego napastników. Ale rozumiał, czego żądały od niego blade, wzniesione ku niemu twarze. „Ratuj starego!“ napisane było na wszystkich. Wzdrygnął się: spojrzenie jego pochwyciło spojrzenie księżnej. Oparta było o okno i patrzała na niego nieruchomo. Otworzyła usta i wołała słowa, które zginęły w okrzyku trwogi ludu. Ale Pavic znał każde z tych słów: „Skocz wdół! Zasłoń starca!“ rozkazywała mu. Starzec leżał już na ziemi, z krwią na podartej koszuli. Pavic, blady jak trup, chwycił się za serce. Potem nagła purpura przebiła jego delikatną skórę. Szybko zsunął się ze swego piedestału, pochwycił chłopca, który stał za nim skulony przy kolumnie, i znikł w portalu pałacu Assy.
Rustschuk, pośrodku hufca widzów, zatrzymany został przez dwóch uśmiechających się podoficerów. Brzuch jego trząsł się; drżącemi okropnie rękoma, z wysokim kapeluszem na karku, wskazał na przemykającego się trybuna, bełkocząc w niezmiernej trwodze:
— Ten tam sam wszystko urządził, wierzcież mi, moi panowie! Ja jestem skromnym kupcem... Wogóle nie mam z tą damą nic wspólnego!
Pavic wszedł wolno, z pochyloną głową po schodach. Miał uczucie, jakby po haniebnym czynie stawał przed sądem. Starzec zalał się krwią. Pavic drżał silnie, gdy sobie to wyobrażał. Pomyślał o panach Paliojoulai i Tintinowiczu, owych obitych intruzach. O, nie uczynił tego, jak księżna myślała, własnoręcznie. Nigdy nie zdobył się na to, aby jej wyznać, że to jego sługa, olbrzymi Morlak, tak obił eleganckich dworaków. „Tak, kiedy odchodzili“, myślał Pavic, zatopiony w obrazie zgrozy, „czoła ich były czerwone od krwi!“
„A przecież jestem silnym mężczyzną!“ mruknął pod drzwiami buduaru. Księżna wyszła mu szybko naprzeciw. Pavic rzekł niepewnie:
— Wasza wysokości, była tylko jedna ofiara.
— Nie, dwie: wieśniak i pan!
Drgnął i przymknął oczy. Stała tak blada, z tak czarnemi włosami i tak nieruchoma, jak owego dnia, kiedy ją zgwałcił, niby zbuntowany niewolnik. Dzisiaj sumienie jego było bardziej jeszcze nieczyste.
— Ze chłopa nadziano na bagnet, — rzekła księżna, — to błahe wydarzenie. Ale moja sprawa wymagała, aby go pan ratował.
— Wasza wysokości, ja także jestem ojcem.
— Albo, jeśli pan to lepiej zrozumie: pozwala pan, aby miłość ludu osnuwała pana romantyką, ale dla chłopa, którego nadziewają na bagnet, nie ruszy pan palcem.
Chwycił chłopca, który wisiał u jego poły, i podsunął go jej pod oczy.
— Wasza wysokości, ja także jestem ojcem.
— Ach tak, zawsze to dziecko! Nudzi mnie pan niewypowiedzianie tem dzieckiem. Czy nie może mu pan wziąć bony?
— Kocham je bardzo...
Dodał z zadumą, prawie zdziwiony, jak objawienie, które mu wzeszło w tej samej chwili:
— Właśnie to podoba się ludowi...
— Więc niech pan wybiera między mną a ludem!
— Wasza wysokości, więc miałem dziecko swoje uczynić sierotą i... i... poświęcić siebie?
— Czyż to nie zrozumiałe?
Odwróciła się od niego. Pavic walczył o oddech. Czy ona nie znała litości? Zaczął bełkotać zapewnienia.
— Poświęcić siebie... Tak, oczywiście, poświęcam się. Ale czyż muszę się dać poćwiartować przez pijanych żołnierzy? Czyż niema godniejszej ofiary? Wasza wysokości, składam codzień ofiarę ducha i serca. Na mnie i na moje słowo szczują potęgi. Będę jeszcze musiał krwawiącemi oczyma przypatrywać się męce mego ludu — przez kraty więziennego okna. Wasza wysokości, siedziałem już raz w więzieniu...
Daremnie czekał na odpowiedź.
— Któż się poświęca tak jak ja? Ach! Rustschuk! Księżno, niech pani posłucha. Rustschuk — czy wie pani, jak go przed chwilą właśnie spotkałem? Nadole, między dwoma podoficerami — i wypierał się pani! Oszalały z trwogi zrzucał wszystko na mnie, a pani, księżno, wyparł się głośno!
Wzruszyła ramionami.
— Rustschuk! Zna się trochę na sprawach pieniężnych. Więcej od niego nie wymagam.
— Honoru też nie? Chciałoby się szanować ludzi, z którymi się obcuje.
— Mnie to niepotrzebne... Rustschuk jest tu ze względu na pieniądze. Pan, doktorze, mówi o wolności. Jemu wolno żyć jak lichwiarzowi, pan musi jak szermierz...
„Umrzeć“, dokończył w myśli. Nic ważył się spojrzeć za nią, gdy wyszła. Stawił się przed sądem i został skazany.
