Diana (Mann, 1930)/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Diana
Pochodzenie Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Diana
Podtytuł oryginalny Roman der Herzogin von Assy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY

Mieszkańcy Palestriny biegli na starą drogę, łączącą ich górskie miasto z Rzymem. Pragnęli spojrzeć zdaleka na kardynała. Nareszcie miał wejść w posiadanie tej podmiejskiej diecezji, którą mu nowy papież powierzył. Nosił niemieckie nazwisko, którego nikt nie umiał zapamiętać.
Czarny powóz nadjechał ociężale; z ogrodów, wzdłuż stoku góry, powiewały ku niemu chustki, witały go wieńce. Otoczony ludem, wołającym „Niech żyje!“, wjeżdżał z trudem po stromej alei jaworowej, aż zaturkotał na ustrojonym placu. Zabrzmiały wystrzały z moździerzy; wówczas ujrzano, jak z powozu wysiadł młody jeszcze człowiek. Gdzie był jego czerwony biret, i gdzie purpurowe pasy na jego ubraniu? Gmina milczała rozczarowana. Ale czekała na sztuczne ognie, koncert i loterję. Dlatego pogodziła się z tem, że zamiast kardynała przybył jego wikarjusz, monsignore Tamburini.
Odprowadzono go przez wąskie, schodkowe uliczki do kapucynów, u których przenocował. Następnego ranka zwiedził klasztor mniszek, na każdym kroku słysząc grzmiącą muzykę. Przeorysza przyjęła go na chłodnym dziedzińcu, gdzie z kolumn arabskich zwisały młode róże. Po powitaniu otworzyła furtkę ogrodową i zaprosiła wikarjusza do winnicy. Pod ciężkim błękitem sierpniowego nieba snuły się nad wąską ścieżyną skalną chwiejne cienie liści winnych. Na końcu drogi, gdzie stok opadał nagle, stal marmurowy stół, a przy nim siedziała pani, której wzrok skierowany był na okolicę. Widziała, jak soracte nadchodził z prawej strony, z gęstwiny niebieskich wierzchołków. Nawprost leżała mroczna ława szarych oparów, bliżej i dalej, wzdłuż horyzontu: góry Albańskie i góry Volsker. W przerwie między niemi połyskiwało biało przeczucie morza. Brunatna Kampanja rozciągała się w dziedzictwie lala, płonąc gorączkowo aż do owej dali.
Wikarjusz szepnął ciekawie:
— Kogo tam macie, moja pani?
— Właśnie o nią idzie, — odpowiedziała przeorysza, — przez nią właśnie prowadzę was, monsignore, tutaj. Pewnego wieczora spadła do nas wraz ze śniegiem i nic chce odejść. Co mamy począć?
— Płaci?
— Bardzo dobrze.
— Jak się nazywa?
— Wymieniła nazwisko, którego później sama nie pamiętała. Przysięgłabym, że to nie jej nazwisko.
Monsignore Tamburini uśmiechnął się.
— Romans? Co za szczęście macie, czcigodna matko. Czy otrzymuje listy?
— Raz zjawił się przy wrotach jakiś człowiek z Rzymu i przyniósł paczkę bielizny. Przejrzałam ją, były w niej pieniądze, ale nic pisanego. Wszystko to jest bardzo tajemnicze i prawie przerażające.
— Zobaczymy, — rzekł wikarjusz z pewnością siebie. Podkasał nieco sutannę, tak że ukazały się fioletowe pończochy, i wielkiemi krokami, chrząkając mocno, począł kroczyć przez winnicę. Nieznajoma odwróciła się do niego i podziękowała za jego ukłon. Rysy jej wydały mu się dziwnie znajome. Przedstawił się i zapytał:
— Nieprawdaż, szanowna pani, widok tego kraju przykuwa nas tygodniami.
Dama odpowiedziała:
— Piękny jest, ale ja bawię tu nie dla niego. Jestem księżna Assy.
Wikarjusz drgnął.
— Prawie to odgadłem! — wyjąkał. — Zna się przecież waszą wysokość z ilustrowanych pism!
Wpatrując się w nią, myślał: „Więc ta lękliwa gąska, przeorysza, ma rację, przeżyjemy przygodę“. Skupił się.
— Co za osobliwe spotkanie! Tutaj, w najbardziej odległym od świata ogrodzie klasztornym, zastaję ową dostojną panią, bohaterkę i męczenniczkę, której wspaniałą walkę w imię świętej sprawy śledziliśmy wszyscy z lękiem, bez tchu...!
Mówił śpiżowym głosem, potężne jego ręce gestykulowały. Miał niskie, przedzielone kosmykami włosów czoło, krótki, prosty nos i silnie rozwiniętą dolną część twarzy Rzymianina; stał przed nią jak przyrośnięty, poczciwy i ociężały; ale z pod ciężkich powiek badały ją jego oczy, ruchliwe i czarne. Księżna uśmiechnęła się.
— Bohaterka — wątpliwe. Męczennica — nie wiem. W każdym razie niezbyt dzielna, jeśli się tu schroniłam. Ale, niech mi pan wierzy, monsignore, nuda dodaje odwagi. Zanim pan nadszedł ziewnęłam akurat pięć razy, a gdy tylko pana zobaczyłam, postanowiłam zaraz dać się poznać.
— Lękała się pani... lękała się pani...?
— Słusznie. Wydania mnie.
Nie mógł sobie wyobrazić, czego się lękała. Uważa więc, że jest ścigana? Jakże zbytecznie. Władcy w jej kraju cieszyli się z pewnością bardzo, że się jej pozbyli. Od tego czasu uciszyło się tam prawie zupełnie, czyż nie wiedziała o tem? Otworzył usta, aby jej to powiedzieć, ale zamilkł, kiwając głową. Jeżeli czuła trwogę, poco ją jej pozbawiać? Z trwogi innego człowieka zawsze można wyciągnąć jakąś korzyść. Rzeki z przekonaniem:
— Rozumiem to, wasza wysokości.
Zastanowił się i mówił z ożywieniem.
— Dzisiejszy zbójecki rząd włoski gotów jest każdej chwili do wszelkiego haniebnego czynu. Tyranom w pani ojczyźnie wystarczy tylko wypowiedzieć w Rzymie życzenie, a będzie pani, księżno, bezlitośnie wydana.
— Sądzi pan?
— Niema wątpliwości. Póki pani jest sama i bezbronna, tak jest.
— Któżby mię miał bronić?
— To może tylko...
— Kto?
— Kościół!
— Kościół?
Pozwolił się jej zastanowić.
— Dlaczego nie, — rzekła wreszcie.
— Niech pani zaufa kościołowi, księżno! Kościół może więcej, niż pani przypuszcza. Co się bez niego nie udało, może — może udałoby się z jego pomocą!
Udała, że nie słyszy jego stłumionej aluzji. ’
— Mogłabym wówczas chodzić po Rzymie wolna? — zapytała.
— Wolna i bezpieczna, ręczę za to.
— No, w takim razie — niech będzie. Ale szybko, monsignore, szybko! Widzi pan, że się nudzę.
— Natychmiast, księżno. Dzisiaj wieczorem, po zakończeniu tutejszej uroczystości. Zabiorę waszą wysokość swoim powozem.
Pożegnał ją z duchowną powagą. Za ogrodem czekała na niego orkiestra. Pod dźwięki marsza przybył do katedry i celebrował mszę. Wieczorem, gdy na placu miejskim strzelały ku stalowemu niebu rakiety, powóz jego zatrzymał się u furty klasztornej. Uchyliła się ona, księżna wsiadła do pojazdu. Podała rękę przeoryszy, która dygnęła, twarz staruszki spoczywała, jak z kości słoniowej, w spokoju jej białego, lnianego czepca. Z małych otworów w nagiej fasadzie gotyckiej wyglądały znużone oczy młodych mniszek.
Wikarjusz bocznemi drogami dojechał ze swą niespodzianą towarzyszką do Kampanji. Konie musiały pędzić; o jedenastej były przy wrotach, wkrótce potem na Monte Celio. Tam stał mały domek pewnego prałata, który nagle wysłany został na Wschód. Dom był z zupełnem umeblowaniem do wynajęcia. Księżna przenocowała w nim. Rano była zdecydowana pozostać tam.
Domek leżał na grzbiecie najbardziej opuszczonego ze wzgórz rzymskich, w głębi zdziczałego ogrodu. Przed nim, na otoczonym skruszałemi murami, niebrukowanym dziedzińcu, leżała w słońcu Navicella, obrosła mchem, popękana studnia w kształcie okrętu. Śniła ona o czasach, gdy rycerze trynitarze ze szczękiem broni przekraczali próg domu. Nad zamkniętemi drzwiami wisiało jeszcze godło ich zakonu, niewolnik biały i murzyński, świadczący po prawicy i lewicy błogosławiącego Chrystusa o swojem uwolnieniu. Ale front sterczał w próżni przed zapadłemi murami. Odgłos niewielu tylko kroków zabłąkał się kiedy na to miejsce. Z klasztoru świętych Jana i Pawła sunęły niekiedy przez łuk cesarza Dolabelli sandały jakiegoś mnicha.
Zboku, pod jej wystającym dachem była kolumnada i wejście do białej villetty księżnej. Stamtąd, w obramowaniu dwóch cyprysów, co kłoniły się ku sobie przy parkanie jej ogrodu, widziała Koloseum i ruiny Forum.
Wewnątrz domku obcasy stukały po czerwonych płytach. Pokoje były obite ciemno lub bielone. Meble kształtami i rozstawieniem zachęcały do medytacyj lub do modlitwy. Coś powolnego i woniejącego głucho wisiało niby niewidzialne przędziwo na wszystkich pokojach; było to podobne do wspomnienia starych ksiąg, czarnych, sunących ostrożnie habitów i dawno osiadłej woni kadzideł. Księżna pomyślała o monsieur Henrym, swoim szyderczym nauczycielu.
„Napiszę mu jednak, do czego teraz doszłam“.
Powiadomiła Pavica. Stawił się natychmiast i przyprowadził z sobą San Bacca. Szermierz wolności podszedł do niej uroczyście; tużurek jego ściągnięty był nad biodrami, a zprzodu otwarty. Z połyskującem okiem powiedział:
— Witam księżnę na wygnaniu!
— Markizie, dziękuję panu! — odpowiedziała z lekką parodją jego dramatycznego tonu.
Pavic wystąpił naprzód.
— Wasza wysokość uczyniła brzemienny w skutki krok, opuszczając swoje schronienie bez zasiągnięcia rady przyjaciół.
Księżna wzruszyła ramionami.
— Drogi doktorze, czyż pan sobie wyobrażał, że spędzę cale życie w klasztorze?
— Spodziewaliśmy się, że będzie pani miała cierpliwość, jeszcze krótki czas tylko. Pracowano dla pani.
— Pracowaliśmy dla pani; — powtórzył San Bacco. Księżna rzekła:
— Dobrze. Więc pracujmy razem! I rozmawiajmy przytem. Rzym sprawia na mnie niemal głupio wesołe wrażenie.
