Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pałacu Penhoela, Cyprjana i Djana lubo stryjeczne siostry pana domu, zajmowały podrzędne znaczenie. Zachowywano pomiędzy niemi i ich powinowatą Blanką tak wielką różnicę, że nie mogły się uważać na równym stopniu szczebla społeczeńskiego.
Blanka była dziedziczką, i nazywano ją panną de Penhoel. Bardzo rzadko się zdarzało ażeby kto nazwał podobnież córki stryja Jana, które wieśniacy mianowali panienkami, a towarzystwo dziewczątkami.
Stryj Jan przyczynił się sam do odznaczenia różnicy pomiędzy córkami i Blankę.
Od dziecinnego wieku przyzwyczajał je do należnego szacunku dla kolebki córki wicehrabiego. Nie chciał ażeby się ubierały równie jak ona i nie pozwolił im nosić innéj odzieży jak podobnej do wieśniaczek.
Od dawnego czasu stryj Jan żył przy rodzinie starszej linji. W młodości służył w wojsku i był walecznym żołnierzem, lecz gdy się bił w jednym końcu Francyi, gorliwi republikanie w okręgu Redońskim, sprzedali przez licytację jego puściznę.
Powróciwszy do kraju, znalazł przytułek u starszego kommendanta Penhoela, ojca Ludwika i Remigeusza. Odtąd nie opuścił pałacu.
Był obdarzony dobrém i czułém sercem, przeto wspomnienia doświadczanych przez siebie dobrodziejstw, łączył z każdą do Boga modlitwę.
Ztęd też przedewszystkiém był szczerze przywiązanym do synów swego dobrodzieja.
Jeżeli zaś był przychylnym starszemu, to bynajmniéj nie zależało od niego. Ludwik miał duszę tak wzniosłą i szlachetną! Nieobecność jego pozostawiała próżnię głęboką w sercach wszystkich, którzy go znali.
Zanim został żołnierzem, Jan był ubogim szlachcicem, cokolwiek majętniejszym od jedynego dzierżawcy ojca swego. Nie posiadał wiele wiadomości, i jedyną nauką jaką mógł udzielić swym córkom, ograniczała się do tych dwóch zasad, stanowiących podstawę życia jego: Uwielbiajcie Boga, i kochajcie Penhoela.
Cyprjana i Djana kochały Penhoela i uwielbiały Boga. Poświęcenie ich było namiętne, nieograniczone, niewzruszone, w pojone od pierwszéj młodości; z upływem lat nabrało rozwoju i nie osłabło bynajmniéj.
Każdy członek rodziny Penhoelów był dla nich drogim i świętym. Szanowały pana, znając lepiéj jak ktokolwiek usterki jego i wady. Kochały Blankę opiekuńczém przywiązaniem, prawie macierzyńskiém; panią zaś uwielbiały prawie równo jak Boga.
Pani nie zdawała się wywzajemniać im przychylnością wyrównywającą ich przywiązaniu szczeremu z szacunkiem połączonemu, jakie jéj okazywały te dziewice. Była ona dla nich dobrą i łagodną jak dla wszystkich lecz nic więcéj; a nawet baczny dostrzegacz zauważałby, że okazywała niejaką oziębłość dla młodych dziewczątek, która jéj nie była właściwą.
To było jeszcze dziwniejszym z tego Względu, że Marta uważała stryja Jana prawie jak ojca i usiłowała wynagrodzić mu opryskliwość Penboela.
Djana i Cyprjana nie uskarżały się. Były jednakowo uprzedzające i przywiązane.
Możnaby rzec, tak dalece dochowywały stałość w uwielbianiu pani, pomimo ciągłéj oziębłości, że uważały niechęć tę za udaną.
Zaledwie przy pomniéć sobie mogły matkę która umarła w krotce po ich urodzeniu.
Będąc dziećmi pozostawione były swobodzie a nawet cokolwiek zaniedbane; dorósłszy, były równie swobodnemi bo nikt nie zwracał uwagi na ich postępki. Stryj Jan pokładał w nich zupełną ufność, Penhoel niczego od nich nie wymagał, chyba czasami kazał im zaśpiewać jaką piosnkę bretońską, Pani zaś udawała że się nic troszczy o ich sprawowanie się.
