Diana (Mann, 1930)/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Diana
Pochodzenie Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Diana
Podtytuł oryginalny Roman der Herzogin von Assy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY

W samą porę przypomniała sobie księżna o sumie trzystu tysięcy franków, którą zmarły jej mąż zwykł składać w Banku Angielskim na wszelki wypadek, w razie jakiejś potrzeby w podróży. Podniosła te pieniądze i podzieliła je między Pavica i Tamburiniego. Trybunowi służyły one do zachęcania ludzi, pozostających na jego żołdzie, w prasie dalmackiej, wśród urzędników i ludu, kapłanowi jako wynagrodzenie za pierwsze lękliwe kroki pomocne ze strony duchowieństwa. Nie na długo tego starczyło; poza tem pozostały jej dochody z posiadłości sycylijskich, koło Caltanissetty i pod Trapari.
Pavic miał prowadzić rachunki, ale wygnanie czyniło go leniwym i żądnym rozrywek. Czuł się niby pierwszy minister zdetronizowanej królowej, — a czyż z prawa nie był nawet jej kochankiem? Sponiewierany jako kochanek i dyplomata, wygnany z państwa i sypialni, nie mógł bolesnej swej wielkości źle odżywiać lub tanio ubierać. Z szacunku dla swych cierpień duchowych pielęgnował ciało i stwarzał mu watowaną egzystencję. Tragiczny jego los był czemś wyszukanie wytwornem, spowijał się weń miękko, jak w drogie materjały angielskie, których używania nauczył się od Pisellego. Z westchnieniem siadał na aksamitnych fotelach najelegantszych restauracyj, ponuro i lekceważąco zajadał najdroższe obiady. Postarał się o wprowadzenie do kółka księcia Maffy i przegrywał poważne sumy w bakarata, nietyle z pyszałkowatości, ile z braku szacunku dla wszystkiego, co się nie odgrywało w jego psyche. Pozbawiony dziecka, utracił wiele ze stałości moralnej ojca rodziny; wkrótce był już powszechnie znany wśród pań lekkich obyczajów. Usposobienie ich nie zadowalniało go, tęsknił często do szlachetniejszych stosunków. Wówczas zaprosił księżnę Cucuru i jej córki do nakrytego adamaszkiem stolika jakiegoś czerwonego salonu hotelowego. Przy deserze Vinon miała za wiele szampana w głowie. Pavic ze wzruszeniem ujął dziewczynę w ramiona. Na ten widok Cucuru poczęła obliczać, jak błogosławiony użytek można w odpowiednich okolicznościach uczynić z kasy księżnej Assy. Ale Liljana wtrąciła się oburzona. Traktowała wszystko zgóry, potrawy, wina i gospodarza. Matka daremnie usiłowała usunąć ją. Wreszcie udała obłudnie atak duszności i spadła z krzesła. Liljana poprostu pozwoliła jej leżeć; trzeźwa i biała zajmowała swoje stanowisko między rozgorączkowaną siostrzyczką a bogatym panem.
Niekiedy ogarniały Pavica niejasne skrupuły, jakoby jego nowy tryb życia nie pozostawał we właściwym stosunku do wysokości pensji, jaką wyznaczyła mu jego pani. Unikał jednak przykrych odkryć, a było to dla niego łatwe, gdyż osobiste jego wydatki oddawna beznadziejnie były powikłane z urzędowemi. Nawet księżna zdziwiła się kiedyś wysokością jego żądań.
— Kieruje pan jeszcze nasze nasienie tam, gdzie nie świeci słońce ani nie pada deszcz. Poco?
— Jestem słowiańską duszą, — wyjaśnił Pavic. — Wiem dobrze, że nie umiem liczyć. Jestem zbyt marzycielski i zbyt ustępliwy.
— Ach tak, pan jest romantykiem.
— Kasa musi być w mocnych rękach, — rzekł Pavic i przekonał przez to siebie samego o swej bezinteresowności. Wkrótce potem uległ niewyraźnie odczuwanemu pragnieniu, aby znalazła się ona w przyjacielskich rękach.
— Gdyby wasza wysokość powierzyła ją jakiejś osobie praktycznej... naprzykład księżnej Cucuru...
— Praktyczna jest... Ale dam lepiej kasę contessie Bla.
Piselli był przy tem, jak Blà objęła zarząd nad pieniędzmi. Wprawnemi palcami policzył banknoty. Nie było już tego wiele. Gotówka i rachunki nie zgadzały się. Piselli oświadczył krótko, że wszystko jest w porządku; nie spojrzał przytem na Pavica, który zaczerwienił się i patrzał w inną stronę. Pod koniec podszedł jeszcze w obecności księżnej, swobodnie i rycersko, do byłego zarządcy.
— Drogi przyjacielu, jeśli ma pan jeszcze jakieś żądanie do kasy... wie pan, załatwiamy to po przyjacielsku.
W swobodnem zachowaniu wybitnego finansisty było Pisellemu niezwykle do twarzy. Księżna wybaczyła jego wdziękowi ubóstwo kasy. Pani Blà nie miała nic do wybaczenia; czuła się wobec niego winną, gdyż istniał.
Wkrótce potem zjawił się Pavic ze zbawczą wiadomością. Pewien zbieg dalmacki w Rzymie, szewc, dostał list od swego kuzyna, handlarza bydła, któremu jakiś lichwiarz żydowski w’ Raguzie powiedział, że pożyczy księżnej Assy, ile jej trzeba. Stopa procentowa nie była nawet wysoka. Nikt nie wziął tego wypadku poważnie; ale oto nadszedł czek na bank rzymski i został wypłacony. Monsignore Tamburini, niezmiernie ciekawy w sprawach pieniężnych, zasięgnął informacyj. Pewnego dnia, w pokoju księżnej, rzekł:
— Tylko baron Ruetschuk może być tym, który te pieniądze daje. Co za wybitny człowiek!
Pavic wiedział o tem dawno, ale milczał z zazdrości o finansistę.
— Ten zdrajca! — zawołał zaraz. — Ten podwójny zdrajca! Zapierał się nas, ilekroć szczęście nasze poczynało się chwiać. Wasza wysokość przypomina sobie, wtedy gdy...
— Wtedy, gdy nadziano tego chłopa na bagnet, — uzupełniła księżna.
Pavic zaczerpnął powietrza.
— Kto był pierwszym, który nas opuścił po porażce? Rustschuk! Natychmiast zaofiarował się Koburgowi, zupełnie bez sumienia. Nie rozumiem, jak można żyć bez sumienia: jestem chrześcijaninem...
Piselli zaświadczył mu to.
— Oczywiście, jest pan nim.
— Teraz nazywa się go człowiekiem przyszłości, zbawcą chwiejącej się dynastji. Jest na prostej drodze do teki ministra finansów!
Cała zraniona ambicja Pavica wyładowała się w tych słowach.
— I właśnie w tej chwili zdobywa się on drugiej zdrady! Proponuje nam pieniądze!
nam tych, wobec których nas dopiero co zdradził!
na czelność
Sprzedaj e
— Płacimy mu procenty, — rzekła pojednawczo Blà. — To go uniewinnia.
— Wysoce wybitny człowiek! — powtórzył Tamburini. Pavic zupełnie stracił panowanie nad sobą.
— Pan go uważa za wybitnego, tego odstępcę i sprzedawczyka — pan, monsignore, kapłan prawdy?
Tamburini wzruszył ramionami, swobodnie i mocno.
— W polityce istnieje jedna tylko prawda, istnieją tylko zwycięstwa.
Pavic, który nie zaznał zwycięstwa, pochylił głowę. Tęsknił za przyjaciółmi, w których żyłoby to samo nawpół zdławione pragnienie zemsty nad szczęśliwymi. A teraz spotykał same obce spojrzenia. Księżna wyjaśniła mu:
— Musi pan przecież przyznać, doktorze, że mój „Żyd domowy“ jest rozsądny. Urządza się tak, aby w każdym wypadku zostać ministrem finansów. Gdyby wbrew oczekiwaniom miało być z Koburgiem kiepsko, zostanie moim ministrem. Tak, jestem prawie pewna, że zrobię mu tę przyjemność.
— Wasza wysokość mogłaby to uczynić?
— Dowodzi mi przecież codziennie swoich talentów... Pomijając zresztą, że wydaje mi się niezwykle groteskowy.
— Groteskowy! tak, tak, groteskowy!
Pavic zaśmiał się głośno. Dokonał nagłego wysiłku woli i usiadł, ze swobodą, która gorączkowała jeszcze.
— Uważa go pani za wesołą osobę. Gdyby pani dopiero wiedziała, jak daleko zaszedł pod tym względem. Niedawno otrzymał order domu królewskiego.
— W czem tu jest komizm? — zapytał Tamburini zdziwiony.
— Niech pan tylko zaczeka.
Pavic zachichotał z podnieceniem.
— W zasługach, które motywują to odznaczenie. Zawdzięcza je popełnianym przez siebie głupstwom, które przyczyniły się przecież do udaremnienia naszej rewolucji. Przypominacie sobie państwo zamieszki w sprawie dzierżawców. Rustschuk był o tyle głupi, że chciał usunąć nasz wypróbowany system dzierżawy. Znacie też historję z aktorem, którego kazał zamknąć jako umysłowo chorego. Odkąd wszystkie te głupstwa przyniosły mu order, mówi o nich jako o intrygach. Uważa się najpoważniej w świecie za zdradliwego intryganta i niezmiernie urósł od tego czasu we własnych oczach.