Wskazała przez okno na melancholijny plac, Pavic załamał ręce.
— Zaklinam panią, księżno, niech pani nie wychodzi krokiem poza dom! Za pierwszem pani zjawieniem się zaaresztują panią!
— Zaaresztują? Ach! Moi panowie, nie wiecie jeszcze, jak potężnej zażywam opieki.
— Potężnej... opieki? — zapytał Pavic z widocznem rozczarowaniem.
— Opieki naszej najświętszej macierzy, kościoła.
Uśmiechnęła się i przeżegnała. Pavic naśladował szybko jej ruch, w myśli błagał o przebaczenie za grzech jej szyderstwa.
— Milczycie teraz?
San Bacco chodził podniecony po pokoju. Zawołał ochrypłym głosem:
— Czczę kościół jako chrześcijanin, jako demokrata i jako szlachcic. Ale gdzie się zaczyna jego działalność, tam kończy się działalność żołnierzy. W mojem wyobrażeniu, księżno, kapłan zjawia się dopiero przy łożu śmierci bohatera!
— Markizie, ma pan zupełną słuszność, z wyjątkiem jednej drobnostki: nie jestem bohaterem.
Stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy.
— Przecenia mię pan, mój drogi, jestem słaba. Nuda uczyniła mię słabą. Silny, zręczny kapłan stanął na mojej drodze, wikarjusz kardynała hrabiego Burnsheimba, a ja poszłam za nim tutaj. Czegóż pan chce, markizie, mam dopiero dwadzieścia pięć lat! Nie należy ode mnie za wiele wymagać. Mam w Rzymie przyjaciół, którzy pocieszą mię w mojem nieszczęściu. Monsignore Tamburini opowiada mi, że jest tu księżniczka Letycja. Znam ją z Paryża i chcę ją odwiedzić. Czy sądzi pan, że polowanie na lisy w październiku powinno się odbyć beze mnie?
— Udaje pani płochą, księżno! Pośród lekkomyślnych uroczystości w Żarze miała pani wielkość historyczną... tak, wielkość historyczną! A teraz, pod brzemieniem patetycznego przeznaczenia kokietuje pani powierzchownością. Lubi pani dziwaczność, księżno — i jest pani z tem do twarzy.
— Ale panu zupełnie nie jest do twarzy z uduchowieniem. Niech pan będzie dobry!
Podała mu rękę.
— Muszę porobić moc zakupów. Widzi pan, jak tu jest
goło. Proszę, niech mi pan towarzyszy. Prawda, poświęci mi pan kilka godzin?.
Markiz mruknął:
— Kilka godzin? Należę przecież do pani zupełnie.
Pochylił się nad jej palcami. Czerwona bródka jego drżała.
Za nimi stał Pavic, zakłopotany i z gorzkim posmakiem na języku. Księżna odwróciła się.
— A pan, doktorze, czy się już przejednał?
Pavic wyjąkał:
— Czyż nie jestem pani sługą? Księżno, sługą pani, cokolwiekby się stało. Wyobrażałem to sobie inaczej. Pani jest w niebezpieczeństwie, pani się lękała, chciałem panią osłonić własną piersią...
Ponieważ wydęła usta, zmieszał się zupełnie.
— I ja sam się lękałem, to prawda... Dość, że teraz bronią pani silniejsze ręce. Ja, jako proste serce słowiańskie byłem zawsze wierzącym synem kościoła...
— Więc wszystko jest w porządku. Słyszę powóz kardynała. Chodźmy.
Włożyła kapelusz.
— Pokojówka, którą mi przysłano, niewiele umie. To pokojówka wygnania.
San Bacco szukał po wszystkich pokojach jej parasolki. Potem wsiedli do powozu. Przed drzwiami jakiegoś sklepu, gdy czekali na księżnę, garibaldczyk rzeki do trybuna:
— Podziwiam tę kobietę, gdyż sprawiła mi rozczarowanie. Przyszedłem i myślalem, że muszę wygłosić kazanie o rozsądku. Mogła być rozgoryczona, nieprawdaż, albo dziecinnie bezradna, albo oburzona. Nie, bynajmniej; ona żartuje. Posiada ona silną lekkość tego, kto pewien jest swojej sprawy. Ta kobieta jest wielka!
Pavic mruknął:
— Wielka, hm, wielka — nie mówię nie. Bywa wielkość bierna. Niektórzy umierają na wesoło. Taki arystokrata, który się dal zgilotynować, bo jakaś historyjka miłosna powstrzymywała go od przekroczenia w porę granicy, uważam go za śmieszną figurę, chociażby dlatego, że to jest bezcelowe.
— Mój panie! Zapomina pan, do kogo pan to mówi!
San Bacco wyprostował się dumnie. Ale Pavic odpowiedział spokojnie:
— Pan, markizie, którego tak wysoko cenię, jest mężem wolności.
A człowiek o dwóch duszach, który się nazywał San Bacco, nie wiedział, co odpowiedzieć. Pavic mówił dalej:
— Ten jednak, od czyjego życia zależy wielka sprawa, jest cenny; nie wolno mu umierać gwoli jakiejś chimery, choćby ona nosiła najdźwięczniejsze imię. Czyżbym ja, który tak wiele znaczę dla swego ludu, miał się przyglądać, jak na barykadach płynie krew? Czy mam się kazać zamiast jakiegoś chłopa nadziać na bagnet?
San Bacco nie rozumiał i milczał, Pavic w milczeniu zagłębił się w swoją ideę. Opętany był przez nią za dnia i w nocy. Zaledwie zbudziwszy się ze snu zaczynał tłumaczyć księżnej, jakby stała przed nim, powody, dla których ofiara jego życia, której wymagała, byłaby głupia i zgubna. Siedział wówczas na łóżku i przemawiał do niej z odwagą, jakiej nie znajdował wobec niej, brzmiąco i głośno, z silnemi gestami, a wreszcie z rozgoryczeniem. Wypominał jej swoje czuwanie po nocach, swoją bezdomność i swoje złamane życie, ba, nawet śmierć swego dziecka. W podnieceniu zdawało mu się często, jakoby zażądała ona dziecka zamiast niego samego.
„I po tylu ofiarach...!“
Nie kończył nigdy tej myśli, ale uczucie jego przekonywało go, że za tyle ofiar powinna mu się była oddać. I nigdy już nie uczyni ona tego, wiedział! W godzinie, gdy mógł rozporządzać bezradną, zawiódł ją do szarego miasta górskiego i do klasztoru. Przesadził niebezpieczeństwo, wobec niej i wobec siebie samego. Samotność, otrzeźwienie i lęk pracować miały nad jej duszą, uczynić ją pokorną, potulną i współczującą. A oto wymknęła mu się z ręki, jak barwny ptak, który siedział wysoko ponad nim na wąskiej gałęzi i ćwierkał, nieprzezwyciężenie wolny i wyniosły. Pavic wpadł w rozpacz. Cóż mógł jeszcze uczynić, aby z pamięci jej wymazać ową godzinę, kiedy nie umarł. Błąkał się dokoła i szukał.
Po zakończeniu zakupów księżna rzekła:
— Jutro wieczorem zobaczymy się u kardynała. Jesteście zaproszeni, moi panowie.

O oznaczonej porze spotkali się obaj na Lungara, ulicy, ciągnącej się cicho między pałacami po drugiej stronie Tybru. Weszli razem po szerokich, płaskich schodach domu książęcia kościoła. Za czarno odzianym sługą, który z pobożnie pochyloną głową niósł przed nimi świecznik, minęli szereg sal z zamkniętemi okiennicami. Światło świec przebijało luki w mroku, odsłaniało części malowideł sufitowych: wielkie, zimne ciała, obliczone postawy i starannie ułożone fałdy szat znieruchomiałe były w niemym przepychu; blask ten muskał pobladłe złoto na daleko od siebie porozstawianych krzesłach, z których zwisały brokatowe strzępy. Potem otworzyło się przed gośćmi kilka mniejszych komnat, zastawionych gablotkami, na których wypchane ptaki z wygiętemi szyjami, nakrapianem upierzeniem, rozwartemi dzióbkami wydymały się w ciemności do kształtów dziwacznych istot. W pokoju bibljotecznym młody ksiądz powstał od studjum, ukłonił się i powrócił do swojej pracy.
Wreszcie dotarli do gabinetu pana domu. San Bacco, który go znał, wymienił mu nazwisko Pavica; potem kardynał przedstawił ich obu czterem damom, które siedziały dokoła księżnej Assy, bardzo tęgiej i niezwykle ożywionej staruszce, księżnej Cucuru, jak również jej dwum pięknym, jasnowłosym córkom, oraz contessie Bla, kobiecie młodej jeszcze. Monsignore Tamburini, niby wierny adjutant, trzymał się za plecami kardynała. Hrabia Burnsheimb siedział mały, wątły i lekko skurczony, w czarnej szacie z czerwonem obramowaniem i czerwonym birecie na białych włosach, w wysokim, czerwonym fotelu skórzanym. Jego biała, chuda ręka spoczywała niezgięta i pełna życia na żółtym blacie marmurowym biurka. Wznosiła się na niem między stosami książek ampla rzymska, trzy bronzowe misy na długim trzonku. Oświetlała ona od dołu ukryty, delikatny uśmiech kardynała. Zwrócił wąską, bladą twarz do pań, do jednej po drugiej, i chłodnym, powolnym głosem zaprosił gości, aby udali się z nim do galerji.
Tamburini odsunął kulisę w ścianie, weszli do długiego, bardzo szerokiego korytarza, który trojgiem szklanych drzwi wyglądał na ogród. Ogród kulił się tu, na wysokości pierwszego piętra, wąski i równo odmierzony, na stoku wzgórza Janiculusa. Nieco różowego pyłu, pozostawionego przez słońce, wisiało jeszcze na murach cisowych. Otaczały one kwadratem dwie trójkątne fontanny, na których niskich zrębach rozkraczyły się dwa trytony i dwa fauny.
Na obu końcach galerji znajdowały się zamknięte furty, kryte daszkami i otoczone kotarami z zielonego marmuru. Z potężnie zakreślonych fałd kamiennych wysuwały się dwie nagie postaci, z jednej strony chłopiec, z drugiej dziewczynka. Uśmiechali się i kładli palec na ustach. Dzieliła ich cała długość korytarza; lękliwie wysuwali stopy, jakby chcieli iść sobie naprzeciw po zwierciadlanej mozaice podłogi, gdzie błękitne pawie, otoczone wieńcami róż, roztaczały złociste ogony. Zamiast nich podreptała po mozaice księżna Cucuru. Wygląd jej, kiedy stanęła na nogach, był przerażający. Bezwładne kolana czyniły ją niecierpliwą, chciała je wyprzedzić czepiającemi się rękoma i namiętnie stukającą laską. Chyliła się, załamując się niemal pod ciężarem swego tłuszczu, tak daleko do przodu, że dolna część jej pleców7 była wyżej ramion. Wskutek tego suknia zadzierała się ztyłu, odsłaniając nabrzmiałe nogi staruszki. Egipski jej profil, z płaskim, przylegającym do górnej wargi nosem, rzucał przed siebie zatroskane spojrzenie drapieżnego ptaka, który nie może dogonić łupu. Została za resztą towarzystwa i pożądliwie wabiącym głosem wołała na zmianę „Liljano!“ i „Vinon!“; ale pomoc córek odrzucała z wściekłością.
