Dzieci wieku/Tom III/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Po kilku dniach spędzonych w miasteczku, na leżeniu i rozmyślaniu, przechadzkach, rozmowach, a nawet próbach, czy poetyczna wena nie popłynie, Walek szpiegowany napróżno przez zawsze cierpiącą na fluksyę panią Pauze, jednego białego dnia zniknął.
Dziewczynka z chaty owej nad groblą około młyna, która go znała z widzenia, spostrzegła, że się wysunął za miasto. W istocie wyszedł dla niepoznaki pieszo, w karczmie na trakcie najął wcale niepocieszną furkę i zbliżywszy się do Bożej Wólki, furmana odprawił, gdyż miłość własna przyszłego wielkiego człowieka, niedozwalała mu na sianem wysłanym wozie zajechać przed dwór zawsze pełen gości, wolał z poetyczną fantazyą przyjść niby pieszo.
Najosobliwszym trafem, na ten raz u pana Bogusława nie znalazł prawie gości i mało co rezydentów, gdyż główny korpus tej armii na kilkodniowe wyruszył polowanie. Bogunio został sam i pracował, (jak mu się zdawało), nad poematem swym Nero.
Nieszczęśliwe to było dzieło, które zawsze w chwilach natchnienia, któś przerywał, natchnienie potem nie wracało i zostawał papier biały, pełen najpiękniejszych nadziei, którym profani fajki zapalali. Tym razem Bogunio napisał był dwadzieścia pięć wierszy, obiecując sobie rymy niektóre później do nich dosztukować. Zmęczony był pracą, znudzony już samotnością i powitał towarzysza po Muzie z wielką uprzejmością.
— Wiesz, rzekł, jest tu baron, ale incognito, jak najściślejsze incognito, podobno nawet miał po ciebie posyłać. W nocy przybędzie tu ktoś dla narady. Bardzo się dobrze stało, że przeczuciem wiedziony przybyłeś. Baron jest na górze, nie wychodzi nigdzie, rozmów się tam z nim.
Walek pośpieszył. Baron go przyjął zdziwiony, ale dosyć rad przybyciu.
— Miałem właśnie posyłać po pana.
— Czy jest co nowego? — spytał Luziński.
— Nie wiem, Mamert przyjdzie tu pieszo, gdy noc zapadnie, zdaje się, że coś ważnego być musi.
— Nic dobrego? — spytał Walek.
— Być może, iż co niepomyślnego, chociaż szczegółów nie wiem. To pewna, że ktoś, jakiś wpływ tajemny, niezrozumiały, szyki nam mięsza. Coś musiano donieść do Turowa, obudzić uwagę, bo Klaudzyński jest przestraszony.
— Ale któż? co?
— Nie wiem.
— Czy pan masz zupełną wiarę w panu Mamercie?
Baron ruszył głową.
— Powinienbym ją mieć.
— Czy nie lepiejby było zobaczyć się pannami i od nich samych coś się dowiedzieć?
— A! zapewne, zawołał baron, ale jak! uchowaj Boże podpatrzenia, zrodziłyby się ztąd nowe trudności.
— Ja idę, pomówię z gospodarzem.
Walek zbiegł szybko, gorączka i niecierpliwość osiągnięcia celu, dodawały mu odwagi, którą się zwykle nie odznaczał.
— Słuchaj Boguniu, szepnął gospodarzowi, wszak bywasz u krewnych w Turowie?
— O! bardzo rzadko!
— Nie masz uczciwego pretekstu dostać się tam na chwilę?
— No, poszukałbym, o co idzie?
— Idzie o to, abym ja w jakikolwiek sposób mógł pięć minut pomówić z hrabianką Izą.
Bogunio wąsa potargał.
— Przypuściwszy, rzekł, że tam dojadę, kwestya czy do Izy mnie dopuszczą i czy znajdę zręczność jej co powiedzieć. No! ale gdzieżbyś się widział?
— O! stara sztuka! — zawołał Walek, przebiorę się za chłopa i mogę podejść pod altanę, nikt tam pannom nie zabrania siedzieć.
— Ale jak Luis, albo du Val złapią! — zawołał Bogunio, będzie źle.
Walek trochę ostygł.
— Co tu począć?
— Czekaj, pojadę konno do Luisa, może mi się uda.
Bogunio był serdecznie poczciwy chłopiec, jął się zaraz wykonania, klasnął aby mu podano konia, a że w stajniach był daleko większy porządek niż we dworze, silny Tamar wyszedł w kwadrans okulbaczony. Bogunio był jeździec jakich mało, spiął go, puścił i znikł.
Do Turowa nawet na około jadąc, było niespełna pół godziny drogi, zwłaszcza na Tamarze, który biegał jak prawdziwy arab.
Luis siedział z cygarem w ganku smutny i poziewający, gdy mu się ukazał tuman kurzu, potem siwek i Bogunio.
Zmarszczyło się hrabiątko.
Kuzyn stanął przed gankiem na zasapanym koniu.
— Chciałem ci pokazać, rzekł, jak to biega, niezsiadam i wracam do Wólki.
Luis był grzeczny czasem.
— No, ale niechże się koń wysapie.
Bogunio poklepał go po pod grzywą.
— Są u ciebie goście? — spytał Luis.
— Nie, nie ma nikogo i ja za parę godzin wyjeżdżam na polowanie, ale będąc na grobli, dobiegłem tu powiedzieć ci dzień dobry.