— I w moich również, — uśmiechnęła się księżna. Wszyscy uśmiechnęli się wraz z nią. Ale Pavic doznał ulgi. Rustschuk był szczęśliwy, przeciwko temu nic nie można było poradzić. Lecz był też śmieszny, a to było bardzo dobre. Pani Blà powiedziała:
— I wznosi przed sobą szaniec z handlarzy bydła, lichwiarzy i szewców-. Przez labirynt tajemniczych, nie-zupełnie czystych rąk płynie jego złoto, niewidzialnie i bezgłośnie, aż...
— Aż wreszcie dociera do nas, — zakończył Piselli, widocznie zadowolony.
— Oficjalna osobistość! Prowadzi podwójną grę i boi się skompromitować, — szepnęła księżna przed siebie, rozważając sens tego faktu.
— Co też to może wyjść z „domowego Żyda!“
„Więcej niż z ciebie, biedna“, pomyślał monsignore Tamburini, spoglądając na nią.

Częściej niż inni pokazywała się contessa Blà w białym domku na Monte Celio. Wchodziła bez meldowania się do księżnej, do wiszącej winnicy, gdzie czerwieniło się listowie winne. Młode kobiety ubrane były obie biało, czarne warkocze księżnej Assy wznosiły się i opadały na karku, spoczywając na fiołkowym hafcie, popielato blond włosy jej przyjaciółki leżały na kołnierzyku z róż; nie dotykając się wzajem przechadzały się w cieniu giętkiego dachu; małe skrawki nieba, kształtu liści, oświetlały go błękitnie. Na końcu alei, przy kolumnadzie, zatrzymywały się niekiedy, opierając się o siebie lekkiemi ramionami, aby razem wyglądać przez szpary uwodzicielsko czerwonej zasłony, jaką tworzyły latorośle. Pani Blà widziała nadole w ogrodzie krzak, albo może tylko jeden z jego kwiatów, na którym właśnie siedział motyl. Spojrzenie księżnej znajdowało wnet wdali Forum, zagłębiało się tam w sklepienia i wznosiło się po kolumnach, nie doznając lęku ani zawrotu. Wysyłała z niem swoje marzenie, swoje marzenie o wolności i szczęściu ziemskiem. Spowite w togę, uroczyste i nieme, poruszało się ono między owemi pustemi cokołami, ponad owemi nakrapianemi przez mech płytami, na których — czuła to — kroczyło niegdyś, zanim się one zapadły i popękały.
Po wielu takich godzinach, gdy winno-czerwona zasłona marzycielstwa kilka razy rozwarła się przed ich duszami, stały się siostrami i mówiły sobie ty. Księżna myślała teraz, że dawno już chodziła ze swoją Beatryczą ramię w ramię, mianowicie w pobliżu wybrzeża morskiego, w owym małym kościółku, pełnym aniołów, gdzie dwie kobiety w jasnożółtej i bladozielonej sukni szły za chłopcem o złotych kędziorach, w długiej szacie koloru brzoskwini. Godzina, która zawiodła ją wówczas na koniec alei, przed biały dom, pod otwierające się okno i do przyjaznego głosu, godzina owej przelotnej i dziwnie przejmującej nocy księżycowej była prorocza. „Niewątpliwie“, myślała księżna, „Beatrycze jest tą drugą w blasku srebrnej ampli“. Ale nigdy nie mówiła Blà o tem, przez jakiś uśmiechający się wstyd, przez szyderstwo wobec siebie samej i niemal także przez zabobon.
Przyjaźń Blà była łagodna i wonna; subtelny, ruchliwy duch wychodził często niespodzianie z jej serca. W gabinecie jej stał wśród pęków orchidej i róż, wyciosany w czystym marmurze wąskobiodry, uskrzydlony Hermes z cokołu Perseusza Celliniego, ze szczupłą nogą wzniesioną do odlotu. Już na schodach szły księżnej naprzeciw wonie kwiatów. Po pewnym czasie wchodziła codziennie na pięć piętr domu narożnego na Via Sistina. Dobrze się siedziało na wysmukłych meblach, przed jasno lakierowanemi stolikami, gdzie z prostych waz kapały białe i czerwone płatki na otwarte książki. Przez szerokie okno pracowni płynęło morze błękitu. Nadole połyskiwało życie na hiszpańskich schodach.
Piselli także był zawsze. Podsuwał krzesła, troszczył się o herbatę i pieczywo, zabawiając się przytem pochlebczem kołysaniem podniosłych słów.
— Czy nie zechce pan stanąć przy kominku, panie Piselli? — poprosiła księżna, gdy pewnego razu mówił długo o wolności.
— Niech się pan oprze o niego wygodnie i zachowuje zupełnie spokojnie. Jest pan piękny.
— Dziękuję, — rzekł Piselli spokojnie.
Biodra jego były o tyleż węższe od piersi, co u Hermesa poza nim. Piselli stał, przesadnie sprężysty, podobny do boga. Każdy mięsień jego ciała wiedział, że patrzą na niego oczy kobiece. Contessa Blà miała zaróżowione policzki i wilgotne oczy; powiedziała:
— Tak, on przestał mówić. Teraz ty możesz mi powiedzieć, Violanto, o czem myślisz, kiedy wspominasz wolność. Gdyż przy takiem słowie, które wszyscy kochają, każdy myśli sobie to, co mu najmilsze.
Księżna odpowiedziała:
— Ja, Bice, ja myślę o kilku tuzinach pasterzy, chłopów, bandytów, żeglarzy i o chudych, delikatnych ciałach, które wyrastały przed memi oczyma między kamieniami mojej ziemi ojczystej. Były ciemne, sztywne, milczenie ich było dzikie, futra i członki tworzyły jedną jedyną linję z bronzu. Chcę, aby powietrze i kraj stały się tak mocne jak oni: to nazywam wolnością.
— A ja, — wyjaśniła Bla, — jestem wolna, kiedy mogę cierpieć. Naród, za którybym się rzuciła w niebezpieczeństwa, powinienby mi to tak źle wynagrodzić, jak tobie, Violanto — gdyż dopuszcza przecież do twego wygnania —, a czułabym się już szczęśliwa.
— Jesteś skromna, Bice.
— Skromna?
Uśmiechnęła się.
— Wymagam bardzo wiele cierpienia, wiesz o tem... a gdyby przypadkowo powstało z tego męczeństwo, wówczas może...
— Tego nikomu nie wolno słyszeć, — rzekła księżna.
Ale Piselli, mimo zainteresowania na jego twarzy, nie rozumiał z rozmowy ani słowa, gdyż mówiły po francusku.
Blà zaczęła znowu:
— Zupełnie poważnie, nie jestem bezinteresowna. Bezinteresowna jesteś tylko ty, Violanto, tylko ty nie pragniesz od wolności niczego dla siebie. Pavic chce od niej uznania, sławy i poczucia dumy, jaką dają mu klaszczące, jęczące masy ludu. San Bacco chce się bić, a słowo wolność służyło mu do tego, aby przez cale życie pozostawać w ruchu. Wszystko egoiści!
— A twój Orfeo?
— Ach, Orfeo! Mówi o wolności tak tłumionym głosem, tak dźwięcznie, z taką płomienną dumą. Ale podejrzewam go, że jego wolność jest możnością chodzenia co noc na hulankę z pełnemi kieszeniami.
Piselli wykręcał wielkie, słodkie oczy. Słyszał swoje imię i podejrzliwie ale daremnie starał się zrozumieć związek, w jakim je wymieniono. Zwolna poczuł się podniecony przez te lekkie, szeleszczące istoty, które paplały przed jego oczyma rzeczy, których nie można było skontrolować, może rzeczy złośliwe. Był mężczyzną i uważałby za słuszne przywołać je znowu do porządku i poddania, kilkoma silnemi chwytami swej matowo białej dłoni, która posiadała wprawę w dotykaniu kobiet, albo jakimś sprośnym żartem. A im złośliwsze stawały się jego myśli, tem szczęśliwszem i powabniejszem było jego zachowanie. Tylko miny jego bezradnie miotały się na wszystkie strony, z chęci podobania się i ze wściekłości. Jedynie ciało jego nauczyło się manier. Natomiast na twarzy ukazywały się wszystkie jego uczucia, naiwne i zwierzęco nieposkromione. Księżna nie spostrzegała tego zupełnie; Piselli był dla niej godną podziwu formą bez treści. Tylko Blà uśmiechała się lękliwie. Księżna, mówiąc i marząc, spoglądała wzdłuż jego członków i wzdłuż członków Hermesa poza nim. Mógłby stać przed nią nagi, jak Hermes, a nie zdziwiłoby jej to, lecz tylko uradowało.
Księżna zapytała wolno:
— I mimo to kochasz go?
— Tak, moja litość kocha biednego.
— Litość dla... tego tam! Gdyby zrozumiał to słowo, wyśmiałby cię. Jest przecież zdrowy, pożądany i ponad miarę pewien siebie. Możeby się nawet bardzo rozzłościł.
— Nigdy. Byłoby mu to zupełnie obojętne. Litość rozgorycza tylko chorych; możesz wierzyć siostrze miłosierdzia... On czuje się silny i wyższy — a ja lituję się właśnie nad jego pięknością i jego niezłomnością i jego powodzeniem i spokojem i powagą, z jaką tego powodzenia zażywa. My inni, my słabi, nieprawdaż, poskramiamy swój los przez odrobinę ducha. Dla niego jednak istnieje tylko przypadek, szczęście lub nieszczęście gracza. Zbroi się przeciwko życiu fetyszystyczną wiarą i ufnością w dobrą kartę. Z krwi jest on wieśniakiem, który nie wie skąd przychodzi, a z natury graczem i nie wie o przyszłości. Jest on tylko przygodą jednej chwili, biedny. Kiedy spoglądam w cudowną, ciemną studnię jego oczu — ileż tam śpi rzeczy, jemu samemu nieświadomych, a przeznaczonych, by pewnego dnia zostały wzburzone! Instynkty! Ciemne i mętne jak bezimienne szeregi chłopów, którzy znikają poza jego urodzeniem. Losy! Może przepych i triumf, może nędza... może... krew.