Bez tchu i czerwona zupełnie padła wreszcie na fotel przy otwartych drzwiach do ogrodu. Kardynał własnoręcznie przysunął obok niej drugi fotel dla księżnej Assy. Pani Cucuru zawołała:
— Niech pani śmiało zajmie całe miejsce, księżno! Potrzeba pani ochłody, pani jest delikatna. Ja, ja wogóle powietrza nie potrzebuję, ja mam zdrowie i siłę! Mam sześćdziesiąt cztery lata, słyszy pani, sześćdziesiąt cztery, a dożyję jeszcze stu! Z Jego pomocą!
Zerknęła ukosem ku górze i żegnając się mruknęła coś niezrozumiałego.
— Tak, tak, Antoni, — zwróciła się, głośniej jeszcze, do kardynała, — cieszycie się pewnie bardzo, że macie tę tutaj w swoim domu!
I rogową rączką swojej laski uderzyła księżnę silnie po ramieniu. Kardynał rzeki:
— Niech pani korzysta z naszego chłodu wieczornego, droga córko, tutaj na Janiculusie jest on zdrowy, i niech się pani pocieszy, jeśli to możliwe, po goryczach wygnania!
— Tereferekuku! — zawołała Cucuru, — przyjacielu, cóż wy gadacie o wygnaniu! Kobieta ta jest młoda, może działać i żyć, żyć, żyć! Pieniędzy ma sama nie wie ile, a pieniądze, przyjacielu Antoni, to rzecz najważniejsza!
Monsignore Tamburini potwierdził to tłustem „Tak jest!“ Contessa Blà zapytała:
— Czy wasza wysokość bardzo bierze sobie do serca swoje niepowodzenie?
— Nie wiem, — wyjaśniła księżna Assy z uśmiechem, — nie zastanawiałam się nad tem dotąd dokładnie. Chwilowo jest mi to obojętne, ogród pachnie tak świeżo.
Pani Bla skinęła głową i zamilkła. Ale Pavic, który nic jeszcze nie powiedział, dał się słyszeć. Podstępna żądza zemsty, która tłumiła teraz niekiedy jego pragnienie rzucenia się księżnej Assy do stóp, uderzyła mu nagle do głowy. Czoło jego zaczerwieniło się, rzekł boleśnie i unikając wzroku księżnej:
— Nieszczęsna nowina; nie wiem, jak długo mam ją jeszcze taić. Posiadłościom rodu Assy w Dalmacji grozi konfiskata. Państwo zamierza je przejąć. W tej chwili może się to już stało.
Kardynał zapytał spokojnie:
— Wie pan to zgóry?
— Oto list mego zaufanego.
Pavic cofnął się zadowolony, a jednak szarpany bólem.
Kardynał przeczytał i podał papier księżnej. Potem Cucuru sięgnęła po niego. Zbadała go, uznała za autentyczny i wybuchła śmiechem. Laską, którą uderzała nieustannie w podłogę, zwiększała jeszcze hałas. Potem oczy starej damy zaszły łzami, a dławiący kaszel pozwolił jej tylko na ciche, chrapliwe dźwięki. Monsignore Tamburini mierzył księżnę zboku, nieufnie i z oburzeniem, jak klienta, który się stał niewypłacalny. Ona sama zapytała nagle:
— Państwo konfiskuje moje domeny? To znaczy, że Mikołaj odbiera mi je?
Pavic odpowiedział posępnie:
— Tak.
— Ach, Mikołaj... i Fryderyka i... Fili, — powiedziała przed siebie. To, co usłyszała, wprawiło ją w silne zdumienie. Nie uświadomiła sobie tego bynajmniej jako nieszczęścia, które ją trafiało; nie myśląc o jego skutkach, widziała przed oczyma tylko akt. Król Mikołaj w odruchu ojcowskiego niezadowolenia podpisywał decydujący dokument. Fryderyka stała przytem zgryźliwa i zdecydowana, Fili zmyty zupełnie. Biedni ludzie, aby zaatakować swego przeciwnika, nie znaleźli innego sposobu, jak ukraść mu jego pieniądze. I Rustschuk wpadłby na ten pomysł! Nagle usłyszała tuż przy swojem uchu głos contessy Blà:
— Nieprawdaż, wasza wysokości, sprawa ta ma w sobie coś groteskowego?
— Coś... Skąd pani wie?
Podniosła wzrok zdziwiona.
— Zupełnie słusznie, i ja tak uważam. Ale niech mi pani powie, skąd pani to wie?
— Z portretów władców dalmackich. Mają oni w sobie coś tak bezwzględnie — jakby to powiedzieć, tak bezwzględnie mieszczańskiego. Muszą być wyjątkowo czystych obyczajów, i z pewnością czynią to, co teraz czynią pani, księżno, bardzo niechętnie. Król Mikołaj, jak pani go mogła rozgniewać, on przecież jest tak czcigodny.
— Czcigodny, to właściwe słowo dla niego! — zawołała księżna z twarzą drgającą. Obie młode panie zaczęły się jednocześnie śmiać. Mimowoli podały sobie ręce. Pani Bla mruknęła:
— Naturalnie, to mieszczuchy... — i przysunęła swój niski taburet bliżej. Usiadła przed księżną, prawie u jej stóp.
San Bacco, podniecony silnie nowiną, biegał tam i zpowrotem po galerji. Wymachując ramionami, wyrzucał niekiedy w powietrze ze swego wrzącego monologu głośne słowo. Wreszcie wybuchnął. Więc nikczemność tych nędznych tyranów nie zadowolnia się już ujarzmieniem ludu, ośmiela się ona na zaatakowanie starych, dziedzicznie osiadłych rodów!
— Tysiącoletnie dobra rodzinne, kto ma prawo odebrać mi je? Żadne państwo, żaden król — tylko Bóg!
Po tem zdaniu rewolucjonista, który z tej i tamtej strony morza atakował dziedziczne prawa, rzucił w krąg słuchaczów groźne spojrzenie.
— Jakiś monarcha przybłęda, który z workiem podróżnym przybył do kraju! Nawet nie zdobywca! Ale ja go zniszczę! Potrafię dowieść, o ile młodsi są Koburgowie od rodu Assy! I zakomunikuję o tem pismom!
Gwałtowność markiza przypomniała Pavicowi szczęśliwe dni. Miał wrażenie, jakby lud zbiegał się znowu ze wszystkich stron; otaczał go falą, a trybun czul już deski jakiejś kadzi do wina pod stopami. Oczy jego poczęły błyszczeć, ręce drżeć, a potem przemówił. Wygłosił jedną ze swoich wielkich mów: nikt nie był na to przygotowany. Damy przeraziły się, kardynał obserwował swobodnie ten nowy typ człowieka. Monsignore Tamburini stracił chwilowo swą prze-wagę sądu pod naporem tej wymowy i usiłował uświadomić sobie, ile jest ona w odpowiednich okolicznościach warta.
Księżna Assy patrzała nieustannie wbok; zbyt często bywała na próbach w teatrze. Zwolna wzrok jej ślizgać się począł po twarzach nowych znajomych. Pani Bla, która sceptycznie obserwowała mimikę trybuna, sprawiała wrażenie eleganckiej kobiety bez przeżyć, subtelnej i łagodnej. A przytem w miękkiej kobiecości jej rysów odbijał się duch. Vinon Cucuru, ciemna blondynka, chichotała w chusteczkę. Z tępym noskiem i dołeczkiem na twarzy była ona pewnem siebie dzieckiem, któremu nic nie mogło brakować. Natomiast siostra jej miała — zdało się — wszystko za sobą i złamana wracała od wszystkiego. Włosy Liljany były czerwone, z fioletowemi błyskami. Blady jej wzrok był spuszczony, nos począł się czerwienić na końcu, ręce leżały jak chore mięczaki beznadziejnie na łonie. Dziewczyna wydawała się obcym zupełnie biała i zimna od obumarłych cierpień, które jak trupy zapomniane były w jej piersi. Pozwalała widzieć to każdemu, kto chciał. Żadne towarzystwo nie było dość ważne, aby przed niem coś ukrywać.
Za plecyma pań i za Tamburinim i markizem San Bacco, przyłączały się do niewdzięcznych słuchaczów Pavica stare obrazy na długiej ścianie galerji, jak na balkonowych miejscach. Z włosami przygładzonemi na czole i skroniach młodzieniec o niejednakowych oczach dumał łagodnie ponad sztywnym, fałdzistym kołnierzem. Milutkie, bogate dziecko zrobiło bańkę mydlaną nad stołem, na którym leżał jego zegarek. Papuga jego nadleciała ze skrzeczeniem, piesek przyskoczył do stołu. Widziało się, że szpic będzie jeszcze wyprawiał skoki, a ptak krzyczał jeszcze, gdy wskazówka małej zatrzyma się już, a barwna bańka jej dziesięciu lat pęknie. Śmiertelnie ponura piękność na sąsiednim obrazie, z falistemi włosami, klamrami i powiewnemi szalami, trzymała w rękach przetak. Jej ostry, wspaniały palec wskazywał na dziurawe naczynie jak na życie, w którem wszystko było daremne i wszystko bez dna. Ale Judyta, wysmukła dziewica, wysoko trzymała bladą twarz pod ozdobionemi gemmami lokami, nie pochylając jej nigdy ku swym mocnym dłoniom, w których połyskiwał miecz i krwawiła głowa.
Pavic czynił gwałtowne wysiłki, aby się utrzymać w złudzeniu, jakoby otaczali go wielbiciele. Zwolna mowa jego poczęła usychać w powszechnej obojętności. Zająknął się, potarł wilgotne czoło i zamilkł, zawstydzony i nieszczęśliwy. Stara księżna przyglądała mu się przez cały czas z otwartemi ustami. Zaledwie umilkł, zatrzasnęła szczęki i zaczęła mówić o czemś innem.
Dwaj cisi służący o ogolonych, spokojnych twarzach, wnieśli napoje orzeźwiające i słodycze. Księżna Assy i hrabina Bla wzięły pianę z orzechów cedrowych, kardynał włożył do swej mrożonej wody kawałek cukru, San Bacco i Pavic dolali do niej rumu; Cucuru piła rum nierozcieńczony. Córka jej Vinon łykała lody waniljowe. Monsignore Tamburini przyrządził oranżadę, przyczem sok owocu kapał mu między palcami, i podał ją posępnej Liljanie. Wyciągnęła niedbałe rękę; wikarjusz cofnął szklankę i poprosił ze skrzywioną twarzą i wdziękiem źle obłaskawionego:
— Ale pierw proszę zrobić wesołą minę!
Liljana odwróciła się do niego plecami, ale spotkała wzrok matki i wzdrygnęła się. Potem odwróciła się znowu do Tamburiniego, uśmiechnęła się do niego, jak kobieta, która i to jeszcze potrafi, i jakby zdecydowawszy się na puhar cykuty, wypiła jednym łykiem trunek.
