Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/7 lipca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
7 lipca.

Istne awantury arabskie! Jest już późna noc, a ja piszę, bo pomimo zmęczenia, oka zmrużyć nie mogę po tem, co się tu działo i co przeżyłem przez te kilka dni. Moje niesłychane odkrycie wywarło na mnie zbyt silne w rażenie. Ale zaczynam od początku...
W dzień zaręczyn Gabrjela byłem wezwany do babki o 12 w nocy. Zastałem ją w okropnem rozdrażnieniu. Siedziała w głębokim fotelu, zdawało się bezwładna. Ucałowałem serdecznie jej ręce. W oczach staruszki błysnęły łzy. Zaczęła mówić o szaleństwie Gabrjela, skarżąc się z początku jak małe rozżalone dziecko.
— Krąż przepadł, to już ostateczna ruina! Po mojej śmierci Ślazy zawładną Krążem, tego się doczekałam, ruiny Krąża i czarnej niewdzięczności wnuka.
Gdy broniłem słabo Gabrjela, ofuknęła mnie ostro.
— Daj spokój! Daj spokój! Wiem, że takim jak on nie potrafiłbyś być... Gdybyś nawet podobną gęś prowadził do ołtarza, to jeszcze umiałbyś szanować starość babki, która, tak jak ja Gabrjelowi zastępowałaby ci matkę. Gabrjel miał pięć lat, gdy stracił rodziców, a ja byłam dla niego opieką jedyną i czułą. Ale gdy dorósł...
Chwyciła się za skronie i zajęczała boleśnie.
— Nigdy nie skończony ciężar życia, wieczysta męka istnienia... a... a... dosyć tego, dosyć, dosyć!...
Tyle było w jej głosie rozpaczy, tyle bólu i taki ogrom nędzy malował się na jej suchej zoranej twarzy, że przyklęknąłem przy niej i ręce jej przytuliłem do ust. Uspokajałem ją, już nie pamiętam jak, bo jej rozpacz poruszyła mnie głęboko. Na myśl, że ta kobieta arbitralna i rządząca Krążem od szeregu lat, może być teraz pod tyranją Gabrjela i takiej dziewki, jak Weroninka, doznawałem przykrego uczucia. Chciałem choćby tą chwilą serdeczności złagodzić jej rozdrażnienie.
Nagle jakaś wrzawa na frontowym dziedzińcu poderwała nas na nogi.
W pokoju panował lekki mrok od nocnej lampy.
— Co się dzieje?! — krzyknęła staruszka, wbijając we mnie otchłanie czarnych oczów, pełnych przestrachu.
— To zapewne biesiadnicy wznoszą okrzyki...
— Okrzyki? — powtórzyła — jakie okrzyki?...
— No... wiwaty!
— Zwariowałeś! Nie! niemożliwe!...
Zgiełk na dziedzińcu wzmógł się i odrazu urósł w potężny wrzask, w którym już najwyraźniej brzmiało przerażenie i popłoch. Oboje poskoczyliśmy do okna. Na dziedzińcu było ciemno. Babka szarpnęła okno i utworzywszy je na rozcież, wychyliła się głęboko całą postacią. Zdławiony krzyk wypadł z jej piersi. Cofnęła się w panice najwyższej, zakryła oczy ruchem rozpaczliwym i jęknęła jak nieprzytomna:
— On... on... widmo!
Chciałem wybiedz z pokoju, by zobaczyć, co się dzieje, lecz babka chwyciła mnie za ramię z taką siłą, jakbym się dostał w kleszcze.
— Nie odchodź... na Boga! Boję się... boję się!... boję!...
Trzasnęły drzwi. Do komnaty wpadła Chmielnicka przerażona, blada, za nią Kacper, siny ze strachu, kucharz, służące, starszy lokaj. Służba stłoczyła się na progu.
— Widmo na krużganku! Jezus, Marja!
— Upiór wygraża maczugą!
— Zamek oświetlony! W głównej sali bucha płomień!
— Duch Hieronim a grozi maczugą!
Głosy te podminowane strachem, podziałały na babkę jak grom. Upadła na fotel. Nie zważając już na nic, wybiegłem po przez stłoczoną grupę wystraszonych ludzi i wpadłem na ganek. Trudno opisać, co się tam działo. Tłum z dziedzińca wpychał się na schody w tem okropnem, znamiennem milczeniu, które następując po żywiołowym wrzasku zgrozy, działa stokrotnie silniej niż najgłośniejszy objaw przerażenia.
Przedarłem się przez ciżbę i nagle... skamieniałem. Okna bibljoteki i głównej sali portretowej błyszczały zielono-błękitnem światłem. Patrzyłem w te okna zdumiony, gdy Bogdziewicz stanął przy mnie i w milczeniu wskazał mi krużganek, blisko meteorycznie płonących okien sali. W załomie murów krużganek ten był nieco wgłębiony, tak, że metaliczne światła okien rzucały nań długą smugę rozpylonego srebra. W smudze tej, jakby w promieniu reflektora, ujrzałem postać wyniosłą, niesamowitą, mglistą. Postać miała ramiona wzniesione w górę, dzierżące miecz czy maczugę. Światło z okien przenikało, zda się, nawskroś tę postać widmową. Obraz szczególny, fascynujący!... Oblicze widziadła nie było realne, a jednak odczuwało się jakby siłę utkwionych w nas oczów. Na tle ciemnej nocy było to rzeczywiście magiczne zjawisko i wzbudzało dreszcz przerażenia, przyznaję.