— Jesteś poetką, Bice! A w momentach trzeźwości? Wtedy oczywiście kochasz go tylko chwilami.
— Nie... zawsze!
— Zawsze? Co za słowo! Zawsze jesteśmy przecież kochane, Bice, tylko my, kobiety. Mianowicie, kiedy spoczywamy w sobie samych, siedzimy grzecznie i cicho, złożywszy ręce, wpatrujemy się w blask świec i uśmiechamy. Tak marzą o nas mężczyźni: jeden z nich, w Paryżu, który obserwował siebie, powiedział mi to; zresztą wiedziałam o tem... Ale mężczyzna! U niego nie idzie o talję lub dołeczek, ale o czyny i ducha. Z czynami i duchem wznosi się on i pada. W bardzo tylko szczęśliwych chwilach może dojść do tego, by być kochanym.
Zawahała się, i imię Pavica nie zostało wymienione, wskutek owego delikatnego wstydu, który księżna poznała dopiero, odkąd posiadała przyjaciółkę.
— Mężczyzna, którego raz kochałam, był niekiedy wielkim i bohaterem. Przez resztę czasu nie znałam go wcale.
Pani Blà odpowiedziała:
— Biedna Violanto. Ja uważam mego Orfeo zawsze za wielkiego — w miłości. Czyż mężczyzna, którego kocham, musi być jeszcze w czemś poza tem wielkim? Wyręcza mię we wszystkiem, przynosi mi pieniądze z redakcyj. Może chce wiedzieć, ile zarabiam. Myślę jednak, że zaoszczędza mi każdego kroku w prozę, rozściela kwiaty pod memi stopami i napełnia niemi mój pokój.
Odchodząc uścisnęła księżna dłoń Pisellego, w nagrodę, że stał tak ładnie i ozdabiał jej pole widzenia. Uczuła ochotę wsadzenia mu do ust czegoś słodkiego.
Piselli przeciągnął się i zawołał:
— Co za szczęście! Jesteśmy sami!
Objął contessę Blà i w zatopieniu teatralnego szczęścia podszedł z nią do szeroko i błękitnie ziejącego okna.
Spojrzała błagalnie na jego ściągnięte brwi.
— Pochylasz głowę tak miłośnie, a jednak wygląda ona dziko.
Przeraźliwie nagle wybuchnął jego zły humor.
— Djabli niech porwą tę kobietę!
— Ależ Orfeo!
— Co za pycha! — zazgrzytał, wyrzucając ramiona w powietrze.
— Co za pycha! Ale będzie ukarana! Niech tylko zaczeka, taka pycha będzie ukarana!
— O Boże! Co ona ci zrobiła?
— Mnie? Nic. I cóż mi miała zrobić? Czyż chcę od niej czegoś? Jak na tyle pychy nie jest wogóle dość piękna!
— Ależ... Ona jest przecież tak piękna! Tak cudownie piękna!
— Ach, co tam, znam setki piękniejszych... ciebie naprzykład, — dodał pobłażliwie.
— A po pierwsze jest zimna, ohydnie zimna. To już uniemożliwia wszelką piękność. Wymagam czegoś zupełnie innego. Ale to zupełnie innego. Prawdziwa kobieta.... Otóż to!
Uspokoił się.
— Ona nie jest prawdziwą kobietą!
— Orfeo, ona jest moją przyjaciółką.
— To wszystko jedno. Niechętnie z nią obcuję. Taka kobieta... wogóle, kto jest inny, niż reszta ludzi, przynosi nieszczęście, to wiadomo. Powiem ci coś, strzeż się przed nią, gdyż ona nie jest dobrą chrześcijanką!
— Skąd ci to na myśl przychodzi?
— Widzę to już. Odkąd ją znam, przegrywam stale.
Mruknął jeszcze:
— Coś się tu musi stać.
— Ale co, proszę cię, — zapytała Blà lękliwie.
— Zobaczysz.
Zjadł kilka ciastek, wypił łyk likieru i zapalił papieros. Potem poczuł się przywrócony do równowagi, i wyszli. W pierwszym sklepie, obok którego przechodzili, kupił Piselli gruby pęczek rogowych breloków i zawiesił je sobie na brzuchu.
— Tak, niech się z nią teraz znowu spotkam.
Blà uśmiechnęła się wzruszona. Zachęciła go:
— Masz rację. Nie zapominaj tylko nigdy swego talizmanu. Któżby ci teraz jeszcze przyniósł nieszczęście?
Do jednego z kościołów na korsie tłoczył się lud. Piselli pociągnął tam swoją przyjaciółkę. Księża świątyni ukończyli właśnie przygotowania do święta swego patrona, w kaplicy w głębi umocowywali ostatnie wieńce. Podłoga wąskiego miejsca zastawiona była koszami z papierowemi kwiatami, z których wznosiły się płonące świece. W gęstym tłumie dotarli do ołtarza. Po obu stronach krzyża płonęły dwie woskowe wieże. A ponad oświetlonemi przez czerwone błyski falami sztucznych kwiatów, kołysał się na łańcuchach srebrny skarb: ampułki, chrzcielnice i kielichy, matowe i połyskujące staro albo z jaskrawym blaskiem, wspaniale rzeźbione stare naczynia, ożywione wypukłemi obrazami, obok tandety z ostatniego jarmarku. Źrenice, które wpatrywały się w te wszystkie cudy, rozszerzały się i stawały pobożne.
Piselli rozłożył chusteczkę cło nosa na zakurzonych płytach i uklęknął na niej. Wyciągnął z kieszeni różaniec, owinięty dokoła talji kart. Pani Blà pochyliła się obok niego nad klęcznikiem. Wdychała cicho słodki dym, który szedł ku niej bezgłośnie z kadzielnic i przeżywała uroczy ból krzyża, za którym się tęskniło, nie wierząc weń. Piselli żegnał się raz poraz; pachniał „chypre’m“, ale lęk jego i żar wzmagały się w obliczu jego Boga do takiej samej głuchej czci i żarliwości, jak u wiernych poza nim, których czuć było czosnkiem. W duchu contessy Blà krążyły delikatne i słabe wspomnienia mistycyzmu, który wabił gminę pełnych smaku i znużonych Latynów, wspomnienia te, niby tęskne liście gnane wichrem jesiennym, skupiały się wreszcie w wieniec, który był poematem o uwiędłym i słodkawym zapachu. Piselli pochłaniał ogłupiałemi z pożądania oczyma tryskającego barwami świętego z wosku za kratą krypty. Palce jego i wargi modliły się w pośpiechu; czul się wyniesiony i widział już przed sobą karty, na które miał wygrać. Potem para kochanków wstała i poszła dalej, ramię przy ramieniu, jakby w tym samym zupełnie świecie.
Święty zawiódł zaufanie Pisellego. Następnego dnia Blà poznała po twarzy swego Orfea, że przegrał. Była to wielka suma, a winien ją był księciu Maffie na słowo honoru. Zebrała wszystkie swoje oszczędności, wykorzystała cały swój kredyt u wydawców, aby go ratować. Przyjął pieniądze bez ceremonij. Był to dla Blà radosny widok. Już po czterdziestu ośmiu godzinach odegrał wszystko i zwrócił jej pieniądze w sakiewce atłasowej, haftowanej prawdziwemi perłami. Ale wkrótce musiała mu znowu, a z biegiem czasu coraz częściej pomagać mniejszemi i większemi sumami. Poznała teraz chłodne twarze u tak zwykle rycerskich kolegów, kiedy żądała pieniędzy za nienapisany jeszcze artykuł. Małe pisma zwracały jej manuskrypty, aby nie mieć potrzeby udzielania zaliczek. Aie ona, elegancka i różowa, niezmordowanie dreptała swym rozsłonecznionym, kobiecym kroczkiem po asfalcie, tu i tam, między gazetami, pośrednikami literackimi, drobnymi lichwiarzami i zamożnymi przyjaciółmi. Zaś Piselli nie zjawiał się nigdy wśród swoich kolegów klubowych inaczej, jak z równie jak oni pełnemi kieszeniami. Poczęła odczuwać braki, cierpienie jej wzrastało, a gdziekolwiek się zjawiła, promieniowało z niej z wdziękiem, jak szczęście umiłowanego losu. Wiosną opublikowano wiersze, które zawdzięczała swojej znajomości z Pisellim. Doznały one głośnego, marzycielskiego powodzenia u kobiet i młodzieńców. Pani Blà wyliczyła, że ta mała książeczka przyniosłaby jej kilka tysięcy franków. Ale kiedyś, gdy Piselli znajdował się w przeraźliwym kryzysie przegranej, sprzedała ją za dwieście lirów.

W środy zbierano się ciągle jeszcze u kardynała. Monsignore Tamburini czuł się zobowiązany od czasu do czasu dawać księżnej zadośćuczynienie za wielkie sumy, jakie poświęcała na działalność rewolucyjną duchowieństwa dalmackiego. W długich odstępach czasu ukazywał się w pałacu na Lungara jakiś chudy mnich żebraczy, który z wielkiemi ruchami, z powiewającemi fantastycznie rękawami, przy slabem oświetleniu na środku nadmiernie wysokiej sali, której ściany i sufit zalegał mrok, powtarzał jedno ze swoich kazań. Było ono niewiarogodnie fanatyczne, mistyczne i krwiożercze. Miał je rzekomo wygłosić z otwartej ambony, w przepełnionym kościele wiejskim, a kardynał, który przysłuchiwał się z zadowoleniem, powiadał sobie, że władcy, którzy tak nieukrywającego się mówcę pozostawiali dotychczas na wolności, musieli być obłąkani. Cucuru, pochylona do przodu, opierała ramiona na kolanach i głośno uderzała szczękami. Contessa Blà marzyła, a monsignore Tamburini czuwał nad produkcją jak surowy reżyser, nieruchomo i bez uznania. Następnego dnia już tylko on i księżna pamiętali o szybko minionem wydarzeniu. Jeśli nic więcej się nie stało, pozwalano mówić Pavicowi; opowiadał on o swoim klubie politycznym.