Potem, gdy opuścił pałac, ogarnęło go bezsilne pożądanie odwetu. „Ostatecznie posiadałem ją jednakże!“ mówił sobie, zaciskając pięść w kieszeni palta. „Źle zrobiłem, że okazałem wówczas skruchę! Powinienem ją był upokorzyć, wykazać jej, że to, co się stało, trwa i nigdy nie może być cofnięte! Czyż ona nie postępuje tak, jakby nic nie zaszło?“
Daremnie dodawał sobie odwagi: on sam miał wrażenie, jakby nic nie zaszło. Niemożliwością było dla niego wyobrazić sobie księżnę Assy jeszcze raz w swoich ramionach. A teraz dopiero dręczyła go chuć. Wówczas było to nieprzewidziane zuchwalstwo, oszołomiony triumf trybuna.

Pavic nawpół tylko rozkoszował się tem wielkiem, co teraz nastąpiło.
Piętnastego stycznia czczono patronkę diecezji Zara przez procesję. Pochód posuwał się od katedry świętej Anastazji przez długą, prostą linję ulic aż do placu świętego Szymona. Skręciwszy na Piazza della Colonna klei zatrzymał się, aby dać możność pośpieszenia tym, co zostali wtyle. Za mnichami i ustrój onemi dziećmi szedł oddział wojska. Za nim postępowały cechy miejskie, którym deptali po piętach znowu żołnierze. W uroczystej odległości kołysał się potem baldachim arcybiskupa; szedł on między dwoma wikarjuszami. Za nim postępował jako przedstawiciel króla Mikołaja książę Fili, z obnażoną głową pośrodku swego dworu. Znowu szeregi piechoty deptały bruk. A bezładny tłum, napierając stale, zamykał dojścia do wielkiego placu.
Czekano; duchowni przestali śpiewać. W otwartych drzwiach swego tarasu, obok gości, stała księżna Assy. Trzy minuty minęły zaledwie, a wszyscy, którzy wypełniali plac, podnieśli ku niej wzrok. Wreszcie arcybiskup spostrzegł, jak cicho stało się nagle dokoła, i z uśmiechem spojrzał wgórę.
Wówczas od tyłu, gdzie milkły ostatnie modlitwy, inne dźwięki zabrzmiały wśród długich szeregów ludzi. Był to okrzyk, który podchwycili obywatele i żołnierze. Zjednoczyli się w nim, szeregi ich zmieszały się, oczyma i rękoma obiecywali sobie teraz, że nikt już nie będzie wysyłał synów, aby strzelali do ojców innych; nikt nie podniesie pięści przeciwko umundurowanemu synowi przyjaciela. Żałoba po ostatnich wydarzeniach przywróciła znowu wszystkich sprawie tej kobiety; wołali:
— Niech żyje księżna Assy!
Wołali to z zapałem, niektórzy wśród łkania.
Z prawicą na poręczy balkonu spoglądała księżna na tysiące odchylonych głów, które rozjaśniało słońce. Chorągwie kościołów i klasztorów wypełniały powietrze prze-pychem swych złotych haftów. Czerwono-złoty baldachim księcia kościoła niby kolebka jakiegoś boga zstępował z nieba. Hełmy połyskiwały. Delikatne skrzydła aniołków migały na ramionach małych dziewcząt, które przesyłały księżnej pocałunki rączkami. Lud wznosił ku niej wgórę ramiona, czapki i przysięgi miłości; wydawał okrzyki i kołysał się barwnie. Nagle zabłysła stal szpady: wydobył ją ktoś z otoczenia księcia. Wnet potem wszystkie szable zasalutowały; było to jak lot srebrnego ptaka w powietrzu poludniowem. Fili sam posyłał jak uczniak pocałunki ręką.
Księżna pochyliła się; promienie słoneczne ześlizgiwały się po jej wąskich ramionach. Procesja ruszyła dalej, przyglądała się jej, w swobodnem poczuciu potęgi.
Miała wówczas dwadzieścia jeden lat. Ze sklepienia czarnych włosów, odgarniętych ciężką falą do tyłu, padał na jej czoło błękitny cień. Na karku wiły się grube warkocze. Brwi miały słabe linje, usta były nieokreślone, o lekko przywierających do siebie, bladych wargach. Ale podbródek i kształt subtelnego, dużego nosa mówiły rzeczy zdecydowane. Głowa była uboga w barwy, ale bogata w srebrzysty czar światła. Podniosła szerokie powieki: mocny, stalowo-błękitny blask znajdował sobie drogę zdaleka, z wielkich mórz.
Pavic ukazał się za nią, we fraku i białym krawacie, nieruchomy i nieco nieuważny, jak twórca, który nie raczy dać poznać, że wszystko to jest jego dziełem. Zagryzł wargi i przyłożył dwa palce do nasady nosa, czy to przeciw oślepiającemu światłu, czy przeciw uciskowi posępnej myśli. Wszystkie okna dwóch piętr pańskich zajęte były przez przyjaciół księżnej. Rustschuk, otoczony pięknemi kobietami, kłaniał się niezmordowanie. Wachlował sobie wytwornie usta żółtą chustką jedwabną; wyjął z butonierki kamelję i rzucił ją ludowi.
Przez cały dzień salony pałacu Assy nie opróżniały się. Setki ludzi czuły dziś potrzebę przypomnienia się potężnej pani. Inne setki odczuły dzisiaj dopiero konieczność wybierania między Koburgami a nią. Zamówiła wszystkich na ten sam wieczór; chciała tegoż jeszcze dnia podczas licznego rautu dokonać przeglądu swoich stronników. Było jeszcze moc do roboty, chwytała pierwszego lepszego, aby go użyć za posłańca. Raz, gdy otworzyła przedpokój, wyszedł jej naprzeciw olbrzymi oficer. Ukłonił się hałaśliwie.
— Major von Hinnerich!