Stałem osłupiały. W głowie mojej stłoczyły się myśli... Paschalis??... Bądźmy trzeźwi! Nie, to jednak coś nadprzyrodzonego... jakaś halucynacja zbiorowa... spontaniczna... czy też zjawisko telepatyczne, przeniesione tu potężną sugestją jakiegoś nieznanego medjum?...
— Czyż jesteśmy wszyscy pod mocą hypnozy?...
— Co pan mówi? — spytał trwożny głos obok.
— Gdzie pan Gabrjel? — spytałem z kolei, otrząsając się siłą z wrażenia.
Nikt mi nie odpowiedział, więc powtórzyłem pytanie. Wśród ogólnej trwogi ktoś nieśmiało wskazał mi ręką w bok... Spojrzałem tam.
Jednocześnie rozległ się charakterystyczny szmer, jakby ulgi i wypowiedzianego półgłosem przez tłum a... a... a!...
Rzuciłem okiem na widziadło. Znikło. Patrzyłem bez słowa, uparcie. Postać nie pokazała się więcej, choć okna w sali świeciły jeszcze, trupim, przymglonym brzaskiem. Ludzie stali wciąż bez tchu.
Pod ścianą ganku, przyparty do filara, tulił się Gabrjel. Oczy miał zasłonięte rękoma. Obok stała Weroninka, z twarzą schowaną w dłoniach, trzęsąca się od płaczu. Zawróciłem i ruszyłem prędko w stronę zamku. Za mną rozległ się krótki okrzyk zgrozy. Ktoś zawołał stłumionym głosem, ostrzegawczo:
— Jaśnie panie!...
Nie uważałem na to i pogrążyłem się w cień, nie widząc już ludzi, zatem i oni mnie... Uwolniony od wzroku tłumu, szedłem swobodniej. Sprawdziłem, czy mam w kieszeni latarkę elektryczną. Była. Po chwili otworzyłem okute drzwi, wiodące do izby Paschalisa w narożnym załomie gmachu. Zamknęły się za mną ciężko.
Nasłuchiwałem... była cisza! Trafiłem do izdebki kamerdynera... Izba była pusta i ciemna, poszedłem więc dalej i przez znane mi już drzwi wśliznąłem się do następnej komnaty, będącej czemś w rodzaju składu, pełnego szaf i skrzyń. I tu zastałem pustkę. Skradając się, jak złoczyńca, dotarłem do korytarza, który przecinał parter. Poomacku, gdyż nie chciałem się zdradzać latarką, trafiłem na schody wiodące na piętro, gdzie znajduje się sala portretowa.
Cicho wchodziłem po schodach na górę. Wszędzie było ciemno i panowała głucha cisza. W wielkim korytarzu, na drugiem piętrze, usłyszałem zdaleka szmer. Sunąc tuż przy murze zdenerwowany, gdyż szelest powtórzył się, trafiłem na głęboką wnękę. Ukryłem się w niej bez namysłu. Po chwili doleciał mnie szelest głośniejszy i usłyszałem kroki na kamiennej posadzce. Zataiłem oddech. Kant muru, przy którym stałem, zaróżowił się leciuchno. Nareszcie słaba smuga żółtego światła zamajaczyła na posadzce. Jeszcze chwila i ujrzałem idącą ku mnie postać, z wątłym kagankiem w rękach. Zasunąłem się głębiej we wnękę. Gdy postać mijała moją skrytkę, poznałem, że był to Paschalis. Szedł jak lunatyk, mając oczy półprzymknięte i twarz trupio bladą. Kaganek zaledwie pełgający trzymał w obu trzęsących się rękach. Przeszedł wolno obok wnęki, nagle drgnął i zatrzymał się. Była chwila strasznego oczekiwania.
A gdyby tak teraz wyjść i ukazać się, zawołać go po imieniu? — błysnęła mi myśl. Zaniechałem jednak zamiaru, czekając, co dalej będzie. W takim nastroju, w jakim był Paschalis, nie widziałem nigdy nikogo. Po długiej minucie starzec poszedł dalej. Gdy odsunął się odemnie na znaczną odległość, zdjąłem jak najciszej obuwie i podążyłem za nim, trzymając się zdaleka. Korytarz był długi i w paru miejscach załamany; Paschalis doszedł do końca, ja za nim. Gdy zauważyłem, że zawraca z powrotem, schowałem się znowu do swojej wnęki. Gdy minął mnie powtórnie, dążyłem za nim aż na drugi koniec gmachu. Paschalis robił wrażenie trupa, poruszającego się za pomocą siły galwanicznej. Przed drzwiami, wiodącemi do głównej sali, zatrzymał się — i odwróciwszy twarz, popatrzał na drzwi oczami zgoła nieprzytomnemu. Wątłą, suchą jego figurę przebiegły silne drgania, jak pod wpływem iskry elektrycznej; nagle wstrząsnął się gwałtownie i znowu poszedł naprzód miarowym, nienaturalnym krokiem. Ja za nim. Lecz gdy i ja mijałem drzwi, którym przed chwilą przyglądał się Paschalis, spostrzegłem, że przez szparę między oddrzwiam i sączy się jakieś światło, tworząc na kamiennej posadzce cieniutką srebrną smugę. W pewnej odległości od tych drzwi tajemniczych zatrzymałem się w drugiem zagłębieniu, obserwując zdaleka Paschalisa. Był on już ciągle w promieniu mego wzroku, gdyż korytarz kończył się ślepą ścianą, odgradzającą prawy pawilon zamkowy. Z tego węgła w stronę frontowej fasady gmachu wchodziło się do komnaty, wiodącej na krużganek, gdzie poprzednio ukazało się widziadło, i do bibljoteki. Paschalis postał chwilę na krańcu korytarza, zawrócił i nanowo rozpoczął swoją niesamowitą, jakby w śnie somnambulicznym, peregrynację... Gdy minął mnie poraz trzeci, dotarłem poza nim do pierwszej wnęki. Nałożyłem kamasze i cicho, skradając się, powracałem do sali głównej, chcąc teraz koniecznie zbadać przyczynę tych ognistych okien, no... i obecnej smugi świetlnej.