Cucuru nałożyła sobie talerzyk marmolady. Krzyknęła na lokaja:
— La bouche!
Niespodzianym ruchem pochyliła się tak głęboko nabok, jakby chciała schować głowę pod krzesło, z trzaskiem wyjęła z ust szczękę i włożyła ją do miseczki, którą lokaj trzymał już w pogotowiu.
— Wy potrzebujecie zębów do jedzenia, ja tylko do mówienia. Żuć wolę podniebieniem!
Tak zawyła głosem, który nagle stał się głuchy i prastary, wyprężając się w stronę galerji, której szlachetny masyw zbudowany był dla eleganckich mów przechadzających się wolno ludzi ducha.
Kardynał bawił księżnę Assy rozmową o monetach i kameach. W szkatułkach, które kazał przynieść, pokazał jej część swoich zbiorów.
— Nigdy się nie dowiedziałem, skąd ta oto pochodzi. Po jednej stronie można rozpoznać grono winne, po drugiej zaś amforę pod literami jota i sigma.
Księżna zawołała zaskoczona:
— Znam ją! To z Lissy, mojej pięknej wyspy. Napiszę do biskupa; pozwoli mi pan, eminencjo, zaofiarować sobie więcej takich rzeczy.
— Czyż pani to jeszcze może? — zapytała Cucuru. — Pani ziemie są przecież zabrane.
— Ma pani rację, nie pomyślałam o tem.
Musiała się zastanowić.
— No, biskup przyśle mi te monety przez uprzejmość, — rzekła z uśmiechem.
— Nie, nie, niech pani lepiej da pokój!
Staruszka była niezadowolona. Wsadziła znowu szczękę do ust i mówiła teraz bez seplenienia.
— Przyjaciel Antoni zbytnio się zajmuje takiemi rzeczami, niech go pani w tem nie umacnia! Myśli tylko o tem, żeby wyrzucać pieniądze, a nic nie ma na zbyciu dla energicznych przedsięwzięć, przy których się rodziny bogacą. Jeśli mamy pieniądze, mamy obowiązki!
Kardynał zaoponował cicho:
— Wszystko we właściwym czasie, droga przyjaciółko.
Nie zważał dłużej na starą panią, która zażądała od monsignore Tamburiniego potwierdzenia swego poglądu, chuchnął na rznięty kamień i pogładził go czułemi palcami. Cucuru zawołała szyderczo:
— Jak on go czyści! Jaki on jest zakochany w tych głupstewkach! Przyjacielu Antoni, byliście zawsze tylko kobietką!
Tamburini zajął się znowu Liljaną Cucuru:
— Niechże pani coś zaśpiewa, — rzekł, a pod słodkawym mułem, w który spowijał swoje żądanie, brzmiało coś ordynarnego, jak groźba władcy i pana. Liljana odwróciła się, nie patrząc na niego. Matka jej zawołała ostro:
— Słyszysz przecież, Liljano, monsignore prosi cię, abyś zaśpiewała. Pocóż bierzesz te drogie lekcje?
Dziewczyna spojrzała bezradnie na księżnę Assy, która zapytała:
— Czy chce mi pani zrobić przyjemność, księżniczko Liljano?
Księżniczka wstała natychmiast i poszła wolno na koniec galerji. Tam zatrzymała się i zaśpiewała coś. Widać ją było niewyraźnie. Głos jej brzmiał w galerji lękliwie, jakby zdławiony przez cienie. Lśniąca postać marmurowego chłopca stała poza nią, kładł palec na ustach. Klaskano; księżniczka wróciła, zmęczona i bez śladu rozgrzania na policzkach i w oczach.
Zbliżała się północ, księżna wstała. Miała skorzystać z powozu kardynała, a gdy się uskarżała na długość drogi, contessa Bla zaofiarowała jej swoje towarzystwo.
Dwie panie dojechały do końca Lungary. Na rogu Borgo z ciemnego tła — wynurzyło się przelotnie kilka filarów z kolumnady św. Piotra. Przed Osterjami lud siedział przy pochodniach i pił wino. Kilku grało z krzykiem w morrę.
— Biedna Liljana wygląda jak ofiara bez ratunku, — zauważyła księżna Assy. Pani Bla wyjaśniła:
— Ofiara polityki macierzyńskiej. Cucuru straciła majątek. Jest ona niezwykle biegła w interesach i wystawia rewersy na przyszłość córek; ale widocznie za wysokie rewersy, nic już nie pozostanie. Czy nie słyszała pani nigdy o zmarłym księciu?
— Owszem. Podobno rozdarował swoje mienie aktorkom.
— Wyrządza mu się krzywdę, równie chętnie obdarzał aktorów. Był on namiętnym czcicielem kabaretu, a gdziekolwiek w Neapolu lub w calem królestwie instytut taki walczył z trudnościami, tam zaraz pomagał. W późniejszych latach jeździł sam z pewną trupą. Co wieczór siedział we fraku i czarnej peruce, sztywny i poważny, wśród nędznej, hałasującej publiczności. Pod koniec wchodził na scenę i kłaniał się. Aktorzy byli jego dziećmi, żenił ich i wyposażał, łagodził ich drobne zazdrości i przyjmował ich spowiedzi miłosne. Rodzina już za jego życia nie posiadała nic. Księżna jest od czterdziestu lat metresą kardynała Burnsheimba.
— Ciągle jeszcze? — zawołała księżna Assy przerażona.
— Niech się wasza wysokość uspokoi. Słyszała pani, co powiedział kardynał: Wszystko we właściwym czasie. Teraz już nie matka musi się troszczyć o utrzymanie rodziny: teraz czyni to Liljana.
— W ten sam sposób?
— Uważam, że w gorszy. Gdyż szlachetnie urodzona kobieta wzdraga się nawet w najskrajniejszej nędzy przeciw takiemu Tamburiniemu.
Pozostawały za sobą zamek i most św. Anioła i jechały wzdłuż Corso Vittorio. Między przekornym grobem cezarowym i żałosnemi ruinami niedokończonej drogi tańczyły w powiewających sukniach i boso spóźnione, żądne ciała dziewki. Z ostrego cienia nowych budowli wymykały się na światło księżycowe nieokreślone postacie, chude i leniwe. Podawały dziewkom, które wychodziły im naprzeciw, kiwając się i kołysząc, bez kapeluszy i z rozchylonemi na piersiach chustkami, miękkie ręce przestępców i ziewały.
— Rzeczywiście... Tamburini? — powtórzyła księżna. — Posiada ogładę, jakiej uczą w zakrystjach. W domu musi być ordynarny.
— Jest on synem chłopa i chłopem ze wszystkiemi chłopskiemi cechami. Najsilniejszą jest skąpstwo. Biedna Liljana nie nasyci się swemi grzechami.
— I poco to barbarzyństwo, poco?
— Przed trzema laty kochała Liljana księcia Maffę. Nie mówię, że nie kocha go i teraz. Potrzebował pieniędzy. Po pewnym czasie wyniosłej kokieterji straciła głowę na wieść o jego zaręczynach i zaofiarowała mu się piśmiennie. List ten krążył w klubie księcia, a stara Cucuru, aby ratować z biednej młodości, co jeszcze było do uratowania, przyprowadziła córkę Tamburiniemu.
— Małemu duchownemu? Jak skromnie.
— I monsignore Burnsheimb był małym duchownym, kiedy go księżna wysłuchała. Potem został kardynałem. Matka ma nadzieję, że purpura pójdzie za jej córką do łoża jej monsignora. Cóż pani chce, w takie rzeczy właśnie się wierzy. Poza tem dla unieszczęśliwionej dziewczyny łoże monsignora jest prawdziwą kąpielą oczyszczającą. Nie wiem, księżno, czy zna pani ten pogląd pobożnych ludzi?
— Jestem uszczęśliwiona tym poglądem, jeśli wychodzi on biednej małej Liljanie na dobre.
— O, wielu dzisiaj już uważa błąd jej za odpokutowany, a po niejakim czasie mogłaby wstąpić w prawowity związek małżeński, gdyby...
— Gdyby nie była tak smutna, ta smutna księżniczka.
— Nietylko smutna. Na swoje nieszczęście zdaje się ona przywiązywać wagę do godności ludzkiej. Obawiam się niemal, że żyje wewnętrznie w buncie.
— Wie przynajmniej, dlaczego. A kardynał? Pozwolił na to wszystko?
Powóz ich skręcił, znajdowały się koło kościoła Gesu. Z korsa płynęły grupy ludzi, powracających z teatrów. Szeleszczące kobiety zbliżały uszminkowane twarze do wąsów elegancików, przy stolikach jarzących się kawiarń. Ze śmiechem i szmerem trotuarów, z brzękiem pieniędzy i kryształów, z beznadziejnem wołaniem starych i młodych sprzedawców gazet i świec woskowych łączyły się odległe dźwięki orkiestry, jakby jeden ptak nocny nadlatywał do drugiego.
— Kardynał, — rzekła contessa Blà, — kardynał był zawsze tylko kobietką, jak się wyraża jego przyjaciółka. W duetach ich dwojga Cucuru miała zawsze męski głos.
Teraz śpiew się skończył, kardynał uwolnił się od gwałtów jej twardego organu. Jedynie namiętność do drogich, starych gratów zdołała mu dać siły do tego. Teraz zażywa swojej niezawisłości i z uporem słabych nie daje starej przyjaciółce nawet tego, co przez przyzwoitość powinienby jej dawać.
— Więc zwyczajny egoista?
— Nie zwyczajny: subtelny, który w odpowiednich okolicznościach byłby też zdolny czynić dobrze, jedynie z ciekawości i nie wierząc w dobro. Gdyby się podrażniło jego kobiecą ciekawość, mógłby może nawet zainteresować się walką wolnościową narodów!
— Ale kochać wolność...?
— Nigdy.
Pozostanie ona dla niego zawsze równic
obojętna, jak kwestja, czy za dwadzieścia lat będą jeszcze
istnieli książęta kościoła. Wystarcza mu, że on sam jest kardynałem.
— Ten stary człowiek jest niesamowicie lodowaty. Czy nie należy on do czeskich Burnsheimbów?
— Pochodzi od brząkających szablami karjerowiczów z zapachem stajni, przed którymi musiał się kryć ze swoją delikatnością i duchowością. Mogę sobie wyobrazić, że jako młodzieniec musiał często stosować obłudę, stał się lękliwy i chorobliwie samolubny. Szaty duchowne ubrał dlatego tylko, że w owem otoczeniu były one dla istoty jego rodzaju jedynym sposobem zdobycia sobie uznania. Nowy papież lubi go, pomagają sobie wzajemnie przy układaniu ód łacińskich na pochwałę głuchoty lub epistoł o przygotowaniu sałaty cykorjowej. Czy pani zauważyła, księżno, jak on patrzy na swoje monety i gemmy? Z głęboko zaniepokojoną miłością, prawda, i niemal z zazdrością.
— Z zazdrością?
— Bo go przeżyją.