Z okien pałacowego skrzydła, wypadkiem ukazała się twarz Izy, Bogunio się ukłonił grzecznie. Byłby podjechał, nie obudzając żadnego podejrzenia, ale kląby kwiatów i baryerki niedozwolały przystępu do okien.
— Pokażę ci, zawołał po chwili namysłu, jak mój Tamar skacze!
To mówiąc, wypuścił konia ku skrzydłu, spiął, przesadził kląb jeden, trochę kwiatów nałamał, skoczył przez baryerę i znalazł się pod oknami kuzynek, które obie już wyglądały.
Luis trochę niespokojny i podejrzliwy, miał podbiedz tu pod pozorem pochwalenia konia i bliższego przypatrzenia mu się, gdy głos matki dał się słyszeć z górnego piętra pałacu. Luis musiał być posłusznym. Bogunio w chwili objął okiem cały dziedziniec, nie było nikogo, szepnął do Izy:
— Jutro rano, pod altaną, chłop chce pomówić z tobą.
I natychmiast głośno zaczął Tamara chwalić, śmiać się. Iza się zarumieniła, dopomogła mu nieco przymuszonym śmiechem; nareszcie on zoczywszy Luisa, poskoczył pożegnawszy ją, ku niemu.
— Jakto? nawet nie zsiadasz z konia? — zapytał Luis przypatrując się siwemu, co ci tak pilno, przyjechałeś jak po ogień?
— Muszę natychmiast ruszyć z domu, odpowiedział Bogunio, chciałem ci tylko pokazać Tamara i powiedzieć dzień dobry.
— I trochę kwiatków wyłamać! — rozśmiało się hrabiątko.
— Panny mi to przebaczą, ręczę.
— Pewnie, rzekł śmiejąc się Luis, jeźli im jaką dobrą przywiozłeś wiadomość.
Na te słowa wymówione szydersko, Bogunio się serdecznie rozśmiał.
— Pannom? wiadomość! o czem? zapytał nic nie okazując po sobie.
— A no, ja naturalnie o tem wiedzieć nie mogę, mówił Luis, może o jakich pretendentach, o których marzą, jak zwyczajnie stare panny.
— Byłbym złym do takiej sprawy pośrednikiem, odparł zimno Bogusław, bo nie ma niezręczniejszego nade mnie człowieka, do tego rodzaju interesów. Własnych nigdy poprowadzić nie umiałem.
— To nic nie dowodzi, cudze potrafisz najdoskonalej, za to ręczę, mówił Luis.
— No, do widzenia.
— Do widzenia!
Skłonili się grzecznie, a gdy wejrzenia się ich spotkały, żaden nie wyczytał w przeciwniku badanej tajemnicy. Poczciwy Bogunio zdawał się zupełnie spokojny, a don Luis miał minę, że żartował tylko i słówko na domysł rzucił:
Być to mogło i mogło też być przeciwnie!
Tamar puścił się w galop z jeźdzcem zamyślonym.
Ani baron, ani Luziński nie chcieli oczom wierzyć gdy powrócił.
— Jakto? nie byłeś w Turowie? — spytał Helmold.
— Owszem, jadę ztamtąd, odparł Bogunio, ale nie będę wam cedził przez zęby, że niedobrą przywożę wiadomość.
— No cóż takiego? co takiego? — zapytali oba.
— Pannie Izie miałem wprawdzie zręczność szepnąć, że jutro pod altaną będzie chłop, dla pomówienia z nią, ale ten niezdarny Luis, który się był na chwileczkę oddalił, rzucił mi bez ceremonii w ucho domysłem, iż musiałem przybyć w poselstwie do panien od ich konkurentów. Z tego wnoszę, że się już czegoś domyślają.
Dwaj panowie spojrzeli po sobie.
— Gdyby się domyślali, rzekł Walek, toby woleli nie mówić, a złapać.
— Ba! ba! wolą odstraszyć, niż robić awanturę, odpowiedział Bogunio. Ja ich znam, coś niedobrego być musi.
— Ale zkądże? jak? panny się zdradzić nie mogły! Któżby doniósł? kto był? kto na tę myśl naprowadził?
Trudno było odgadnąć, a nawet zgadywać, Bogunio mało co wiedział z tego co się w Turowie działo. Całą nadzieję pokładano w panu Mamercie, który nocą miał przybyć dla widzenia się z temi panami.
Pan Mamert Klaudzyński mimo iż zdawał się pozyskanym sprawie hrabianek i ich improwizowanych konkurentów, lękał się cienia podejrzenia, któreby go na zemstę hrabiny i du Vala wystawiło. Z baronem komunikował się z nadzwyczajną ostrożnością i rzadko. Kartki, któremi z sobą korespondowali patryarchalnym sposobem, ze starych romansów zapożyczonym, kładły się w dziuplę dębu, który stał nad grobelką między zwierzyńcem a ogrodem. Jedna z takich, zmienionym charakterem pisanych, oznajmywała właśnie, iż w nocy pan Mamert stawi się dla rozmowy pilnej u furtki ogrodu w Bożej Wólce.
Reszta dnia przeszła bardzo cicho, gospodarz polecił, aby ludzie zwracali baczną uwagę na to, czy kto z Turowa pod pozorem jakiego interesu się nie wśliznie i aby mu zaraz o tem doniesiono. Do wieczora wszakże nie pokazał się nikt, a dawno przed umówioną godziną znajdowali się już u furty i baron Helmold i Luziński. Oba milczący musieli obrać sobie stanowisko w kątku zacienionym, gdyż jak na złość, księżyc w pełni świecił jasno i jak we dnie było widno.
