Dzieci wieku/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Ksiądz prałat Bobek chodził po swoim ogródku, wąchając kwiaty i przywiązując drżącemi rękami te które się pochyliły, gdy zdala ukazał się (było to dnia następnego) doktór Mylius. Prałat bardzo lubił doktora, a ten też mu sowicie przyjaźń jego oddawał. Byłto może jeden człowiek w świecie, przed którym Mylius gotów był się wyspowiadać do głębi duszy, nie idąc do konfessyonału.
— Patrz-że no doktorze, patrz, nic nie widzisz, zawołał ksiądz Bobek wskazując na grzędę, takich lilij za naszych młodych czasów nie było! Znaliśmy tę przeczystą białą, którąśmy kładli w dłonie białym jak ona aniołom. Co za śliczność ta nowa, ale jak wszystko co wiek przynosi z charakterem jego zgodne. Lilia to, na pozór taż sama, ale na jej kielichu jakby krople krwi różowe. Jest-to ziemska lilia, łzami krwawemi skropiona.
— I piękna, rzekł doktór, bardzo piękna.
— Bo wszystko co Bóg stworzył piękne, zawołał starzec, podnosząc ręce do góry. Jest-li twór Boży coby nie miał wdzięku? Czasem my go nie widzimy, lub strach nam dojrzeć nie daje, ale cudami otoczeni jesteśmy.
— Tak, prawda, ojcze kochany, cuda są na licu kwiatów i cuda w ich budowie aż do ostatniej niedostrzeżonej komórki, w której pływa szmaragdowa życia kropelka, co za niezliczone piękności! Nóż anatomisty, we wstrętliwych cielesnej budowy splotach jeszcze Boże cuda odkrywa.
— I są ludzie, którym świat wydaje się brzydki i nudny! zawołał ksiądz.
— Ojcze! ci ludzie są nieszczęśliwi.
— Bo sami winni! winni! winni! mówił siwowłosy starzec, bo pragną niebios na ziemi, a to tylko plac próby i przedśpiew do chórów anielskich.
— Ale czasem ten przedśpiew, zawołał Mylius — brzmi dziko.
Westchnął.
Staruszek ujął go za rękę i popatrzał mu w oczy.
— Co tobie Mylius? tyś zwykle rozumny, a dziś mi wydajesz się jakbyś równowagę stracił i chwiał się i narzekać chciał. Co ci jest?
— A! mój ojcze dobry, jest mi, z czego się wyspowiadać trudno. Życie mi cięży.
— O! toś chory na duchu.
— Tak, chory jestem na duchu, odparł Mylius. Posłuchajcie-no mnie proszę. Byłem w zgodzie z sobą i szczęśliwy dosyć, dopóki miałem jakiś cel w życiu; tym, dla mnie, był ten niedobry chłopiec.
— Któregoś ty popsuł.
— Być może — ale się z nim rozstać przyszło, świat stał się pustką, życie mnie dusi, dusi.
— Odpędź-że krzyżem szatana.
Mylius westchnął.
— Prawdziwie, dodał — sprawa to chyba czarnego ducha, dostałem nieugaszonego pragnienia życia, czegoś nieokreślonego, rodziny, serca, kochania, sam niewiem. Ojcze! poradź mi, bo zrobię na starość głupstwo.
Ksiądz Bobek podniósł oczy na przyjaciela, popatrzał nań i przeżegnał go.
— Stary ty mój, co tobie, coś ty zapomniał i jak wyglądasz i wiele masz lat, czyby ci się po niewczasie żonki zachciało?
— Może — odparł Mylius — ale czym tak stary?
— No — nie młody, rzekł ksiądz prałat, trafiają się szczęśliwe małżeństwa i w wieku spóźnionym, ale to jesień na kwiatki — lada mróz je zważy. Nie trzeba cudu wyzywać, bo rzadko kto nań zasłużył.
— A czyż myślicie mój dobry ojcze, że ja sobie sam tego po tysiąckroć nie mówiłem, ale darmo.