Po pauzie Blà dodała, nieco ciszej:
— Ostatecznie z nas wszystkich, którzy siedzieliśmy dzisiaj razem, jest on może jedynym, kogo można nazwać szczęśliwym.
— Zapomina pani o Vinon Cucuru? — rzekła księżna.
— Oh, Vinon: dziewczyna nieświadoma i dumna. Przy stole, w pensjonacie sześciolirowym, gdzie książęca rodzina Cucuru mieszka dla reklamy po pięć lirów, naśmiewa się z Niemców.
— Ale San Bacco?
— Zupełnie szczęśliwy jest on prawdopodobnie tylko przy pojedynkach parlamentarnych, których ma wprawdzie dwa do trzech na rok. Jego gadatliwy zapał, który pani zna, służy mu tylko jako namiastka cięć i pchnięć. Lubi coprawda wysokie idee i wierzy w nie, gdyż jest przecież chrześcijaninem i rycerzem. Ale muszą mu one także dawać usprawiedliwienie czynów, którym brak niejako... jakże mam powiedzieć, solidności mieszczańskiej.
— Jest ubogi. Jak on właściwie żyje?
— Żyje z wolności i patrjotyzmu. Ponieważ podarował swój majątek krajowi, uważa każdego rodaka za swego dłużnika. Od lat już mieszka w hotelu Roma, przy jedzeniu otacza go zawsze chmara posłów, dziennikarzy, ciekawskich i ludzi, którym potrzeba, aby stary szermierz poświadczył im ich miłość ojczyzny i radykalizm. Jeden jedyny raz odważył się gospodarz posłać mu rachunek. San Bacco kazał go zawołać. „Czy to dla mnie?“ zapytał, marszcząc brew. „Co, chce pan pieniędzy ode mnie... ode mnie? Czyż ja żądam od pana pieniędzy za to, że codziennie tłum ludzi zajada pański kiepski obiad, czyniąc to tylko ze względu na mnie?“ I wyszedł poczerwieniały z gniewu, zostawiwszy pięć lirów dla kelnera.
Księżna rzekła bez śmiechu:
— Honor jest dlań uzależniony od przekonań, a nie od czynów. Jest to przywilej niektórych ludzi.
— Niektórych ludzi... którzy nie są mieszczuchami, — rzekła Blà.
Otoczenie Forum spało bez świateł i bez odgłosów. Długie epoki odsunęły te kamienie o światy całe od życia czcigodnego ludu przy winie i grze w morrę, od skradających się napiętnowanych w nowych budowlach, od bladych łudzi, używających życia w kawiarniach. Niekiedy przez upiorne stopnie świątyni przesuwała się chuda kolumna, ubrana w promienie księżycowe, tuż obok powozu dwóch kobiet. Koło sterczących ciemno walów Koloseum, pod lukiem Konstantyna budziły kopyta i koła odgłos, z takim wysiłkiem, jakby był on spóźnioną resztką jakiegoś dawno przebrzmiałego echa. Potem droga, biała między czarnemi ścianami klasztorów i cyprysów, wdzierać się poczęła na Caelius. Księżna przechyliła się głębiej do tyłu.
— A pani sama? Wszystko, czego się od pani dowiaduję, wydaje mi się szczere i poufne, jak monolog. Ale jakże pani chce, abym o pani samej myślała? Czem pani jest, contesso?
— Nie contessa. Ojciec mój był Francuzem i kapitanem żuawów papieskich. Jeszcze po śmierci jego matka moja cierpiała z powodu przedawnionej niewierności. Była słaba i kapryśna, a ja znosiłam jej kaprysy z chorobliwą pochopnością. Zaledwie umarła, poślubiłam suchotniczego Anglika, gdyż inaczej czułabym koło siebie brak cierpienia.
— Tak chętnie pani cierpi?
— Troszczyć się o kogoś i cierpieć jest dla mnie na nieszczęście potrzebą, której się wstydzę.
— A pani sama, contesso, czy nie chciałaby pani być ujęta w ramiona i pocieszona?
— Gdybym łaknęła nagrody za swoje współczucie, czyżby ono było coś warte?
— Ma pani rację. Więc tak pani żyła?
— Mąż mój, który był literatem, nie mógł wiele pracować. Nauczył mię tego zawodu i zaczęłam pisać jako contessa Blà najpierw listy o modach, potem gawędy, wreszcie nawet politykę, nic wiem dlaczego z zabarwieniem katolickiem. Niezawsze człowiek sam wyszukuje sobie swego ducha. Kardynał chętnie popiera talenty, daje mi co środę porcję lodów albo filiżankę herbaty, a gdybym o to poprosiła, kazałby mi wbrew przyzwoitości podać jedno i drugie równocześnie.
Kiedy zajechały, księżna rzekła z uśmiechem:
— Mówimy ze sobą, jakbyśmy się lubiły.
— Już od pierwszych minut dzisiejszego wieczora polubiłam panią, — odpowiedziała Blà.
— Jak się to stało?
— Bo się pani śmiała, księżno, bo po wszystkiem, co panią spotkało, mogła się pani jeszcze śmiać z obłudnych, poważnych ruchów i min mieszczuchów.
— Teraz niech mi pani jeszcze zdradzi, co pani rozumie pod słowem „mieszczuch“.
— Tak nazywam wszystkich, którzy brzydko czują i nadomiar wyrażają swoje brzydkie uczucia kłamliwie.
— Chce mnie pani lubić, to dla mnie prawdziwa radość.
— Mam nadzieję, że nie sprawi to pani nigdy zgryzoty. Być lubianą przeze mnie, to wątpliwa korzyść. Dotychczas zaznawali jej tylko cierpiąca dziwaczka i angielski suchotnik.
Jeszcze w furcie ogrodowej, między dwoma chylącemi się ku sobie cyprysami, powtórzyła księżna:
— Będziemy się często widywały.

Przyjęła odwiedziny monsignore Tamburiniego, który powiedział jej:
— Kardynał jest zachwycony przybyciem waszej wysokości.
— Dziękuję jego eminencji serdecznie.
— Z każdym, kto do niego przychodzi, rozmawia o zachwycającej indywidualności księżnej Assy. Tak, księżno, jest pełen zapału dla pani i pani sprawy.
— Zapału?
— Jakżeby mogło być inaczej? Tak szlachetna dama i tak wielka sprawa! Wolność narodu! Kardynał piastuje dla takiej sprawy najgorętsze współczucie. Modli się za panią.
— Modli się?
— I ja się także modlę, — dodał monsignore, starając się pozbawić swój głos świeckiego tłuszczu.
Księżna stropiła się. „Wygłasza silniejsze nieprawdy“, pomyślała, „niż mu grzeczność nakazuje. Dlaczego?“ Wikarjusz usprawiedliwił się.
— Kościół pochwala jak wiadomo wszelki rodzaj czynnej miłości, a ileż pięknych umysłów staje tu na usługach nieszczęśliwego, ujarzmionego przez tyraństwo i nędzę ludu. Pani, księżno, jest samą wzniosłą miłością. Bezinteresowni szermierze Boga, jak markiz di San Bacco, dodają do tego ogień swojej odwagi. A czyż może braknąć kapłana chrześcijańskiego tam, gdzie tacy dyplomaci jak Pavic i finansiści jak Rustschuk piastują biblijne zaprawdę przekonania? Mądrzy są przecież jak węże, a niewinni jak gołąbki.
— Zwłaszcza Rustschuk, — rzekła księżna, nie skrzywiwszy twarzy.
— Rustschuk jest wybitnym człowiekiem! Śledzimy jego działalność oddawna. Zajmuje nas przewaga, jaką zręczność jego dała mu wśród kapitalistów południowo-wschodniej Europy.
— Więc taki ważny jest mój „domowy Żyd“?
— Wasza wysokości, bez niego bib zgoła przeciw niemu nie można w Dalmacji nic zrobić. Niech pani pomyśli, tyle pieniędzy!
Powtórzył pełnemi policzkami:
— Tyle pieniędzy!... Kto chce działać i panować wśród ludzi, potrzebuje odwagi, mądrości i pieniędzy: tych trzech rzeczy. Ale pieniądze są wśród nich najwyższe.
— Monsignore, teraz zapomina pan o miłości!
„Właśnie dlatego, że jest uczciwy“, powiedziała sobie i usłyszała, jak stał się znowu słodki. Upajał się powabami duchowemi wielkiej damy, która w młodym już wieku odwraca się od próżności świata.
— Czyż pani nie stała w pełni całego blasku, jaki daje szlachetne urodzenie, bogactwo, piękność i wdzięk? Ale pani, księżno, uważała to wszystko za nic. W bardzo już młodym wieku zdobyła się pani na wyrzeczenie i stała się matką, pocieszycielką i rzeczniczką wdów, opuszczonych, sierot i uciśnionych, łaknących i bezradnych... karmicielką i opiekunką zgłodniałych i spragnionych, siostrą zakażonych...
Wymieniał wszystkie stany niedoli ludzkiej, jakie mu przychodziły na myśl, i wszystkie cnoty ewangeliczne, do których dawały one sposobność. Palce jego o kwadratowych paznogciach wznosiły się i opadały licząc na jego czarnej szacie. Wreszcie natchnął swe uczucia dostateczną odwagą, aby zawołać:
— U łoża boleści ludzkości stoi pani, księżno, jako uczynna sługa, w glorji pokory chrześcijańskiej!
Uczuła niechęć:
— Jestem mniej pokorna, niż pan sądzi. Działam też bez przepisu, więc niepobożnie.
Spojrzał na nią z otwartemi ustami i ogłupiały. Ale opanował się zaraz.
— Stąd pani próby! — wyjaśnił triumfalnie.
— Czyni pani wiele godnego pochwały, nie zaprzeczam temu. Ale czyni pani to bez prawdziwej wiary. A Bóg patrzy tylko na serce. Niech pani to uzna, póki jeszcze czas!
Ze zdumieniem słuchała, jak popadł w rubaszny, popularny ton kaznodziejski.
„On jest chłopem“, zauważyła w duchu. „Podrapać prałata, a wychodzi najaw proboszcz wiejski“.
— Jeszcze pani nie odtrącił, gdyż jest wyrozumiały. Wygnanie, ubóstwo, opuszczenie to Jego najłagodniejsze napomnienia, że ma pani iść za Nim. Niech pani pójdzie za Nim! Niech się pani podda łasce! Niech pani to uczyni choćby z mądrości! Przekona się pani, jak się pani wówczas wszystko uda! Jak bogata nagroda czeka panią wówczas!
Księżna wtrąciła:
— Kto ma prawo mnie nagradzać?
Ale on udał, że tego nie dosłyszał. Śpiewał teraz i jęczał i zabiegał, w szkolarskiej gradacji i z akompanjamentem mimicznym, jakiego nauczono go dla jego zawodu. Nie poznawała prawie Tamburiniego. Oczy jego wykręcały się z przechylonej głowy ku sufitowi. Z jego bardzo ziemskiego, niedawno jeszcze napełnionego dobremi, pożywnemi potrawami ciała tryskało nieprzewidziane zupełnie zachwycenie. Po pewnym czasie ogarnął ją na jego widok rodzaj wstydu i coś jakby zalęknienie. Spojrzała za jego wzrokiem: tam u góry wisiała Matka Boska, nieco stara, w jaskrawo niebieskim, szeroko rozpostartym płaszczu. Pobożne kobiety i święci klęczeli pod nią w zmniejszeniu, jak zalęknione pisklęta.
