Do oddania — na własność
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Do oddania — na własność |
Podtytuł | Nowela |
Pochodzenie | Kurjer Warszawski, 1893, nr 1 |
Redaktor | Franciszek Olszewski |
Wydawca | Władysław Szymanowski i Antoni Pietkiewicz (Adam Pług) |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia Kurjera Warszawskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Do oddania — na własność.
NOWELA
przez
Gabrjelę Zapolską.
|
...nareszcie po długiej walce zdecydowała się podać do Kurjera.
Zredagowała tych kilka wierszy w nocy, dolawszy poprzednio do wyschniętego kałamarza trochę herbaty. Zapomniała, że herbata była ocukrzona, więc litery rozmazywały się i czyniły pismo, już i tak koszlawe, do reszty nieczytelnem. Malicka jednak nie zastanawiała się w tej chwili nad szpetotą tych kartek, bielących się na grzbiecie stołu w niepewnem, żółtem świetle lampki. To, co pisała, zasłaniało jej wszystko, całą resztę ubóstwa, barłogi, na których spały dzieci, łóżko z pościelą rozrzuconą, wśród której czerniła się zarośnięta głowa męża.
W ciemni i ciasnocie tej izby, w której okienko, z jednej szybki złożone, niknęło wśród cienia, pochylona nad stołem kobieta, przekrzywiając głowę, ściskając wązkie i wybladłe wargi, zgrabiałemi od chłodu palcami kaligrafowała:
— Do oddania — na własność. Dziewczynka lat ośmiu, łagodnego i miłego charakteru, jasno-blond włosów, ciemnych oczu...
Zatrzymała się nagle, szukając w umyśle, coby dodać mogła jeszcze i po chwili opuściwszy głowę, pisała:
— Dobrego urodzenia, wiary rzymsko-katolickiej — do oddania — na własność.
Teraz wzrok jej pobiegł w kąt pokoju, w którym żółcił się snop jasnych włosów, rozwichrzonych na kłębku ciemnej odzieży, w kształt poduszki zwiniętej. Z pod tej masy jasnozłotej, rozpływającej się w przestrzeni srebrnawemi tony, jaśniał kraj twarzyczki ku ścianie zwróconej.
Dziewczynka spała niespokojnie, drgając co chwila, jak istota silnie zdenerwowana. Jedna ręka, w długi barchanowy rękaw spowinięta, chwyciła się kurczowo krańca barłogu. Druga niknęła pod strzępami watowanej kołdry.
Malicka patrzyła chwilę w ten kąt, lecz oczy jej były suche i szkliste.
Z determinacją pochyliła się znów nad stołem.
— Tamże, chłopczyk lat pięciu, ładny, silny, wiary rzymsko-katolickiej, dobrego urodzenia — do oddania — na własność. Tamże, dziewczynka lat dwóch, brunetka — do oddania — na własność.
Skończyła.
Nie przejrzała wszakże tych kartek, lecz złożyła je pośpiesznie i spiąwszy je szpilką, przyczepiła do podszewki od swojej spódnicy.
Poczem wsunąwszy ręce w postrzępione rękawy kaftana, stała tak około stołu nieruchoma, w kąt, w którym spały dzieci, wpatrzona.
Deszcz siekł szybkę tkwiącą w kącie, w szyi długiej, zagłębionej w murze, po dachu płynęły szemrzące strugi i ściekały w rynnę z łoskotem kaskady. Jesienna noc, brudna, smutna miastowa noc wydzierała ludziom duszę z piersi, szamocącą się jak skrzydła nietoperzy tęsknotą...
W noc taką suchotnicy kaszlą, a samobójcom żyć się nagle zachciewa...
Stojąca koło stołu kobieta miała na swej wynędzniałej twarzy powagę dopełnionego a łamiącego ją postanowienia. Rysy jej wydłużyły się, jak w chwili agonji, oczy zapadły jeszcze głębiej, całe oszklone szybą rozpaczliwej determinacji. Wyprostowała się, cała sucha, strawiona nędzą, drobno-koścista, młoda jeszcze a już stara w swojej pocerowanej i smutnej sukni, cudem ramion się jej czepiającej. Musiała być kiedyś bardzo piękną i oczy ciągnącą. Dziś stała jak szkielet, oblany żółtem, zgniłem światłem. Miała w sobie nieruchomość żelaznej sztaby, rdzą przecież zgryzionej.
Zdawało się, że słucha deszczu.
Ona jednak słuchała w tej chwili jęku swojego serca. Dławiła się nim, zacinając w jakimś gniewnym uporze.
— Musi tak być!... ty płakać nie śmiesz!... słyszysz!... ty płakać nie śmiesz!...
Drgnęła cała, zdawało się jej, że to ktoś za nią te słowa powiedział...
Nie, to ona sama miała je w myśli i tyranizowała niemi brutalnie swoją duszę, którą los od lat dziesięciu i tak targał w strzępy, wiewając tryumfalnie tym łachmanem, w łzach spazmatycznych skąpanym. Dziś kobieta łez już nie miała i stała tak w pomroku tej jesiennej nocy, jak słup przydrożny, z którego ulewy barwy zmyły, smutny szkielet o smugach spłukanych tęczowych pasm, nad mogiłą przejęczanego życia.