— To przejdzie, rzekł ksiądz Bobek, weź się jegomość ostro do pracy, nie myśl o bałamuctwie.
— No i wy, księże prałacie, nie radzilibyście mi?
— Ale ja nikomu nie radzę, zawołał siwowłosy, brać się do rozwiązania najtrudniejszej na ziemi zagadki, pogodzenia dwóch sprzecznych żywiołów i przejednania dwojga istot, których miłość nawet jest walką. W młodości, małżeństwo ma wiele jeszcze prawdopodobieństw, że stwardnieje w poczciwy nałóg, ale na starość, a jeszcze ci może młode stworzenie w głowie?
Mylius spuścił oczy.
— No, już dokończ spowiedzi otwarcie, pokuty ci nie naznaczę, uśmiechnął się prałat.
— Niewiedzieć bo zkąd mi to przyszło, od czasu jakem się pozbył wychowańca, nudno mi było w domu. Ja sądzę, że jegomość dobrodziej znasz pannę Apolonię? tę, co lekcye daje w mieście.
— No — no.
— Bardzo uczciwa i zacna panna, ani zbyt młoda, ani nadto stara — uboga.
— Grunt mój doktorze, czy ku tobie ma serce?
— Ale ojcze, ja bo tego sentymentu młodzieńczego jakiegoś, idealnego, nie żądam, byłbym śmieszny, gdybym sobie pochlebiał, że go zdobędę. Byle nie miała wstrętu.
— A asindziejowi się podobała?
— Bardzo — bardzo — ale jest sęk. Zdaje mi się, że ona ma passyjkę.
— A no! to jakże możesz myśleć o niej? — do kogo?
— Do tego Spartanina, inżyniera Szurmy. Ale to człek uczciwy, żenić się nie może, czy nie chce, więc jej nie bałamuci, ona go zapomni, no i będzie z niej żona dobra, bo uczciwa i ma uczucie godności wielkie.
— Wszystko to jakoś kuleje, mój doktorze, odezwał się ksiądz Bobek, ruszając głową — niedorzecznie osnuty projekt, nader, nader wątpliwej wartości. Rozważ sam. Czyś już z nią co mówił o tem?
— Niech Bóg uchowa! zawołał doktór, — chciałem się was poradzić.
— Szczerze, ja wam nie radzę, rzekł ksiądz. Stan małżeński święty, ale brać kobietę mającą w sercu miłość dla innego, czyż to się godzi?
— On się z nią nie ożeni! rzekł Mylius.
— Mój dobry kochany konsyliarzu, kto na świecie może powiedzieć, że to a to stanie się, lub nie stanie? Dziś może się nie ożenić, ale jutro, ale potem... nużby dla nich dziś niemożliwy związek stał się możebnym, mógłżebyś patrzeć na żonę nieszczęśliwą, wyrzucając sobie jej cierpienie?
— Wy to kochany prałacie, jesteście tak chłodno rozsądni, a tu... a to...
— A wy, stary, siwy poczciwcze, zakochaliście się w dziewczynie, przerwał ksiądz Bobek — jak wam nie wstyd?
— Nie! nie! poczciwego uczucia się nie zawstydzę. Cóż radzicie?
— Hm! hm! co ja radzę, rzekł prałat, bądźcie pobłażający pomnąc na swój wiek i charakter, wyprawiłbym was w długą podróż i koniec, zapomnielibyście o jesiennych kwiatkach. Jedźcie do Anglii.
— Nie, nie, nie pojadę nigdzie, ale zrobię co mi sumienie dyktuje.
Doktór zamilkł, prałat także, starzec dobrze wiedział, że uczucie przedysputować niepodobna i że rozum tak go nie bierze, jak szkło dyamentu. Zaczął pokazywać kwiaty nowe. Mylius o niczem więcej nie wspomniał, pożegnał się gdy nadszedł ksiądz wikary i poszedł do miasteczka.