— Sub tuum praesidium refugimus! — zawołał Tamburini, a księżna musiała przyznać, że miał okoliczności poboczne po swojej stronie. Brzydka, ciemnoniebieska tapetą z lekką wonią kadzideł, czarne, wygładzone od używania meble — wszystkie te głuche wspomnienia W zamkniętych pokoikach tego kapłańskiego mieszkania usprawiedliwiały jego wywody. „On jest na swojem miejscu”, powiedziała sobie. „Ja mniej”.
On czuł to samo. Ręce jego same przez się natrafiały na przedmioty, po których zwykły się przesuwać w godzinach nabożeństwa. Nad klęcznikiem wisiał różaniec. Tamburini ukląkł, prawie nieświadomie. Palce jego złożyły się, długa suknia wlokła się za nim. Nie zważając dłużej na jego mowę, obserwowała go księżna z na nowo podnieconem zainteresowaniem. Przypominał jej obraz pewnego świętego jezuickiego, nastroszonego sztywno i twardokościstego, doznającego niebiańskich widzeń. Zgryźliwa, muskularna twarz zachwyconego zdradzała dzielnego administratora i człowieka interesów, wysokiego urzędnika zakonnego, który posiadał wprawę w twardem igraniu ludźmi i w obracaniu wielkiemi pieniędzmi. W wolnych chwilach rozmawiał może niekiedy, tak jak go namalowano, z pięknemi, bogato rozwiniętemi aniołami. Unosiły się one nad ziemią, ale z trudem, gdyż wdzięki ich były jędrne i zmysłowe. Święty radował się tymi posłańcami swego raju z powagą i powściągliwością. Pobożne jego ręce nie sięgały nawet do najniższego, najtęższego. Tylko zwilżały się uciekające ku niebu spojrzenia, a warga opadała nabrzmiała na podbródek.
Księżna, pod urokiem żywego wyobrażenia, uległa osobliwej pokusie. Stanęła nagle przed klęczącym; uniosła zaokrąglone ramię, wysunęła nogę do tyłu, jak największy z aniołów na owym obrazie nad ołtarzem, i uśmiechnęła się. Tamburini skrzywił natychmiast usta, zupełnie tak samo, jak wieczorem, gdy podawał Liljanie Cucuru sok pomarańczowy, który ściekł między jego palcami. Wrażenie to wystarczyło jej. Śmiejąc się głośno, zostawiła go samego.
Po upływie trzech minut wróciła do pokoju i powiedziała:
— Jeśli się pan zgadza, monsignore, zakomunikujmy sobie teraz jak rozsądni ludzie, czego od siebie wzajem chcemy.
Tamburini stał nieco stropiony, ale właściwie zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Próba pozyskania księżnej Assy dla wiary musiała być wykonana. Że ta próba była beznadziejna, w to mądry kapłan nie wątpił wcale. Poprostu dopełnił tylko obowiązku sumienia. Teraz mógł, uspokojony nareszcie, przystąpić do rzeczowych układów, które smakowi jego i usposobieniu odpowiadały bardziej, niż ekstatyczne próby nawrócenia. W zręcznych słowach zaproponował jej przymierze kościoła w celu przewrotu państwowego w Dalmacji.
— Nareszcie poznaję pana znowu, monsignore, — odpowiedziała księżna. — Jest pan przecież człowiekiem o wiele za silnym, aby móc być przekonywującym kaznodzieją pokutnym. Niech mi pan wierzy, z profilem Rzymianina nie mówi się o łasce i o tamtym świecie.
Tamburini ukłonił się, widocznie pogłaskany. Usiedli uprzejmie naprzeciwko siebie, a monsignore wyjaśnił jej, że rozpoczęła swoje przedsięwzięcie romantycznie, więc fałszywie. Trzeba więc teraz poprowadzić je dalej trzeźwo. Kościół jest z natury swej praktyczny, lekkomyślne szaleństwa odrzuca. Kropla oliwy, która co niedzielę spływa z ambony, przygotowuje daleką, ale pewną kąpiel ognistą.
— Lepiej jeszcze, aby wszystko odbyło się łagodnie i niepostrzeżenie. Dziwię się, że nie przyszło waszej wysokości dotychczas na myśl, jak niezwyciężoną uczyniłaby sprawę pani pomoc niższego duchowieństwa. Lud ma wśród siebie mnóstwo małych księży, są to jego synowie, bracia, kuzynowie i szwagrowie. Każda większa rodzina ma jednego i poddaje mu się we wszystkiem, co nie jest zbiorem i bydłem. Niech pani pozostawi nam propagandę, księżno, a po kilku latach wola pani ludu będzie tak jasna i tak przekonywująca, że monarcha obecny nieproszony weźmie zpowrotem do ręki wspomniany przez markiza San Bacco worek podróżny.
Wreszcie oświadczyła księżna zgodę na wszystko.
— Pozostaje jeszcze tylko porozumieć się co do naszych żądań. Ja potrzebuję pomocy kościoła przeciwko swoim wrogom. A czego wy potrzebujecie?
Tamburini wyglądał, jakby nie wiedział.
— Pani nawrócenie, księżno... byłoby zbyt piękne, — dodał szybko, widząc jej drwiące spojrzenie.
— Zadowolnilibyśmy się nawróceniem barona Rustschuka.
— Nawrócenie Rustschuka! Czy nienawrócony wydaje się wam jeszcze niedość groteskowy?
— Niech go pani nie niedocenia. Uważamy go za powołanego do zorganizowania na Wschodzie kapitału katolickiego przeciw...
— Przeciw?
— Przeciw Żydom... Toby było zadanie godne jego.
— Bezwątpienia, — rzekła księżna. — I to jest wszystko, czego pan żąda?
Tamburini mówił długo, aby ją przekonać, że to jest wszystko, a księżna bez niechęci mu wierzyła. Bawiło ją niemało widzieć na horyzoncie swoich planów przyszłości jako najbardziej pożądany, najpoważniejszy przedmiot swego starego, wiernego „Żyda domowego“, wznoszącego się wzwyż, z kołyszącym się miękko brzuchem i zniszczoną, czerwoną twarzą. Jeszcze kiedy się Tamburini pożegnał, powtórzyła:
— Tak, on musi być nawrócony. Choć tyle razy był chrzczony, — nawrócony nie jest. A on musi być nawrócony.
— Byłoby to wielkie szczęście — dla niego i dla nas. Szanuję pana Rustschuka wysoko, bardzo wysoko. Tyle pieniędzy... Tyle pieniędzy!
I Tamburini oddalił się z nadętemi policzkami.

Księżna Assy winna była księżnej Cucuru wizytę. Pani Blà zabrała się z nią. Kiedy zjawiły się w Pensione Dominici, na Via Quattro Fontane, Cucuru zawołała ponad głowami zamilkłych z poszanowaniem gości:
— Proszę powiedzieć księżnej Assy, że jestem przy stole i proszę, aby zaczekała.
Dwie damy weszły do oddzielonego od jadalni brudnobronzową kotarą salonu. Był on zastawiony pluszowemi meblami, których oparcia wytarte były przez ramiona i plecy niezliczonych obcych, i wyłożony dywanami o ohydnie zadartych ku górze rogach. Z sufitu zwisały festony, na ścianach widniały portrety właściciela pensjonatu i jego małżonki. Przed lustrami w kątach stały na konsolach z zielonej blachy krępe, komiczne figurki, otoczone papierowemi kwiatami, i nosiły w pozłacanych koszykach róże z mydła. Wszystkie te przedmioty chronił gruby kurz.
Z sąsiedniego pokoju dochodził zapach taniego tłuszczu. Słychać było szczęk nakryć i chichot Vinon Cucuru. Matka wyła na Liljanę, która z niechęcią odwróciła się od swego talerza, że ma dbać o siebie. Dużo jeść i codziennie starać się o regularne trawienie — to cała mądrość życiowa.
— Ja mam chore kolana i nie mogę zażywać ruchu. Ale piję swoją wodę Vichy i trawię doskonale!
Zagłębiła się w pełen zamiłowania opis urządzeń swego ciała i żuła przytem nieustannie, sapiąc i wciągając głośno powietrze. Wypiła mlaskając kieliszek wina, policzki staruszki zakwitły różowo pod jej białą czaszką. Splotła ręce w dzianych mitenkach nad bezkształtnie wydętym brzuchem i rozkoszowała się chwilą odprężenia i spokoju. Potem tłusty kelner zbliżył się z nowem daniem, a pożądanie jak najdłuższego zachowania życia zmusiło ją do nowej wysilonej pracy. Każdy powiew przeciągu, który unosił kotarę, odsłaniał gościom ohydny obraz odżywiającej się starej księżnej.
Służąca ukazała się w drzwiach.
— Karlotto! — zawołała księżna, — czy odmówiłaś różaniec? Zaraz to zrobisz, bo powiem twemu spowiednikowi, że dzisiaj w nocy znowu miałaś Józefa w swoim pokoju!
Dziewczyna znikła.
Wreszcie księżna rozkazała:
— La bouche!
Szczęka trzasnęła, kauczukowa obsada laski księżnej Cucuru uderzyła o podłogę.
— Moi ludzie! — zawołała do obsługi pensjonatu, — gotujecie dość przyzwoicie, najadłam się dobrze!
Zbliżyła się do księżnej Assy i powtórzyła:
— Człowiek najada się tutaj. Przyznaj, Liljano, że się tu człowiek najada.
— Już z samego patrzenia! — oświadczyła Liljana.
Z jękiem padła staruszka na fotel.
— Niech pani sobie nic nie robi z rupieci w tym lokalu. Ja sobie z tego także nic nie robię. O tam, ta postać jeźdźca na stoliku czy nie wygląda jak ciężki bronz? A ja ją wywrócę, uważajcie, jednym jedynym palcem ją wywrócę. To nie sztuka, to przecież pusta masa papierowa! Gwiżdżę na to! Ludzie z naszej sfery, nieprawdaż, księżno, zabierają z sobą do najnędzniejszej nawet budy wielki świat.
„Nawet do łóżka Tamburiniego?“ pomyślały równocześnie Blà i księżna Assy. Spojrzały po sobie i odgadły swoje myśli. Vinon roześmiała się, a Liljana z bierną dumą spoglądała po całym pokoju, w którym tylko maleńkiemu kawałkowi brzeżka krzesła i wąskiemu miejscu pod jej stopami pozwalała na zetknięcie ze swoją osobą. Staruszka tupała laską.