W chwili bezbrzeżnej rozpaczy postanowiła rozdać „po ludziach” dzieci, rodzone wśród bólu, krew swojej krwi, cząstki oderwane swojego ciała. Stanęła u brzegu nędzy, w kraju głodu, bez sił do dalszego zarobku, który węszyła i chwytała zębami... każdy kawałek chleba do domu znosząc. Mąż ten, który się tam czernił, wtłoczony głową w cienkie ciało poduszki, stracił miejsce rządzcy od lat dwóch. I od lat dwóch szuka miejsca, zasmakowawszy w próżniaczce, włóczeniu się po szynkach i biednych restauracjach, gdzie wątróbki w ciężkich fajansowych talerzach roznoszą dziewczyny z papierowemi różami za trykotem stanika i dym siną smugą po nad kulawemi stołami się snuje, a z brzęczącą harfą w powietrzu się żeni. Z tej atmosfery szynkownianej wracał do domu podrażniony, wściekły, z oczyma zaciekłemi krwią, z rękami szukającemi nerwowo cierpliwych pleców lub dziecięcej głowy, któraby dobrze uderzona o mur się z jękiem odbiła. Cała brutalna, chłopska natura odżywała w nim spotęgowana zdenerwowaniem miastowem. Pan rządzca, który tam na wsi trzymał się ostro w swojej szarej kurtce i wykradł pannę z obywatelskiego, sąsiedniego domu, dziewczynę ujrzaną na łanie pszenicy w florenckiej pasterce i długich rękawiczkach, ten sam pan rządzca tu, w mieście, stawał się ordynarnym chłopem, ekonomskim synem, a wnukiem gospodarskim bezczynnym, zrozpaczonym, pijącym to co pod rękę podpadło, z zadatkami na nałogowego pijaka. I nigdzie nie mógł zagrzać miejsca ten Malicki butny, hardy, ledwo ogładzony, imponujący ludziom ostrą, rosohatą czupryną i niekarnym temperamentem. Panom w oczy butnie patrzył, nie ustępując, rezonując, wystawiając na pokój nogę, obutą w gruby, niekarny but z podkutą podeszwą. Właściciele wsi usuwali go szybko, zwykle po gwałtownej scenie i tak, powoli został się bez miejsca z ową wykradzioną w chwili fantazji żoną i trojgiem dzieci. Malicka pracować zaczęła, szarpiąc się w kole ciasnego swojego wykształcenia, kalecząc ręce nad szydełkowemi robotami, które z krwią nabiegłą do skroni kończyła, wtulona w szyję muru pod szybką okienka. Oprócz tego pracowała w sekrecie u żony gospodarza, przygnieciona wstydem i pełna jeszcze obywatelskości swojej. Nie mogła zgodzić się na zostanie sklepową, czułaby się za ladą zanadto poniżoną. Dzieci drżały z zimna i nudów w ciasnej i ciemnej izbie, ledwie odziane, dodzierając jeszcze reszty łachmanów, przywiezionych ze wsi. Wreszcie długi w sklepikach wzrosły, gospodyni wyjechała do Wiednia, zapotrzebowano mniej chustek harasowych i Malicka stanęła u kresu swojej nędzy. Cały tydzień walczyła, żebrała nieledwie w sklepiku o trochę kartofli, kaszy, nafty, aż wreszcie z oczyma suchemi, z ustami zaciętemi zasiadła do napisania owej kartki.
— Do oddania — na własność...
Jaką Kalwarję przebyć musiała w tej nocy jesiennej ta kobieta, prawie od bólu zmartwiała, wiedziała ona jedna tylko, stojąc tak ze skulonemi rękami, z oczyma powleczonemi mgłą szklistą! Nagle myśl jedna przeszła jej przez umysł i dręczyć zaczęła uparcie. Nie ma ani grosza... za co umieści ogłoszenie. Jednak przypomniała sobie, że mąż rozbierając się zadzwonił miedziakami w kieszeni surduta. Nie może być tego wiele, zawsze jednak cokolwiek... resztę ci panowie z Kurjera darują albo może zborgują. Będzie prosiła!... już i tak prasując na dnie razem ze sługami, wszystkiego wstydu się wyzbyła! Cicho więc, ruchem widma posuwa się do łóżka i sięga do odzieży męża, zrzuconej niedbale na sosnową poręcz. Lecz Malicki przeczuwa jej ruchy. Kopie silnie deski łóżka i ochrypłym głosem woła:
— Nie ruszaj!... to moje!...
Kobieta jednak nie puszcza pochwyconej odzieży. Po raz pierwszy stawia opór. Szuka febrycznie rozsypanych za podszewką miedziaków. Wynalazła je, ostrożnie rękę wysuwa i znów do stołu wraca. Odwrócona do lampy, liczy, marszczy brwi, wreszcie pieniądze do swojej kieszeni wsuwa. Wygrał je pewnie w bilard, w tej knajpie na rogu, do której się schodzi po kilku schodach i w której całą noc na harfie grają. W tej chwili mało ją to obchodzi. Gdyby nawet te pieniądze były skradzione, to ona je i tak weźmie i za ogłoszenie niemi zapłaci. Niema wyboru, tak być musi! tak być powinno!... Najmłodsze dziecko przez sen żałośnie jęczy.
Skomli jak małe szczeniątko, zagrzebane wśród łachmanów. To ta dwuletnia brunetka, o której już nic w ogłoszeniu nie dodała, bo czuła, że jeszcze kilka sekund, a ryknie takim płaczem, że wszystkich ze snu pobudzi. Mazia, najmniejsza, najmłodsza, najpiękniejsza ze wszystkich, o czarnych włosach i oczach cyganki, ze spieczoną, regularną twarzyczką!... Karmiła ją sama i niedawno odłączyła, choć dziewczyna była już duża i blisko dwa lata miała. Teraz Mazia kaszle i jęczy w kącie zaciemnionym pod ścianą, w nogach starszej siostry.
Malicka odwróciła się, chcąc podejść do dzieci i otulić je łachami, które pozrzucały z siebie. Lecz w pół drogi zatrzymała się.