Niecierpliwość już brała nie tyle galicyjskiego barona, co podraźnionego Walka, gdy wśród krzaków pokazał się przesuwający ostrożnie człowieczek, który tak dostał się do nich zręcznie, iż go promień księżyca nie musnął.
Pan Mamert miał na sobie ubiór niezwykły, a postać tak potrafił zmienić i wykoszlawić, iżby go z niej najlepszy przyjaciel nie był poznał.
Wszyscy trzej wsunęli się w gąszcz niewielką, a oczekujący opadli Klaudzyńskiego z niecierpliwością wielką, dopytując się, co słychać.
— Otóż źle słychać, zawołał stłumionym głosem Mamert, jest rzeczą pewną, że ktoś zwietrzył i wydał nas. Gdy mówię nas, nie tycze się to mnie, ale panów, bo zdaje się, że o mnie jeszcze nikt nie wie.
Wczoraj rano zawołano mnie do pokoju hrabiny, zastałem tam du Vala, oboje widocznie bardzo niespokojnych. Niepotrzebuję dodawać, że we mnie dotąd mają ufność nieograniczoną. Wszedłszy, postrzegłem zaraz, iż zakłopotani są i nie pewni co poczną. Hrabina poczęła od tego, że wierzy w moje stałe przywiązanie do rodziny, której od tak dawna służę i że potrafi mi być wdzięczną, jeźli zechcę dać dowody mojego dla niej poświęcenia. Naturalnie, oświadczyłem, że na posługi gotów jestem. Naówczas du Val i hrabina, nie wymieniając źródła, oświadczyli mi, iż wiedzą z pewnością, że panny umyśliły uczynić zuchwały krok dla uwolnienia się i ucieczki z Turowa. Zapytałem z kim? wymieniono mi pana barona.
— A! mnie wymienili!
— Tak, jest, mówił dalej Mamert — znać więcej nie są pewni. Dodali, iż posądzają pana Bogusława, że do intrygi czynnie dopomagać zechce i polecili mi skrytą straż do koła dworu urządzić, tak, żeby ani z miasteczka, ani z poczty, żaden człowiek, żaden list nie przeszedł do panien, nie rozpatrzony wprzód i nie wybadany przez nich.
— Ale kto? kto mógł zdradzić? przerwał baron, powiedz.
— Nie podobna się ani domyśleć.
— Czy pannom czyniono wymówki, czy były sceny? spytał Luziński.
— Bynajmniej, nie dano im nic do zrozumienia, we dworze wszystko jak było, tylko niby straże stoją.
— Kto był o te czasy we dworze? dorzucił baron.
— Doktór Mylius tylko, zdaje się, że nikt więcej, ale z poczty przyszedł podejrzany mi list jakiś z miasteczka, nieznajomą pisany ręką.
— Cóż pan radzisz? spytał baron.
— Radzę na kilka dni przynajmniej, dla zmylenia ich, zupełnie się zachować cicho. Baron niech odjedzie do krewnych, a pan się pokazuj często w miasteczku.
Żądano podobno od doktora Myliusa, aby starego hrabiego kazał dla lepszego dozoru przewieść do miasta, a zdaje mi się, że doktór albo tego nie doradził, lub przynajmniej na to nie nalegał.
Mamert westchnął.
— Zlitujcie się panowie, ostrożności! nie można jej mieć nadto! Jeźli się przed czasem wyda rzecz runie wszystko.
Chwilę milczeli spiskowi.
— Jednakże mnie się zdaje, przerwał baron, iż pewne przygotowania poczynić by nie zawadziło?
— Chyba takie, z których by się nic domyślać nie można.
— Ja jutro rano przebrany mam być pod altaną, szepnął Luziński, potrzebuję pomówić z hrabianką Izą, ona wie o tem.
— Wie?! podchwycił przerażony Mamert; wie? już? jakim sposobem?
Gdy mu powiedziano o bytności Bogunia, stary lis zadumał się chmurno.
— Wszystko to nie dobre, rzekł, a jutrzejsza ranna rozmowa...
— Czy pan ją znajdujesz niebezpieczna? zapytał Walek.
— Wszystko teraz niebezpieczne, westchnął rządca. Za hrabianką z rana wyjdzie pewnie szpiegować służąca. Będą wiedzieli, że gadała z chłopem i...
Mamert pochwycił się za włosy.
— Jeźli mi pan nie radzisz iść?..
— Ja ani radzę, ani odradzam, ani wiem co począć, szepnął Klaudzyński, jedno tylko mówię — największej potrzeba ostrożności, bo i ja przepadnę i wszystkie projekta...
W ten sposób mniej więcej przeciągnęły się narady, nie mogąc do niczego doprowadzić, było rzeczą oczywistą, iż ktoś denuncyował konkurentów, szczególniej zaś barona.
Rządca po rozmowie tej, z której niepodobna było poznać jego usposobień, gdyż zdawał się dziwnie wahającym, a nadewszystko tchórzliwym, wymknął się nazad, a Walek wrócił do swojego pokoju namyślać się co począć. Iść czy nie jutro? jak postąpić?
Chodził po gościnnem swem mieszkaniu, gdy gospodarz, któremu te nieco awanturnicze knowania niezmiernie przypadały do smaku, sam osobiście przyniósł cały ubiór wieśniaczy, jak najstaranniej dobrany do wzrostu, nic w nim nie brakło począwszy od butów. do koszuli i kapelusza.