Zatrzymałem się przy drzwiach, lecz ku memu zdziwieniu świetlana smuga już znikła. Nacisnąłem ciężką klamkę bronzową i wszedłem do środka.
Sala była ciemna, dziwnie przykra. Rozjaśniłem moją latarkę elektryczną i zacząłem badanie. Nigdzie żadnego śladu lampy, świecy, lub wogóle jakiegoś palnego materjału. Przytem żadnego swędu lub dymu. W zatęchłem powietrzu czuć było wilgoć i pleśń, ale ponad to nic więcej.
Podszedłem do portretu, podniosłem lampkę elektryczną wysoko. Portret sobowtór patrzał na mnie jak żywy. Ilekroć razy spoglądam na to płótno, zawsze doznaję wrażenia, że to nie arcydzieło pędzla, lecz człowiek żywy. I teraz te oczy patrzały szyderczo a groźnie, oblicze jakby wykute z marmuru zdawało się drgać ironja... usta miały zaraz przemówić... Co u licha! jeszcze i tu ulegnę halucynacji!
Z mimowolnym dreszczem opuściłem salę, zbadawszy ją całą z dokładnością detektywa. Przeszedłem parę komnat następnych i stanąłem przy drzwiach wiodących na krużganek. Wszędzie była tak głucha cisza, że słyszałem bicie własnego serca. Latarkę już miałem zgaszoną. Fala świeżego powietrza późnej nocy orzeźwiła mnie. Wszedłem na krużganek, wypatrując uważnie, czy kogo, albo czego tu nie zastanę. Ale przekonałem się, że był pusty. W dole na dziedzińcu panowały nieprzejrzane ciemności i głucha cisza, tylko w naszym pawilonie świeciło się w oknach Gabrjela i babki. Pawilon prawy był również już cichy i zaledwo gdzieniegdzie majaczyły tam światełka.
Wprost z krużganka udałem się poomacku do bibljoteki. Postanowiłem zanocować w tej sali.
Rozciągnąwszy się na niezbyt wygodnej kanapie, rozmyślałem o niezwykłem zjawisku, którego istotę trzeba było przecie zbadać. Wszak już trzeci raz widziałem meteoryczne światło w oknach zamku, dzisiejsze zaś zjawisko przeszło najbujniejszą moją wyobraźnię. Słyszałem opowiadania w Krążu i w Porzeczu o pojawianiu się tajemniczych świateł i widma na krużganku, lecz przypisywałem to jakimś zgoła naturalnym refleksom świetlnym, ewentualnie chorobliwej imaginacji tutejszych mieszkańców. Jestem trzeźwy i nie podlegałem dotąd nigdy sugestjom, a jednak to ostatnie widziadło zaprzeczyło wszelkim moim wątpliwościom, gdyż wzrokowo było najbardziej rzeczywiste, materjalne. I trzeba wziąć pod uwagę, że pojawia się ono już tyle lat, od zgonu Hieronima i Halmozena, których śmierć nastąpiła w krótkich odstępach czasu.
Wreszcie nie bez znaczenia jest i ten fakt, że o ile ksiądz Halmozen ukazuje się rzekomo tylko Paschalisowi, Krzepie i Bogdziewiczowi, to widmo na krużganku widywała cała służba, a tym razem widziało je dużo osób, jak ja naprzykład i zaproszeni na bankiet zaręczynowy goście.
Byłyby to więc halucynacje zbiorowe? Ale jaka siła je stwarza?... Zapewne jest tu ktoś obdarzony wyjątkowemi zdolnościami medjumistycznemi.... i może nawet podświadomie działa na otoczenie.
Podejrzewam o to Paschalisa. Opętany ciągłą myślą o zmarłym Hieronimie, sugestjonuje sam siebie i całe stoczenie rozpaczliwem pragnieniem przywrócenia Krąża Pobogom. Babka zaś odczuwa w nim zaciętego wroga i sama podlega okrutnej obawie, że Krąż dzierży nieprawnie (o ile tak jest).
Ten stan psychiczny dwojga ludzi, złączonych z sobą wspólną w zasadzie, acz rozbieżną w ideologii sprawą, wytwarza bez wątpienia ów fluid hypnotyczny. Dzięki niemu następuje przy pewnych, nastrojowych okolicznościach, materjalizacja głównego fantazmu, widzialna przez ogół zasugestjonowany panującą tu atmosferą czarów.
Bo przecież żadną inną przyczyną, ani działaniem najcudowniejszych sil natury, nie można wytłomaczyć sobie podobnej manifestacji zjawiska.