Na twarzy w oczach znać było walkę wewnętrzną, człowiek ten, niegdyś tak spokojny, choć zachował powierzchowność dawną, krył pod nią na nieszczęście nowo nabytą słabość. Jest-to jedna z tych, które na chwilę nieopuszczają, raz pochwyciwszy człowieka, febra daje odpocząć, miłość nigdy. W starszym wieku, jak inne choroby, staje się ona niebezpieczniejszą jeszcze.
Mylius powlókł się przez miasteczko. Jak zwykle pochód jego przerywany był konsultacyami w pośród ulicy. Filuterni mieszkańcy znając dobroć konsyliarza, wybiegali naprzeciw niego, aby za wizytę nie płacić, doktór stawał i w rzadkich tylko razach zachodził opatrzyć słabego lub zapisać receptę, — najczęściej na wydartej kartce zapisał coś ołówkiem, dał radę ustną i szedł dalej.
Dnia tego, dlatego może właśnie, iż się doktór śpieszył, więcej klientów go zatrzymywało niż zwykle. Najprzód, na balkoniku drewnianym, stojąca z podwiązaną twarzą pani Pauze, zażądała, by do niej zaszedł.
Doktór wiedział, że tam stał Walek, ale chorej niepodobna było odmówić.
— Cóż to mojej pięknej pani? zapytał, wchodząc, co? buzia napuchła? hę?
Pani Pauze uśmiechnęła się, ale starając się utrzymać godność przyzwoitą gospodyni restauracyi pod Różą.
— Zawsze mój doktorze ta fluksya — ale proszęż usiąść.
— Nie mam czasu siedzieć? Fluksya! niech się pani nie irytuje.
— Mój doktorze, jak tu się nie gniewać i nie niecierpliwić, z temi sługami, gośćmi, z tysiącem różnych powodów.
— Pij, moja dobrodziejko, wodę sodową, limoniadę, ot i cała rada.
Chciał odchodzić, ale pani Pauze posunęła się ku niemu z cichym szeptem:
— Doktór wie, że u mnie on stoi?
— Kto?
— A pan Luziński.
— Mnie co do tego?
— Zlitowałam się nad biednym chłopcem, ale to jest bałamut.
— Tak sądzę, rzekł obojętnie Mylius. Niech pani pije wodę sodową.
Wdowa napróżno chciała go na rozmowę wyciągnąć, poszedł.
O trzy kroki, na progu, oczekiwał pan Jan Baptysta Gorconi, właściciel cukierni, w białym fartuchu, z żołądkiem, który wszelką ideę choroby zdawał się odpychać. Różowe policzki, oko wesołe, znamionowały najwspanialszą wegetacyę mięsa ludzkiego, jaką wymarzyć było można, przecież i to był pacyent. Za zbliżeniem się lekarza, odkrył z pod fartucha zawiązaną rękę, fatalnie przeciętą ostrem narzędziem. Doktór rozwinął i pokiwał głową.
— Zalepić dyachilum i spać spokojnie, rana na pół zgojona, krew błogosławiona.
Cukiernik westchnął.
— Gdyby pan konsyliarz przyjął szklankę limoniady.
— A no, dobrze, jeźli ci to zrobi przyjemność.
W istocie grzeczny Gorconi nie dla limoniady prosił Myliusa, chciał się rozgadać z nim. Podał ją na tacy sam z gracyą i ruchem, w którym Włochy czuć było.
— Cóś u nas w miasteczku zanosi się na wielkie zmiany! rzekł.
— Na jakie?
— A no — apteka sprzedana temu Krezusowi, nieznanemu. Skalscy się wynoszą na wieś. Jakieś barony kręcą się tu i około Turowa, widocznie się coś knuje.
— Mój Gorconi, rzekł doktór — to najpewniej, że ci się knuje jaka cukrowa kolacya i piramida. Bywaj zdrów.
Zawiedziony cukiernik, mimo to, odprowadził doktora w ganek, salutując białą szlafmycą.
Ale zaledwie pośpieszniej idący Mylius postąpił nieco dalej, usłyszał przed sobą znany głos kupca, Mordka Szpetnego.