Chodziły same lub w towarzystwie Stefana i Rogera gdy ich napotkali, lecz to się rzadko zdarzało, gdyż Cyprjana i Djana miały swoje tajemnice.
Nie przyjaźniły się ze swemi rówiennicami. Nic ich nie pociągało w jedną lub drugą stronę; nic ich nie zatrzymywało w pałacu, chyba żądza pozostawania przy Blance, która się im wywzajemniała za okazywane dowody przywiązania.
Były bożyszczami poczciwych wieśniaków którzy je witali serdecznie.
Spotykano je we dnie, i niektórzy twierdzili że w nocy gdy księżyc świecił, błąkały się po polach...
Lecz to były wieści, dziwaczne i nieprawdopodobne.
To zaś było pewném, że były dobre równie jak ojciec najlepszy z ludzi i ich matka, którą wszyscy pamiętali. Bo też były piękniejsze od aniołów na obrazach kościoła parafialnego malowanych; a nakoniec jak utrzymywali starcy, były podobne do starszego syna Penhoela, pięknego i mężnego jak bohaterowie starożytnych podań.
Nawzajem Cyprjana i Djana były źle uważane w wyższém towarzystwie. Państwo Kerbichel, panny Babouin, ich brat Numa i inni pogardzali niemi. Trzy gracje opowiadały przed każdym kto ich chciał słuchać, że te żebraczki nie maję grosza majątku ani wyprawy, i że były zakałem dla okolicy.
Tańczyły jak zalotnice w sukniach płócienkowych na pięć su łokieć i w okrągłych czepeczkach; jeździły konno jak chłopcy; brzękały na harfie Bóg wie jak, i śpiewały piosnki przedpotopowe. Była to nienawiść artystów.
Dwie siostry wzniecały nienawiść w innych osobach, które wszakże milczały oczekując sposobności.
Prawnik Hivain niecierpiał ich, p. Robert de Blois i jego służący Błażej podobnież, a nawet wielce możny wice-hrabia wstręt im okazywał.
Pozornie nie troszczyły się o to. Żyły samotnie jak poprzednio, z czegoby wnosić można iż ich postępki wymagały skrytości, gdyby lekkomyślność właściwa ich wiekowi i ciągła wesołość, nie oddalały tego podejrzenia.
Zawsze bowiem widziano ich wesołemi, a w naiwności téj, przebijała się czystość i spokój sumienia; Stefan tylko i Roger mieli sposobność dostrzedz czasami smutek na ich obliczu.
Miały wtedy po lat 18 prawie. Obie były przyrody, któréj przymiotów trudno było ocenić z powodu maskowania się, a tą właśnie maskcą była ich wesołość.
Gdyśmy je pierwszy raz poznali w salonie Penhoela rozmawiające z Rogerem; ich wesołość i żywość były rzeczywistemi. Wtedy rodzina była szczęśliwy. Pani wprawdzie ukrywała jakieś cierpienie, a pan okazywał czasami niespokojność i podejrzenie, lecz w ogólności, jedyny przeciwnoscią jakiej doznawali mieszkańcy pałacu, była jednostajność nudna i posępna.
Obecnie wszystko się zmieniło. Spokój życia wiejskiego, pośród którego istnienie jest ciągłem otrętwieniem i dochodzi się do późnego wieku zanim się żyć zacznie, zastąpiła niejako głucha burza, która powierzchownie była pokrywana przymuszony wesołością i zaledwie słabe oznaki naprowadzały na wniosek że śmiertelna goryczka dręczy potomków Penhoela.
W samym pałacu, nie wszyscy jednakowo pojmowali ważność złego. Lecz Cyprjana i Djana odkryły najprzód przypadkowo a następnie w skutku swej doli, wątek przerażających tajemnic.
Widziały zapaśniczą walkę, której wypadkiem miało być zniszczenie i niesława Penhoela. Z jednéj strony zjednoczyli się złączeni interesem: Robert do Blois, pan Hivain, Stary margrabia Pontales i inni podrzędni, wszyscy czynni i zabiegli, chciwością powodowani, ośmieleni w skutku osiągniętych korzyści.