Zresztą nie mogę silić się na zrozumienie tej tajemniczej zagadki, skoro dziedzina tak zwanych zjawisk nadprzyrodzonych nie została dotychczas zbadana przez nikogo, nawet przez zawodowych eksperymentalistów. Oderwałem więc wyobraźnię od tej enigmy męczącej i wysłałem myśl ku Tereni. Nagły jej wyjazd z Porzecza był dla mnie niemniejszą zagadką, niż materjalizacja widma pradziada. Zmęczenie jednak i przedenerwowanie sprawiło, że nawet obraz Tereni zaczął mi się coraz bardziej zacierać, aż w końcu bieg moich myśli stał się niesłychanie chaotyczny i nie wiem kiedy — zasnąłem.
Gdy otworzyłem oczy, słońce już wzeszło i sala bibljoteczna była pełna światła. Nie mając na razie nic więcej do roboty, usiadłem przy stole i machinalnie rozłożyłem leżącą na nim księgę. Tyle ich przejrzałem, że przestały mnie już interesować. Trafiłem na tekst łaciński i myśląc o czem innem, jąłem go półgłosem odczytywać. Rychło jednak odsunąłem foljał z niechęcią. Oparty w fotelu, półleżąc, rzuciłem wzrok na szafkę zegara-antyka. Był to punkt w komnacie najświetlistszy, gdyż promienie słońca padły nań hojną kaskadą, zanurzywszy go w swej szczodrej kąpieli. Zegar stał przedemną w całej okazałości i dopiero teraz mogłem mu się przyjrzeć dokładnie, albowiem dotąd widziałem go tylko w cieniu i nie doceniałem. Wszak to skarb dla znawcy-amatora!
Błysnęła mi myśl, że mogłem go nabyć od Gabrjela.
Lecz rychło myśl ta wydała mi się śmieszną. Najpierw sumienie nie pozwoliło by mi pozbawiać zamku takiej ozdoby, a po drugie, nie miałbym może tyle pieniędzy do wydania dla własnej przyjemności, ile ten antyk wart jest w istocie.
Słońce uwypukliło wszystko piękno tego zabytku. Wyłoniły się rzeźby wspaniałe, cała nieskalana czystość struktury i jej bogatych linij. Królewski okaz!
Gdy tak patrzyłem pilnie na ten sprzęt wystawowy, dostrzegłem napis nikły, majaczący na wązkiej płaszczyźnie pomiędzy rzeźbą szczytu a właściwą szafką, w której mieścił się zegar.
Zaciekawiony podszedłem blisko. Napis, jakkolwiek tylko wycięty scyzorykiem na dębowej desce, widniał wyraźnie, na poziomie moich oczów, szafka bowiem przewyższała mnie. Zapewne dlatego nie zauważyłem go poprzednio, iż szafka zawsze stała w cieniu.
Zdradzony jaskrawym blaskiem słońca w godzinie wschodu napis brzmiał zagadkowo:
„Cum scelus meum cognoveritis, quam parva poenitentia fuerit, judicabitis. De manibus Dei in aeternitate poenam atque misericordiam exspecto. B. H.“
Zdumiałem!
„Gdy poznacie zbrodnię moją, osądźcie jak małą była pokuta. Z rąk Boga oczekuję w wieczności kary i miłosierdzia“.
Skąd napis tego rodzaju na zegarze?... Co znaczą litery B. H.?....
Dotknąłem palcami napisu, był chropawy nie zagładzony politurą.
Stałem zahypnotyzowany tem odkryciem, nowem a dziwnem. Tak bardzo treść słów napisu nie stosowała się do zegara, że po chwili obserwacji uderzyła mnie nagła świadomość taką siłą pewności, że czułem jak z wrażenia krew falą buchnęła mi do mózgu.
— Tu jest ukryty testament!
Podniecony niebywale obszedłem szafkę dokoła. Wtem tafla posadzki ugięła się podemną. Coś jękło w mechanizmie zegara. Spojrzałem na kolosalne wagi wiszące na mosiężnych łańcuchach. Zdawało mnie się, że w tem jęknięciu machiny był jakiś zew nadprzyrodzony. Wyobraźnia igra — przemknęła mi myśl.
Uniosłem ramiona, ująłem rzeźbę w obie ręce i spróbowałem. Nasada ani drgnęła, zato wnętrze zegara wydało znowu jęk głuchy, przykry. Po kilku usiłowaniach stwierdziłem, że rzeźba szczytowa nie da się ruszyć i stanowi jedną całość z szafką. Obejrzałem ją tedy pilnie i fachowo, gdyż znam się trochę na stolarstwie. Naturalnie staroświecka budowa mebli była inna niż dzisiejsza, lecz napis ten nie pochodzi również z epoki powstania szafki zegara, gdyż jest dodatkiem całkiem nowym.
Po długiem badaniu całości, po stwierdzeniu, że szafka ma drzwi wiodące do zegara zamknięte i, tylko przez grubą szybę widać wnętrze całe ale puste, zamyśliłem się głęboko.... Pod wpływem nowej myśli pchnąłem rzeźbę szczytową w tył, umiejętnie jak się odsuwa szufladę.... Nic! rzeźba ani drgnęła. Czyżby istotnie stanowiła całość z szafką?... Ależ ten napis, ten dziwny na zegarze napis?
Zegar brzęczał złowrogo.
Zaszedłem go z drugiej strony. Szafka stała przyparta do listwy posadzki, lecz od ściany oddalona o kilka cali. Zajrzałem. Światło przenikało nawet do tej szczeliny; tył szafki ma deski gładkie jak marmur, ściana zaś poza nią wybita adamaszkiem jak wszędzie.