Odkąd teraz z zarządem kasy pozbawiono go możności wytwornie odżywianego cierpienia duchowego, stawał się coraz tęższy i coraz posępniejszy. Tłuszcz jego pochodził z lichych jadłodajni, zatęchłych jak jego posępność, a dławiona jego nienawiść do władczyni pomnożyła się o pełną sumę długów, które go teraz trapiły. Trybun przesuwał się po promenadach i cukierniach, jak za wcześnie emerytowany śpiewak operowy, z obwiązaną szyją, bezplanowo, zrzędząc i już niezupełnie czysty. W dni, kiedy nie miał nadziei zaprezentować się przed jakimś słuchaczem, omijał wszystko, nawet umywalnię; gdyż czuł wstręt przed czynami powszedniego życia, któreby się nie kończyły na trybunie. „Czegóż pan chce, potrzeba mi powodzenia“, tak wzdychał Pavic, ilekroć czytał w spojrzeniu jakiegoś znajomego zdumienie nad jego zaniedbaniem.
Na powodzenie, którego nie doznawał teraz w świetle publicznem, czyhał w tylnych izbach. W piwnicach pewnego nowego budynku, daleko za Porta Sant Agnese, schodziło się kilku zbiegłych rodaków, rzemieślników, tragarzy i sprzedawców ulicznych. Dwa razy w tygodniu ocierali z rąk pot ciężkiej pracy, na jaką skazała ich obczyzna, i wyciągali je ku swemu apostołowi, — a wraz z rękoma wyciągali ku niemu dusze, które tak pełne były litości dla siebie samych, utrapień i pragnienia odwetu, uwolnienia, władzy, zemsty. W tej piwnicy, która graniczyła z katakumbami i Niemal już do nich należała, wśród udręczonych cieni biedaków, rzucanych na ociekające wilgocią mury przez kopcące gliniane lampki, — tutaj, w powietrzu zgromadzeń pierwszych chrześcijan, był Pavic raz jeszcze bohaterem. W tak dobrem ukryciu folgował wybrykom uczucia i po raz setny umierał z rozpostartemi ramionami, rzężąc na nieistniejącym krzyżu, który wszyscy widzieli. Potem występował znowu na światło, z czerwonemi plamami na twarzy, z niesamowitą odwagą i skłonny do nieokrzesanych żartów: potajemny pijak, który niemal nie pamiętał już, że niegdyś był przy bachanaljach pod błękitnem niebem wspaniałym smakoszem.
W środę opowiadał potem:
— Jak ci ludzie mnie kochają! Ach! Nic tak nie rozgrzewa życia, jak miłość ludu. Mogę powiedzieć, że jestem dla nich półbogiem!
„Półbóg godny płaczu“, pomyślała Blà. Księżna Cucuru parsknęła poprostu.
— A ja znam każdego z nazwiska, pochodzenia i historji! Wszyscy ścigani są za szczere przekonania, jak ja, i jak pani sama, księżno. Jeden kradł.
— Dla mnie? — zapytała księżna.
— Z posłuszeństwa wobec swego ideału. Gdyż pojęcie własności jest dla prostych umysłów nienaturalne. A gdy rewolucja miała wybuchnąć, uważał, że chwila nadeszła i... kradł. Drugi przynosi z sobą lalkę w mundurze generalskim, nadzianą na pal. Kręci ją bardzo szybko dokoła pala, i zanim się można spostrzec, nóż jego tkwi w sercu lalki. Ze wzruszającym zapałem poświęca wszystek wolny czas na to, by ćwiczyć się w tej pewności pchnięcia. Kiedyś zabije on króla Mikołaja...
Vinon Cucuru zachichotała.
— Czyż Mikołaj kręci się ciągle na palu?
Pavic odpowiedział niestropiony:
— Młodzieniec ten jest czystego serca, ma uduchowione, błękitne oczy i nigdy jeszcze nie tknął kobiety.
Damy przypatrywały mu się, ubawione i z lekką niechęcią, nie wiedziały czy wobec niego, czy wobec jego młodzieńca. Za jego plecami garbił się cicho kardynał.
— Jakiż uczciwy, oburzony patrjotyzm we wszystkich ich czynach i w każdym odruchu serca! Nieszczęśliwa Dalmacja jest, jak wiecie, tak gospodarowana przez swoich tyranów, że posiada jeszcze tylko papierowe pieniądze. W słusznym gniewie z tego powodu jeden z moich czcicieli dał swojej nowonarodzonej córeczce imię Papiria.
— Coprawda ja go do tego skłoniłem, — dodał, widząc wrażenie na twarzach. Z chorobliwą żądzą spijał z min słuchaczów zainteresowanie, nie zważając na nie, gdy były drwiące. I przytaczał szybko jedną anegdotę za drugą, lękając się, że mógłby mu ktoś przerwać.
— Wszyscy czczą waszą wysokość! — zawołał, gdyż księżna wydala mu się uważna; i z rozpaczliwem przezwyciężeniem siebie:
— Więcej niemal jeszcze, niż mnie! Postać księżnej Assy sięga dla tych biedaków, którzy cierpią dla niej, już do świata legendarnego. Sądzą, że jest ona uwięziona w jakiejś wieży w Rzymie. Czarne jej włosy zwisają z zakratowanego okna aż na ulicę. Kiedy papież przechodzi, pluje na nie.
— Och! — zawołała contessa Blà, zatrwożona prawie z zachwytu. Liljana szybko skierowała bladą twarz ku księżnej, na świeżej twarzyczce jej siostry zjawiło się po raz pierwszy coś jakby zamyślenie, a matka jej gapiła się zupełnie ogłupiała. San Bacco, zły na tę całą bezużyteczną gadaninę, przechadzał się w głębi sali tam i zpowrotem; nagle zatrzymał się i rzekł:
— To, co pan powiada, jest ładne.
— Możnaby ten obraz wyrzeźbić w kamieniu, — rzekł kardynał. — To dość osobliwe; opowiem o tem Jego Świątobliwości.
— Chciałabym zobaczyć tych ludzi, — rzekła niespodzianie księżna.
— Pavic, od kogo ma pan tę... legendę? Spodziewam się, że nie od swego czystego młodzieńca?
— Tego z palem i... bez kobiet? — zapytała Blà.
— Nie, od dwóch chłopów, — odpowiedział Pavic. — Pobili oni w domu żandarma do krwi. Uciekli przez morze — zupełnie jak my, i pragną bardzo paść do stóp waszej wysokości.
Tamburini miał skrupuły co do zbyt bliskiego zetknięcia się księżnej z rodakami.
— Co się stanie z bajką o wieży, jeśli pokaże się pani tym dwum przy świetle dziennem, w wygodnym pokoju.
— Mogłoby się to stać za miastem i w ciemną noc, — rzekła Bla, rozkochana w romantycznem wyobrażeniu. Cucuru zachichotała, tracąc oddech ze złości.
— Tak, w ciemną noc! Huhu! I w miejscu, gdzie niema policji. Elegancka dama skrada się do dwóch podejrzanych indywiduów. Wszyscy troje są zamaskowani i opowiadają sobie straszliwe historje. Słychać zdaleka, jak kogoś zabijają, błyska się. Tak przecież jest w teatrze, prawda?
— Księżno, będę pani towarzyszył! — zawołał San Bacco.
„Czyż ja się waham?“ pomyślała księżna. „Czy się boję?“ Powiedziała głośno:
— Zupełnie tak, księżno. Wizja pani stanie się rzeczywistością, a niewiele do tego potrzeba. Pójdę sama na to spotkanie, dziękuję panu, markizie. Odległe, możliwie ciemne miejsce, gdzie je pan znajdzie? Myślę, że w okolicy Tybru; może pod lukiem Bankierów. Doktorze, niech mi pan zamówi tych ludzi.
— Księżno... — wyjąkał Pavic. Cucuru po raz drugi straciła rozum.
— Nie rób tego! — prosiła cicho Bla. Natarczywie powtórzył San Bacco:
— Księżno, odprowadzę panią.
— Niech pani idzie, księżno! — rzekła Liljana Cucuru, — i niech pani idzie sama! I ja poszłabym sama!
Zerwała się, z namiętnością myślała o nocy, niebezpieczeństwie i kresie. Być owym człowiekiem, którego zabijają zdaleka, w chwili, gdy się błyska, — uważałaby to za szczęście. Tamburini ciążył jej dokuczliwiej, niż kiedykolwiek. Była wiosna, a soki jego nie dawały mu spokoju. Tragicznie nastrojona w parnem przed burzą powietrzu sirocca, odczuwała Liljana w tej chwili niby śmiertelne występki nikczemność, jaką praktykowała jej matka kosztem księżnej Assy, i rozpustę własnego życia. Zazdrość szarpała ją na widok Blà, która z czystem sumieniem mogła wyciągać do tej kobiety rękę. Jej ręka drżała, a gdyby ją księżna ujęła, możeby Liljana, wyzwolona ze skurczu, łkając z wdzięczności, bez opamiętania uczyniła mnóstwo szkodliwych wyznań.
Ale księżna pożegnała się szybko.