Z drugiej strony był pan i pani. Pan nigdy się nie odznaczał tęgością umysłu, a ostatnie trzy lata stanowiły dla niego pół wieku. Obecnie był cieniem siebie samego. Reszta dzielności jaką dotąd zachował, zużyła się przez zniechęcenie i nałóg pijaństwa do którego się uciekł gnuśnie, jak do schronienia przeciw dręczącym myślom. Pani przeciwnie obdarzona wzniosłem i mężném sercem, w pierwszej chwili wystąpiła w obronnej postawie przeciw nieprzyjaciołom męża swego, lecz w stanowczéj chwili, pocisk tajemniczy zniweczył niespodzianie jéj opór. Rzęchy można, że jéj męztwo znikło pod wpływem niepowściągniętego talizmanu, skutkiem którego zaniechała obrony.
Tak więc ciosy nieprzyjaciół Penhoela padały na bezbronnego przeciwnika, a tém samém gotowały mu nieuchronną zgubę.
Dziwném było zaiste, że jeszcze walka dotąd się srożyła, bo zagłada domu Penhoelów dawnoby już nastąpić powinna, lecz ręka tajemnicza, nieznana, zarówno zwycięzcom jak i pokonanym spóźniała okropne rozwiązanie dramy.
Cyprjana i Djana ukrywały się w cieniu. Były młode, niedoświadczone, lecz pod ich powabną urodą, ukrywała się męzka odwaga.
Pracowały niestrudzone i żwawe nad dziełem, któreby zatrwożyło silnych mężów.
Odgadywały nienawiść jaką na siebie ściągały, nie zabrakło im nawet rad stosownych, gdyż głos proroczy któremu wierzyły, często im powtarzał: że śmierć była kresem téj rozpaczliwéj walki.
Śmierć dla tak młodych, powabnych dziewic, do których ułudy światowe dopiero uśmiechać się zaczęły.
Postępowały jednak naprzód pogardzając obawą.
Czasami — bo któraż młoda dziewica nie doznaje ulubionych marzeń pieszczących i osłabiających jéj duszę — czasami Djana przewidywała przyszłość szczęśliwą ze Stefanem, Cyprjana z Rogerem; słabość kobiety przemagała na chwilę, i łezka spływała pomiędzy spuszczonemi rzęsami ich pięknych oczu. Lecz to krótko trwało, całowały się w milczeniu, i ten uścisk wyrażał:
„Biedna siostro, doznajesz tego samego uczucia co i ja, kochasz go, lecz nie zdążysz się z nim połączyć.”
Wtedy można je było widziéć milczące i zamyślone, z opuszczoną głową, z założonemi rękami.
Gdy się uspokoiły, na ich dziewiczych twarzach odznaczała się nieustraszoność pogodna i spokojna.
Zrozumiały się wzajemnie; potrzeba było walczyć i walczyć samym, gdyż kochały nazbyt ażeby miały wzywać Rogera i Stefana do tych walk tajemniczych i śmiertelnych.
I choćby sto razy bardziéj kochały, nie przyszłaby im myśl porzucić rozpoczęte dzieło.
Przytém były chwile, w których spodziewały się odnieść zwycięztwo. Jakaż ich była radość podówczas. Ocalić pana w którego domu się wychowały i który udzielał przytułek ich ojcu; ocalić panią która konała cierpiąc nieznane katusze; panią którą tak kochały; nakoniec ocalić Blankę, biedne dziecię nad którem ciężyło wspólne brzemię.
Kiedy ich ta nadzieja ożywiała, nie widziały mnóstwa zawad które należało uprzątnąć, i ich serca upojone, drgały z radości przedwczesnéj.
Tu nadzieja ich utrzymywała odwaga do najwyższego stopnia posunięta nie byłaby dostateczną; potrzeba było omamienia.
Zupełna, nieświadomość życia i prostota wskazująca im w oddaleniu otwartą drogę pośród niebezpieczeństw, dzielnie wspierała naturę romantyczną ich-umysłu.
Wszystko od lat niemowlęcych usposabiało je do liczenia na cudowność.