Ten wierny, surowy człowiek, anioł stróż biednego Filipa! Była jednak zaskoczona, zastając go tutaj. Czy przyszedł w uczciwych zamiarach? Przez chwilę wahała się. Ale von Hinnerich spoglądał na nią z czerwoną twarzą, niedźwiedziowato i uczynnie. Promieniowała z niego męska wierność. Długo walczył z sobą; teraz należał do niej, niezłomnie. Szczęście jego chciało, że zapał jego dla księżnej Assy powstał właśnie w chwili, gdy sprawa jej stała najpomyślniej.

Dni przyjęć następowały teraz na zmianę z balami, bez przerwy. Pałac Assy co wieczór użyczał całemu miastu swego uroczystego blasku. Rustschuk, który opłacał pierw rewolty, kupował teraz ludowi nieustanny szał radości. Muzyka sunęła przez barwnie oświetlone ulice, wino płynęło bezpłatnie w gospodach, w porcie mknęły ustrojone wieńcami i chorągwiami łodzie w szczęśliwą noc. Nikt nie pamiętał, aby świat był kiedy tak piękny; tylko kilku bardzo starych ludzi powiadało, że wygląda to, jakby republika Wenecka powróciła.
Na Piazza Colonna obozował przy biesiadzie wdzięczny tłum, przyglądając się, jak nadjeżdżały powozy gości. Na stopniach portalu słychać było ciągle szelest jedwabiu i brzęk szpad. Książę Fili wałęsał się bez towarzystwa w okolicach i zatrzymywał ludzi, aby ze łzami w oczach wypytywać o zabawy w domu swojej nieprzyjaciółki. Dlaczego on nie mógł być przy tem! Nie mógł sobie przecież wyobrazić nic milszego, jak zostać przez taką kobietę wydziedziczonym i wtrąconym do więzienia!
Przyjaciele księżnej, chcąc się przypatrzeć rewolucji dalmackiej, przybywali z Paryża i Wiednia, jakby jechali na derby albo na premjerę. Wprowadzano ich na salę tańca, gdzie nikt zdawał się nie myśleć o bliskich wydarzeniach. Księżna sama przypominała sobie o nich niekiedy. Czuła przytem ten sam lekko świerzbiący przedsmak triumfu, jak w chwilach, gdy zwyciężała jakąś starą markizę w wiście. Zatrzymywała wówczas decydującą kartę przez chwilę jeszcze w ręku i mrugała do bezradnej staruszki. Tak samo mrugała teraz, świadoma wyniku sprawy, ku zamkowi królewskiemu, gdzie Mikołaj i Beata, zupełnie odosobnieni, błąkali się po źle oświetlonych salach. W kącie marzła Fryderyka.

Podczas śniadania w ciasnem kółku przysłuchiwała się księżna z zachwytem posłowi tureckiemu Izmaelowi Ibenowi Paszy: otyły, rześki mężczyzna gawędził o wymiarze sprawiedliwości w jego kraju.
— W Smyrnie przyprowadzają mi jakiegoś murzyna; wyskoczył jak głupiec ze swego meczetu i wpakował przechodzącemu przypadkowo Europejczykowi długi nóż w brzuch. Wywraca białka i przysięga, że prorok rozkazał mu podczas modlitwy zabić pierwszego niewiernego, jakiego spotka. A ja odpowiadam: „Mnie zaś prorok rozkazuje kazać cię powiecie!“
Poseł wypróżnił kieliszek szampana.
— Cóż pani chce, księżno, przeciwko prorokowi tylko prorok pomaga. A szybki wyrok lepszy jest niż mądry. Jakaś biedna kobieta wypiła podobno mleko, które do niej nie należało. Ja powiadam tylko: „Rozpłatać!“
Pavic, który siedział na drugim końcu stołu, zwrócił uwagę na małego, młodego lokaja. Inni sunęli szybko z półmiskami i butelkami dokoła stołu, ten zaś stał niezręcznie, przysłuchiwał się rozmowom i nie spuszczał wzroku z twarzy księżnej. Z miski, którą trzymał pochyło w ręku, spływał sos na dywan. — Hej! — szepnął mu przyjaciel domu napominająco. Służący spojrzał na niego, a Pavic drgnął silnie. Czy to był... to był książę Fili! Pavic odwrócił się do swoich sąsiadów, nikt nic nie zauważył. Wziął więc małego lokaja na oko. Niewątpliwie, to były niezdarne ruchy następcy tronu, to były też jego rysy, brakło tylko włosów na bladych policzkach. Pavic uderzył się nagle w pierś, jego nakrochmalona koszula omal nie pękła; wyciągnął kieliszek. — Hej! — I kazał sobie nalać przez młodego lokaja.
Wkrótce potem lokaj znikł. Później ogarnęły Pavica wątpliwości, które mu nie dawały spokoju. Musiał mówić z kimś o tej sprawie. Wyśmiano go: książę Fili jako służący! Czyż Pavic cierpi na halucynacje? Ale Pavic twierdził, że następca tronu usługiwał mu przy stole; nie miał zamiaru wyrzekać się tego. Następnego dnia wierzyło w to pół miasta. Dowiedziano się także, że król Mikołaj stracił cierpliwość i spoliczkował swego dziedzica. Fili nie pokazywał się przez pewien czas. Gdy go znowu ujrzano, broda jego była jeszcze bardzo krótka.
Historję tę odczuto zbyt silnie, doprowadziła ona niejednego do nagłego zrozumienia położenia. Gra, jaką prowadziła księżna i jej przyjaciele z szanowaną dynastją Koburg, z czcigodnym królem Mikołajem, uchodziła za niegodną. Wielu opuściło partję Assy.