Nie śmiała dotknąć się tych drobnych istot, które niebawem miały nie być już jej własnością. Z wyciągniętą ręką, z zaciśniętemi konwulsyjnie ustami pozostała tak na środku izby, nieruchoma, blada, jak złoczyńca w przededniu zbrodni.
Po za nią przez małą szybkę okna jaśniejszy kwadrat światła przeświecać zaczynał.
Dzień wstawał leniwy, brudny, jesienny, wypłukany nocną ulewą z barw i blasku.
W kącie lampa powoli gasła.
∗
∗ ∗ |
Ogłoszenie pojawiło się dwukrotnie i Malicka żyła od tej chwili w strasznej gorączce. Czesała, myła dzieci — usadzała je rzędem, przypatrywała im się długą chwile, to znów wybiegała do sieni, i tam oparłszy głowę o ścianę, stała tak długo, oddychając ciężko. Mąż znikał codzień zrana i zjawiał się dopiero późno w nocy — bez przeszkody więc mogła dać adres swego własnego mieszkania i oczekiwać na przyjście czyjekolwiek. Chwilami z dziką rozkoszą myślała o chwili, w której rzuci znienawidzonemu przez siebie człowiekowi: — Nie masz dzieci!... oddałam je wszystkie!.. bić nie masz już kogo!... To znów drżała, słysząc kroki na schodach. Chciała zamykać się i powiedzieć: to nie tu!... nie tu oddają dzieci na własność... Nie robiła jednak tego. Kręciła się po izbie jak hyena, nie mówiąc słowa do dzieci, które, zdziwione postępowaniem matki, śledziły ją niepewnym wzrokiem. Mazia tylko czepiała się jej spódnic jak dawniej i szczebiotała coś niewyraźnie. Natomiast sześcioletnia Genia, kobiecem już przeczuciem zdjęta, kryła w cieniu swą bladą, anemiczną twarzyczkę, poznaczoną sińcami. Ona to bowiem najczęściej, zasłaniając młodsze rodzeństwo, odbierała razy ojcowskie, bez jęku, z zaciętym uporem przeznaczonej na ból istoty. Cala siła żywotna tego wynędzniałego ciała zdawała się przechodzić w olbrzymi snop włosów, spadający na plecy długą strugą warkoczy. Chude, wązkie ręce dziecka przesuwały się ciągle po pasmach tych jedwabi, głaszcząc je cichą, spokojną pieszczotą. Oczy szare, smutne utkwiła w matkę i siedziała tak cicho w kątku, jakby w przewidywaniu czegoś zupełnie niezwykłego. Obok niej Kazik, chłopak sześcioletni, rosły, barczysty o grubych kościach, chłopski dzieciak w ciemni rosnący, o lnianych włosach, chamskiej strzesze na oczy spadającej, wykrzywiał swą twarzyczkę dość zdrową i pyzatą, niepojętym sposobem wobec złego odżywiania rumianą i czerstwą. Czem się żywiło to dziecko, pozostawione cały dzień własnemu przemysłowi — niewiadomo, dość, że wieczorem, gdy matka rozdzielała biedną strawę, on wydymał usta, gładził się po wypukłym brzuchu i mówił z grymasem klowna:
— Dziękuję!... nie głodnym!...
Matka nie nalegała, widząc pełne policzki chłopaka. Przeciwnie, ze wstydem poniekąd usuwała swój skromny posiłek, przeczuwając, że Kazik musi żywić się doskonałe z resztek jakiegoś pańskiego stołu. Był to charakter egoistyczny, natura ojcowska, brutalna, lecz zabarwiona pewną domieszką hypokryzji. W klownowskich minach tego dziecka żył już cały świat pełzania przed możniejszymi, a w danej chwili wybuchania nienawiścią i syczenia jadem. Tyranizował on obie swe siostry, ciągnąc warkocze Gieni, przewracając co chwila Mazię. Wobec ojca tylko milkł, lękając się brutalnej siły. Nienawidził go wszakże i często śledził z podełba, zagryzając wargi. Do matki garnął się chętniej, wszelako unikał jej pieszczot. Był to charakter napozór silny, a w głębi chwiejny i niepewny. Wpływ ojca, przykład, jaki miał przed sobą, zgubnie działał na niego. Łatwo podlegał suggestji i chwytała go manja naśladownictwa. Gdy matka wyszła z domu, Kazik na Gieni i Mazi próbował brutalstw ojca. Śmiał się później do rozpuku, gdy dziewczynki przed jego szeroką, silną ręką chroniły się po kątach, nadstawiając plecy.
Czasem na tę scenę wchodziła Malicka, i wtedy zdejmował ją lęk o moralną nędzę Kazia, która zdawała się zapowiadać stokroć większa, niż nędza jego ojca. Nie wiedziała, jak poczynać sobie z tym chłopakiem, który w podartej bluzce stał silnie osadzony na prostych, kształtnych nogach, przyczepiwszy się do muru placami. Czuła potęgę i brutalną przemoc we wzroku dziecka i unikała tego spojrzenia. Miała w sobie lęk, który opanowuje subtelniejszą i delikatniejszą naturę wobec rozpanoszonej nagle zwierzęcej potęgi. Ten mały „chłop” tyranizował i przygniatał jej „obywatelskość”, która się płoszyła w nagłem zetknięciu ze wzrokiem butnym, z pod hyry strzelającym...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nagle zastukano do drzwi nieśmiało, lekko, jakby metal jakiś delikatnie o drzwi uderzał.
Malicka drgnęła cała i stała milcząca, przygnieciona, jakby w oczekiwaniu uderzenia gromu.
Drzwi otwarły się powoli i na progu, w nagłej jasności, płynącej w tę więzienną ciemnicę, stanęła elegancka postać kobieca.