— Ale nie zamierzam bynajmniej zakończyć tutaj życia. Pałac chcę sobie jeszcze zdobyć przez swoją działalność, bogata i wielka ma się stać moja rodzina. Pracuję, a moje dzieci płacą mi za to niewdzięcznością. Syn, który żyje nie wiem jak w Neapolu, przyjeżdża i urządza mi sceny i wyrzuca mi moje interesy. Czyż ja się troszczę o jego sprawy? Zdaje mi się nawet, że daje się utrzymywać przez kobiety!
Wydała nawpół zdławione łkanie.
— I nigdy nie wspiera z tego swoich!
— A pani interesy? — zapytała księżna.
— Ach! Interesy! Przedsięwzięcia! Ruch! Chcę dożyć stu lat! Założę pensjonat, o, nieco elegantszy, niż ten tutaj. Pięćset pokojów, cena z utrzymaniem tylko cztery liry, a przytem arcyelegancko. W ten sposób zabiję wszystkie inne pensjonaty! Wierzy mi pani?
— Zdaje się...
— Haha! Wszystkie inne pensjonaty zabiję! I dożyję stu lat! Brak mi tylko pieniędzy, żeby coś zacząć, a ile nikczemności muszę zwalczyć, aż dostanę pieniędzy! Opowiem pani o swoim interesie z ubezpieczeniem. Takie ubezpieczenie, myślałam sobie, to doskonała rzecz. Ubezpiecza się człowiek bardzo wysoko, potem zastawia polisę i ma pieniądze, żeby założyć pensjonat. Mam już sześćdziesiąt cztery lata, ale wymieniono mi pewne towarzystwo, które w myśl statutu przyjmuje do sześćdziesięciu pięciu. Lekarz tego towarzystwa bada mię, mówię mu jeszcze, żeby napisał w swojem sprawozdaniu: „Ta dama chce dożyć stu lat“, a on pisze to.
— Serdeczne życzenia.
— Dziękuję. Ale teraz następuje nikczemność. Zobaczy pani sama. Vinon, idź i przynieś mi teczkę z korespondencją!
Dziewczyna przyniosła grubo napchany czarny portfel.
— Tutaj są listy agenta i odpis sprawozdania lekarza, i wszystko inne. I oto ci ludzie dają mi czekać sześć tygodni, a potem, czy pani przypuści, że to możliwe, piszą mi, że jestem za stara!
— To oburzające, — wtrąciła Blà. — Może pani zaskarżyć towarzystwo, księżno.
— Jeżeli sześćdziesiąt cztery lata jest dla nich za dużo, dlaczego powiadają na początku, że przyjmują osoby do sześćdziesięciu pięciu. Czy też...
Głos staruszki zadrżał nagle.
— Czy też odkryli wre mnie jednakże jakąś chorobę? Co pani o tem sądzi, księżno?
— To nieprawdopodobne, przy pani energji.
— Nieprawdaż? Ach, co tam, jestem przecież zdrowsza od pani! Z Jego pomocą!
Zerknęła ukosem ku górze i żegnając się mruknęła coś niezrozumiałego.
Pensjonarze, którzy chcieli wejść do salonu, na widok towarzystwa książęcego cofali się lękliwie przez próg. Tylko jakiś młodzieniec wszedł, gwiżdżąc przez zęby, i ukłonił się lekko. Vinon podniosła bez żenady lorgnon, Liljana udała, że go nie widzi, a Cucuru zawołała donośnie:
— Dzieńdobry, synu!
Młodzieniec usiadł zdaleka i sięgnął po gazetę. Z dwoma palcami przy bródce spoglądał roztargnionem spojrzeniem swych miękkich, czarnych oczu na księżnę Assy; potem na panią Blà, a potem niezdecydowanie tu i tam między paniami. Wreszcie upewnił się z badawczo pochyloną głową o położeniu swoich założonych nóg i stanie w połowie matowo żółtych, w połowie czarno lakierowanych bucików. Był on elegantem pensjonatu, jadał w klubie, a najlepszem śniadaniem domu Dominici zadowalniał się tylko po nocach, w których mu źle szła karta. Goście podziwiali go, Angielki, podróżujące same, durzyły się w nim. Vinon Cucuru traktowała go z rozmyślnem lekceważeniem, ale nie udawało się jej śmiać się z niego.
Matka jej uderzyła księżnę Assy w kolano.
— Zresztą, księżno, my dwie mamy wiele podobnego! Obie nie mamy pieniędzy, obie pochodzimy z najwyższych sfer. Mój majątek rozdarował książę, mój biedny mąż, komedjantom, no, a i z panią grano komedję. Rewolucja, czyż to nie komedja? Haha! Jak pani właściwie na to wpadła? Do czego służy taka rzecz?
— Do miłej rozrywki, księżno, — odpowiedziała pani Assy i uśmiechnęła się do contessy Bla, która tego nie zauważyła. Wargi jej były lekko rozchylone, z gorączkowym wyrazem wpatrywała się w postać nieznajomego. Dla wygodniejszej obserwacji pokazał jej swój profil. Był to profil grecki, z granatowo czarnemi, jedwabistemi włosami na policzkach i podbródku. I księżna Assy uważała go za pięknego mężczyznę, jednego z owych ludzi południowej rasy, na których dłoniach i twarzy mimo całego okadzania dymem papierosów, oparami absyntu i gorącemi wyziewami ludzkiemi domów gry i rozpusty, pozostaje jednak niezniszczalna resztka owego przejrzystego blasku marmurowego wyrosłych na ich ziemi ojczystej bogów. Ale czyż taka czarująca i pusta maska, ukazywana w pyszałkowatej pozie obieżyświata, mogła zatopić kobietę tak mądrą, subtelną i drwiącą jak Blà w nieprzytomnem milczeniu?
— Droga rozrywka! — zawołała Cucuru. — Kończy się tem, że partnerzy wypróżniają pani wszystkie kieszenie i zamykają pani drzwi przed nosem. Nagle znajduje się pani pod golem niebem — i jeszcze się pani śmieje!
Starą panią owładnęła wściekłość.
— Jak pani może się jeszcze śmiać przy takiej nikczemności! Ach! To łotry! Żeby tak mieli ze mną do czynienia, zamiast z taką damulką! Jakiejbym ja narobiła wrzawy i jakiego życia! Zycie! Ruch! Zaszczułabym ich, tych złodziei moich pieniędzy! Niebo niechby ich zasypało i ziemia pochłonęła! Nie dopuszczę do tego, księżno, żeby się pani uspokoiła! Zamiast pani ja sama skoczę tym rabusiom na kark, będę ich szarpać i wydrę z ich pazurów, co się da. Haha, może pani na mnie polegać, już ja coś dostanę! Już ja...
Nagle wpadł do pokoju Pavic, czerwony i jakby odmłodzony. Zawołał z podnieceniem:
— Coś ważnego, wasza wysokości. Nareszcie panią znajduję. Wielkie szczęście dla nas, pewna nadzieja... Tak, tak, Piselli, skąd pan się tu bierze?
Elegancki młodzieniec podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Pavic poznał go na Corso, w jakiejś kawiarni, wśród towarzyszów bezczynnego życia, na jakie on sam był teraz skazany. Przedstawił go księżnej:
— Pan Orfeo Piselli, mój kolega, wybitny adwokat... i także patrjota.
Podczas gdy Piselli kłaniał się wytwornie, Pavic mówił szybko dalej:
— Wracam mianowicie od markiza San Bacco, miałem z nim konferencję, kazał pani powiedzieć oficjalnie, księżno, że gotów jest wkroczyć do Dalmacji z tysiącem garibaldczyków. W powodzenie nie można wątpić. Wszystko przygotowane, ten tysiąc czeka tylko na hasło. Musimy jeszcze tylko nająć okręty, potem można ruszyć. Niech pani przyjmie, księżno, niech pani przyjmie! Tym razem zwycięstwo jest nasze... Sami wypróbowani bohaterowie...
Mówił z tem silniejszym naciskiem, im bardziej niedowierzające stawały się miny jego słuchaczek. Stał jeszcze pod urokiem zapału, jaki przed chwilą dopiero, świeżo jeszcze rzucił na niego rycerski marzyciel. Czuł jeszcze jego dreszcz, chciał być rozentuzjazmowany, — a w duchu lękał się już otrzeźwienia. Piselli przerwał mu, cicho, przypochlebnym barytonem:
— Tym razem, księżno, zwycięstwo należy do pani! Niech pani przyj mie, niemal nie mogę się tego doczekać, — ach, cóż ja mówię o sobie; cała idealistyczna młodzież nie może się tego niemal doczekać. Wszyscy chcemy wziąć udział w tej wielkiej walce, księżno, za jeden uśmiech pani. Gdyby pani wiedziała, jak wszystkie nasze serca biją dla pani i jak one krwawiły, gdy panią spotkało nieszczęście! Teraz zbliża się nareszcie wielka godzina, teraz wiąże się nareszcie pani dostojność i wdzięk z naszym zapałem i naszą siłą. Nieprzezwyciężony czar imienia tysiąca z Marsali będzie szedł przed pani sztandarami, niby przeznaczenie, któremu poddają się wszyscy... a my... my...
Potoczył szczęśliwem spojrzeniem po paniach. Daleki był od wysilania głosu. Powierzchownie tylko igrał owem wybujałem uczuciem, które tryskało z głosu trybuna, i ze spokojną odwagą pozwalał spostrzegać, że to jest gra. „Demonstruję się paniom“, zdawał się mówić. „Moje panie, czyż to nie dosyć?“
Księżna pozwoliła mu dokończyć dźwięcznego przemówienia; uważała go za miłego dla oka. „To udany człowiek“, myślała, „i rację ma, czując się zadowolonym z siebie“. Co do planu, jaki jej proponowano, nie miała żadnych wątpliwości. Wzruszywszy ramionami, zapytała panią Blà spojrzeniem o radę. Ale przyjaciółka jej nic mogła oderwać oczu od Pisellego. Wyglądała, jakby widok jego sprawiał jej ból cielesny, który ją uszczęśliwiał.
Ale Cucuru wybuchła; czoło jej dawno już było zaczerwienione.
— Czy skończycie wreszcie z temi bredniami? Z tysiącem śmiesznych czerwonych koszul chcecie zdobyć królestw o, które ma żołnierzy? Myślicie pewnie, że wszędzie jest tak, jak w Neapolu: wszyscy przekupieni i wszystko załatwione zgóry, armaty nabite kwiatami i cukierkami, a przed murami piękne dziewczęta podają atakującym dłonie. Prawda, tak to sobie wyobrażacie. Tak sobie wyobraża życie taki głupiec, jak San Bacco. To też człowiek, którego komedja kosztowała cały majątek. Patrjotyzm i wolność, co za głupi tytuł komedji!
Wytrącona z równowagi na myśl o wszystkich pieniądzach, strwonionych dla ideału, zamierzyła się laską w stronę księżnej, która się przeraziła.
— Idźcie tylko ze swoim tysiącem pajaców do Dalmacji! Nic z tego nie wyjdzie, nic, tyle, że wam zabiorą ostatnie pieniądze, jeżeli jeszcze coś macie! I nic nie odzyskacie, nic zupełnie, nic zupełnie, nic zupełnie!