Ale ten napis... ten niezwykły na zegarze napis?... w dodatku w miejscu, gdzie, pomijając już treść, nie nadawał się absolutnie. W środku liter zacinał się ciągle, napotykając przeszkodę w postaci jakiejś poprzecznej rysy. Rysę tę właśnie wiodącą dokoła szafki, pod rzeźbą, miałem na względzie. Stanąłem tedy przed frontem szafki, objąłem dokoła rzeźbę ramionami z dużym trudem, gdyż bestja jest szeroka w obwodzie i z całej mocy pociągnąłem ten szczyt naprzód, ku sobie. Skrzypnęło. Rzeźba ustąpiła.
Zrobiło mi się gorąco. W tej samej chwili... ostry syk zegara... i... buum!! potężny udar machiny. Ścierpłem! instynktownie cofnąłem się w tył.
Zegar bił basowym głosem pięć razy.
Długą chwilę stałem zdrętwiały. Huczny bas uderzeń opanował komnatę przeciągłem echem, rozbrzmiał nim cały zda się zamek, ba!... może cały Krąż?...
Ogrom potęgi i grozy, prawie majestat był w tych uderzeniach. Lecz co począć teraz?... Paschalis lub Krzepa może tu wpaść natychmiast. Nie chciałem, by się domyślili co robiłem.
Czemprędzej przeto opuściłem bibljotekę. Kołując po zamku, w stronie przeciwnej od mieszkania Paschalisa, trafiłem na parterze na drzwi pół otwarte, wiodące do parku. Zostawił je widać Paschalis z wieczora, lub może dziś już je otworzył. W parku nie spotkałem nikogo. Z dziedzińca dochodził jakiś gwar przytłumiony, lecz nie uważałem na to. Dotarłem do rzeki, zachwycony pięknością poranku, orzeźwiającego po niedospanej nocy. Popłynąłem łodzią na spacer.
Na rzece słońce spiło już nocne mgły, było pełno blasku i ciepła.
Po dusznej atmosferze bibljoteki oddychałem szeroko, piersią chciwą powietrza. Rozmyślałem o swojem odkryciu. Byłem już pewny, że szafka zegara pod ową rzeźbą, zasuniętą na felc, posiada skrytkę... i może w niej spoczywa dokument.... główny sprawca dramatu babki, tragedji Paschalisa i może jego podświadomych medjumicznych poczynań?... Można by nazwać również ów testament niewidzialnym a wciąż odczuwanym motorem Krąża.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy wróciłem do domu, patrzano na mnie, jak na zmartwychwstałego. Odczułem dokoła siebie sympatję ogólną i radość żem zdrów i cały, co mi sprawiło przyjemność. Dowiedziałem się, że bicie zegara wywołało popłoch straszliwy w całym dworze, ponieważ zegar ten stał od zgonu Hieronima i teraz pierwszy raz, od tamtej pory wydzwonił piątą, równo o piątej godzinie, czego sam nie zauważyłem zupełnie. Najwięcej podobno odczuła to babka. Leżała krzyżem w gorącej modlitwie a obecnie jest chora. Mówiła mi Chmielnicka, że babka dopytuje się ciągle o mnie....
Nikt jakoby tej nocy nie spał we dworze, Gabrjel nie grał, jest zły i przygnębiony, Ślazówna „sfiksowała ze strachu“ — wedle słów Chmielnickiej. Paschalis zaś, usłyszawszy rano o piątej bicie zegara o mało nie padł trupem, bo on już i tak chory, jak zawsze po ukazaniu się widma... a tu jeszcze ten zegar!
Wierzę! i wyobrażam sobie jego minę! Myśl, że niechcący nastraszyłem tego mistrza medjumizmu bawi mię niesłychanie.
Gdy spotkałem Bogdziewicza nastrój mój zmienił się nieco. Czuję się podrażniony, gdyż atmosfera Krąża zaczyna mnie męczyć nie na żarty. Bogdziewicz mówił:
— Jak jasny pan wczoraj w nocy odszedł od nas w stronę zamczyska, to już niektórzy myśleli, że i po nim. — Ale ja wiedział, że jasny pan — Pobóg — to mu się od pradziada Poboga żadna krzywda zdarzyć nie może. Czas już wielki, żeby na Krążu całkiem było inaczej. Sam jonże pradziad daje znaki coraz częściej, że czas i, że prawy jego prawnuk dziedzicem na Krążu stać się musi. A... na... Ślazów... tak i przyjdzie czarna godzina.
Ostatnie słowa wypowiedział z ociąganiem się i intencją patrząc w okna Gabrjela. Najwyraźniej pod nazwisko Ślazów podciągał Zatorzeckich. Można to było wyczuć łatwo z akcentu słów i z mściwego zmrużenia strasznego oczka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie widziałem tego dnia ani babki ani Gabrjela, który siedział ciągle u Weroninki. Po drugiem śniadaniu tedy poszedłem do zamku.
Paschalis był chory i zmieniony do niepoznania.
Skarżył się przedemną, że całą noc duchy Hieronima i Halmozena nie dawały mu spokoju, prześladując go i dręcząc a oto jeszcze zegar zaczął bić... i wybił godzinę zgonu pradziada.
Paschalis podniósł swoim zwyczajem roztwarte dłonie do głowy. W oczach miał żółty płomień, na twarzy wyraz uroczysty.