— Czy tu są dzieci do oddania na własność?
Głos był miły, sympatyczny.
Malicka wciąż stała na środku izby i nerwowe drżenie ogarnęło ją całą.
Więc już to przyjść musiało!... przychodzi mimo wszystko, co się w jej sercu dzieje.
Nowoprzybyła wsunęła się do izby i drzwi cicho zamknęła.
— Chciałabym zobaczyć dziewczynkę.
Malickiej serce zabiło gwałtownie. Dziewczynkę!.. ale którą: Mazię? Gienię? I za jedną i za drugą szarpała się w niej dusza, wołając: nie! nie!... nie dawaj!....
Dama oczy przymrużała, z pod rzęs w kąty patrząc.
— Ciemno trochę.
Malicka nareszcie poruszyła się i gwałtownie do stołu się rzuciła.
— Ja lampkę zapalę...
Gdy drżącemi rękami szukała zapałek, dama z szelestem jedwabnych podszewek usiadła na krześle i Malicka doznała odurzającego wrażenia z całych kłębów werweny, ciągnących się w powietrzu. Razem z tym zapachem porwało ją wspomnienie młodości, dzieciństwa, pokoju matki, w którym z fałdów portjer i jedwabnej kołdry płynęła wiecznie woń werweny, jej własnych sukienek oblanych tą esencją, tualetki z kryształowemi flakonikami, ustawionemi w trzcinowym koszyczku.
W podartym swym kaftanie wyprostowała się nagle, jakby wraz z tym subtelnym zapachem wróciły jej dawno zapomniane dobre ułożenie i maniery. Spojrzała w twarz damy, twarz o silnych, ostrych rysach, obramowanych doskonale ufryzowanemi włosami — i uczuła się nagle w swem otoczeniu, w jakiemś kole, z którego wybiegła na chwilę i do którego byle co — ot — werweny kropla napowrót wprowadzić ją może.
Lampka zapalona świeciła blado, dając bobrowemu kołnierzowi damy srebrne, leciuchne połyski.
— Proszę mi pokazać dziewczynkę ośmioletnią... chcę ją wziąć nie za swoją, bo mam sama córkę, jedynaczkę. Moja mała się jednak nudzi sama i radaby mieć towarzyszkę. Mieszkamy na wsi. Chłopskie jednak dzieci mają wiele złych instynktów. W ogłoszeniu jest: „dobrze urodzona“. Zapewne: szlachcianka?
Malicka wyprostowała się jak struna.
— Szlachcianka z matki — odparła.
Dama rozpięła aksamitny paltocik.
— Pani wdowa?
— Prawie... to jest nie...
— Może pani z mężem nie żyje?...
W głosie damy brzmiała surowość.
Malicka się przelękła.
— O nie!.. owszem!... żyjemy jaknajlepiej. Mąż mój był... to jest... trzymał dzierżawę... spaliliśmy się... rozmaite nieszczęścia.
Kłamała, strojąc rządcostwo męża w dzierżawę, zdjęta nagle fałszywym wstydem przed tą pachnącą damą, która jej całe utracone przez mezaljans szczęście przypominała.
— Génie — dodała wreszcie — venez ici!
Pragnęła trochą francuszczyzny pokryć łachmany, ubóstwo i całą swą smutną sytuację!
Gienia, jak zwykle łagodna i posłuszna, wyszła z kąta i stanęła koło matki.
Była blada, bledsza niż zwykle i szeroko rozwartemi oczami patrzyła na matkę.
Dama obserwowała ją chwilę.
— Elle parait très faible...
Malicka przeraziła się dalszej rozmowy we francuskim języku, zapomniała bowiem najprostszych zdań i wyrazów.
— O!... o jej zdrowie niema obawy!... Zawsze była tak bladą... to jej cera!..
— Na świeżem powietrzu będzie lepiej wyglądała. Ma śliczne włosy, skoro się ją ubierze, uczesze, będzie présentable. Czy umie cośkolwiek?
— Czyta, pisze, rachuje...
— Tiens! tiens!... taka uczona. Więcej umie niż moja córka. Enfin będą się razem uczyły i bawiły. W domu jest guwernantka. Pokaż mała ręce... czy palce masz długie i dobre do fortepianu.
Malicka ujęła czerwoną i posiekaną rękę Gieni.
— Ręka jest bardzo foremna — odparła, ożywiając się powoli — palce giętkie..
Wyłamywała palce dziewczynki — cała przejęta gorącą chęcią umieszczenia córki u tej damy, która reprezentowała w tej chwili dobrobyt, spokój, harmonję barw, tonów, woni i zbytku.
Jeśli ona szaleństwem swojem ze sfery tej wygnana została, niechże jej córka przynajmniej choć furtką ciasną do sfery tej wróci.
— Krzywdy mieć u nas nie będzie — ciągnęła dalej dama z uśmiechem — córka moja jest trochę żywa, ale ma najlepsze serce, park prześliczny, położenie cudowne... Nie zabronię pannie Génie widywać się z rodzicami... O! nie jestem tak nieludzka. Skoro podrośnie — qui sait — może się i mąż odpowiedni trafi...
Uśmiechała się uprzejmie, a z po za otwartych purpurowych warg błyskała ślicznie utrzymana emalja zębów.
— Enfin... dobrze się składa. Córka moja brunetka, ta panienka blondynka. Będzie to kontrast bardzo ładny... Wszak prawda?...
Zwróciła się ku Malickiej, która mimowoli uśmiech jej przejmowała i skłaniała głowę z wytwornym wdziękiem...
— Szkoda tylko, że moja córka nie ma tak pięknych warkoczy. Co pani robiłaś, aby włosy Gieni doprowadzić do takiej długości?