Luzińskiemu uśmiechała się też maskarada poetyczna, ale gdy sobie przypomniał du Vala, Luisa, gdy począł przypuszczać, że może być zasadzka, że ci panowie mogą się dopuścić na nim jakiego gwałtu, truchlał. Odwagi nie miał wcale, chyba tam, gdzie się bez niej obejść było można. Popatrzał na przyniesioną odzież, ścisnął gospodarza.
— Mój dobry Bogusławie, rzekł — dopiero teraz widzę całe zuchwalstwo mojego kroku. Klaudzyński zaręcza, że szpiegują nadzwyczajnie, a nuż... Czy nie pożyczyłbyś mi rewolwera?
— No! najchętniej — zawołał Bogunio — najchętniej: chociaż mam nadzieją, że do niego nie przyjdzie.
Luziński się zamyślił.
— I jeszcze mi jedna myśl przychodzi, dodał — najlepiej by było może pod altanę podjechać na koniu, bo nuż zaczną gonić.
Bogunio okrutnie, śmiać się zaczął, co Luzińskiego obraziło, mimo to, pocałował go gwałtem w czoło i począł śmiejąc się:
— Kochany Walku, ciebie Pan Bóg do tych rzeczy nie stworzył, ty możesz być bardzo odważnym za stolikiem, ale się wziąłeś do roboty, do której nie masz, lękam się — ani serca, ani głowy. Do tego potrzeba głupszego może, ale innego kalibru człowieka. Tu poetycki geniusz na nic. Przepraszam cię, nie gniewaj się, żal mi cię bardzo, będziesz się musiały dobrze wymęczyć! Ślepo idź za baronem, ten pewnie lepiej sobie rady dać potrafi.
Luzińskiego miłość własna zawsze draźliwa, nie dopuściła mu przyznać Boguniowi, że miał słuszność, chociaż czuł to sam może.
— No, — no, ofuknął się — nie troszcz się tak bardzo o mnie.
— I myślisz iść jutro na ranną schadzkę?
— Pójdę.
— Przyznam ci się, że nie bez obawy widzę cię na nią się puszczającego.
Luziński także nie był bez obawy, choć się do niej nie przyznawał, ale cofnąć się było niepodobna i okazać tchórzem w oczach kobiety.
Bogunio dostarczył mu rewolwera, gotów był nawet dać konia, ale gdy się okazało, że dla kolorytu należało go dosiąść oklep, a na wypadek pogoni galopować bez siodła, Luziński wolał się już własnym nogom powierzyć, będąc pewny, że koń zrzuci przy pierwszym silniejszym wybryku.
Nazajutrz, o trzeciej rano, bohater nasz już był przebudzony, a w godzinę potem począł wdziewać wieśniaczą odzież, która mimo wdzięku poetycznego na obrazkach, nie wydała mu się wcale ani wygodną, ani piękną. Koszula była niesłychanie gruba i robiła mu wrażenie szczotki na skórze, buty okazały się niepomiernie szerokie i strasznie ciężkie, na wypadek ucieczki zwłaszcza, kapelusz zapadał na oczy. W dodatku, gdy się przejrzał w zwierciadle, znalazł się wcale niepięknym i westchnął, myśląc, że hrabianka w tak niekorzystnem świetle go zobaczy.
Bądź co bądź iść było jednak potrzeba i wieśniak wysunął się znaną już sobie drogą. Ranek był mglisty i pochmurny, powietrze parne, strój ciężki, wędrówka trudna, a najmniejszy szelest trwożył biednego.
Przebycie płotu w zwierzyńcu, w nowym stroju, także trudniejszem się teraz okazało niż pierwszym razem. Naostatek spocony znalazł się na grobelce wiodącej ku parkowi i altanie. Zdaleka widać w niej było tylko okna zamknięte, ale do koła żywej duszy. Zbliżywszy się z bijącem sercem ku oknom dotąd jeszcze pozasuwanym żaluzyami, Walek wybrał sobie miejsce zakryte w krzakach, z którego altanę widać było i siadł, czekając, aż się niewieścia ukaże postać.
W takiem położeniu chwile stają się godzinami, wiekami godziny. Patrzał i patrzał na zielone żaluzye, które stały zamknięte. Tym czasem mgły zwolna podnosić się zaczęły, niebo osłaniać chmurami, a słońce kiedy niekiedy okazujące się z za obłoków, piekło jak w południe. Podniosło się już było dobrze nad horyzont; a od strony ogrodu nie było znaku życia. Walek sam nie wiedział już czy oczekiwać dłużej, czy powracać? Nie był pewnym, czy hrabianka przyjść zechce i będzie mogła bezpiecznie...
Wtem gdy tak rozmyślał nad istotnie przykrem położeniem swem, usłyszał szelest, spojrzał na okno, żaluzya zwolna odsunęła się, ale zamiast twarzyczki którą by był Luziński w niej rad zobaczyć, ujrzał ze zgrozą i trwogą wąsatą twarz du Vala, który stał w koszuli w otworzonem oknie, wyciągał się i przeraźliwie ziewał.