— To, jasny panie, znak, że Pobóg stanął na Krążu. Jak usłyszałem to bicie zegara... odrazu krzyknąłem... jasny pan Pobóg znalazł testament!... Powlokłem się do bibljoteki, ale jasnego pana nie było. To nic, to wróżba pewna, że testament lada dzień się objawi, to już pewne!
Byłem niezwykle poruszony tem i słowami starca. Chcąc pokryć zmieszanie, zapytałem go, dlaczego w nocy chodził tak długo, po górnym, wielkim korytarzu.
Paschalis wytrzeszczył na mnie oczy tak szczerze zdumione, że nie można było wątpić, że nic nie pamiętał i że jest nieświadomy zupełnie tego co się działo. Patrzał na mnie zgnębiony okropnie, był szarożółty na twarzy a w oczach miał bezbrzeżny strach i mękę. Odczułem, że odgaduje takie stany swoje, lecz nie zdoła ich określić. Czyli, że jak przeczuwałem, był on wtedy, w korytarzu pogrążony w jakiejś silnej hypnozie.
Nie zdradziłem się, oczywiście, że nocowałem w zamku. Teraz zapowiedziałem mu, by nie powstawał z łóżka i nie ważył się mnie przeszkadzać, gdyż idę dco bibljoteki. Ucałował moją rękę ze łzami i rzekł błagalnie:
— Szukaj, jasny panie nasz, szukaj testamentu? czas nadszedł. Ja to czuję. Duch starszego pana i duch księdza mi to objawiają, ich pokuta skończy się, gdy znajdziesz testament!
Idąc do bibljoteki sprawdziłem raz jeszcze główną salę i krużganek. Tu żadnego oszustwa materjalnego być nie mogło, zresztą stan Paschalisa, wtedy w nocy mógł wiele tłomaczyć, o ile takie objawy dadzą się tłomaczyć w ogóle.
W bibljotece obejrzałem zegar, stwierdzając, że podczas mojej nieobecności nikt go nie ruszał. Szafka stała już w cieniu, napis był prawie niewidzialny. Zastanowiłem się teraz jak postępować, by zegarowi przy odsuwaniu rzeźby, nie podobało się znowu ryknąć na cały Krąż.
To by mi dogodził!
Nikt by tu nie przyszedł prócz Paschalisa i Krzepy, za to ręczę ale wolałem, by antyk milczał.
Zacząłem tedy odsuwać rzeźbę wolno, delikatnie i z ogromnemi ostrożnościami. Szło wybornie. Szczyt szafki wysuwał się gładko ku przodowi, odkrywając jak przypuszczałem, głęboką skrytkę pod sobą. Raz brzęknęły sprężyny zegara, lecz prócz jękliwego odgłosu maszynerji antyk zachował milczenie. Podwoiłem ostrożność i pracując długo, z najsubtelniejszą delikatnością, wreszcie zatrzymałem się z głębokim oddechem zadowolenia. Skrytka była odsunięta na tyle, że mogłem w nią włożyć rękę swobodnie. Wysunięta zaś rzeźba naprzód szafki nie groziła upadkiem mając jeszcze większą połowę oparcia na felcu.
Teraz w imię Boże!
Wzrost mój pozwolił mi zajrzeć z łatwością do skrytki... Stwierdziłem iż... była pusta. Nie powiem, bo wrażenie moje na ten widok należało do przyjemnych! Zakląłem jak dragon, lecz nie dałem za wygranę. Zacząłem badać dno skrytki. Lekkie dudnienie oznaczające próżnię, napełniło mnie radością. Jeszcze chwila i, deseczka zahybotała się pod mojemi palcami. Przeniknął mnie dreszcz nowej nadziei. Przyniosłem do szafki taboret, stanąłem na nim ostrożnie i wolno delikatnie zdjąłem deseczkę z jej podpórek. Wszystka krew spłynęła mi do serca. Ujrzałem duży rulon papierów, związany czarną taśmą. Nie traciłem czasu. Wydobyłem zwój, zbadałem dokładnie, czy niczego więcej w skrytce niema i przyprowadziłem zegar do porządku, z zimną krwią i spokojem. Wprawdzie unosiła mnie szalona niecierpliwość, lecz nie poddałem się jej. Gdy już rzeźba była na miejscu i zegar miał dawną fizjognomję bez śladu wiwisekcji, jaką przeszedł, usiadłem przy stole. Rozwiązałem zwój papierów skręcony w rulon. Pieczęci nie było żadnych. Oczy moje padły na tytuł zeszytu większego:
„Mja spowiedź“.
Poczem był ten sam napis łaciński, który jest na szafce zegara. Dalej następowało coś w rodzaju dewizy jakiejś czy przedmowy i tekst na kilku arkuszach, pisany po polsku, silnym, wyraźnym charakterem, na końcu zaś rękopisu podpis.

Ksiądz Bernard Halmozen
czyli
Krzysztof Hradec Hradecki.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Długo siedziałem zamyślony nad tym foljałem. Leżał oto przedemną dokument, w którym zamknięta jest dusza człowieka nieżyjącego już od czterdziestu lat i, ważniejsze dusza wykonawcy testamentu mojego pradziada. Ogarnął mnie szczególny niepokój, odczułem, że teraz czytać tego nie mogę — zanadto byłem podniecony i roztrzęsiony myślowo.... Rozwinąłem drugi rulon owiązany osobno, czarną tasiemką, który wypadł z pierwszego. W rulonie tym znalazłem przedewszystkiem sygnet złoty; na wielkim krwawniku widniał herb Pobogów i litery H.P.