— Myłam jej głowę w wodzie portugalskiej — kłamała Malicka.
Gienia podniosła oczy na matkę, lecz ta nie czuła zdziwionego wzroku dziecka, gorączka ją ogarniała, usiadła na brzegu łóżka, jakby zabierając się do salonowej pogawędki.
— Tak... zapewne — cedziła dama — woda ateńska jest jednak o wiele lepsza.
— Być może!... lecz ta piana, którą tworzy na głowie...
— Zmywa się ją lekko wodą letnią z kilkoma kroplami werweny... Ale... wracając do Gieni, radabym zabrać ją z sobą dziś jeszcze. Wyjeżdżamy jutro wieczorem, chciałabym, aby oswoiła się ze mną przed wyjazdem. Czy nie ma pani nie przeciwko temu, aby Gienia pojechała ze mną do hotelu?
— O!... nie!... owszem... proszę!...
Teraz jednak Gienia zrozumiała całą grozę swego położenia.
— Matusiu!... — wyszeptała, konwulsyjnie rękę matki chwytając.
Lecz Malicka, cała zgorączkowana, wzruszyła ramionami.
— No co? no co?... — zapytała niemal gniewnie — zabieraj się. Pani czeka!...
— Matusiu!... — powtórzyło dziecko, a usta mu drżały i oczy we łzach błyszczeć zaczęły.
— Przecież pójdziesz tylko z panią niedaleko — a ja tam jutro wpadnę!...
Dama powstała, krzywiąc się nieznacznie.
— Bo, jeżeli panienka nie ma ochoty... to ja nie nalegam. Nie lubię smutnych i niezadowolnionych ludzi koło siebie...
Lecz Malicka zaprzeczać zaczęła.
— Ależ nie! to tylko nieporozumienie chwilowe. Gienia rozumie i czuje, co jej robić wypada.
Pochyliła się nad córką.
— Uśmiechnij się!... ciesz się, Gieniu!...
Dziewczynka jednak blada głowę pomiędzy ramiona kurczyła.
— Idź!... idź!... — nalegała matka.
Gienia chwilę postała jeszcze, wreszcie, nie mówiąc już słowa, iść ku drzwiom zaczęła.
Za nią, zdawało się, że płynie struga srebrnej jasności, tak błyszczała silnie kaskada jej blond włosów.
— Ja sukienki jej i bieliznę sama przyniosę... — bełkotała Malicka, czując się nagle tem milczącem wyjściem dziecka silnie dotkniętą.
Dama zatrzymała się u progu.
— Nie!... wszystko co będzie trzeba kupię... proszę nic nie przynosić.... Czekam więc jutro. Hotel Brühlowski, numer trzydziesty pierwszy...
— Do widzenia!
Zamieniły ukłon, jak dwie damy, kończące ceremonjalną wizytę. W sieni Gienia, znękana i na wpół przytomna, czekała na swoją nową opiekunkę, do ściany się tuląc.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W godzinę później zastukano znów do drzwi. Wszedł posłaniec z listem zapieczętowanym w ręku.
— Czy tu dzieci na własność? — zapytał brutalnie.
Malicka porwała się z łóżka, na które rzuciła się po odejściu Gieni, wyczerpana, silnie nerwowo podniecona.
— A co to?
— To list do matki.
— Od kogo?
— To od jednej pani z Chmielnej. Proszę przeczytać!
Nie zdejmował czapki z głowy i dla rozgrzania butami o podłogę stukał.
Malicka febrycznie rozdarła kopertę. Jakaś pani, wdowa pragnęła wziąć „za swoją” dziewczynkę dwuletnią. Sama będąc chora, nie opuszczała od lat trzech swego mieszkania. Prosi zatem, aby dziecko, jeśli można, „dla obejrzenia” zaraz przyniesiono.
— Proszę powiedzieć, że dobrze, zaraz tam przyjdę!
Posłaniec wyszedł, trzaskając drzwiami.
Malicka zaczęła febrycznie wydobywać rozespaną Mazię z masy gałganów. Chciała jaknajprędzej to wszystko skończyć, gdyż lękała się przedłużać niebezpieczną chwilę, jaka ją po wyjściu Gieni ogarnęła. Czuła, że razem z tą dziewczyną oderwało się w jej piersi coś żyjącego i poszło w dal, a ona ma w sobie fatalną próżnię, która jej dotkliwy ból sprawia.
Umyła i uczesała krzywiące się dziecko. Obcięła na dole strzępy sukienki i zeszyła naprędce dwie wielkie dziury na plecach stanika. Chwilami chciała porwać dziecko, całować, pieścić i tulić... Zacinała jednak zęby, mówiąc sobie w duszy:
— Nie śmiesz płakać!... słyszysz!... nie śmiesz!...
Kazik po kątach chodził, usta wydymał i czapki szukał.
Malicka obejrzała się nagle.
— Kazik! nie wychodź! zostań w domu! Jak kto przyjdzie, powiesz, żeby wrócił za godzinę, rozumiesz!...
Miała nadzieję, że i syna zdoła przed wieczorem umieścić, choćby na spróbowanie, niechby go wzięli. Tak, skończy się odrazu wszystko.
— Ja póńdę! — piszczał Kazik.
— Nie... zostań!
— Jeść chcę!...
Malicka umilkła. W domu, oprócz chleba i szmalcu, nic nie było. Wiedziała, że Kazik chleba jeść nie będzie.
Zawiązała Mazi na głowie barasową chustkę i wzięła ją na rękę. Wolała wynieść sama dziecko, niż żeby je wynoszono. Przyszedłby jej na myśl pogrzeb i karawaniarz z trumienką pod pachą. Postąpiła ku drzwiom, te otwarły się nagle na rozcież i stanęło w nich dwoje ludzi.