Zdawało się z ubrania tego, iż Francuz noc przepędził dla chłodu w altanie. Rozglądał się do koła oknem. Chociaż Luziński pewnym był prawie, że go zobaczyć nie może, przeląkł się wszakże i widząc, że już nie ma na co czekać, zabierał się do odwrotu. Nie był on jednak do wykonania łatwym, gdyż pomiędzy krzakami obrastającemi groblę były przerwy, a rowem iść i mokro było i trudno drzeć się przez gąszcze.
Du Val, jakby na złość, stanąwszy twarzą do grobli, nie ruszał się, rękami wziął się w boki i myślał zapewne o niebieskich migdałach, gdyż głowę zwiesił i stał jak słup. Potem począł świstać jakąś piosnkę, potem siadł sobie w krześle pod oknem i zdawało się, że tak pozostanie może przez pół dnia, gdyż widocznie nic pilnego do roboty nie miał.
Luziński klął własne zuchwalstwo, ale co było począć? siedział obawiając się nawet ruszyć, gdyż był tak blizko altany, że najmniejszy szelest mógł go zdradzić.
Miał tylko zręczność wystudyowania rysów fizyognomii Francuza, który był jeszcze bardzo przystojny i wyglądał marsowo, barczysto, silnie.
Gdy go tak oczyma śledził, du Val wysunął się z okna, zdało się, że ktoś go odwołał, niedosłyszanej rozmowy szmer doszedł do uszów Walka, Francuz zaczął się śmiać, potem nie zupełnie otworzone okno, szeroko rozwarł i wprowadził w nie hrabiankę Izę.
Miał już na sobie ranny jakiś przyodziewek, narzucony na prędce.
Iza stanęła w oknie, popatrzała na groblę uśmiechając się, zagadała coś do Francuza i z prawdziwie niewieściem zuchwalstwem, mówiąc do niego, schylona, wydobyła chusteczkę i strząsnęła ją za oknem, biały bilecik wypadł widocznie na gościniec. Luzińskiemu zrobiło się zimno — a nuż go ten diabeł Francuz zobaczy? Byle się nieco wychylił, musiał go dojrzeć, bo kartka padła na szarą ziemię, dość daleko od muru i bardzo widoczną była; niestety! — Luziński już nie mógł odejść, póki by jej nie zabrał, ale jak się tu było zbliżyć? Hrabianka Iza zagadywała du Vala nadzwyczaj zręcznie, potem przymknęła na pół żaluzye i mówiąc z nim, od okna odeszła.
Była to jedyna chwila do podniesienia kartki i Walek choć drżał jak w febrze, wysunąć się musiał na gościniec, dopadł do papierka, schował go, a potem żywym krokiem ku Bożej Wólce uchodzić zaczął. Obejrzawszy się, postrzegł, że go hrabianka zobaczyła i nieznacznie się uśmiechnęła, ale w tej samej chwili ujrzał go też du Val i domyśliwszy się znać czegoś, pożegnał głową Izę, a sam puścił się natychmiast z altany przez furtę na drogę. Nim pogoń usłyszał za sobą Luziński, poczuł ją i żywo zaczął uciekać. Hrabianka z okna chustką dawała mu znaki, by co najżywiej uchodził. Już też i z ogrodowej furty ukazał się Francuz, krzycząc na chłopa, aby się zatrzymał. Ale chłop mimo ciężkich butów, zmykał co siły. Du Val puścił się za nim.
Szczęściem dla Luzińskiego droga się skręcała, tak, że Francuz go z oczów stracił, a strwożony Walek natychmiast rzucił się w bok i znikł w olszowych gąszczach. Miał tam po kostki błota, ale był stosunkowo bezpiecznym.
Hrabianka Iza poczęła oknem, śmiejąc się do rozpuku, wołać na du Vala:
— Co pan robisz? co się panu stało? quelle mouche vous pique?
Francuz stanął, bo nie miał już nadziei dopędzenia, Iza udawała obojętną i zdziwioną, aż do śmiechu.
— Panie du Val! czy pan myślisz, że to był złodziej co kradł z sadu owoce? kto to był? czy pan go widziałeś? dla czego pan popędziłeś za nim?
Ale Francuz stał nie odpowiadając nic, głową potrząsał tylko i ramionami ruszał; bolało go, że nie zrobiwszy nic, naraził się na śmieszność. Śmiech panny Izy niezmiernie go gniewał. Domyślał się, że coś zaszło, że był na tropie jakiejś intrygi, która mu się z rąk wyślizgnęła, powrócił podraźniony, hrabianka szydziła niemiłosiernie.
— A! prawdziwie, wołała przez okno, nie mogę się wstrzymać od śmiechu! Co pan myślałeś? Biedny chłopak, widząc że gonią, instynktowo począł uciekać. A! que vous étiez donc drôle, Monsieur du Val! na co go było gonić, wszak to przecie droga publiczna, którą wszystkim jeździć wolno.
Du Val zamilkł, ale dał sobie słowo, że na drugi raz ostrożniejszym będzie.
Luziński, gdy się uciszyło, przesiedziawszy w błocie chwilę, począł się przedzierać nazad ku zwierzyńcowi. Szczęściem tu, na strwożonego rozbitka, oczekiwał litościwy Bogunio, przewidując, iż może być mu potrzebnym i w istocie dodał sobą otuchy, a znając lepiej miejscowość, przeprowadził go niepostrzeżonym do dworu, gdzie natychmiast suknie chłopskie pod klucz zostały schowane.
Luziński nie miał czasu jeszcze przeczytać kartki, o której nawet przyjacielowi nie chciał wspominać; wyznał mu tylko, jak zamiast hrabianki spotkał w oknie du Vala, że Iza później nadeszła, że się mężnie zbliżył i ścigany przez Francuza uchodzić musiał.