W kilka dni później pojechała na swoją niezwykłą schadzkę. Biła godzina pierwsza, chwila była czarna i dżdżysta. Opuściła powóz przy Piazza Bocca della Verita, na brzegu rzeki, i przeszła pod jedynem sklepieniem zniszczonego mostu, jak pod zatopionym lukiem triumfalnym. Zeszła trzy stopnie wdół, plac był szeroki i pusty, zaniedbany i źle oświetlony. Minęła go ze zdecydowaniem; w chwiejnym plusku swej studni leżał dziwnie głuchy, jak wygnany z życia, we własnem powietrzu, które tłumiło jej kroki. Budynki otaczały go jak bajka nocy, bardzo tajemnicze. Dlaczego świątynia Westy połyskiwała tak smukła i cicha? Niski, jakby przeznaczony na odwiedziny starych karłów, kulił się kościół obok swej długiej, starczej dzwonnicy. Pałac Rienzi prężył się, awanturniczo ozdobiony. Na progu jego coś się poruszyło; Pavic, który jeszcze hałasował, udał się do jednego z braci z dawno przebrzmiałym okrzykiem. Przed portalem kościoła, wyższy niż jego dach wznosił się Tamburini; spoglądał ku pogańskiej świątyni, gdzie przechadzały się między popękanemi kolumnami Cucuru z Liljaną i Blà i Vinon.
„Moje westalki! Westalki, kapłani i trybunowie, wszystko mogę tu zbudzić znowu do życia i wszystko zaludnić. Tylko luk triumfalny muszę jeszcze nieco pozostawić pod wodą“.
Minęła plac, nie oglądając się. Weszła szybko na opuszczoną via de Cerchi. Znowu trzy stopnie prowadziły wdół; potem zatrzymała się pod lukiem Bankierów i przeraziła. Nagle i bez zapowiedzi ich zjawienia się stanęły przed nią dwie postaci.
„Pierwszy efekt teatralny“, pomyślała. „Udał się. Zresztą ci dwaj są czarni i chowają głowy pod skórami futer. Ja sama noszę szeroki płaszcz, maski zapomniałam“.
Dwie istoty wpatrywały się bez dźwięku, pożądliwie wysuwając głowy, w głęboki cień, który ukrywał przed niemi kobietę. Latarnia przy murze rzucała cztery promienie światła na ich czworo oczu; oczy te szukały, drgając lękliwie i świecąc niby oczy zwierząt. Nagle znalazły; i dziwni ludzie leżeli już na ziemi, z wargami w prochu.
— Wstańcie, — rzekła księżna, niecierpliwie, gdyż żaden się nie poruszył: — Wstańcie i odpowiadajcie! Po-biliście żandarma do krwi?
— Mateczko, kochamy cię, — oświadczył jeden.
— A ty? — zapytała drugiego. Wyjąkał;
— Mateczko, kochamy cię.
Pierwszy zerwał się dziko, uderzając pięściami w pierś; pod skórkami coś zaszczękało.
— Gdybyśmy mieli wszystkich twoich nieprzyjaciół przed lufami strzelb!
— A ty?
Drugi nie powiedział więcej nic. Był on jednym z owych surowych posągów w epickich polach jej marzenia, młodym pasterzem o czarnych lokach na niskiem, bladem czole, z ramionami skrzyżowanemi na kiju, nieruchomy między obracającemi się kręgami kóz i owiec. Pomyślała:,,Bardzo kształtne zwierzę, gotowam je przyjąć za półboga. Tamten zachowuje się bardziej po ludzku, ale ja o nim nigdy nie marzyłam“. Był ziemistej barwy i mocnokościsty, z cienką brodą i małpiemi ruchami. Wymachiwał długiemi, węzłowatemi ramionami.
— Nie róbcie tego więcej, — rozkazała. — Słyszycie? Czekajcie na dzień, kiedy wam dam znak. Co za pożytek z tego, że obijecie biedaka, który akurat tyleż jest wart, co wy sami.
— Mylisz się, mateczko. Timko był psem i twoim wrogiem.
— Tak? Masz rację.
Pomyślała: „Nie wolno mi popełniać starego błędu, który mię za pierwszym razem tyle kosztował, i pytać znowu, co winien jest morderca, że popełnił swój czyn. Wygnanie powinno mię uczynić zręczniejszą. Żandarm królewski w wiosce rodzinnej moich dwóch przyjaciół jest psem i moim osobistym wrogiem. Nienawidzę go“.
— Opowiedzcie, — rzekła, — co uczyniliście dla mnie.
— Mateczko, dla ciebie staliśmy się zbójcami i zeszliśmy z gór.
Czy byliście bardzo nieszczęśliwi?
— To było wolne życie, na naszych surdutach niedzielnych były zamiast guzików same talary, musieliśmy je przy wyjeździe zagranicę wszystkie oddać.
— To pięknie, że wam się dobrze wiodło.
— Wspaniale było! Ileż rozpłatałem brzuchów, kiedyśmy schodzili! Dwory, które podpaliliśmy, płoną napewno jeszcze teraz. Krowy, które zapędziliśmy w góry, porozbiegały się pewnie. Nie mogliśmy wszystkich zjeść.
Kształtny wtrącił:
— Bardzo nas to boli.
— Musieliście więc uciekać? — zapytała księżna. Ziemisty odpowiedział:
— Ten pies Timko, którego obiliśmy, poszczuł na nas inne psy. Oddzielili nas od naszych towarzyszów, a ci, biedacy, zginęb’. Wsiedliśmy więc do czółna. Burza rzuciła nas daleko od ojczyzny, i omal bylibyśmy i my, biedni, zginęli. Jesteśmy nędzarzami, mateczko, bądź tak dobra i wesprzyj nas czemś!
Rzuciła im kilka sztuk złota. Wystrzelały z błyskiem, jedna po drugiej, z cienia bramy, niby płomienie, wznoszące się językami od członków nieznajomych aż do jej oczu. Dwaj ludzie potoczyli się jeden przez drugiego, wśród zgrzytu noży i brutalnych okrzyków gardlanych. Brzydki wydawał się silniejszy, ale piękny walczył odważniej i chwytał przeważną część.
„Półbóg“, pomyślała księżna, „póki pozostaje statuą. Rzadko tylko pokazuje, że żyje, i to jako zwierzę“.
Potem każdy policzył swój łup, zgarbiony i milczący. Tyber rzęził. Z oddali rozległo się gwizdnięcie, trzy krótkie tony, które się powtarzały. Nagle kilka nierozpoznawalnych postaci przemknęło nagórze przez ulicę cyrkową. Księżna usiłowała się śmiać, drżała nieco.
„Wszystko się zgadza. Teraz ktoś będzie zabity. Do rzeki z nim! Jak parno jest, z ledwością oddycham jeszcze!“
Tam, na czarnej wysokości, drgnęło coś dziko i czerwono, wiele razy zkolei.
„I to było przewidziane! Zresztą ci zbójcy, którzy mówią o rozpruwaniu brzuchów jak o piciu wody, zachowują się wobec mnie z szacunkiem. Może więcej nawet niż to? Czyż skończą wnet to liczenie? Spodziewam się, że mam odwagę?“ Zapytała szorstko:
— Więc chcecie ruszyć dla mnie na wojnę?
— Kochamy cię, mateczko, umrzemy za ciebie. Daj jeszcze złota! Napiwek, mateczko!
Dała im, niecierpliwa i rozczarowana.
„Niema powodu do obawy; zawsze idzie tylko o pieniądze“. Dwaj ludzie stali wreszcie, zalani oszołamiającem szczęściem, prawie obezwładnieni przez nie, ze wzniesionemi, zachwyconemi zmysłami.
— Jakaś ty piękna, mateczko!
— Jakaś ty wielka, głowa twoja znika biała i wysoka pod wieżą, w której siedzisz uwięziona. Wiedzieliśmy przecież, że to wieża. Najpierw wyglądała jak łuk, ale teraz wiemy, że to wieża. Zapamiętaj to sobie, Lacise, powiemy o tem w domu.
Kształtny chrząknął. Wyrzucił z siebie gwałtownie:
— Mateczko, gdzie są twoje włosy?
Drugi zerwał się:
— Twoje włosy! Dawaj, gdzie one?
Czuła, że utraci panowanie, i pomyślała o bestjach, które widzą, jak pogromca ich blednie.
— Teraz idźcie do domu! — rozkazała i dodała zaraz, niepewniej i słabiej:
— Idziecie do domu?
Dwaj dzicy czołgali się na kolanach, macając i dysząc.
— Tak, tak. Wszyscy muszą przyjść i uwolnić.cię. Ale daj swoje włosy!
Wyciągnęli ręce, ale nie ważyli się jednak sięgnąć pod łuk. Bez murów i krat był on przed nimi zamknięty przez linję magiczną.
Księżna opanowała się. Zawołała gniewnie i silnie:
— Idźcie natychmiast!
Wyprostowali się, spojrzeli po sobie, zakłopotani i smutni, i usunęli się wbok. Jeden odwrócił się.
— Dobrze, mateczko, słuchamy.
I zwolna zanurzyli się w mroku.
Patrzała za nimi. Nagle, bez zastanowienia, powiedziała:
— Wróćcie!
Rozplotła włosy dwoma śmiałemi ruchami. Trzymała je w rękach, spływały z nich, długie i ciężkie. Nagle przypomniała się jej Cucuru. „To efekt końcowy“, pomyślała. „Co za teatr!“
W następnej chwili powiedziała: „Mimo to“, i rzuciła dwum dziwnym postaciom swoje czarne warkocze, jak pierw swoje złoto. Rzucili się na nie, wargami i zębami. Księżna spoglądała na nich zgóry, pobladła, z głową odchyloną, jak z nieruchomej wysokości wieży, z której wedle wiary tych istot zwisały jej włosy.