— To tu! — wyrzekł mężczyzna.
— E... gdzie zaś — odparła kobieta.
— Moja pani! czy tu dzieci rozdają?
Malicka już oswoiła się z tem pytaniem.
— Tak panie, tu...
Mężczyzna zwrócił się ku kobiecie, ciągle stojącej u progu.
— A widzisz!...
Weszli oboje, on duży, silny, otyły, w kaloszach olbrzymich i szaliku włóczkowym na szyi, ona w tumakowym kołnierzu, spadającym aż do pasa, palcie syberynowem, na którem świeciły się wielkie lawowe guziki. Oboje byli niemłodzi, pomimo tuszy, życiem sterani, co zwłaszcza w oczach kobiety silnie czytać się dawało. Tylko mężczyzna miał w sobie humor dzielnego pracownika, któremu nieprzespana noc „furdą” się wydaje. Obejrzeli się dokoła, jakby szukając czegoś.
— A co tu tak ciemno?
Malicka czuła się odrazu wobec tych przybyszów inaczej usposobioną, jak wobec damy, która uprowadziła Gienię. Jakaś hardość ogarniała ją. Czuła się wyższą od tych „łyków”, co nieśli z sobą woń tłuszczu, długo gotowanych warzyw i kamfory.
Nie odpowiedziała wiec nic na zapytanie mężczyzny, który przeczekawszy chwilkę, ciągnął dalej:
— My tu po dziewczynkę...
Malicka nerwowo Mazię przytuliła do piersi.
— Stało w Kurjerze, że blondynka i ma lat osiem... — dorzuciła kobieta.
— Niema już, wzięta! — odrzekła Malicka.
— A widzisz!... mówiłam ci, spóźnimy się!
— Ha!... to szkoda!... widzi pani, żonie mojej koniecznie się uwidziało wziąć dziewczynkę, więc jużem przystał...
Nie dokończył, urwał, nagle w środek pokoju wpatrzony.
— A to ci chłopak, jak rzepa!... — zawołał na widok Kazika, który szeroko nogi rozstawiwszy, przypatrywał się nowoprzybyłym.
— Chodź no tu kawalerze!...
Dzieciak usta wydął.
— Niema głupich!... — odparł, dając susa w kąt.
Mężczyzna porwał się z miejsca i chciał go dopaść, ale Kazik zwinął się jak piskorz i prawie mu z pod ręki się wysunął. Był już koło stołu, rozbawiony, przyczajony, z oczyma świecącemi. Mężczyzna pogonił za nim, śmiejąc się hałaśliwie, chłopak wymykał się zręcznie, piszczał jak małe kocię, rechotał się uszczęśliwiony. We dwóch hałasem i wrzawą napełniali ciemną przestrzeń małej izdebki. Malicka patrzyła zdumiona. Kobieta w tumakowym kołnierzu wzruszyła ramionami.
— Aj Ignacy! Ignacy! co wyrabiasz, zgrzejesz się niepotrzebnie! zostaw w spokoju tego chłopaka!...
Lecz mężczyzna upierał się, sapiąc i dudniąc kaloszami. Wreszcie w kącie izby malca, jak źrebię na laso, tak na szalik złowił i na ręce porwał.
— A widzisz, smyku!... mam cię i teraz rzetelnie skórę wytrzepię!...
— No!... puszczaj!... — szamotał się Kazik — puszczaj, bo cię trzasnę!...
— Ha! ha! — śmiał się mężczyzna — a to zuch malec, jak się to stawia!...
Podniósł chłopaka wysoko i trząsł nim w powietrzu, a małe szare oczki, utopione w masie czerwonych policzków, śmiały mu się wesoło i sympatycznie. Nagle ku kobiecie się zwrócił.
— Matka!... a żeby my tak wzięli chłopaka, zamiast djabli wiedzą gdzie szukać dziewczyny. Co chłopiec to chłopiec, ha?
Kobieta skrzywiła się nieznacznie.
— Hałas będzie!... jeszcze żebyś ty miał więcej rozumu, ale tak... dom cały rozniesiecie...
— O! dom zaraz rozniesiemy!... Słyszysz, smyku, ty i ja mamy kamienicę roznieść... słyszane to rzeczy!... — śmiał się na całe gardło.
Wtórował mu Kazik, pragnąc małpiarskim swym zwyczajem zastosować swój cienki dyszkant do grubego basu mężczyzny.
— No! matka! decyduj się!... Co tam! Zafundujemy sobie chłopca na starość! Dziewczyna to niemrawa! Później za mąż trza wydać i kończy się parada!
— Chłopiec między ludzi pójdzie!...
— E!... zawsze się bliżej domu trzyma.
— Ten się wydaje bardzo rozpustny.
— Co!... dlatego, że zdrów, że się śmieje. A cóż ty chciałaś, żeby za karawanem latarki nosił?... No!... niema gadania! Chłopak mi się nadaje i chciałbym go mieć już u siebie!...
Przypomniał sobie o obecności Malickiej.
— Jesteśmy Świąteccy, szewc z Zamarstynowa, porządny mamy magazyn, łatwo się przekonać. Dzieci nie mamy. Aż dotąd czekali my, sądząc, że Bóg cud zrobi. A no... niema nic, więc rada w radę szukamy oto coś porządnego wziąć za własne, ale to za prawdziwe własne, tak, żeby mi się już nikt do dziecka nie wtrącał. Chcieli my coś wziąć od Dzieciątka, ale to tam niewiele musi być warte w gruncie, więc woleli my z Kurjera. Dzieciakowi będzie u nas jak w raju, fachu go się nauczy, chleb w rękę da.
Malicka brwi ściągnęła.
Jej dziecko szewcem!...