Naraz siedziała jak sparaliżowana. Usta pozostały otwarte, język leżał zwinięty grubo między zębami. Nagle wśród mówienia spadło na nią natchnienie, które ją olśniło. Po chwili lękliwego wyczekiwania ujrzano, jak stara dama zamknęła szczęki i w zamyśleniu poczęła mruczeć przed siebie.
Księżna Assy i Blà pożegnały się. Piselli zaczął znowu mówić. Chwalił się stosunkami z elegancką młodzieżą i wymieniał najsławniejsze nazwiska.
— Wszystkich tych panów widuję codziennie w klubie. Z wieloma mówiłem już o pani sprawie, księżno. Mogę dla pani uczynić nieskończenie wiele. Panie znają z pewnością księcia Maffę. To mój przyjaciel...
Na dźwięk tego imienia usłyszano głuchy jęk. Liljana Cucuru oddaliła się bez słowa. Piselli nie zmieszał się tem. Wszelkie wrażenie jego osoby było dlań dobre; byle tylko sprawiać wrażenie. Poszedł z Pavicem za dwiema paniami. Gdy wyszli, oddychał przy karku Blà i mówił tylko dla niej. Instynkt zawodowego pięknego mężczyzny powiedział mu dawno, gdzie jest kobieta.
Contessa Blà opanowała się. Uśmiechała się do niego przez ramię, oczy jej nabrały sztucznego blasku, jak od kropel atropiny. Ukazywała swego ducha, a Piselli wił się z podziwu.
— Contesso, czytałem pani wiersze. Co za emalja, co za pył kwietny! Ach, te uczucia! Któż nie zna pani „Czarnych róż?“ Jest pani sławą, contesso. Jeden czciciel mniej lub więcej, który zabiera pani kilka minut, cóż to dla pani znaczy. Czy mogę panią odwiedzić, contesso? Pozwala pani?
Księżna Assy rzekła:
— Nie wiem, ta Cucuru ma w sobie coś malowniczego, daleka jest od zwyczajnej lękliwości. Możliwe, że byłaby zdolna do pewnych niezwykłych postępków. Niemal mi to przyrzeka.
Zaledwie drzwi zamknęły się za gośćmi, Liljana i Vinon wypchnięte zostały przez matkę do salonu mieszkalnego rodziny. Księżna zamknęła drzwi na zasuwkę i utykała na środku komnaty. Postać jej dziwnie się rozszerzała ku dołowi; tłuszcz jej miał skłonność do opadania w falistych bryłach, z policzków na szyję, z szyi na pierś, z piersi na brzuch, a z brzucha na nogi. Zdawało się, że chce spłynąć wzdłuż laski, na której się staruszka wspierała, i rozlać się jak rosół po podłodze. Sapiąc i mrugając wesoło, stała księżna przed swemi wysokiemi, jasnowłosemi córkami.
— Co się stało? — zapytała Liljana krótko.
— Dzieci, mam nowy interes!
Vinon uradowała się głośno:
— Maman ma interes!
Liljana oświadczyła pogardliwie:
— Maman, ośmieszasz się. Dopiero co zakpiło sobie z ciebie towarzystwo ubezpieczeń i jeszcze ci nie dosyć?
— Z temi łotrami od ubezpieczeń już skończyłam. Pożałują tego zresztą. Teraz jestem w możności oddawać ważne usługi polityczne, za które mi dobrze zapłacą. A wtedy założę pensjonat.
— I dożyjesz stu lat. Wiemy.
— Posłuchajcie tylko, dzieci, proszę was. Początkowo myślałam, że z tego głupiego gadania o ich wkroczeniu do Dalmacji nic nie wyjdzie. Ale jednak coś z tego wyjdzie, spostrzegłam to zaraz potem. Zawiadomię mianowicie o planie tego głupca San Bacca jego ekscelencję posła dalmackiego. Jak sądzicie, ile mi może ten interes przynieść?
— Ładny interes, — rzekła Liljana. — Maman, twoje przedsięwzięcia stają się coraz ordynarniejsze.
— Oto wasza podzięka, — użaliła się Cucuru. — Poświęcam się dla nich, a one mi tak dziękują. Was trzeba zmuszać do szczęścia, dzieci... I ja was zmuszę! — zawołała, tupiąc, czerwona, dzika i zła. — Wpakuję was jeszcze do łóżek arcybogatych ludzi, i zdobędę sobie wszystkie pieniądze, których mi te łotry nie chciały dać, i uczynię nasz dom wielkim i będę żyła... żyła.
— Maman, twoja żądza życia jest poprostu obmierzła, — rzekła Liljana, biała i zimna. W poufności takich rozmów brała sobie odwet za wszystkie gwałty, jakich doznawała poza domem.
— Twoje interesy zaprowadzą cię przed sąd, to będzie twój koniec.
Stara zawołała kłótliwie:
— A jaki będzie twój koniec, zła córko? W domu, którego nazwy nie chcę wcale wymienić!
Liljana weszła do sypialni i zatrzasnęła drzwi.
— Ty jesteś lepsza od swojej siostry, — rzekła Cucuru do Vinon. — Idź, córeczko, do gospodyni i poproś ją o duży arkusz białego papieru i o atrament; nasz już wysechł. Tak będzie dobrze, siadaj przy stole, napiszemy do posła. Jakby to nie był doskonały interes; czegóż tamta chce?
Ileż to trzeba sprytu, żeby człowiekowi taka rzećz przyszła na myśl, i ile ja mam z tem roboty! Ach, przedsięwzięcia! Ruch! Życie! Będą mi musieli dać pieniędzy, łotry, za moje informacje, już ja wydobędę zpowrotem coś z tego, co ukradli tej biednej księżnej... tej biednej, głupiej księżnej, — powtórzyła złośliwie i płaczliwie.
Vinon uporządkowała przed sobą na biurku przybory do pisania, nakreśliła linje, czyste i dokładne i czekała na dyktando matki.
— Będziemy pisały po francusku, moja Vinon, to jest język dyplomatyczny. Weź słownik do ręki.
Młoda księżniczka wyszukiwała słówka, z łokciami na stole, poważnie i zatopiona w pracy jak uczennica.
— To dopiero robota, — jęczała księżna, — już mi huczy w głowie. Potrzeba mi jakiejś podniety. Liljano, dziecko, moje, podaj mi pudełko z papierosami.
Sypialnia nie była jeszcze sprzątnięta, gdyż panie opuściły ją późno. Liljana powróciła do salonu; nie miała trzeciego pokoju. Podniosła starą suknię ranną, której brzeg zwisał, i z bezczynnemi rękoma przeżywała przez pewien czas poniżenie, że musi naprawiać ten łachman. Potem wzięła się do pracy.
Staruszka wydmuchiwała między zdaniami, które dyktowała Vinon, kłęby dymu i wesoło nuciła przytem ostrym dyszkantem urywki jakiejś arji. Nareszcie skończyła, splotła ręce i przechyliła głowę wtył.
— Gdybyś Ty tylko chciał pobłogosławić mojemu nowemu interesowi! Bez Twego błogosławieństwa oczywiście znowu się nie powiedzie. Ach, co tam, Ty pobłogosławisz.
— Dzieci! — zawołała, zrywając się. — Poprosimy moją Madonnę, moją piękną Madonnę!
Potoczyła się do drzwi i pchnęła je.
— Ludzie! Chodźcie tu wszyscy, musicie się modlić ze mną, abymoja Madonna wzięła mój nowy interes pod swoją opiekę.
Tłusty kelner, Karlotta i robotnik Józef, kucharka i pomywaczka tłoczyli się za księżną do sypialni. Liljana odwróciła się, załamując ręce. Vinon śmiała się. Cucuru padła na kolana przed wielką, gładko i słodko wymalowaną Madonną, jej bóstwem domowem, które przez wszystkie rozbicia życiowe pozostało jej wierne aż tu do domu Dominici. Pośrodku zdjętych pończoch, pudełek od pudru, misek do mycia z wyczesanemi włosami i niezbyt już świeżych penjuarów klęczała służba pensjonatu. Przesuwali przez czarne ręce różańce i ufnemi głosami paplali, co im dyktowała tonem litanji księżna.

W następną środę kardynała poczęto rozważać garibaldyjski plan wojenny. San Bacco sam bronił go z zapałem. Cucuru śmiała się hałaśliwie i przytaczała znowu armaty, nabite kwiatami i cukierkami. Monsignore Tamburini powiedział tłustym głosem trzeźwości, że trzeba się zdecydować na jedno: z pomocą kościoła zwolna przygotowywać grunt, albo też za jednym zamachem chcieć wygrać wszystko i prawdopodobnie wszystko przegiąć — na sposób niedojrzałych młodzieńców. Na to San Bacco burknął na kapłana, że jedynie sukienka, którą nosi, broni go przed obiciem. Tamburini, lekko zaniepokojony, rozejrzał się za przytakującemi twarzami. Wreszcie Blà przyznała mu rację. Odradzała swej przyjaciółce zbyt pochopne ryzyko. Księżna Assy zapytała rozczarowana:
— Dlaczego milczała pani ostatnio?
Contessa Blà pomyślała o Pisellim i zarumieniła się lekko. Księżna przypomniała sobie: „Miała coś ważniejszego do roboty... “
Wieczór upłynął nudno. Cucuru, piszcząc głupio, opowiedziała księżnej, że ma teraz nowy, pewny interes; przy-niesie jej wiele pieniędzy.
— W najbliższym czasie otworzę pensjonat. Niech pani zamieszka u mnie, księżno, kosztuje tylko cztery liry, tyle będzie pani mogła zapłacić. A zato dam pani odżywienie! Taka tęga pani będzie, jak ja sama.
Następne zebranie nie odbyło się. Tygodnie mijały bez wydarzeń. Księżna jeździła z panią Blà na Corso. Gdy przed koncertem na Monte Pincio zatrzymały się w szeregu wspaniałych pojazdów, Pavic i Piselli, współzawodnicząc w elegancji stroju, powitali je przy drzwiczkach powozu. Książę Maffa i jego arystokratyczni przyjaciele klubowi prosili, aby ich im przedstawiono. San Bacco z koła oficjalnych osobistości kłaniał się wygnanej księżnej Assy.
Po łagodnej muzyce całe towarzystwo ruszyło pieszo o ciepłym zmroku wrześniowym wzdłuż Ripetty. Monsignore Tamburini przyłączył się do nich.
— Gelato do kantyleny Rossiniego, czegóż chcemy więcej? — zapytała Blà ze słodkim dreszczem. Piselli szedł obok niej. Dodała marzycielsko:
— Do spikowania trzeba tyle pieniędzy.
Pavic powtórzył posępnie:
— Tyle pieniędzy.
Tamburini potwierdził twardo i chciwie:
— Pieniędzy.
Pożądliwie i miękko rzekł za nim Piselli:
— Pieniędzy.
San Bacco, wzniosły żebrak, który w imię ideału miał wszystko za darmo, rzucił to słowo pogardliwie:
— Pieniędzy.
— Zdziwiona, jakby słyszała o tem po raz pierwszy, rzekła księżna Assy:
— Pieniędzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.