— Przepraszam pana konsyliarza, ale u mojej żony jest febra od dziesięć dni, jemu zamawiali, a nie można odpędzić, gdyby pan konsyliarz raczył...
Skłonił się.
— Dziesięć dni! zawołał Mylius i dajecie febrę babom zamawiać, nie radząc się lekarza?
— Proszę pana konsyliarza, febra to jest taka choroba, czasem bez lekarstwa idzie precz, a czasem...
— Chorego prowadzi na cmentarz.
Doktór wszedł do pani Mordkowej. Szpetny już rozpoczynał także rozmowę osnutą w ten sposób, żeby z doktora coś dobyć, gdy oko lekarza padło wypadkiem na ulicę, zapisał spiesznie chininę, urwał rozpoczęte badanie i wybiegł.
Przodem szła właśnie, ze swoją teczką pod pachą, panna Apolonia, na lekcye, z cygaretką w ustach. Mylius obejrzał się i tak obrachował z krokami, że ją bardzo wprędce napędził. Ale gdy już miał dać: dzień dobry, porwał go jakiś strach, niepewność i zwolnił kroku. Panienka obejrzała się szczęściem i uśmiechnęła, stanęła nieco aby się zrównać z Myliusem, co on za najwyższe szczęście uważał i sama go zaczepiła.
— Jak się pan ma?
— Czy możesz pani doktora pytać jak się ma! ba! musi się mieć dobrze, ażeby drugich trzymać. A pani?
— Ja nie mam czasu chorować, odpowiedziała panna. Gdybym na dwa tygodnie tylko zapadła, lekcye bym straciła i chyba by mnie wzięły siostry miłosierdzia.
Doktór zbliżył się.
— Jakto? spytał, czyż przy takiej pracy ciężkiej, wytrwałej, życiu oszczędnem, skromności ubrania, nic pani, nawet na wypadek nieszczęścia — na ową czarną godzinę nie zebrałaś?
— Jakże było zebrać! kiedy to co się zarabia, ledwie na najbiedniejsze starczy życie. W ogólności zarobkowanie kobiece zawsze jest mniej korzystne; płacą nam co łaska, a życie kobiety tańsze nie jest od waszego.
Westchnęła.
— O! na dziś, panie, nie narzekam, ale pomyślawszy czasem, że przyjdzie słabość, niemoc, na umysł ciężkość wieku, w palcach jaka choroba, porywa strach. Nieznam nic okropniejszego od szpitala.
— Pani go łatwo unikniesz, pospiesznie z rozjaśnioną twarzą, zawołał doktór. Znajdziesz z łatwością zacnego człowieka, dom, rodzinę.
— A! panie! uboga, mogłabym znaleźć tylko tak ubogiego jak ja sama, temu nie chciałabym być ciężarem, bogaty mnie nie zechce. Nie godzi się skazanym jak ja na celibat i samotność, pokazywać tych przysmaków, przeznaczonych dla szczęśliwych.
— Pani mylisz się — odparł doktór, zbliżając się ku niej i biorąc ją za rękę; a wpatrując się z pod zwisłych brwi, poczciwemi swemi, choć nie ładnemi oczyma, w piękne dziewczę: — mylisz się! iluż to ludzi majętnych, bardzo... bardzo byłoby szczęśliwych, gdybyś do nich tę rączkę wyciągnąć raczyła.
Pannę Apolonią uderzył dźwięk niezwyczajny tego głosu, podniosła wejrzenie i mocno się zarumieniła.
— No! no! doktorze, nie żartuj ze swych pacyentów.
— Nie żartuję — odparł Mylius.
Ale tego, ktoby pani pragnął jak najwyższego szczęścia dla siebie, pani byś niechciała!
— Jakże to pan wiesz? zapytała, bardzo dziwnym, drżącym głosem, nauczycielka.
— Wnoszę z tego, że gdy pani przechodzisz około dworku inżyniera, uśmiechają się oczy, widać przez nie bijące serce i nóżki same stają naprzeciw okienka.