Chciała oponować, ale już Świątecki Kazika na ziemi postawił i przykucnąwszy pytał.
— Chcesz być szewcem?
— Takim z pocięglem?
— Tak!...
— I z kopytem?
— Aha!...
— Chcę!... chcę!...
Chłopak ręce wyciągał pełen radości, że osiągnie cel swych marzeń. Na dole bowiem, w suterenie był warsztat szewcki i Kazik w zachwyceniu spędzał nieraz całe godziny, stojąc koło czeladników i chłopców w skórzanych fartuchach.
— Widzi pani, ot dzieciak sam zawyrokował! Czy pani wdowa?
— Nie, zamężna!
— Gdzież mąż?
— W knajpie! — zaskrzeczał Kazik.
Malicka usta przygryzła.
— Mąż wyszedł za interesami!
— No... tak!... choć to w knajpie, to mi się nie podoba. Musi mieć bardzo złe narowy... żeby dziecko ich nie miało!
Malicka głowę podniosła hardo.
— Jeżeli się pan boi, to proszę dziecka nie brać — wyrzekła ostrym głosem.
Lecz Świąteckiemu chłopak zanadto do serca przypadł.
— Ależ nie!... czego się pani dobrodziejka obrusza... ot tak powiedziałem sobie, na wiatr.
— To ważne jednak — wtrąciła Świątecka.
— Ot! nie wtrącaj się! pilnuj swego... Ale czy pani dobrodziejka może się tak rozporządzać bez męża?
— Myśmy się wspólnie ułożyli i naradzili.
— Ha! jeżeli tak, to co innego.
Trzymał febrycznie rękę Kazika, cały uszczęśliwiony tem fikcyjnem ojcostwem, które mu w jednej chwili zadrgało serdeczną, wesołą struną.
— Ja bo już chłopaka nie puszczam i biorę z sobą...
— Pozwól Ignac! — przerwała żona — jeszcze nic nie wiemy, kto są państwo.
Malicka spojrzała się na rzemieślniczkę z pogardą. Dziwna impertynencja ze strony takiej istoty... Ani nędza, ani straszne jej sytuacje nie zdołały zetrzeć na proch tej kastowej dumy, jaka w niej drgała.
Lecz Świątecki zdejmował z szyi szalik i owiązywał nim chłopca.
— Co nam do tego — wołał rozweselony — państwo są... bieda! Inaczejby przecież takiego chłopaka z domu nie oddawali. Jutro pani do nas przyjdzie. Zamarstynów, 32 — łatwo znaleźć — papiery nam odda, aby my wiedzieli, jak go meldować i wyrobić mu osobne legitymacje. Jutro pani przyjdzie, ale to ostatni i pierwszy raz... rozumie pani... już nigdy potem się nie będziemy widzieli! No! chłopak, bierz czapkę!... Ale! ale!... coś tam było, że dobrze urodzony! Że się dobrze urodził, to widzę, bo chłopak jak utoczony, ale może to jaki arystokrant, familjant... to za nic cała parada! Ja tam państwa w domu i w warsztacie nie chcę. Szlachcic? co?...
— Nie — odparła po chwili Malicka.
— No to chwała Bogu! chodź, synu! da Bóg jakoś to będzie!... dawaj łapę!...
Kazik śmiejąc się porwał rzemieślnika za rękę.
Te dwie natury hałaśliwe, niesforne, brutalne zrozumiały się doskonale, poznały i odczuły.
Chłopak przylgnął do awanturniczego mężczyzny i już w oczy mu patrzył, instynktownie się doń łasząc.
Malicka stała spokojna, nie czując tego nerwowego bólu, jaki nią szarpał przy wyjściu Gieni. Zdawało się jej, że Kazik nie odrywa się od niej, nie unosi z sobą cząstki jej duszy. Było jej tak, jakby coś z jej męża miało zniknąć na zawsze.
— Żegnamy panią — przemówiła Świątecka, kłaniając się układnie.
Malicka pomimo łachmanów i nędzy imponowała rzemieślniczce, która instynktownie czuła jej wyższość intelektualną.
— No Kazik!.. pożegnajże się z matką! — upominał Świątecki. Chłopak dopadł do matki — stuknął ją czołem w kolano i zanim się opatrzeć mogła, już był za drzwiami, chichocząc się i następując na kalosze Świątkowskiego.
Drzwi się za niemi zamknęły i Malicka pozostała sama z Mazią, która cichutko siedziała na jej ręku, obejmując matkę za szyję.
— No!... teraz twoja kolej — wyrzekła wreszcie Malicka i powoli, sztywnym krokiem automatu wyszła do sieni, zamykając drzwi za sobą.
Gdy schodziła ze schodów, maluchne dziecko zdawało się jej ważyć setki funtów. Szła jednak prosto, patrząc wciąż przed siebie.
Na ulicach, w leniwem świetle zapadającego dnia błyskały powoli płomyki gazu, tworząc we mgle wilgotnej i szarej, blade plamy o żółtym, ospałym ośrodku.
∗
∗ ∗ |
Późnym już wieczorem wróciła Malicka do domu.
Była sama. Mazia pozostała u wdowy, która odrazu przylgnęła do tej ślicznej, ciemnowłosej dzieciny. Malicka była świadkiem, jak wykąpano, wytarto, uczesano maleństwo. Jak potem owinięto w flanelę, karmiono mlekiem i biszkoptami, i jak uśmiechnięte, śliczne, zaróżowione ułożono do snu na czystej i wygodnej pościeli. Wtedy Malicka wyszła, unosząc z sobą wspomnienie ostatniego pocałunku, położonego na czole córki. Widziała i czuła, że wdowa pragnie najgoręcej pozostać sama z dzieckiem i zacząć używać praw macierzyńskich, które w swem smutnem wdowieństwie na zawsze straciła. Mazia spała spokojnie, nasycona i znużona ciepłą kąpielą. Malicka chciała otulić ją kołdrą, jak to zwykła czynić co wieczór, okrywając ją w domu łachmanami.