Potem nastąpił wypadek z młodym Brabanzine. Ten osiemnastoletni szlachcic opuścił właśnie klasztorny zakład wychowawczy i siedział na przedstawieniu Frou-Frou. Beata Schnaken weszła do swojej loży: los młodzieńca był zadecydowany. Odszukał ją i wyjąkał u jej stóp swą pierwszą, niezręczną żądzę. Dojrzałe serce Beaty piło wdzięcznie ten rzadki eliksir; nie mogła jednak dla młodego zapaleńca odstąpić od swoich wieloletnich zasad. W obrębie granic kraju nic się nie mogło dziać. Wyjaśniła to swemu wielbicielowi, dodając, że na wyjazd zagranicę nie daje jej czasu polityka.
W dwa dni później biedny Brabanzine utonął podczas przejażdżki czółnem. Równocześnie otrzymała od niego Beata Schnaken list, który w pierwszym porywie bólu dala do czytania otaczającym. To żałosne wydarzenie uprzytomniło znowu wszystkim, jak sympatyczna była Beata. Nad grobem jej nieszczęsnego kochanka matka jego ujęła ją w ramiona. Nosiła przytem wielki, czarny welon z krepy, a muzyka grała coś z jakiejś opery. Wspólne łzy dwóch kobiet, matki młodzieńca i jego ukochanej, dla której umarł, wydawały się wszystkim niezwykle wzruszające. Zdobyły one dynastji Koburg zpowrotem niezliczone serca.
Księżna rozumiała Beatę w zupełności; tylko matka była dla niej niezrozumiała. Obco i nieprzyjaźnie wzdrygała się przed taką melodramatyczną szlachetnością, przy której wraz z gniewem rezygnowało się i z dumy, i przy której zmarłym działa się krzywda. Wypowiadała to zdanie i uważana była za zazdrosną.
Sądziła jednak, że szczęście jej wyrosło już dawno ponad takie zmienne przypadki. Nie niepokoiło jej wcale, gdy dostrzegała wśród ludu niezadowolone twarze. Postanawiała sobie przy sposobności w najżyczliwszy sposób powiedzieć mu prawdę.
W końcu maja spędziła kilka godzin porannych w haremie paszy, u madame Fatiny, jego małżonki, dla której czuła sympatję. Fatma była dzieckiem, które w toaletach paryskich bawiło się sobą samem jak lalką: w najwewnętrzniejszej świadomości zachowywała stale szerokie jedwabne szarawary. Marzyła nieśmiało i pożądliwie o wszystkich mężczyznach, których spotykała w towarzystwie, a wszystkie kobiety na wolności uważała za hetery. Była usposobiona bezwarunkowo przychylnie dla ludu i nie uznawała różnic między ludźmi. Żebrak turecki siedział na drodze, po której przechodziły księżna Assy i Fatma. Jadł miskę fasoli i rzekł zwykłe w swym kraju „Bądź moim gościem!“ Fatma była głodna, jedzenie pachniało dobrą oliwą. Przyjęła zaproszenie i podniosła łyżkę żebraka do ust. Nie przywiązywała wielkiej wagi do życia ludzkiego i uważała za ważniejsze, aby każdy czynił dla swego utrzymania wszystko, co może. Opowiadała swojej przyjaciółce:
— W Smyrnie miał mój mąż moc małych Mameluków, którzy wyrośli w pałacu. A na balustradzie naszego balkonu stały wielkie kule marmurowe. Czasami pasza kazał przychodzić Mamelukom na balkon i mierzył ich. Który był niższy od kul marmurowych, dostawał sztukę złota. Który zaś był większy: — obcinano mu głowę.
Zaćwierkała jasno.
— Zabawę tę mąż mój sam wynalazł.
Księżna pozostała poważna. Zastanawiała się i nie wiedziała, czy takie obojętne igranie ze śmiercią było ohydne czy wielkie.
Było gorąco. Dwie damy siedziały w chmurach słodkiego dymu na niskim tapczanie, na wzniesieniu z trzech alabastrowych stopni. Pokój nie miał okna, drzwi były otwarte na jaskrawo zalany słońcem dziedziniec; wisiały na nich gałązki różane, które wchodzący musiał usunąć. Za drzwiami tłusto czarni murzyni z czerwonemi opaskami na biodrach przesuwali się po płytach marmurowych. Niewolnice, bielsze niż kolumny, za któremi się przemykały, kołysząc się w jedwabiach o matowych barwach, nosiły na głowach bronzowe misy, na których brzegu kładły rękę. Wyciągnięte ramię błyszczało z naprężonemi mięśniami. WT pachwinach połyskiwało złociście. Jedna z nich przyniosła na misach z lapis lazuli seker lokoum i rachat lokoum, wspaniałe „kęsy pokoju“, pozostawiające na języku, gdzie się rozpływały, łagodny przedsmak raju. Inna, przesuwając się szybko przez pokój na różowych palcach nóg, pozostawiała za sobą cudowne wonie; zdawały się one wytryskiwać z koniuszków jej palców.
Księżna czuła się dobrze w tym zapomnianym kącie, gdzie mieszały się marzycielsko barwy, zalane jakby sztucznem słońcem, i tanecznie odmierzone ruchy. „Gdyby tam nie było tyle do roboty!“ pomyślała nagle. Przyjaciółka jej westchnęła.
— Fatma jest bardzo nieszczęśliwa. Tęsknota jej nigdy nie będzie zaspokojona.
— Jaka tęsknota, mała Fatmo?