Zdziwiony spojrzałem następnie na ten nowy dokument.
„Kopja testamentu ś. p. Hieronima Poboga, dziedzica na Krążu, Dębowej, wraz ze wszystkiemi przyległościami, przepisana z oryginału, sporządzonego dnia 20 grudnia 1870 r. i przypieczętowanego tym oto sygnetem Pobogów. Kopję pisał sługa Boży, pokutnik ks. Bernard Halmozen na świadectwo autentyczności istniejącego testamentu, który spoczywa w pierwszej, wyższej części skrytki w zegarze antycznym. Niech Bóg czyniąc sprawiedliwość w rodzinie Pobogów, zmiłuje się i nademną grzesznym“.
Zrozumiałem.
Oryginał testamentu Hieronima Poboga został zatem wykradziony z górnej skrytki zegara. Kopja schowana niżej, w drugiej skrytce i dlatego ocalona od kradzieży, była straszliwem świadectwem dokonanej zbrodni moralnej, która kompromitowała okrutnie babkę Zatorzecką. Wszak nikt inny nie mógł usunąć testamentu, tylko ona lub jej mąż Ksawery....
Oczywiście, że Halmozen, umierając, nie wiedział, że testament już jest wykradziony, ale jednak musiało to nastąpić chyba przed jego zgonem. Paschalis twierdzi wszakże, iż z chwilą śmierci nikt już prócz niego, Krzepy i rejenta nie był w bibljotece....
Lecz co zawierał testament?
Zacząłem czytać kopję. W trakcie tej lektury oblewały mnie zimne i gorące dreszcze. Paschalis miał słuszność.
Ś. p. pradziad Hieronim, oskarżając się w niezmiernej skrusze przed Bogiem i ludźmi z niesprawiedliwości popełnionej względem syna Marcelego, czynił go w tym dokumencie ostatnią wolą swoją właścicielem prawnym całego klucza Krąża, wraz ze wszystkimi folwarkami, zaznaczając, iż dziedzictwo to przechodzi potem na synów, wnuków, prawnuków Marcelego, aż do wygaśnięcia rodu Pobogów. Żądał by prawnie i jak najprędzej odszukano Marcelego w Paryżu, czy gdzie by nie przebywał, a jeśliby nie żył, tedy jego potomka męskiego lub żeńskiego, by go sprowadzić do Krąża i oddać mu jego dziedzictwa. Przeznaczał na ten cel dużą sumę pieniędzy, z kapitału ulokowanego w banku. Dla córki Zatorzeckiej oraz jej męża i dzieci wyznaczył rentę posagową z Krąża, należącą się córce z działów majątkowych, ujętą w ścisłe formy prawne. Zobowiązywał córkę Kunegundę, z Pobogów Ksawerową Zatorzecką i księdza Bernarda Halmozena, oraz świadków, będących przy zgonie, by testament jego roborowano prawnie jak najprędzej i spełniono jego wolę co do słowa pod groźbą przekleństwa.
Poczem następował wzruszający zwrot do syna, by wybaczył ojcu popełniony grzech wydziedziczenia. Błogosławił syna, jego rodzinę i córkę Zatorzecką, którą nadto w serdecznych słowach zaklinał, by spełniając jego wolę, zrozumiała i odczuła sercem ten akt czynionej sprawiedliwości i stała się dla brata, wracającego z obczyzny, dobrą siostrą. — Dokument kończył się następująco: „Dzieci moje, Marceli i Kunegundo, pamiętajcie i zanotujcie w sercach waszych: Lepiej być stokrotnie skrzywdzonym niż raz krzywdzicielem. Każda krzywda zawsze się zemści okrutnie, każdy skrzywdzony, nagrodzonym będzie kosztem krzywdziciela.
Duszę swoją polecam ci Panie.

Amen!!...“
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie na tem koniec moich wrażeń tego pamiętnego dnia piątego lipca. Po przeczytaniu kopji testamentu dłużej wytrzymać w komnacie bibljoteki już nie mogłem. W głowie waliły mi młoty, każdy nerw dygotał w ciele, myśli polotne, jastrzębie, złowrogie szarpały mózg. Zabrałem pierwszą lepszą księgę i ukrywszy w niej dokumenty, wybiegłem z zamku. Licho nadało natknąć się na Krzepę, spojrzał na mnie przestraszony.
— Co jaśnie panu jest, czy chory?
Coś mu tam odburknąłem i dopiero gdy w pawilonie w swoim pokoju, zamknąłem księgę w biurku, uczułem ulgę, nawet pewną równowagę duchową.... Biegałem jak oszalały po parku, lecz dręczyło mnie szczególne przeczucie, iż jestem obserwowany z okien zamkowych przez Krzepę i Paschalisa.
Wrażenie to było tak silne, że nie mogłem się z niego otrząsnąć. Wróciłem do mieszkania i przebrawszy się do konnej jazdy, udałem się do stajni. Bogdziewicz osiodłał mi konia najbardziej niesfornego.