Bogunio z tej całej przygody był nadzwyczaj szczęśliwy, ręce zacierał, śmiał się, krzyczał, śpiewał i dziękował nawet Luzińskiemu, że go w tak zabawną sprawę wmięszał.
Jeszcze się byli nie nagadali, o tem, gdy już w dziedzińcu zaturkotało. Bogunio wyjrzał, zobaczył na bryczce du Vala z Luisem, szybko otworzył drzwi i szepnął słudze zaufanemu, aby im powiedział, że we dworze nie ma nikogo, oprócz pana, który śpi.
Niezmiernie sprytny i doskonały komedyant, prawa ręka gospodarza, Tomek, wyszedł na ganek, wdziewając surdut, który naumyślnie zrzucił, i ziewając przeraźliwie.
Luis stał na schodkach.
— Kto u was jest? spytał.
— Jakto, proszę hrabiego?
— Są goście?
— Nie, wszyscy na polowaniu, proszę hrabiego... pan także jeździł wczoraj, ale powrócił i śpi. Nie kazał się budzić, bo bardzo zmęczony.
Przybyli spojrzeli po sobie.
— Baron dawno odjechał? spytał Luis.
— Jaki baron, proszę hrabiego? począł Tomek, udając przedziwnie, że nie rozumie.
— Baron! baron Galicyanin!
— Dalibóg, niepamiętam już kiedy!
— A wczoraj był tu kto?
— Wczoraj, jaśnie panie? powtórzył Tomek namyślając się, — a tak! był Szloma Mazurek, był Jonasz Atłas i pan Bondarzewski.
— Więcej nikogo?
— Ale o kogoż jaśnie pan chce się dowiedzieć? spytał Tomek.
— Dziwna rzecz, żeby u was były takie pustki!
— A no, to prawda, proszę jaśnie pana, ale pan temi dniami pisze.
Luis ruszył ramionami.
— Więc pan śpi! o której wstaje?
— Pan wstaje różnie, czasem o trzeciej w nocy, a niekiedy o południu, nasz pan, proszę hrabiego, już taką ma nieregularną naturę.
Du Val odezwał się po francuzku:
— Albo z nas żartują, albo nie ma nic; możeby za pieniądze gadał.
Luis pomyślał, dobył rubla i dał Tomkowi, który z ukłonem schował go co najprędzej do kieszeni.
— Mów prawdę, rzekł cicho, kto tu był i czy nie nocował u was... z miasteczka kto, albo z okolicy?
Tomek zrobił minę chytro głupkowatą, serdeczną, zbliżył się do ucha hrabiemu i szepnął:
— Jak to jaśnie hrabia wszystko wie, istotnie nocował.
— Kto?
— Jonasz Atłas na folwarku, choć pan go wypędził, to prawda, dopiero dziś rano wyjechał.
Spojrzał tryumfująco na Luisa, który wąsa pokręcając siadł w ganku i rzekł:
— Poczekam aż pan wstanie.
— Proszę jaśnie hrabiego, odezwał się Tomek, ja mogę tak zrobić, że go nie będę budził, a zostanie zbudzony; pójdę wywrócę krzesełek ze dwa w przedpokoju.
Luis zaczął się śmiać, Tomek pobiegł i zdał we drzwiach raport Boguniowi. Natychmiast gospodarz kazał sobie podać szlafrok i pantofle, włosy rozrzucił, minę zaspaną przed zwierciadłem sobie ułożył (bawiło go to niezmiernie) i klnąc Tomka, wyszedł powoli na ganek. Tu zobaczywszy du Vala i Luisa, zdziwiony krzyknął i począł ich witać z najprzesadzeńszą, ironiczną prawie serdecznością, ale Luis był zły i milczący.
Kilka razy chciał seryo począć rozmowę, a Bogunio mu nie dał, wszystko obracając w żarty.
Podano kawę.
— Mój kochany kuzynie, odezwał się Luis, który już dłużej wytrzymać nie mógł, mówmy seryo!
— A no, ty zaczynaj i daj ton! albo ty, kochany panie du Val.
— Bez żartów, — powiedz mi, czy jesteśmy przyjaciółmi, czy mamy być wrogami?
— Wrogami! ja z tobą?
— A tak! krzyknął Luis, trzeba raz jasno się wytłómaczyć!
— Tłómaczmy się, o co idzie?
— Nie domyślasz się?
— Nic a nic.
— Znasz położenie nasze. Starsze siostry moje, które z woli ojca i mej matki powinny były pójść do klasztoru...
— A! tego nie wiedziałem, przerwał Bogunio.
— Tysiącznemi intrygami usiłują wyjść za mąż, za nie wiem tam kogo. Turów oblężony jest przez awanturników. Chcecie im pomagać?
— Awanturnikom? — spytał Bogunio, nie! — nie! Ale gdyby kto uczciwy starał się o nie, dla czegóżbym z serca nie dopomógł? Trzymacie je w niewoli, a ja niewoli nie cierpię, chcecie zmuszać do klasztoru, gdy powołania doń nie mają. Każdy uczciwy człowiek stanie po ich stronie.
— A! tak! domyślałem się właśnie, że przeciwko nam, za niemi będziecie. Wczoraj przyjeżdżaliście z czemś do hrabianek, z jakiemś poselstwem tajnem, a dziś starsza, panna Iza, poszła do dnia wyczekiwać na kogoś do altany. Szczęściem, że tam zastała du Vala, a mimo to przebrany ktoś za chłopa...