Panna Apolonia stanęła, zmięszała się, ale położyła rękę na szerokiej dłoni doktora i wprędce odzyskując panowanie nad sobą — odezwała się:
— Na co pan to mówisz? nie wyprę się, miły mi ten człowiek, ale on właśnie należy do ludzi, którychbym rękę odepchnęła, bo by była ofiarą. On ubogi, ja uboga, on zamyka serce, ja memu bić nie pozwalam, bo oboje nie mamy przyszłości. Dodaj pan, że ja... ja mam rodzinę ubogą, którą wspierać muszę pracą, on także, a więc, choć staję przed dworkiem, nie wnijdzie tam nawet westchnienie moje.
Przed tobą, doktorze, dodała — jestem szczerą, znam twą szlachetną duszę, o zło mnie nie posądzisz boś sam dobry.
Na cóż bym się zapierać miała przyjaźni, współczucia dla takiego człowieka jak Szurma. Alem ja już nie dziecię, by marzyć.
Doktorowi łza zakręciła się w oku.
— Posłuchaj mnie pani, rzekł, powiem ci to, czegobym nie powinien mówić, ale sumienie każe.
Uderza mnie w bardzo rozsądnem i bardzo szlachetnem oświadczeniu pani, jedno, cecha wieku! Dawniej miłość wierzyła w Opatrzność, kochano się tak, że choć by głowy jutro nie było gdzie złożyć, łączyło się ludzi dwoje, wierząc w to, że uczucie dokazuje cudów i że Bóg łaskaw na poczciwe dzieci. Dziś nawet miłość poczciwa, zacna jak wasza — zaczyna od rachuby i zrzeka się szczęścia z obawy o chleb.
Pani tego wyrzutu nie robię, ale on...
— Jesteśmy rozumniejsi, rzekła, to pewna, ostrożniejsi, chłodniejsi, ale posłuchaj mnie jeszcze i nie obwiniaj szlachetnego człowieka. On, jak ja, ma rodzinę, ma stare siwe głowy, którym nie chce dać spocząć na szpitalnej poduszce, rachuje, ale nie dla siebie, rachuje dla nich, a przed taką rachubą należy skłonić głowę.
Doktór schylił w milczeniu głowę w istocie.
— Biedne istoty! rzekł — biedne istoty, nie wiesz pani, jak mnie wasz los obchodzi. Właśnie idę do Szurmy.
Był tak wzruszony, że mówić nie mógł, schwycił jej rękę, ucałował i odszedł żywo, jakby uciekał.
Obawiał się samego siebie, wleciał do dworku inżyniera, uderzywszy się silnie o uszak głową.
Szurma siedział nad robotą z twarzą wypogodzoną, z czołem jasnem, wstał na widok niespodziewanego gościa i podał mu obie ręce.
W tej chwili jak cień pod oknem przesunęła się Apolonia, wejrzenia ich się spotkały. Szurma drgnął niepostrzeżenie.
— Siadaj, kochany doktorze.
— Nie — nie, lękam się zabierać ci czasu — dwa słowa.
Począł się namyślać, w istocie dopiero plan jakiś osnuwał i z okiem wyjaśnionem rzekł po chwili:
— Przyszedłem was prosić o robotę.
— O robotę? jaką? zapytał Szurma.
— Oto potrzeba mi do moich sprawozdań medycznych, doskonałej (zająknął się) mappy topograficznej powiatu, ze wszelkiemi możliwemi szczegółami, czy to rzecz trudna?
— I trudna i kosztowna, jeśli to ma być rzeczywiście dobra karta topograficzna. Nie mamy podobnej gotowej, są częściowe pomiary, na różną skalę, te należałoby zjednoczyć, dopełnić, robota ogromna, jak mówiłem kosztowna.
— Kosztowna? ale cóżby to mogło kosztować?
— Tu trudno nawet przybliżenie oznaczyć — zawołał Szurma, zawsze rzecz i długa i nie łatwa i oszczędnie robiąc, może wymagać tysięcy.
— Tysięcy? ile?
— No, pięć, może do dziesięciu tysięcy.