Poczułem swobodę i skrzydła u ramion.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Był już wieczór, gdy powracałem do Krąża od strony pól szerokich, lekko falistych. Na tle bujnych drzew parku, zamek wyglądał okazale. Skrzydła jego, prawy i lewy pawilon były oświetlone i tem światłem odbijały rażąco od głównego korpusu, w którym nieznać było cienia życia. Martwy i głuchy stanowił on niemą i dosadną illustrację własnej historji. I takim pozostanie, dopóki Zatorzeccy będą jego właścicielami.... a przecież nie oni lecz mój ojciec i ja jesteśmy tu de jure panami. Był nim przedewszystkiem mój dziad Marceli, który w Paryżu umarł z nędzy i może z rozpaczy.
„Lepiej być stokrotnie skrzywdzonym, niż raz krzywdzicielem*’ — to słuszne! Dziad mój umierał z tęsknotą w sercu, zapewne z głębokim żalem, ale sumienie miał czyste i jasne czoło przed Bogiem i synem.... A babka Zatorzecka?....
Dziad mój zostawił rodzinę w biedzie, lecz jego pamięć ojciec mój czci i ja czczę, choć go nie znałem... A jakże jest ceniona przez wnuka Gabrjela, babka Gundzia, pomimo, iż zostawia mu taką fortunę jak Krąż?....
„Każda krzywda zemści się zawsze okrutnie, każdy skrzywdzony nagrodzonym będzie kosztem krzywdziciela“.
No, tego przypuśćmy babka nie doczeka, gdyż my wykonawcami takiej zemsty nie będziemy. Ani ja, ani jak sądzę mój ojciec nie złakomimy się na Krąż.
Niech on sobie zostaje własnością potomstwa Zatorzeckich, zrodzonego w niedalekiej przyszłości ze Ślazówny.
Powtarzam znowu słowa Strindberga: „Zbrodnia sama jest już karą“. — Sprawdziło się to boleśnie na babce Gundzi. Czemże bowiem było całe jej życie, jeśli nie karą, czyśćcem na ziemi?...
Jakże straszną być musi ta wiecznie aktualna kwestja kary, do której się sumienie poczuwa i na którą czeka? A jednak można się widocznie z tem zżyć, skoro tyle lat zamek otacza chmura trwogi zabobonnej, skoro się ta trwoga rodzi ze świadomości własnego grzechu i pomimo to nie robi się nic w tym kierunku by oczyścić duszę, sumienie i by z tej chmury, wiecznie trwożącej — wyjść nareszcie na jasny świat Boży i śmiało, bez lęku spojrzeć ludziom w oczy. Ale jeśli kto ma miedziane czoło, może nawet nie odczuwa takich podszeptów sumienia, lub odczuwając podświadomie, odrzuca je bezwzględnie, jako zbyteczny balast w życiu.
Czyż babka Zatorzecka byłaby tak bezczelną?..,
Nie, bo w niej odczuwa się jakiś straszny niepokój..! nawet trwogę.
A ten wnuk i przyszłość Krąża, w takich jak obecne konjunkturach?... Ależ krzywda nasza jest już poniszczona stokrotnie!
Nie wyobrażam sobie, jak spojrzę w oczy babki teraz, gdy już znam kopję testamentu, którego oryginał ona posiada, o ile go nie zniszczyła.
A może posądzam ją niesłusznie?... Wszak kradzież mógł popełnić Ksawery Zatorzecki bez jej wiedzy.
Jednakże mądrym był ten Halmozen, chowając tak sprytnie kopję wraz z sygnetem, że ten, kto wykradł testament, nie spodziewał się, iż dokument tak kompromitujący leży tuż pod nim, odgrodzony cienką tafelką drzewa... Ten ktoś spieszył się zapewne i bał.... I oto po tylu latach... zbrodnia się wykryła.
Och!... nie będę twoim ostatnim i najokrutniejszym katem, twoim sędzią, ani egzekutorem. Wszelkie porachunki za spełniony czyn własny dokonasz sama z sobą... Ja... czmychnę!... powietrze tutejsze zaczyna mnie dławić... Zresztą Terenia!... Do niej mi pilno....
Ze ściśniętem sercem przypomniałem sobie „Spowiedź Halmozena“.
Co w niej jest, czy mam w ogóle prawo odczytywać ten manuskrypt księdza pokutnika?... Hradec Hradecki, nie słyszałem nigdy tego nazwiska.
Uczułem nagle gwałtowne pragnienie poznania co zawiera ten drugi dokument, znaleziony nieoczekiwanie.
Trąciłem konia ostrogą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zamiast czytać położyłem się, albowiem znużenie moje było silniejsze, niż ciekawość. Wkrótce zasnąłem snem kamiennym.
Obudziły mnie późno tony muzyki Gabrjela. Grał z pasją, hucznie.
Na stoliku moim stała zimna kolacja. Pochłonąłem jakieś zakrzepłe mięso z wilczym apetytem, zapiłem zimną herbatą i otrząsnąwszy z siebie resztę snu, zabrałem się do owej „Spowiedzi“.
Czytałem:
„Tego kto znajdzie ten dokument, gdy mnie już na świecie nie będzie, obowiązuję ostatnią wolą moją i czynię odpowiedzialnym za jej spełnienie, by oddał go we właściwe ręce.... W jakie, dowie się z tekstu mojej spowiedzi “.
Ciekawość moja wzrosła. Położyłem się na otomanie i przysunąwszy bliżej stolik z lampą, zacząłem tę niezwykłą lekturę. Gabrjel grał „Gebet und Tempeltanz“ — Griega, z drażniącą brawurą, z dziką zaciętością. Jego psychologja, to także ciekawy temat. Gdybyż on wiedział jaki dokument posiadam!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.