Turczynka szepnęła jej do ucha:
— Ostatnio miałam tu mężczyznę!
— Niemożliwe! Kogóż?
— Coprawda tylko księcia Fili. Ponieważ właśnie nie miał brody, wiesz. Przebrałam goza ładną dziewczynę. Myślałam o paszy dławiłam się niemal z zadowolenia. Ale oczywiście — on zawiódł. Nareszcie mężczyzna w haremie, i oto zawodzi!
— Fili... zawiódł?
— W zupełności.
— Jaka szkoda. Więc kiedy indziej. Czyż jest ci koniecznie potrzebne zdradzić męża?
— Twierdził przecież, że w haremie nigdyby mi się to nie udało. Czyż to mnie nie musi obrażać? A on sam daje to, co do mnie należy, wszystkim niewolnicom. Ach! Ja go jeszcze od tego odzwyczaję. Spójrz na tę wielką blondynkę, tam przy palmie. Jest nowa, podoba się paszy. Przedwczoraj wieczór chce iść do niej, ale się wstydzi i przemyka się pociemku. Na rogu długiego korytarza, gdzie one wszystkie sypiają, czatuję na niego i jednem pchnięciem pakuję go wprost do studni. On parska i krzyczy. Gdy eunuchowie nadchodzą ze światłem, ja leżę już dawno w łóżku. A jego, rozumiesz przecież, odeszła zupełnie ochota.
Księżna wyobraziła sobie bezbronnego mężczyznę, na którego płonący z miłości brzuch tryskała fontanna. Za-śmiała się głośno, bez końca.
— Dawniej nie byłyśmy tak łagodne, — wyjaśniła Fatima. — Nie dawałyśmy natrysku ale truciznę. Znasz tę starą, która siedzi na dziedzińcu.
Błyskotliwie obwieszona staruszka przykucnęła zgarbiona na słońcu, żółte nogi wsparła na srebrnej fajerce. Kiwała w zatrważający sposób bezmięsną, bezwłosą czaszką, z której opadała szczęka dolna.
— To była wielka Sulejka, matka paszy. Ileż rywalek ona otruła, aby mieć dziecko i aby jej dziecko mogło zostać paszą! I czy ona miała mężczyzn w haremie! Żaden nic zdradził nic, gdyż rano obcinała mu głowę.
— Zawsze obcina się głowę, — rzekła księżna, wzruszając ramionami, i pożegnała się.
Gdy przejeżdżała koło rynku warzywnego, konwojowano właśnie jakiegoś mordercę. Lud stał dokoła ciasnemi grupami i opowiadał sobie, co się stało. „Piekarz wypłaca mu zarobek. Dwa franki dziesięć, powiada. Powinienem przecież dostać dwa franki piętnaście? Nie, dwa franki dziesięć, powiada piekarz. A ten wyciąga rewolwer i zabija majstra na śmierć“.
Konie księżnej musiały iść stępa. Wyciągano ku niej szyje. Niektórzy zdejmowali czapki, inni jednak odwracali się ostentacyjnie.
— Wołajcież niech żyje! — krzyknął jakiś dzielny robotnik. Kilku ludzi zawołało, ale większość milczała mrukliwie. Jakiś barczysty Morlak, któremu może nie smakowały darowane obiady, rzeki wolno i wyraźnie:
— Niech cię djabeł porwie, mateczko!
„Przekonam się“, pomyślała księżna i kazała zatrzymać konie. Przez chwilę musiała się zastanawiać. Wracała od wielobarwnej martwej natury, gdzie wśród westchnień rozkoszy i szczęku sztyletów wydawano rozkazy pięknie odzianym niewolnikom. Bezpośrednio po tem chciała ciżbę obdartej hałastry nauczyć wolności i porwać ją do zamachu stanu. We włosach i ubraniu mając jeszcze wonie haremu, a w oczach jego marzenia, zaczęła swoje przemówienie do ludu.
— Słyszałam, — rzekła ponad głowami słuchaczów i z lekką niechęcią, — że jesteście teraz czasami niezadowoleni ze mnie. Nie macie jednak do tego najmniejszego prawa...
— Nie, z pewnością nie, — wybełkotał jakiś pijak, wymachując butelką. Sąsiedzi jego zachichotali. Księżna mówiła dalej.
— Mam wobec was dobre zamiary. Dam wam zawsze to tylko, co wam przystoi. Czy poza tem coś się dzieje, czy młodzieńcy toną, czy inni obcinają sobie brody, o to nie powinniście się troszczyć, ponieważ wcale was to nie obchodzi. Pozwólcie się spokojnie prowadzić, myśleć wcale nie potrzebujecie.
Z sąsiednich ulic zbiegali się ciekawi, plac się napełnił. Młodzieńcy ubrani po miejsku uśmiechali się. Zapaleńcy klaskali w dłonie, zwiększając przez to pomruki niechętnych. Na szczęście było w tłumie sporo zaufanych Pavica i wielu takich, którzy się znajdowali na żołdzie Rustschuka. We wszystkich punktach rynku wzniósł się zgodny z obowiązkiem i z całego gardła okrzyk:
— Kochamy cię! Żyj nam długo!
Księżna zaczęła jeszcze raz, niecierpliwie, ale nie nieprzyjaźnie.
— Zresztą wybaczam ludowi, jeśli zachowuje się nierozumnie. Wiem przecież, że głupota, zabobon i lenistwo winne są wszystkiemu. Co naprzykład zawinił ten, który zabił piekarza? Trzeba was wychować...
Nie dokończyła. Oburzenie moralnie czującego ludu wybuchnęło.