— Liczmy piętnaście, rzekł doktór, nawet dwadzieścia.
— Ale — przerwał Szurma, któż by na to chciał łożyć?
Doktór trochę się zakłopotał. — To rzecz po części towarzystwa lekarskiego, no i ja bym się coś przyłożył. Ale — dodał, potrzeba mi tego prędko.
— Jak prędko? spytał Szurma.
— No — jak można najprędzej, bo...
— Bo co? zapytał Szurma trochę zdziwiony.
— Bo, miałbym potem inną dla pana nie mniej ważną robotę, kartę hydrograficzną całego obwodu tego, poprzerzynanego strumieniami, błotami.
Inżynier, niedowierzająco poglądał na doktora.
— Prawdziwie, rzekł, spadłeś mi pan jak z nieba, uszom mi się niechce wierzyć. Tyle roboty na raz, gdy właśnie zdawało mi się, że jej zabraknie. A jakiż cię to anioł stróż przyniósł do mnie?
Mylius zrobił minę rubaszną.
— A gdzież, do kogo miałem pójść?!
No — podejmiesz się?
— Ale z największą chęcią, z wdzięcznością.
— Z jaką? za co? że ty mi łaskę robisz? toćbym musiał nieznajomego sprowadzać z Warszawy i powierzyć to w ręce może mniej sumienne, gdy właśnie idzie o dokładność.
Szurma uderzył się w czoło.
— Pokazuje się, że nigdy wątpić nie trzeba, i nigdy rozpaczać...
Są cuda!
— Jakie cuda! jest to, że praca uczciwa prędzej lub później, znajduje uznanie — jest-to i nic więcej.
Szurma słuchał i ruszał ramionami.
— Mój konsyliarzu, powtórz że mi to coś mówił!
— Z waćpana sceptyk widzę, niepoprawiony, powtórzę więc, że we dwa lata dam panu zarobić dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy.
Szurma się porwał z siedzenia.
— To bardzo ładne, rzekł, ale jeśli żartujecie, gotuje mi się przebudzenie bardzo gorzkie.
— Ja robię umowę zaraz na piśmie.
Inżynier zamilkł, zadumał się, lice mu się rozjaśniło powoli i natychmiast ochmurzać znowu zaczęło.
— Pozwól spytać — jeśli to nie będzie nieprzyzwoitością, masz pan rodzinę?
— Zostało z niej niewiele, odparł Szurma — rodzina moja była ubogą, jestem syn rzemieślnika, wybiłem się o własnych siłach.
— Pomagasz więc rodzinie?
Zapytanie to zdawało się dziwić inżyniera.
— Nie, bo ona niepotrzebuje pomocy mojej — ubodzy są, ale nawykli do swego stanu, a jeźli pragną czego, to żebym ja potrafił wyjść na człowieka.
— Zdaje mi się, że z zupełnem prawem nazwać się nim możesz — odezwał się doktór.
— Nie, zawołał z wyrazem energicznym młody człowiek — nie! Im z niższego wyszedłem stanowiska, tem wyżej mi się dźwignąć potrzeba. Czuję w sobie siły do tego, ale mi środków brakło. Ta praca właśnie może mi ich dostarczyć. Pojadę do Paryża, do Londynu, będę się uczył, pracował i wsławię jakim świetnym wynalazkiem.
Mylius patrzał nań zdziwiony.
— Tego ci tylko potrzeba?
— Tylko tego, odparł Szurma z zapałem, nic więcej — poświęcę wszystko, ale pokażę światu, że syn ubogiego rzemieślnika, potrafi tam dojść, gdzie zgrzybiała ta arystokracya po złotych wspinając się drabinach, nie dolezie. Gdybym geniuszu nie miał, stworzę go w sobie pracą.
Mylius westchnął.
— Jest-to piękny plan — rzekł, bardzo piękny plan, ale — kochany panie, są rzeczy może piękniejsze na świecie, to uczciwy, cichy żywot pracy w gniazdku przez nią usłanem.
Szurma z wyrazem zdziwienia spojrzał na doktora.