Urodziły się w stronach, gdzie podania są pięknemi powieściami wróżek, i gdzie wyobraźnie smętne i poezyjne usiłuję bezprzestannie odchylić zasłonę pokrywającą nadprzyrodzone dzieła. Usypiały w kolebkach kołysanych przy dziwacznych opowiadaniach, które zatrważają i zachwycają chaty bretońskie. Żadne rozumowane objaśnienie nie wyrwało tych zarodów, które przeciwnie roskrzewiły w swobodnej samotni, w jakiéj spędziły wiek dziecinny. Nauczyły się czytać ze starych książek biblioteki pałacowej która się składała po większej części z dawnych poezyj i romansów zapomnianych w pyle. Benedykt Haligan często ich brał na kolana gdy były małemi i opowiadał im poważnym głosem z melancholijnym uśmiechem osobliwe legendy napełniające umysł jego.
Nakoniec, żywe wspomnienie pozostawione przez ich brata stryjecznego Ludwika, przyczyniło się do dziwacznego upatrywania cudowności w ludzkich sprawach.
Mówiono o jego tajemniczém zniknieniu i mówiono bezprzestannie. Dla Cyprjany i Djany był to także romans, lecz romans rzeczywisty, dotyczący ich z bliska, służący im za podstawę do uwierzenia we wszystko, co było napisane w książkach biblioteki.
Z postępem lat wszakże, wiara ich cokolwiek osłabła. Pojętność i trafność któremi były obdarzone, stopniowo wygładziły z ich umysłu niepodobieństwo i niedorzeczność lecz upodobanie w cudowności nie znikło wszakże.
I w skutku dziwacznéj pracy ich myśli, ta dążność, dotąd nie dająca się zniweczyć, odwróciła się od starożytnych bajek dla ułożenia cudownie nieznanéj teraźniejszości.
Było jedno miejsce w świecie, które im ukazywało się zdala, otoczone jaśniejącém złudzeniem.
Marzyły o nim we dnie i w nocy; widziały go przez czarodziejskie szkło które niegdyś ukazywało lekkowiernym majtkom Hiszpańskim cuda Eldorado. Tém miejscem był Paryż.
Nie można stanowczo powiedzieć zkąd w nich powstały myśli, jakie powzięły o Paryżu. Zbierały je zewsząd, rzeczywiste lub kłamliwe. Najprzód słuchały poczciwych wieśniaków dla których stolica jest dalszym i nieprawdopodobniejszym krajem jak Ameryka za czasów Kolumba. Czerpały wiadomości z biblioteki, któréj książki dostarczały im objaśnień. Oprócz tego, pomiędzy młodzieńcami w sąsiedztwach, było dwóch lub trzech, którzy się pysznili że kilka tygodni spędzili w stolicy cywilizowanego świata.
Młodzieńcy prowincjonalni którzy byli w stolicy, w szczególny sposób przesadzają i ubarwiają rzeczywistość.
Cyprjana i Djana mogłyby powziąść dokładniejsze wiadomości od Roberta de Blois i panów Pontalesów, lecz niepowściągniony wstręt odpychał je od ostatnich, a Robert którego były zmuszone codziennie widywać, upatrywał przyjemność prawienia im różnych bajek.
Stefan naśladował go cokolwiek w tym względzie. Nie było to z jego strony złą chęcią lub zamiłowaniem w kłamstwie, lecz skoro mówili o Paryżu, wzrok obu sióstr ożywiał się i błyszczał. Stefan widział je słuchające z tak namiętną uwagą, że pomimowolnie unosił się zapałem w ubarwianiu obrazu, którego ramy pod jego młodemi i żywemi wyrażeniami przybierały cudowne kształty. On także lubił Paryż, wspomnienie jego zapatrywało się okiem dwudziosto-letnim i pomimo jego woli rzeczywistość znikała pod świetną barwą poezyi.
Wiadomości czerpane z tak rozlicznych źródeł mieszały się i skupiały w pamięci Djany i Cyprjany.
Nie miały żadnego środka rozróżnić rzeczywistość od zmyślenia. Jak daleko zasięgać mogły ich spojrzenia, nie upatrywały żadnego porównania.
Największe miasto jakie widziały, było Redon, mające ludności 2,000 dusz.