— Idźcie teraz!
Głos jej docierał mętnie do wypełnionych oparami zmysłowości głów. Czuła się odurzona przez scenę, nad którą się nie zastanowiła. Badała wzrokiem ciemność, bezradna i prawie ślepa z nagłej trwogi. Bliska była tego, by wołać o pomoc. „Dlaczego?“ pytała siebie, i wyznawała: „Bo się wstydzę“. A przytem czuła, że nie chciałaby się wyrzec tej dziwnej uroczystości.
Tupnęła nogą:
— Idźcie!
Dwaj ludzie zachwiali się, przerazili i znikli. Czekała odwrócona, aż została sama. Wreszcie, uciekając niemal i splatając po drodze włosy, dotarła do swego powozu. Rzuciła się w kąt i przymknęła oczy, pełne dzikich obrazów, od których doznawała zawrotu. Po chwili palec jej napotkał w rogu powieki łzę.
U kardynała opowiedziała wszystko, chłodno i jasno. Przy opowiadaniu dopiero kształtowało się jej całe zajście. Uzupełniała je przez rysy, które nie powinny były brakować. Były one okrutne, a księżna uśmiechała się przy tem jeszcze powściągliwiej. Zanim wyznała ukazanie swoich włosów, stało się jej gorąco. Dodała szybko, że dwaj dzicy wyrwali jej zębami wielkie kawały warkoczów. A że równocześnie we wściekłym zapale wgryzali się we własne ręce, krew spłynęła na jej włosy. Uważano, że głos jej był zupełnie bez uczucia. Pani Blà zwątpiła w nią na chwilę, Cucuru czuła się nieswojo.
W domu, w swojej winnicy, ponad wonną ciszą wiosennego ogrodu, drżała księżna na wspomnienie owej nocy.
„Kim były te dwie dziwne postaci? Ludźmi i przyjaciółmi, którzy znaleźli drogę do mnie i nie posiadali innego znaczenia, jak wszyscy inni ludzie i przyjaciele?“
„O nie, to, co widziałam wówczas, musiało być cząstką mojej własnej duszy, cząstką, która niepostrzeżenie wykwitła ze mnie, czerwoną, gorącą i tętniącą. Przed oczyma memi działa się i odgrywała cudowna gra, maskarada, zatrważająca i oszołamiająca“.
Zatrzymała się i uśmiechnęła do siebie.
„To powinnam im była powiedzieć w środę! Ale zawsze będziesz dzieckiem na rafie skalnej w morzu — przez całe życie, mała Violanto. Wraz z monsieur Henrym wydrwiwasz Boga i dzieje świata, a potem kładziesz się na brzegu jeziora i marzysz z byczkami i jaszczurkami“.
Pozwalano jej marzyć.
Wieczorem po jej zdumiewającem opowiadaniu monsignore Tamburini pozostał dłużej niż zwykle u kardynała. Jego eminencja był podniecony i ciekawy, przysunął kilka monet do światła trójramiennej ampli i spoglądał ponad niemi.
— Z towarzystwa, jakie zebraliśmy na swoje środy, jestem dość zadowolony. To, cośmy przed chwilą właśnie słyszeli, było niezwykle osobliwe i zajmujące. Ale teraz powiedzcie mi, synu, jaki cel macie przy tych tak miłych zebraniach. Wyznaję, że się jeszcze wcale nie zatroszczyłem o to, dlaczego wy właściwie uprawiacie politykę z piękną księżną. Mnie samemu — wiecie, jaki jestem nie wymagający — zależało bardzo na pięknych, starych monetach, któremi mię zaszczyca. Ale wy, człowiek tak rozmiłowany w rzeczywistości...
— Eminencjo, wszystko to jest przypadkiem, a zasługa moja polega jedynie na tem, że nie ominąłem go bez wykorzystania. Spotkałem księżnę Assy w ogrodzie klasztornym w Palestrinie...
— Jak kwiatek! I przynieśliście go mnie, poczciwy!
— Zabrałem ją z sobą — pierwotnie tylko z wyrachowania, gdyż taka księżna Assy zawsze może być dla kościoła przydatna. Myślałem o nawróceniu tej nazbyt światowej damy, o jej wielkim majątku, a także o ciekawym i pożytecznym związku z jej finansistą, baronem Rustschukiem...
— Wielka pochodnia pośród was, ludzi praktycznych, prawda?
— Nader wybitny człowiek. Tyle pieniędzy! Tyle pieniędzy!... Niestety nawrócenie księżnej jest niemożliwe; musiałem się o tem upewnić. Ta poganka nie dopuszcza do siebie łaski. Także majętności jej zostały skonfiskowane. Wyznaję, że mię to początkowo usposobiło przeciwko niej.
— Rozumiem was, synu.
— Potem jednak zrozumiałem, że właśnie konfiskata jej dóbr otwiera nam najradośniejsze widoki, mianowicie odzyskania tych dóbr zpowrotem i otrzymania za to nagrody.
— Odzyskania zpowrotem? Musicie mi pokazać tę sztukę. Nie mam dość genjuszu, aby sam dojść do tego, ale podnieca mię to poniekąd.
— To bardzo proste. Rząd dalmacki jest zagniewany o knowania rewolucyjne, które odbywają się w imieniu księżnej Assy. Pertraktujemy więc z rządem w sprawie zduszenia rewolty. Wszystko zależy od ceny, jaką nam rząd zaproponuje. Po uspokojeniu kraju trzeba będzie zwrócić majątek księżnej Assy, niemożliwością będzie utrzymać konfiskatę. Księżna ma zbyt potężne stosunki, jej kredyt na dworach jest większy, niż kredyt króla Mikołaja... Otrzyma wszystko zpowrotem i oczywiście okaże się również wdzięczna wobec nas.
— Wynagrodzenie z dwóch stron! Jesteście silniejszy, niż myślałem, Tamburini. Ale chciałbym jeszcze wiedzieć, ponieważ uważam to za niebywałe — jak zamierzacie się urządzić, aby rewolta ustała.
— Uważam... że ponieważ my ją wzniecamy, możemy też spowodować, aby ustała.
— To jest... To przekracza, przyznaję, moje prze-widywania. Więc wywołuje się powstanie; biskupi dalmaccy, kościół — powiedzmy: my...
— Owszem, powiedzmy: my.
— My wzniecamy w owym kraju powstanie, potem udajemy się do władców i powiadamy: „Dajcie nam pieniędzy, a powstanie się skończy“. To dobrze pomyślane, mój synu. A choćby nawet miało zawieść, to mimo to było rzeczą bardzo pomysłową.
Kardynał powrócił już do swoich starożytności. Jedno pytanie jeszcze go interesowało.
— Taka udana gra, jakże się to właściwie nazywa? Może szantaż? Zdaje mi się, że tak, szantaż.
I wziął do ręki lupę. Tamburini porwał się w uczciwem oburzeniu.
— Odzyskać nieszczęśliwej wygnance jej dobra ziemskie to sprawa w zupełności godna świętego kościoła.
— I dostać za to nagrodę.
— To nie jest niemoralne.
— Nie mówię przecież nic, drogi synu.
Cucuru równie mało interesowała się marzeniami księżnej Assy. Vinon musiała uporządkować jej przybory do pisania i zredagować dla posła dalmackiego szczegółowe sprawozdanie o spotkaniu nocnem przy luku Bankierów.
— Zawsze po francusku, moja Vinon. To język dyplomatyczny.
— A gdybyśmy, mamo, nie pisały tak dobrze po francusku, to daliby za to jeszcze mniej.
— Jeszcze mniej! Łotry! Ładny mi rząd, który płaci biednej, starej kobiecie za jej pracę takie głodowe wynagrodzenie. Mogłybyście haftować dla sklepów i zarobiłybyście tyleż.
Zarzucono szybko robótkę ręczną na rozpoczęty list: Liljana weszła do pokoju.
— Nie zadawajcie sobie trudu, — rzekła. — Wiedziałam odrazu, że będziecie się dzisiaj zajmowały znowu swojemi brudnemi zarobkami.
— Brudne zarobki? Vinon, czy ona powiedziała brudne zarobki? Ale wydawanie pieniędzy, gdy się nie ma co wydawać, jest chyba czystsze, córeczko? Spójrzcieno na tę dumną, białą dziewicę! Tej zimy sprawiła sobie cztery kostjumy spacerowe i ani jednego nie zapłaciła!
— Mieszkam w chlewie, a gdyby było trzeba, jadałabym sam ser i nic więcej. Ale na korsie muszę leżeć na jedwabnych poduszkach i sukni nie noszę na ulicy dłużej, niż miesiąc. Nie mogę, jestem damą.
— Ona jest damą! Słyszysz, Vinon? Ale czy stara się o to, żeby jej kochanek zapłacił krawcowej? A kiedy matka mówi jej, że potrzebujemy w rodzinie drugiego mężczyzny, na krawcową i cukiernika, wtedy zapomina się niemal i okazuje brak szacunku wobec swojej starej matki.
— Zaczyna się Rafael Kalender! 0 Boże, wynajdźże coś nowego, To już nudne, i hańba staje się nudna.
Liljana rzuciła się na kanapę, która jęknęła cicho.
— Pan Rafael Kalender, co ona ma przeciwko niemu? Vinon, córeczko, czy możesz zrozumieć, dlaczego ona go nie chce? Pan Kalender jest cudzoziemcem, z Berlina, człowiekiem niezmiernie bogatym. Przyjechał tutaj robić interesy, ponieważ Rzymianie są na to za głupi. Teraz zakłada olbrzymie variete, przyzwoite, do którego mogą chodzić i rodziny. Na to nikt tutaj jeszcze nie wpadł, żeby zarabiać pieniądze na przyzwoitości. Co za mądry człowiek!