— Morderca! Co winien morderca? Nic wiesz chyba, co mówisz!
Wieśniacy wyli bez opamiętania jeden przez drugiego. Hultaje miejscy gwizdali głośno. Płatni oklaskiwacze stropili się, wszędzie zapanowała uczciwość. Przed obydwojgiem drzwiczek powozu zbierały się gromady groźnych postaci, wyciągających palce:
— Patrzcież, co tej elegantce na myśl przychodzi!
Ze swoich poduszek spoglądała księżna wdół, zdumiona bardzo. Na przodzie dwóch zawziętych ludzi wymachiwało gołemi siekierami tuż nad głowami koni. Zwierzęta płoszyły się; woźnica podciął je. Był życzliwy dla swojej pani i uwiózł ją galopem.

Po południu wykrzykujące tłumy sunęły przez Piazza Colonna. Przed pałacem Assy wykształcona młodzież, wspierana przez niższe stany, wykonała kocią muzykę. Księżna dowiedziała się, że na zamku i wśród partji Koburg panuje bezgraniczna radość. Zbudził się w niej gniewny odruch i postanowiła zgotować sprawie rychły koniec. Szczęście nie powinno się jeszcze raz odwrócić, jak za cza-sów owych niepokojów, spowodowanych przez dzierżawców, i wrzawy o internowanego aktora. Zwołała swoich stronników na ten sam wieczór, i znowu w dobrym humorze, przyjęła przerażonych w długiej koszuli koronkowej. W zadowoleniu z udanej maskarady zapomniała zupełnie, że niepowodzenie otoczyło ją odrazu zdrajcami i że musiało ono tchnąć we władze odwagę do ciosu przeciwko niej. W ciągu nocy jeszcze dokonany miał być zamach stanu; zamiast tego noc ta zastała księżnę, z ledwością zbiegłą przed aresztowaniem, daleko na morzu.
Dzień jej zaczął się w haremie, a szczyt osiągnął w przemówieniu do ludu; zakończyła go na tylnym pokładzie barki żaglowej, sama, w ucieczce. U stóp jej otwierała się luka do kuchni i sypialni żeglarza; dochodził z niej niemiły zapach. Na przodzie, na zwoju lin siedział Pavic, trzymając w objęciach swego chłopca. Przy wsiadaniu powiedziała do niego, śmiejąc się i z lekką wzgardą:
— Wie pan, doktorze, ofiar już od pana nie wymagam. Może pan zostać.
Spojrzał na nią żarliwie, wielkiemi oczyma:
— Dokąd pani idzie, księżno, tam idę i ja.
Kochał ją, bolał nad jej losem, a drżał z lęku o własną osobę. Po zniknięciu jego opiekunki zrobionoby i z nim samym porządek, wiedział o tem. Teraz, pod rozpiętym żaglem, który zasłaniał mu jej postać, oddawał się bolesnym rozmyślaniom, jaką ona może mieć minę. Co się teraz z nimi obojgiem stanie? Gdy rano, samotni i zagubieni w dali, zobaczą się znowu, jako jacy ludzie się powitają? „Jestem przecież jej kochankiem“, powiadał sobie Pavic, nie wierząc w to.
Ale mogło się stać i tak, że wygnanie złamie jej pychę! „O, napewno stanie się jeszcze pokorna jak my biedni! To, co się przydarzyło jej i mnie, jest zbawienne“, rozważał, poddając się zrządzeniu. „A wtedy... a wtedy...“ Z ruin rozbitych nagle zamierzeń wznosiła się nowa, gwałtowna nadzieja. „Wtedy będę dla niej znowu tem, czem pierw byłem dla niej! Wszyscy podziwiali mię jak bohatera, tylko ona nie czyniła już tego nigdy, odkąd wówczas... nie umarłem. Ach! Teraz jestem pomszczony! Do mnie ucieknie na obczyźnie, pośród wzgardzicieli. Gdyż będą oni gardzili obaloną... Kto wie, może pozna ubóstwo...“
Chcąc, aby do niego należała, począł Pavic marzyć dla swojej pani o najskrajniejszej nędzy.
Nagle wydało mu się, że słyszy jej wołanie. Skoczył z pośpiechem nieczystego sumienia, potknął się o łańcuch i upadł, wyrzucając nogi wgórę. Prawa jego stopa uderzyła silnie śpiącego na brzegu łodzi chłopca. Pavic zerwał się przerażony: dziecko znikło. Ojciec nie chciał w to wierzyć, tarzając się na kolanach, macał dokoła rękoma w ciemności. Potem wyprężył się sztywno i wydał brutalny krzyk. Marynarz nadbiegł, ściągnął żagle. Powiosłowali razem zpowrotem szukając. Zawiesili latarnie nad burtą; krwawe światła ślizgały się tam i sam po ścianie wodnej, jak zaczerwienione od płaczu oczy, które nic nie znalazły.
Księżna nie powiedziała ani słowa. Pavic poczołgał się pod rozpięty znowu żagiel. Powietrze nocy majowej przynosiło jej jego urywane skargi, i nie wiedziała, od czego przechodzi ją teraz dreszcz, od wiatru czy od jego łkania. Miała na nagich ramionach tylko lekką zarzutkę balową. Morlak, który prowadził barkę, okrył ją swoim szerokim płaszczem. Noc minęła jej w dręczącej senności; za każdym razem w chwili, gdy miała zadrzemać, wzdrygała się nagle.