Bogunio śmiać się zaczął.
— To prawda, że strach ma wielkie oczy! Kochany Luis, śnią ci się rzeczy niebywałe, całego twego galimatyasu nie rozumiem.
— Tak! ale ja go zrozumiałem i jestem przekonany, że pan nam tu pod bokiem snujesz intrygę.
— Jeszcze nie, odezwał się Bogunio chłodno, ale jeźli się trafi zręczność dopomożenia tym nieszczęśliwym pannom, daję ci słowo, nieomieszkam.
Luis rzucił nań okiem pełnym gniewu, a du Val podniósł się, sparł na stole i odezwał:
— Czy pan nas wyzywa?
— Nie wyzywam nikogo, zimno rzekł Bogunio, ale wyzwany nigdy nie odmawiam ani kieliszka, ani żadnej innej broni.
— Pan więc chce mieć ze mną do czynienia? — spytał Francuz.
— Ale najprzód chcę wiedzieć o co? za co? po co?
— Rzecz jasna, przerwał Luis, u pana się tu ukrywają jacyś awanturnicy, tu ich główna kwatera, ztąd się czynią na Turów wycieczki. My tego ścierpieć nie możemy, albo nas pan przekonaj, że w istocie nie ma nikogo!
— Co? co? chciałbyś mi rewizyę robić w domu? a! to przedoskonałe!
I począł się śmiać, dzwoniąc na Tomka. Tomek z mina niewinną ukazał się w progu.
— Zamknij drzwi na klucz, rzekł wstając gospodarz i raz na zawsze pamiętaj, że ci panowie do mego domu wstępu nie mają! rozumiesz.
— Za pozwoleniem! — zawołał du Val. To się tak nie skończy!
— A jak? — rzekł zimno Bogunio.
— Ja pana wyzywam.
— Z prawdziwą satysfakcyą służyć będę panu, don Luisowi, a choćby jeszcze ze trzem. Nic zdrowszego i bardziej orzeźwiającego nad dobry pojedynek. O warunki umówią się przyjaciele.
To mówiąc, Bogunio wstał, skłonił się gościom, odwrócił do nich tyłem i począł dawać rozkazy Tomkowi jak gdyby nic nie zaszło.
Don Luis zły siadał na bryczkę, Francuz nie lepszym był, ale się zmiarkował, bo wiedział, że w Bożej Wólce, na gruncie Bogunia, żartować z nim nie było bezpiecznie. Odjechali. Gospodarz szepnął Tomkowi:
— O tem wszystkiem ani słowa nikomu! rozumiesz?
— E! już to ja wiem, proszę jaśnie pana, to nie pierwszyzna.
Dla Bogunia, który skłonnym był do nudzenia się, nic w świecie przyjemniejszego być nie mogło nad tę rozrywkę, zacierał ręce i trzepotał się z radości. Przed baronem jednak i Walkiem, spotkanie swe opowiedział w taki sposób, żeby się prawdy domyśleć nie mogli.
Luziński skorzystał z wolnej chwili, by kartkę nareszcie rozwinąć i nasycić się pierwszym w życiu ortograficznie pisanym listem kobiecym. Właściwie nie był to list może, ale śliczna angielskiego papieru maleńka karteczka, na której pochyłym niewieścim, do trzciny wiatrem zgiętej podobnym charakterem, nakreślone były następujące wyrazy:
„Odwagi, cierpliwości, wytrwania, męztwa i ostrożności! Niewiadoma osoba obudziła podejrzenia trzeba je uśpić, na czas jakiś się przyczaić, milczeć, czekać. Ale żadne w świecie przeszkody niezdołają złamać danego dobrowolnie słowa, świętego jak przysięga. Bądź spokojnym, czekaj, dam znać.“
Niżej dodano później i pośpiesznie:
„Choć M. K. zdaje się życzliwym, choć wie o wszystkiem, choć od niego zależy wiele, trzeba się mieć na baczności. Niestety! komuż wierzyć na świecie?!“
Luziński kartkę ukrył, zasępił się, a po wyjeździe gości z Turowa, ruszył pieszo do miasteczka. Baron wymknął się także i pojechał do krewnych.
Natomiast chwilowo rozpierzchli rezydenci, darmozjady, przyjaciele Boguniowych półmisków, nazajutrz już ściągać się tłumnie poczęli.
Rad im był niezmiernie tym razem, bo go pojedynek korcił.
Najwłaściwiej za pośrednika doń, kwalifikował się stary, jeszcze Napoleoński żołnierz, ale krzepki i cudownie zachowany, niejaki major Darmocha. Służył on oprócz tego w Grecyi, w wojsku saskiem, był jakiś czas w Ameryce, a z tych swych mnogich przygód i podróży, wyniósł temperament zahartowany, żelazny, zdrowie idealne, zimną krew niezmierną i oryginalność charakteru, odznaczającą go wśród tysiąca.
Spojrzawszy na jego marsowe oblicze, wąs najeżony do góry, brwi rozrosłe, czoło pofałdowane, minę posępną, można było sądzić, że to najstraszniejszy zrzęda i złośnik, mimo to Darmocha był szyderca jakich mało, żartował ze wszystkiego bez wyjątku, nawet z siebie, ale zawsze z miną seryo i powagą niewzruszoną. Gdy inni za boki się trzymali, on się srożył.