— Łysy Żyd, który mi sięga aż do piersi. Będę przyjmowała naprzemian jego i księdza, a jeden będzie mię absolwował z grzechu, który popełnię z drugim.
— Teraz już żartuje! Jeszcze ona przyjdzie do rozumu!
— O tak, maman, nie martw się, ostatecznie przyjdę do rozumu. Potrafisz mię jeszcze skłonić do najbrudniejszej rzeczy. Masz na to tak prostą tajemnicę: powtarzasz mi ją sto razy. Za pierwszym razem uważam ją za zupełnie niemożliwą, jestem jeszcze w dobrym humorze i śmieję się. Za pięćdziesiątym razem, plączę. Chcę się rzucić do Tybru — ze wstrętu. A za setnym razem robię, czego żądasz — ze wstrętu. Vinou chichotała przed siebie. Nagle podniosła wzrok, brwi jej, ciemniejsze niż włosy, graniczyły z sobą. Uważnie i przekornie obserwowała siostrę. Powiedziała:
— Tak, Liljano, ty jesteś taka.
Poczem zasiadła znowu do swojej pisaniny.

Contessa Blà chętnie marzyłaby wraz ze swą przyjaciółką; ale kochanek absorbował każdą jej chwilę. Przeważnie był w złym humorze.
— Przegrywam, przegrywam, przegrywam. Nie zawsze tak będzie.
— A dlaczego teraz tak jest, mój Orfeo?
— Ktoś mi przynosi nieszczęście.
— Jakże ona to może, ta biedna księżna! Gdy tylko ją widzisz, łapiesz swoje breloki rogowe i wyciągasz przeciwko niej dwa palce. Więc coż ci ona może zrobić?
— Nic. To wcale nie ona, to inna.
— Więc kto, proszę cię.
— Ty sama. Gdyż kochasz mię za bardzo, to przynosi nieszczęście.
— O nieba!
Była stropiona tak dalece, że utraciła mowę. Więc jej miłość kosztowała go tyle ofiar! A przynajmniej on tak sądził.
„Jak głęboko jestem jego dłużniczką!“
Wyzbyła się swoich skromnych klejnotów. Gdy pewna stanowczo oczekiwana wpłata nie wpłynęła, doznała chwili słabości i protestu przeciwko całej swojej udręce. Piselli wziął sumę, której potrzebował, z kasy księżnej.
— Czyż jesteśmy pedantami? — powiedział. — Powinnaś to była zrobić, zanim sprzedałaś swoje biedne naszyjniki. Czyż to nie jest samo przez się zrozumiałe, że wolno ci spokojnie zaciągnąć u przyjaciółki pożyczkę? Czyż musicie dopiero mówić o tem? W takim razie przyjaźń wasza niewiele jest warta.
Nie miała potrzeby mówić o tem z księżną. Gdyż następnego już dnia pieniądze zostały zwrócone; Piselli wygrał. Wygrywał stale. Codziennie sięgał do szkatuły, i codziennie przynosił do domu potrójną sumę. Był stale niezwykle łaskawy i po wielkopańsku wesół. Ona drżała przed przyszłością i kochała go. Był to okres pięknej harmonji. Orfeo darował jej wspaniałe diamenty, jakich nigdy nie posiadała.
— Masz zpowrotem swoje klejnoty. Nie mogłem tego znieść, abyś się dla mnie musiała czegoś wyrzekać.
Sprzedawała je ukradkiem, wzbogacając uzyskanemi sumami dalmacki fundusz agitacyjny. Ciężka to była chwila, gdy sobie wyznała, że to jest pokuta.
— Nigdy już wogóle nie przegrywasz, — rzekła. — Teraz nie będziesz już twierdził, że moja miłość przynosi ci nieszczęście.
— Przynosiłaby mi je, gdyby mogła. Ale coś innego przeciwdziała tu, — wyjaśnił tajemniczo. — I to o wiele silniej.
— Cóż takiego, mój Orfeo?
Pytała cicho. Podniecało ją słodko i zatrważająco spoglądać w głębinę jego awanturniczej duszy. Wszystko tam było pełne cudów.
Dał się prosić. Wreszcie zdradził jej coś:
— Nie jesteśmy przecież pedantami. Ale faktem jest jednak, że stawka, którą gram, nie należy do nas. A właścicielka nie wie o tem nic! Jest to niezmiernie ważne, możesz mi wierzyć lub nie. W domach gry poznawałem często ludzi, o których przypuszczałem — jeżeli nie wiedziałem wręcz napewno —, że grali cudzemi pieniędzmi. Rozumiesz: mamisynki, którzy wyłamali biurko ojca, albo bankierzy, którzy ryzykowali depozytem klienta. Otóż...
Stanął elegancko przed lakierowanym parawanem i pouczająco podniósł palec wskazujący.
— Otóż, te ordynarne łotry wygrywały zawsze — zawsze bez wyjątku.
Zauważył, że z przymkniętemi oczyma poczerwieniała silnie. Bezecność stała przed nią, a ona nie miała odwagi spojrzeć jej w twarz. Piselli zaśmiał się serdecznie i objął ją.
— Czyż ja jestem może złodziejem bankierem? Mały głuptasku! Póki nie dostałem orderu, możesz być spokojna.
Odważyła się na prośbę.
— Przynajmniej powinieneś oszczędzać. Jesteś tak lekkomyślny, mój biedny kochanku.
— Zarabiam, prawda? Kto zarabia, ma też prawo wydawać.
Siedział na korsie przed drogiemi kawiarniami, założywszy lewą stopę na prawe udo, a tułów pochyliwszy lekko i delikatnie do przodu. Tłum eleganckich pań i panów otaczał go, a on ugaszczał wszystkich. Był szczęśliwy i nie odmawiał sobie żadnego kaprysu. Dwie siostry z Anglji, które w poszukiwaniu przygód objeżdżały kontynent i niejednemu miljonerowi wydawały się za drogie — Piselli pozwolił sobie na nie. Następnego dnia złożył swojej przyjaciółce wyczerpujące sprawozdanie, na niekorzyść mieszkanek wyspy.
— Wpada się na ich żółte czupryny i na ich długość i że mówią po angielsku. Jacy my mężczyźni jesteśmy głupi!
Ilekroć dawał jej czekać, używała tego jako pretekstu, aby czuwać przez całą noc przy pracy. Przychodził o świcie, chwiejąc się na nogach i czkając, ale marmurowo piękny. Kładła go na łóżku, głowę jego układała na swojem łonie i czule, z namaszczeniem strzegła snu swego boga. Światło lampy żółkło i gasło. Słońce padało na zapisane kartki, leżące na stole. Pani Blà obliczała, wyczerpana i zatroskana, ile otrzyma za dzieło tych długich, gorączkowych godzin.
Piselli przeciągał się, zrywał się wypoczęty. W kieszeniach jego brząkała wygrana nocy, wołał wesoło:
— Co za dzień wiosenny! Dzisiaj będę miał znowu szczęście!

Pavic korzystał na koszt Pisellego z niejednego dobrego śniadania, ale korzystał z niego ukryty w tłumie gości, jako bezimienny uczestnik. Na pytanie, kim jest ten tęgi pan w znoszonem ubraniu i czarniawej koszuli, Piselli odpowiadał, że zapomniał nazwiska. Pavic był zatopiony w swoim bólu i nie spostrzegał, jak młodzi dandysi, kiedy go dotknęli, ocierali rękawy chusteczką, albo jak elegancka panienka, której ojciec zamiatał ścieki, z miną obrzydzenia omijała go, wymachując przed twarzą bukietem konwalji.
Pewnego wieczora znajdował się w towarzystwie divy paryskiej Blanki de Coquelicot. Rafael Kalender zdobył ją dla swojej sceny; czciciele jej wydali na jej cześć kolację. Na pomoście płaskich schodów, wiodących do sali jadalnej, znajdowało się wspaniałe zwierciadło, cudownie szlifowane, w rzeźbionej ramie, którą otaczał wieniec szybujących główek. Światło świec i barwy połyskiwały w tem lustrze silniej, niż w rzeczywistości. Było ono niby dom rozkoszy, rozwierający się szeroko, promienny i kuszący: musiało się w nie zajrzeć. Każdy, kto przechodził, zwalniał kroku i tłumił uśmiech zadowolenia; gdyż zwierciadło ukazywało mu tylko to, co lubił w sobie.
Trybun zbliżył się do lustra w otoczeniu dwóch panów z klubu. Jeden podziwiał siebie przeważnie z powodu swoich faworytów i wąskich lakierków, drugi z powodu nowego fraka. Pavic poznał to spojrzeniem, które nagle rozjaśniło się jaskrawo.
„Dlaczegóż ja jestem pokryty fałdami, jakbym co noc sypiał na kanapie? Czy moje buciki są dzisiaj czyszczone? Kiedy byłem po raz ostatni u fryzjera?“
— Nie może się oderwać, — powiedziała za nim jakaś pani. Pavic spostrzegł, że się zatrzymał. Podciągnął spodnie, ale osunęły się znowu; i uciekł zaczerwieniony.
Jadł w rozpaczy i milczeniu. Pod koniec wieczerzy Blanka de Coquelicot zachowywała się wobec niego wesoło. Twierdziła, że wnętrze jego kapelusza pokrywa warstwa słoniny. Usiłowała go nawet oczyścić, lejąc doń szampana.
Pavic był bardzo daleki od tych gąsek, które z niego kpiły. Myślał o swojej fotografji, która niegdyś wisiała w oknach wystawowych w Żarze. Kto wie, może wisiała tam jeszcze. Kobiety marzyły jeszcze przed portretem szermerza wolności o szlachetnych kształtach. „A ja siedzę tutaj!“ Nagle przypomniały mu się, z namiętną wyrazistością, perłowo-szare spodnie. Jechał w nich kiedyś triumfalnie na spacer, w powozie księżnej Assy.