— Sielanka jakaś? spytał.
To nie jest wiek sielanek, doktorze, ani wiek elegii — ale epopei i dramatu. Tylko epos kuje się z żelaza, dramat bucha parą, a w wojnie tej padają ofiar tysiące z głodu, przy przekopie Suezu, wysadzonych w powietrze kotłem pary, zgniecionych wozami na szynach. Ale wielkie rzeczy gotują się światu nowemu, na który my (uderzył się w piersi), my wojujem i pracujem.
— A! — zawołał Mylius, rozumiem, tylko nie widzę gdzie jest szczęście?
— W urzeczywistnieniu idei wielkiej.
— A życie? rodzina? serce?
— Życie, serce, rodzina! — rzekł Szurma z okiem wlepionem w ziemię, idą na ofiarę.
— Nie umiem jeszcze rozwiązać, czy to bohaterstwo, któremu trzeba przyklasnąć, czy w nowej postaci egoizm. Ale, ponieważ mówimy o tem, dodał, pozwól mi pobawić się w przypuszczenie. Więc tak naprzykład, ktoś jak wy, kocha się, jest kochany.
Inżynier brwi zmarszczył.
— Kochany doktorze, rzekł, wpadasz w fizyologią.
— Sprawa serca.
— Nie, temperamentu! — zawołał Szurma.
— Jakto? w serce nie wierzysz...
Szurma zadrżał i cicho dodał:
— Zaprzeć się go muszę, wszystko dla idei.
— Serce jedno i dwoje i cudze serce i szczęście cudze...
— Szczęście, przerwał ironicznie inżynier, cóż to? chwila!... idea jest nieśmiertelną.
— Tak, dopóki druga ją nie obali.
— Gruzy będą nieśmiertelne, bo tamtej za podstawę posłużą.
Na tem skończyła się rozmowa, doktór posmutniał.
— Bawmy się w przypuszczenia, rzekł, a gdyby znalazła się kobieta majętna, niezależna?
— Ale mój doktorze, cóż bo ci dziś z temi kobietami?! kobieta milionowa jest nieszczęściem i chorobą dla człowieka czynu i idei, bo ona go odrywa, ona go osłabia, ona go przywiązuje do siebie, gdy żyć powinien tylko dla... idei.
— Ty znów dziś z ideą wojujesz...
— Kobiety, miłoście, szczęścia są dla ptaszków, co gniazda ścielą z puchu, orły gniazd nie mają, a orlice samotne im skałach hodują niemowlęta. Wolno tym co mają imiona, którzy mają przeszłość, delektować się szczęściem, nam siewaczom przyszłości, nie.
— Któż wy jesteście?
— Jeśli imienia nie wiecie, spytajcie się echa wieku, ono wam powie nasze imię Demos...
Mylius wstał z kanapy, zapał Szurmy nietylko że mu się nie udzielił, ale zdawał się na nim przykre czynić wrażenie, jakby omylonej rachuby.
— No, ale wracając do rzeczy, zapytał inżynier, umowa nasza?
— Nasza umowa, rzekł zakłopotany doktór, tak! umowa! Widzicie zależną jest jeszcze od tych, z którymi wspólnie koszta poniosę, więc napiszę i wkrótce dam wam znać o tem.
Ton i sposób traktowania sprawy tak były zmienione, iż Szurma nie mógł tego nie uczuć, a pojąć nie umiał, co tę metamorfozę spowodowało. Nie mógł jej przypisać przekonaniom doktora, gdyż znał je dobrze, niewiedział co go tak nagle ostudziło.
— Ale przynajmniej dajecie mi słowo, że robota, jeźli przyjdzie do skutku, mnie nie minie i komu innemu daną nie będzie?
— O! na to! — uśmiechając się odpowiedział lekarz, na to słowo daję i ręczę wam, że wszelkich starań dołożę, aby usłużyć tak zacnemu człowiekowi.
To mówiąc, pożegnał go Mylius i z głową ciężka wyszedł z dworku na ulicę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.