Major chodził, jakby nogi miał drewniane, rękami ruszał twardo, głową obracał jak na sprężynie, a trzymał się, jakby kij połknął.
— Majorze dobrodzieju! — zawołał zobaczywszy go Bogunio, mamy gratkę, bierz z sobą Szabelskiego i jedź się umów z du Valem, Francuz mnie wyzwał.
— O! o! — zawołał kręcąc wąsa Darmocha, chce być naszpikowanym, dalipan to smaczna rzecz. Jak chcesz go przyprawić, czy na zimno, czy na gorąco?
Miało to oznaczać szable, lub pistolety.
— Ale jak ci się podoba majorku, byle farsy tej nie zwlekać.
— Czy Francuz się bije, czy się godzi? spytał Darmocha.
— Sądzę, że się i bić potrafi, odparł Bogunio, ma minę odstawnego porucznika z kawaleryi.
— Dawaj koni, a najprzód kieliszek wódki, abym był energiczniejszy, rzekł major i przygotuj się na siekanie, bo ja z pojedynku żartów nie robię.
— Ani ja. I proszę majorka, aby nie odkładać. Jeźli Luis, kuzynek mój bardzo natarczywie zechce się bić także, no, nie odmawiam, ale wolałbym jedynaka i ułomnego nie zabijać.
Major wsiadł na bryczkę, zapalił fajkę, Szabelskiego, który nigdy nie gadał, wziął do boku i pojechał do Turowa.
Przybycie ich przed pałac, zapewne nieco przewidziane, widocznie zrobiło tu niemałe wrażenie. Zrazu nikt ze sług powiedzieć nie umiał, kto jest, a kogo nie ma w domu, zostawiono sekundantów długą chwilę na dole, w saloniku Luisa, a każdy z lokajów, który się zjawił, coś niezrozumiale wybąknąwszy, nie dając nic dobyć z siebie, odchodził.
Po dosyć długiem oczekiwaniu, naostatek drzwi się otwarły i wszedł wyelegantowany, nadęty Luis.
Major z miną jeża rozgniewanego, przedstawił mu się:
— Major Herman Darmocha, kapitan Siegfrid Szabelski, przysłani jesteśmy przez pana Bogusława Turowskiego, dla pomówienia z panem du Val.
— Ja służę mu za przyjaciela, rzekł krótko Luis, o co chodzi?
— O wybór broni, miejsca i czasu, odpowiedział major.
— Czy pan Bogusław czuje się obrażonym?
— I wyzwanym, dodał major.
— Czy pojedynek jest nieuchronnym?
— O tem nie ma mowy, odparł major.
— Ale du Val z powodu bardzo pilnego interesu odjechał i nie wróci, aż za... nie wiem w istocie kiedy.
Darmocha odskoczył.
— Cóż to? stchórzył? — zawołał, wszak sam wyzywał, wiedział dobrze, iż się to tak skończyć nie może.
— Uniósł się niepotrzebnie, szepnął wskazując krzesło Luis. Pan major jesteś przyjacielem Bogusława, znasz stosunki nasze, łączy nas z sobą pokrewieństwo. Pojedynek du Vala miałby znaczenie, łatwo fałszywie dające się tłómaczyć, trzeba mu zapobiedz.
Major palcami na stole zaczął grać marsza, zmarszczył się, pomilczał chwilę.
— Mości hrabio, rzekł, to sprawa tak dla mnie niezrozumiała, że ja już dalszego traktowania o nią podjąć się nie mogę, kłaniam uniżenie, ale jeźli przypadkiem na gościńcu pan Bogusław strzeli w łeb francuzowi, ja nie będę winien i poświadczę, że był w prawie.
— Ale panie majorze! na miłość Boga! pomówmy o tem inaczej.
— Inaczej ja nie umiem, zawołał major. Panie Szabelski, co pan na to?
— Ja na to? umhu! — rzekł Szabelski, umhu.
Na więcej Szabelski zdobyć się nie mógł.
— Widzisz hrabio, mój towarzysz ma toż samo co i ja przekonanie, nie ma ratunku, chyba by pan du Val na piśmie przeprosił.
— No, to przeprosi na piśmie! — zawołał gniewnie hrabia.
Major się począł śmiać i pokazał resztki zębów poczerniałych od fajki, których u niego od wielu lat nikt nie widział.
— A jak honor kocham, że to zabawna historya, panie Szabelski? co?
Szabelski dodał:
— Umhu!
Luis potniał i bladł, ale czy miał rozkazy mamy, czy sprawę tę rozważył inaczej, czy niewiadomo z jakich wreszcie pobudek zniósł urąganie się, zaciął usta, zmilczał.
— Wiesz panie hrabio, rzekł biorąc za czapkę major, co ja bym robił, będąc na miejscu pana Bogusława? hę? w łeb bym mu nie strzelił, bo to zawsze brzydko wygląda człowiek z rozbitą czaszką, ale bym mu dał dwadzieścia pięć takich odlewanych...
Hrabia udał, że nie słyszy, zagadywał, chrząkał.
— Zatem nie ma tu co robić, rzekł major, odsunął się, aby nie podawać ręki, plunął na podłogę, włożył czapkę, puścił Szabelskiego przodem i wyszedł.
W istocie hrabina nie dopuściła, aby du Val i syn się pojedynkowali. A co śmiechu było w Wólce i sąsiedztwie!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.