— Już ja ją sama otulę — wyrzekła wdowa z uśmiechem.
Ręka matki opadła.
Kobieta ku drzwiom się cofnęła.
— Ja tu jutro jeszcze zajrzę.
— O! nic pilnego! — wyrzekła wdowa — lepiej trochę później, niech się dziecko odtęskni, przyzwyczai!
— Dobrze, to przyjdę później.
I wyszła.
Idąc przez ulicę, nie płakała wcale.
Dziwiła się tej zaciętości swej. Zamiast serca, miała jakąś bryłę, jakiś kamień. Nie czuła bólu, nerwy w niej zastygły. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało. Interesowała ją nawet liczba latarń, zawieszonych daleko — we mgle ulicznej.
Doszła tak powoli do domu.
Weszła na schody, do sieni — i otworzyła drzwi izdebki.
Cofnęła się na progu.
Przed nią stał — mąż.
— Gdzie byłaś? — zapytał, patrząc z pod brwi zmarszczonych.
Oddech jego wionął na nią. Poczuła całą masę alkoholu i piwa.
Nic ulękła się przecież i zaciąwszy usta, weszła do izby i powoli doszła do stołu. Oparła się o kant i nie poruszając głową, ogarnęła całą przestrzeń wzrokiem. I wobec tych pustek po kątach schwycił ją spazm serdeczny — w gardle zdławiło ją — lecz łez w oczach nie miała.
— Gdzie bębny? — zapytał Malicki.
Kobieta milczała.
— Odpowiadaj, gdzie się powlokły? czy mam je pójść i za włosy pościągać?
Malicka rozśmiała się chrapliwie.
— O... idź!... szukaj! — odezwała się nareszcie przez zaciśnięte zęby — idź!... ale dzieci już nie znajdziesz!... oho!... nie znajdziesz!...
Malicki oczy zmrużył i ku żonie podstąpił.
— Ty ze mnie nie kpij — ryknął — bo jak Boga kocham, zbiję cię na kwaśne jabłko. Idź mi zaraz i sprowadź dzieci... słyszysz...
Kobieta założyła ręce na piersiach.
— Nie pójdę! — odparła — a ty dowiedz się nareszcie, że dzieci już nie masz. Rozdałam je ludziom... rozumiesz? ludziom, co dadzą im jeść i pastwić się nad niemi nie będą...
Malicki w żółtem świetle lampy stał się trupio blady.
— Co?... ty dzieci rozdałaś po ludziach?... ty szelmo!... tobie zaciężko było o dzieciach myśleć?... ty... damo!... pałacowa!...
Szeroką dłonią zamierzył się, lecz ona uchyliła głowę i uniknęła razu.
— Tak... ciężko mi było! Wolałam ludziom je oddać, niż głód im kazać cierpieć!...
Malicki porwał ją za ramiona.
— Ty nikczemna!... ty próżniaczko!... Tobie się pracować na własne dzieci nie chciało. Tobie szelmostwa w głowie, bale, tryndy, obywatelstwo, państwo... Poszła po dzieci, sprowadź je natychmiast...
Szarpnął nią gwałtownie i rzucił w kierunku drzwi, lecz ona oparła się o ścianę.
— Słuchaj — rzekła przyciszonym i bezdźwięcznym głosem — ty dziś ze mną nie igraj! Ja miałam dosyć dnia całego... może się stać co złego... ostrzegam cię!...
Silny raz przerwał jej mowę. Poczuła w ustach krew.
— Ruszaj po dzieci!
— Nie pójdę!...
Patrzyli się na siebie jak dwa rozżarte wilki. Cała nienawiść ras kipiała w nich, rozsadzała im skronie. Śledzili swoje giesty, dysząc ciężko.
Nagle przed oczyma Malickiego przesunął się tuman. Ociężał i poczuł się prawie bezsilnym i sennym.
— Nie chcesz iść?... to daj adres! gdzie dzieci?
— Nie powiem!
— Adres!
— Nie powiem!
Uderzył ją raz jeszcze, ale już słabiej — ogłupiałym wzrokiem spojrzał na tę czarną postać, tulącą się do ściany — i powoli do łóżka cofać się zaczął.
— No!... zobaczysz!... ja cię nauczę!... adres!... słyszysz próżniaczko... adres!... ty... szlachcianka... co dzieci rozdaje...
Na łóżko się zwalił i głowę w poduszce utopił.
— Ciężko... pracować się jej nie chce... ty... damo... Zamilkł.
Malicka stała jeszcze długą chwilę koło ściany, z ustami pełnemi krwi, z nędznym warkoczem rozplecionym i żółtemi pasmami spływającym na ciemnem tle kaftana.
Wreszcie cicho, jak widmo, do kąta, w którym sypiały dzieci, podeszła, i przysiadłszy, w łachmany się wsunęła.
Plecami oparła się o ścianę i zmęczone oczy powoli przymknęła.
Jak wizja senna przesuwała się przed nią w tej chwili Gienia, niknąca w głębi sieni, rozpaczliwie cicha i smutna, Kazik depcący kalosze Świąteckiego, Mazia śpiąca pod atłasową czerwoną kołdrą...
I z pod przymkniętych rzęs zaczęły płynąć na wychudłe policzki kobiety, łzy, olbrzymie, gorące i, z krwią się mieszając, na zapadłą pierś spadały, jak gwiazdy rubinów zbrodniczo pięknych i świetlanych...