Potrzeba było ażeby ich wyobraźnia wzniosła się nad wszystkie rzeczy im znane, ażeby mogły powziąść myśl o Paryżu, i właśnie téż przy tych wyjątkowych warunkach upojona wyobraźnia podnieca się i może rozszerzyć do nieskończoności widownią marzeń.
Paryż był dla nich rajem i piekłem; wszystkie cuda mogły się tam urzeczywistniać.
Był to wielki skarbiec świata z którego każdy mógł czerpać względnie do swéj siły, genjuszu lub urody.
Czego w zamian wymagano od urody, genjuszu i siły, było im niewiadome, i nie starały się o tém dowiedziéć. Ich wzrok olśniony został na wspomnienie państwa i sławy.
Często myślały o szczęściu tych, którzy mogli walczyć i odnosić zwycięztwo na tych świetnych szrankach. Można tam było zbogacić się i zostać możnym; można się było zbliżyć do króla o którym słyszały mówiących z czcią religijną i którego władza wydawała się im równą boskiej.
Przybywał kto ubogim, wracał zaś obładowany złotem.
I ręce im drżały z chciwości na wspomnienie o tym złocie, nie dla siebie, lecz dla Penhoela, o którym nie zapominały nigdy ich poświęcające dusze.
Niestety! było bardzo daleko z Glenaku do Paryża! A przytém potrzeba było opuścić swoje stanowisko: ojca, panią i Blankę których powinny bronić i opiekować się niemi.
To było niepodobieństwem!
Jednakże myślały ciągle o tém, gdyż w ich latach, niepodobieństwo nie powściąga nigdy żądzy; żywiły z upodobaniem niedorzeczne myśli, które im się wydawały rozsądnemi; na podstawach prostodusznego omamienia, budowały piękne plany.
Słysząc zaś, że sztuki wyzwolone stanowiły pewny środek odniesienia zwycięztwa w tym wielkim turnieju tak świetnym i zarazem licznym, często wstawały o świcie i udawały się do salonu po harfy na których wynajdywały nowe dźwięki.
Biedne dziewczęta! Prowincje obfitują w podobnie usposobione, lubo nie tak prostoduszne i posiadające bliższe wiadomości o tajemnicach życia paryzkiego.
Sto dróg prowadzących do ogromnej stolicy ściągają codziennie mnóstwo dziewic przynęconych wątłą lecz namiętną nadzieją. Bywają piękne, młode, przyszłość dla nich jest rozległą, życie się im uśmiecha. Ileż to pada na polu walki, ileż wraca pobitych z wstydem na czole i w sercu.
Matki wiejskie mają słuszność, mówiąc ze drżeniem:
Paryż jest potworem który pochłania młode dziewczęta.
Lecz matki nadaremnie przemawiają od początku świata..
Cyprjana i Djana weszły bez szmeru do pokoju Blanki, przybyły dowiedzieć się w jakim jest stanie po zemdleniu na balu.
Przestąpiwszy próg nic nie widziały, ponieważ pokój oświetlony był jedynie przez odblask zewnętrz przenikający, lecz gdy się zbliżały na palcach, dosłyszały oddech uciśniony i ciężki pani Penhoel.
Zatrzymały się przy krześle na które padła Marta złożywszy córkę na łóżku. Pani mniemając że jest samą nie powściągała wyrazów które się z jej ust wydobywały w raz ze łkaniem.
Cyprjana i Djana płakały. Słuchając z przerażeniem nie śmiały się oddalić, jak również przerywać pani bolesnych rozmyślań.
Marta odsłoniwszy oczy, spostrzegła dziewice klęczące przed sobą, które całowały jéj ręce.
Pierwsze wrażenie jakiego doznała był przestrach.
Zadrżała wydawszy okrzyk przytłumiony.
— Czy dawno tu jesteście — poszepnęła — czy co mówiłam?...
Dziewice przyciskały jéj ręce do serc swoich.
— Niech nas Bóg uchowa ażebyśmy panią podsłuchiwały--odpowiedziała Djana łagodnym i smętnym głosem — słyszałyśmy tylko jakeś mówiła: „Jestem opuszczony....
nie mam nikogo ktoby mnie bronił i kochał... mój Boże, mój Boże!...” — nie myślisz więc nigdy o nas, o nas! kochających ciebie tak tkliwie... o nas pragnących oddać życie za ciebie!