Raz, kiedy otworzyła oczy, morze przełamało mrok, przez który trzymane było na uwięzi. Niby szary wąż wiło się dokoła niej i chciało ją zdusić. Z cichym okrzykiem bólu odepchnęła od siebie zmorę. Ale przejął ją nowy dreszcz; przypomniała sobie dziecko, czuła, jak płynęło za nią w wodzie i wyciągało ku niej głowę z martwemi oczyma. „Czego ono ode mnie chce?“ myślała. Nagle usłyszała własne słowa: „Wie pan, doktorze, ofiar już od pana nie wymagam44..
„Co za niedorzeczność!“ szepnęła do siebie. „Czyż żądałam od niego, aby pchnął swoje dziecko w wodę?“
Odwróciła się szybko; istotnie, w rozpoczynającej się jasności płynęła za ich łodzią jakaś istota, delfin, chrząkający wesoło, jak Świnia. Nagle, szybki i silny, wyprzedził czółno i pomknął w krąg swoich towarzyszów, igrających dokoła na fali porannej. Z horyzontu, gdzie jeszcze wisiała przeraźliwa bladość nocy, spadały w morze, jak zbawienie, różowe krople. Woda wygładzała się i stawała przejrzysta. Spojrzenie nurzało się w przeczuwanych ogrodach, gdzie przy ścieżkach z barwnych muszel drzewa koralowe wyciągały bladoczerwone ramiona a wielobarwne gąbki wykwitały pośród wodorostów.
Pół nieba było teraz zalane czerwonem światłem. Księżna pomyślała:
„Tam, gdzie słońce wschodzi, leży kraj, który opuściłam. Ten wiatr poranny idzie stamtąd, czuć go solą, rybami, mułem nadbrzeżnym, zdaje mi się, że czuć go też mchem skał i ich samotnością. Czuję jego powiew i muszę myśleć o nieprzejrzanych polach kamienistych, z białemi drogami bez końca, gdzie rosną tylko zakurzone kaktusy“.
„To powietrze miało być oddechem wolnego kraju“, powiedziała poważnie w duchu.
Morze przybrało barwę lazurową, potem ultramarynową, a z przepastnego błękitu wytryskiwała biała piana, niby oznaka tajemnych podnieceń.
„Wczoraj wieczorem, przy wsiadaniu, śmiałam się jeszcze. Dlaczego teraz już nie? Co się stało? Dziecko... O, dziecko jest tylko oznaką czegoś,... czegoś, co się dzieje. Czy to jeszcze ja jestem, która przed niewielu godzinami w eleganckiem przebraniu rozpocząć chciałam zamach stanu? Gdzież są teraz te twarze, których zmieszanie tak mię ubawiło! Podniecałam tych biedaków i cieszyłam się, gdy się złościli. Nie wiem nawet, czy wydawałam bale, aby rozpętać rewolucję, czy też przez sprzysiężenie i przewrót ożywić chciałam swoje zebrania. Podniecająca zmienność szczęśliwych i nieszczęśliwych przypadków utrzymywała mię w wesołości. W zgryźliwe martwe życie starych, groteskowych ludzi na zamku królewskim rzucałam z zapustnym kaprysem słowa wolność, sprawiedliwość, oświata, dobrobyt. Jakbym tańczyła jeszcze w Paryżu i wynalazła sobie nową modę. Czy teraz ma z tego powstać coś trwałego lub zgoła coś tragicznego?“
Broniła się przed swemi myślami, a jednak nieustannie myślała o porzuconych obrazach. Młody pasterz, z niemo połyskującemi oczyma pod niskiem, bladem czołem, stał, skrzyżowawszy ramiona na swoim kiju, pod epicznem niebem, nieruchomy pośrodku wirującego kręgu kóz i owiec. Głowy ich wprawiały w dziwny niepokój, przypominały one mity pogańskie. Młoda kobieta, okryta stwardniałym brudem, który miał ciało jej uchronić przed pożądaniami obcych władców, dawała dziecku nóż do ręki. Uczyła je napadu na chudego psa, który szczerzył zęby.
Księżna mruknęła wśród płonących myśli:
„To było dumne i pełne głębokiego sensu! Jakże to już dawno, jak to widziałam! Drżałam przecież w tej samej miłości, co ci w Benkobaz pod płomiennemi słowami trybuna, i w tej samej nienawiści, co ta staruszka z czaszką swego syna. Czyż mogłam o tem zapomnieć? Ten lud jest silny i piękny!“
W swych skórach koźlich stali, niby ocalałe kolumny z czasów heroicznych, obok stosów czosnku i oliwek, przy olbrzymich brzuchatych krużach z gliny, wśród wielkich, spokojnych zwierząt. Sami byli prawie zwierzęciem — i prawie półbogiem! Zapomniane profile wynurzały się przed nią, proste i ostre nosy, usta o rysach cierpienia, długie, czarne kędziory. Przyglądała się im, jak niegdyś, gdy jako białe dziecko spoglądała ze skał zamku Assy na barki, na których nieznajome istoty przepływały obok niej z pozdrowieniem.
„Ach! Nie są to już dla mnie cienie, jak wtedy! Znam teraz ich głosy, ich zapach, ich tęsknoty, ich krew! Te chude, uroczyste postaci, które wpatrywały się w moje okna, ich ruchy, rozpętane przez mowę Pavica, ich zwierzęca radość przy darowanych ucztach, groźna wściekłość ich ograniczonych duchów, wczoraj dopiero wokół mego powozu! Ich uwielbienie i ich żądza morderstwa, jedno i drugie waży dla mnie jednakowo wiele, jedno i drugie jest silne i piękne!“
„Na piękności i sile zbudować państwo wolności: co za marzenie!“
Zdaleka, z kraju, który do tego marzenia należał, płynęło ono ku niej, na grzbiecie wiatru, który czuć było jego wybrzeżem. Dogoniło ją i ogarnęło ją z siłą. Płonęła pod jego zalotami, sama jedna z niem na skraju swej samotnej barki, na opuszczonem świecącem morzu. Fałdzisty płaszcz ubogiego spadł z jej drżących ramion. Przytulona do połyskującej okrągłości muszli perłowej, niby cenna istota głębin, naga, wilgotna i wonna, leżała w ramionach bożka.