Odszedł dopiero, gdy rachunek był zapłacony i gdy mu już nie podawano wina. Potem odwiedził jakąś damską knajpę. Nad ranem dotarł do swego pokoju, który znajdował się na czwartem piętrze odwiedzanego przez podróżujących kupców „hotel meublé“. Uważał się za śmiertelnie zmęczonego, ale gdy mijał żółty kawałek szkła, przed którym się zwykle czesał, począł niespodzianie drżeć z wściekłości. Odwrócił się groźnie do niewidzialnej osoby.
„Tak ja przez ciebie wyglądam! Nikczemna! Piekło cię czeka, możesz mi wierzyć! Wytworna! Księżna pójdzie do piekła! Ona przecież nigdy nie cierpiała!“
„Ty! Czy tak się igra z życiem ludzkiem?“ wołał, a nienawiść jego i żądza wezbrały w łzach. Trapiło go po-żądanie, za księżną i za perłowemi spodniami, jedno i drugie było na zawsze stracone. Gdyby jedno i drugie leżały przed nim, Pavic rozpłynąłby się przy nich łzami w bezsilnem pożądaniu.
Nie położył się do łóżka, aż do rana rozmawiał z księżną.
„Jesteś teraz wolna jak ptak, gdyż jesteś nazbyt okrutna! Tobie można zrobić, co się chce! Zło? Nie, nic nie jest złe, jeśli dzieje się na twoją szkodę!“
Po południu spotkał Pisellego w Cafe Venezia. Skinął na niego do kąta i wręczył mu antydatowany o pół roku oblig księżnej Assy. Skóra Pisellego utraciła blask, stała się szara.
„Ten człowiek przynosi mi nieszczęście“, pomyślał. Zapłacił natychmiast z własnej kieszeni i zaczął się już przytem zastanawiać, jakby można usunąć Pavica, gdyby powtórzył swoją sztuczkę.
Ale nie miał się już czego obawiać ze strony Pavica. Trybun kazał sobie sporządzić spodnie, ale gdy wisiały przed nim na krześle, schował się do łóżka. Czuł lęk przed niemi i przed swoim czynem. Ciepło łóżka zmiękczyło wreszcie jego okrutną skruchę i mógł płakać. Łkał tak mocno, że brzuch jego chybotał się na wszystkie strony, a kołdra, która go nakrywała, falowała. Brzask zastał Pavica na kamiennych płytach w modlitwie.

San Bacco często przechadzał się tam i zpowrotem po pokoju księżnej. Wśród ruchów szermierza i wysokim głosem komendy oświadczał:
— Tego Tamburiniego nie lubię, to wilk. A już ta księżna Cucuru i jej córki — ha! co za wilczyce.
— Biedne kobiety! — mówiła księżna.
— Biedne? O, uważam, że dla każdej hańby kobiecej istnieje przebaczenie, tylko nie dla wilczyc księżowskich.
— Więc rodzina Cucuru jest potępiona?
— Sądzę. A potem contessa Blà, ona jest mi o wiele za dowcipna. Doktór Pavic, nie wiem, dlaczego głupieje zupełnie.
— Jeden ma za mało ducha, drugi za wiele. Drogi przyjacielu, pan jest zrzędą.
San Bacco nie umiał wytłumaczyć swoich uczuć, ale w obcowaniu ze wszystkimi tymi ludźmi czuł się niedobrze. Sprawiali na niego zupełnie takie samo niesamowite wrażenie, jak niektórzy z jego kolegów w parlamencie: zarozumiali, doświadczeni panowie, których liczne wstęgi orderów zasiane były na szańcach złodziejstw i braku przekonań. Nie mógł im niczego dowieść, a gdy stary garibaldczyk, wspierany przez szczerych zuchwalców i nie-świadomych filozofów swojej partji, wybuchnął kiedyś przeciwko zręcznym przyjaciołom rządu, doszło ostatecznie do tego, że ich oczernił, siebie ośmieszył i dostał od prezydenta trzy nagany.
Właśnie teraz domagał się gwałtownie od przedstawicielstwa kraju i narodu, aby iść z pomocą Bułgarom w ich walce o niepodległość, i to nietylko przeciwko ich ciemiężycielom, Turkom, ale zwłaszcza przeciwko Rosjanom, ich przyjaciołom, którzy są jeszcze gorsi. Znajdował się w wyjątkowo wojowniczym nastroju, usposobiony był do szyderczych mów i do rewolty.
— Czynów! Skąd się bierze ta powszechna trwoga przed czynami? Nie wymagam, aby ich dokonywać — jakżebym mógł tego żądać? Ale pozwolić na nie i przyglądać się im, na to nawet nikt nic ma odwagi: księżno, nawet pani! Czyżby pani inaczej odrzuciła mój plan, gdy chciałem z tysiącem walecznych uwolnić pani kraj?
Pocieszała go za każdym razem.
— Pańska godzina nadejdzie, markizie — może już nadchodzi. Chwilowo moi żołnierze nie noszą czerwonych koszul, lecz czarne sutanny. Ale proszę pana, niech pan pozostanie moim!
— Nie mógłbym przecież inaczej, nawet gdybym chciał, — kończył San Bacco, ułagodzony, zalękniony niemal, całując jej dłoń.
Nastąpiły w markizie San Bacco przemiany, które go głęboko poruszyły, chociaż nie wiedział, dlaczego. Pewnego jednak poranka zrozumiał to i w jednej z owych chwil wzburzenia, z jakich składało się jego życie, napisał do swojej przyjaciółki Ust.
„Księżno!
Mam zaszczyt prosić Panią o rękę.
Powie pani, że nigdy nie była Pani na to przygotowana. Mogę tylko odpowiedzieć, że i ja aż do dzisiejszego ranka nie przewidywałem tego.
Mam takie wrażenie, jakbym walczył jak niegdyś na olbrzymiej rzece Ameryki Południowej, jako pirat w służbie republiki La Plata przeciwko cesarzowi Brazylji. Okręt mój przepływa obok zielonej wyspy, stoi na niej samotny blokhaus, a w jasny poranek wychodzi młoda kobieta. Jestem oparty o maszt i spostrzegam ją. Każę zwinąć żagle i przybijam do lądu. Proszę młodą kobietę z czarnemi włosami, aby została moją, i prowadzę ją na swój okręt, i walczymy dalej, ramię przy ramieniu. Ziemia, którą zdobywam, należy do niej.
Tak, Księżno, jak nieznajomą i bez zastanowienia chciałbym poprowadzić Panią na swój okręt. Żagle nasze wzdymają się, wkraczamy społem w państwo wolności, o którem Pani marzyła; ostrza naszych mieczów poprzedzają nas.
Dlaczego sam nie składam Pani swoich oświadczyn? Wstydzę się — a powiem Pani, dlaczego. Porzucam sprawę Bułgarów, koło której tyle zabiegałem, i oddaję się zupełnie sprawie Dalmacji. Jest ona dla mnie ważniejsza, ponieważ ważniejsza jest dla Pani. A nagrody nie oczekuję już, jak stale dotychczas, od bogini wolności, ale, Księżno, od Pani.
Bogini wolności nagrodziła mię honorem. Ja, który tyle ziemi zdobyłem narodom, zamieszkuję w pięćdziesiątym roku życia pokój w hotelu. Żaden ogródek nie należy do mnie, ale nigdy jeszcze o tem nie pomyślałem.
Wszystkich swoich czynów dokonywałem bez pragnienia zysków ziemskich. Za jeden jedyny, może ostatni, pragnę naraz wszystkiego, i tego co najświętsze: kobiety, którą jasny poranek wyczarował przed moim wzrokiem na wyspie, i bez której, sądzę, nie mógłbym dalej jechać. Stałem się samolubny i upadłem: ale oto przynajmniej wyznałem to Pani: niech Pani teraz rozsądzi.
Niech mi Pani powie, czy wolno mi pozostać i zbroić się dla Pani, w pochód do Pani kraju! Jeśli nie, wyruszam bez zwłoki z najbezinteresowniejszymi ze swoich ludzi do Bułgarji.
I mimo to należę zawsze do Pani.
San Bacco“.
Księżna odpowiedziała:
„Drogi Markizie!
Może Pan jechać i — pozostać moim. Iść za Panem — tego mi nie wolno. Jesteśmy do siebie zbyt podobni, czy Pan nie zauważył, że jesteśmy oboje odważnymi fantastami? Tak, jak Pan sobie moją rewolucję wyobraża, próbowałam ją już przecież przeprowadzić: krewko, otwarcie i przemocą. Teraz stałam się skrombiejsza i pozwalam działać księżom. Robią to, jak umieją, to znaczy podziemnie, wolno i z nieufnością na wszystkie strony. Za pierwszym razem musiałam uciekać. Teraz chcę wytrwać; niech mnie Pan nie namawia do chwiejności. Tak, jak teraz prowadzona jest moja sprawa, wygląda ona o wiele mniej pięknie. Ale, nieprawdaż, Markizie, między nami idzie o przekonania; nie o dzieła.
Mimo to należy Pan zawsze do mnie: przyjmuję Pańskie słowo, z najgłębszą powagą. Kiedykolwiek Pana zawezwę — a nie wiem teraz nawet, kiedy i poco będę potrzebowała rycerza i dzielnego człowieka —, przybędzie Pan wówczas bez wahania.
Nie zwalniam Pana, daję Panu tylko urlop do Bulgarji. Może Pan jechać.
Pańska
Violanta Assy“.
Po tym liście San Bacco wyjechał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.