Pavic zjawił się z nabrzmiałemi oczyma. Przyniósł chleb i słoninę; żeglarz podzielił się z nimi. Wiatr począł koronować fale pianą; widzieli je, napływające zielone i jasne, niby złomy szmaragdu. Koło wieczora nastała cisza. Słońce, niby olbrzymia tarcza, zaszło z jaskrawym blaskiem; świat! znikł pod purpurową zasłoną. Zwolna poczęły ją pokrywać cienie, szare postaci mgliste, słupy dymu na ruinach spalonego dnia. W ciemności spotykali powracające łodzie rybackie. A wreszcie wylądowali.
— Gdzie jesteśmy? — zapytała księżna.
Pavic zapytał Morlaka.
— Nieco poniżej Ankony, — wyjaśnił z bezradnym ruchem ręki.
— Potrzeba nam powozu, — rzekł potem. — Teraz, o dziesiątej wieczorem; a do miasta nie możemy się odważyć wejść.
— Dlaczego? — zapytała księżna.
— Wasza wysokości, jesteśmy zbiegami politycznymi.
Stali bezradnie na brzegu. Wreszcie żeglarz poprowadził ich o godzinę drogi w głąb lądu. Księżna zgubiła w piasku balowe pantofelki; Pavic w milczeniu włożył je jej zpowrotem. Przechodzili obok muru wiejskiego; wymalowana była na nim droga pasyjna. Tam, gdzie się kończyła, stał mały, ośmiokątny kościółek, nieco na uboczu od swojej dzwonnicy. Poza nim rozwierała się długa, kwitnąca aleja lip i kasztanów. Pavic i przewodnik przeszli je wolno. Między liśćmi przeświecały blaski wschodzącego księżyca, padając na drogę, i ukazały im na jej końcu biały dom.
Księżna patrzała za nimi, z cieniu kościoła. W wielkim portalu marmurowym była niska furta drewniana, z wyrzeźbionemi na niej głowami aniołów, lekko uchylona. Księżna weszła. Na ośmiu ścianach wewnętrznych, z których cztery wgłębiały się jako kapliczki, spostrzegła same małe genjusze. Wysuwały głowy z ciężkich fałd kotar kamiennych, odrzucały liście akantu i wychodziły z kielichów kwietnych. Obejmowały się wzajem, klaskały w pulchne rączki, śmiały się pełnemi twarzami i otwierały serdeczne usta: ciasna przestrzeń pełna była ich głosików. Pieszczota promienia księżycowego wywołała uśmiech na upudrowanej wapnem twarzy jednego, wyzwalała innemu krótkie, pełne członki, tak że tajemnie i lękliwie odsuwał je od muru, w życie i noc.
Zgóry, z otworu w kopule, padały ostre białe promienie na obraz chłopca o złotych lokach i w długiej szacie barwy brzoskwini. Lewą rękę wyciągał za sobą do dwóch kobiet w jasnożółtej i bladozielonej sukni. Prawa jego ręka, ze srebrną amplą, świeciła im przez mrok ukrytego ogrodu. Księżna miała wrażenie, jakby to jej samej świecić chciał ten smukły, poważny i wolny jeszcze zupełnie chłopiec w namiętnie wymarzone królestwo. Marzenie jej, zadowolone, że pokonało ją w wichrze, rozsłoneczniło ją teraz cichą siłą; ale wygładzone jego oblicze nosił ten chłopiec.
„Jest nas jednak dwie, przed któremi on idzie“, zadała sobie pytanie. „Któż jest ta druga?“
Rysy obu kobiet ukryte były w głębokiej ciemności.
Wyszła niepewnym krokiem i ruszyła teraz także niemą, oczarowaną przez księżyc aleją, aż do białego domu. Główny budynek, szeroki, jednopiętrowy, rozciągał się w szarej głębi. Przy jednem z wystających prostokątnie skrzydeł stali Pavic i jego towarzysz, pertraktując daremnie. Jakiś wściekły człowiek klął na zakłócanie spokoju i groził psami: szczekanie ich zagłuszało głosy rozmawiających.
Gdy księżna zjawiła się na widowni, wrzawa ustała nagle. W trójkącie głębszego cienia między środkowym frontem a lewym pawilonem zapłonęło czerwono okno. Otworzono je, jakaś kobieta rzekła tak łaskawie, że chętnie dotknęłoby się jej ręki:
— Nie przyszliście napróżno, powóz będzie zaraz gotowy.
Księżna sama wykrzyknęła podziękowanie do nieznajomej. Czekali; powóz zajechał przed dom. Księżna i Pavic wsiedli. Głos kobiety życzył im szczęśliwej drogi. Przejechali obok małego kościółka; księżna czuła się pełna otuchy, niemal szczęśliwa. Pomyślała, że z tego przypadkowego miejsca, którego wyglądu za dnia nie znała, do którego zaniosła ją godzina nocy, ucieczki, wybujałego uczucia, zabiera z sobą przyjaciół. Pomyślała o chłopcu ze srebrną amplą:
„Idziesz przed nami. Ale któż jest ta druga?“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.