Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w pokoju Blanki; małe łóżeczko osłonione białemi firankami, których przezroczystość dozwalała widzieć nad wezgłowiem obraz Boga Rodzicy uwieńczony święconym laurem, kilka krzeseł wybitych włóczkowy tkaniny wyrobiony przez panią piękne ryciny pobożne wisiały na ścianach, a w misternej szafeczce z drzewa różanego, ułożone były książki dla młodocianego wieku.
W tym nadobnym ustroniu zaledwie można było poznać pomieszkanie młodej panny.
Cóś zdawało się przemawiać że to skromne łóżeczko nie było świadkiem tych marzeń, które w piętnastym roku kołyszą sen dziewicy. Wszystko było uśmiechające lecz oziębłe. Dziecię igrało, szczęśliwe na progu dojrzałości.
A nadto, to co się uśmiechało w tym powabnym pokoiku, to co było świéżem, miłém, zalotném, nie należało do samej Blanki wyłącznie. Marta Penhoel przyozdobiła z upodobaniem schronienie swój córki. Odmłodniała myśląc o córce; i jeżeli niekiedy słaba nadzieja osładzała jej samotność, to wtedy, gdy myślała że pod temi białemi firankami usypia jéj drogi anioł, nie pojmujący zarazem dolegliwości, teraźniejszości i groźnej przyszłości.
Każdy, jakkolwiek nieszczęśliwy, posiada także wgłębi serca swego jakąś kryjówkę, w której się mieści myśl jego. Jest zawsze pewien zakątek w duszy, w którym miłosierny Bóg pozostawia promień nadziei.
Marta Penhoel cierpiała, bo zewsząd zbierały się groźne chmury. Jéj biedne serce zranione od lat wielu, jątrzyło się. Dla niej przeszłość przypominała gorzkie wyrzuty, teraźniejszość dolegliwe męczarnie, przyszłość niestety... zwiastowała tak okropne katusze, że lepiéj było zamknąć oczy, i czekać jak skazany na śmierć, któremu najwyższa litość prawa, umieszcza zasłonę na wzroku...
Było to w kilka chwil po przypadku wydarzonym na balu. Stryj Jan, pani i Blanka nadeszli do pokoiku ostatniej.
Blanka była jeszcze bladą i zdawało się że znów zemdleje.
Pani która ją posadziła w berżerce, trzymała w swoich objęciach. Biedna kobieta usiłowała się uśmiechać, lecz w jej twarzy malowało się śmiertelne zniechęcenie.
Stryj Jan zatrzymał się w progu. Wysilenie w skutku którego mógł podpierać dziewicę rozpostarło w nieładzie włosy na jego czole, a pogodna melancholja zwykła jego rysom, nastąpiła głębokiemu strapieniu.
Spoglądał na obie kobiety, i oczy jego były zwilżone.
Omdlenie jedynie nie mogło wzniecać tak dotkliwych wzruszeń, i za tym przypadkowem zdarzeniem, musiały się ukrywać dawne i tajemne udręczenia.
Blanka wsparła swoją powabną główkę o zaplecznik berżerki.
— To nic... poszepnęła pani z udaną swobodą, tłumiąc w sobie łkania — gdzież cierpisz moje dziecię?
Poczém obróciwszy się do stryja Jana który się o drzwi opierał, dała mu znak ażeby się oddalił.
Starzec wyszedł nic nie powiedziawszy.
Blanka pozostała sama z matką, która nie tylko w obecności stryja przymuszała się do uśmiechu, albowiem teraz jej spojrzenie było jeszcze łagodniejsze.
— Podnieś się cokolwiek — szepnęła — może jesteś zbyt ściśniętą?
— Oh nie!... mówi Blanka — wiesz dobrze mamo że rozpuszczono moją suknię przed kilku dniami.
— Cóż ztąd jeżeli jesteś cierpiącą.
— To nie to... odpowiada dziewica — rosnę to prawda moja matko, lecz w przeciągu dni czterech nie mogłam utyć... czyś nie cierpiała podobnie będąc panną?
Pani spuściła oczy i nic nie odpowiedziała.
— Mój Boże! — mówi Blanka przyciskając obie ręce do swych piersi, zdaje mi się że masz słuszność mamo... jeżeli tak daléj będzie, to będę musiała nosie suknie puszczane jak pani Kerbichel... jestem bardzo nieszczęśliwą...
— Dziecko! — rzekła pani — potrzeba pocierpieć cokolwiek ażeby być wysoką i dorodną panną.
— Moje siostry Djana i Cyprjana są wysokie i bardzo piękne... a jednakże nie widziałam ich nigdy cierpiącemi.
— Bo sobie nie przypominasz moja biedna Blanko.
Dziewica wydała westchnienie w którym przebijała się bardziéj zalotność dziecinna jak cierpienie.
Gdy się cokolwiek podniosła, matka zaszła z tyłu i odpięła haftki jej sukni; a dostrzegłszy niezwyczajną postawę córki, nie potrzebowała się powściągać.
Uśmiech zastąpiony został przez smutek ponury i zniechęcenie.
Znać było po sukni Blanki że była rozpuszczany lecz nie raz jak to mniemała. Trzy fałdy były wyprute, dwa zaś pierwsze własny ręką jej matki.
Po odpięciu haftek ukazała się sznurówka. Pomiędzy fiszbinami widać było szeroką próżnię.
— Spiesz się mamo... bo mnie dusi — szeptała Blanka któréj oddech coraz był trudniejszym.
Palce pani drżały gdy rozsznurowywała gorset.
— Prędko, prędko... proszę cię — mówiła Blanka.
Ręce pani niezręcznie władały jakby były nabrzmiałe, ściągały gorset zamiast go odsznurowywać.
Nakoniec gdy sobie nie mogła poradzić, pochwyciła nożyczki i przecięła sznurówkę.
Blanka wydała okrzyk zadowolenia, oswobodziwszy się z krępujących więzów.
Gorset rozstąpił się w obie strony tak dalece, że fiszbiny ugrzęzły w sukni.
— Oh! miałaś słuszność mamo! — odezwała się Blanka — ten niegodziwy gorset tak mnie uciskał... zdaje mi się że jestem w raju.
Oddychała z rozkoszą.
Wzrok Marty śledził biodra córki, pod któremi fałdy koszuli spłaszczyły się i przylgnęły niejako do ciała przygniecionego parciem fiszbinów. Poczém zmierzyła okiem odległość dwóch części, gorsetu jakby chciała zbadać przyczynę siły rozciągającéj.
Przed chwilą gdy suknia była jeszcze zapiętą, Blanka miała kibic właściwą młodej panience, lecz ta pozorna zgrabność była wypadkiem elastycznego naciskania gorsetu kształcącego jej biodra.
Gdy prężenie ustało, kibić wydawała się niekształtną.
Pani wzniosła oczy do nieba, łza spłynęła po jej licach. Rzęchy można, iż ją dręczyła myśl nieznośna, z którą walczyła pomimowolnie.
— Cóż ci to matko? — zapytała Blanka.
Pani otarła żywo powiekę, poczém odgarnąwszy z czoła Blanki włosy, złożyła pocałunek na jej czole.
— Mówiłam ci moja córko — rzekła — że ci nic nie będzie... młode panienki podlegają podobnym słabościom... nie trzeba się o to troszczyć.
— Dobra mamo... ty zawsze mnie uzdrawiasz i pocieszasz... gdyby nie ty, gdy mnie napadną te boleści, lękałabym się żebym nie umarła.
— Ty miałabyś umrzeć!... — powtórzyła Marta siadając obok córki.
— Gdybyś wiedziała... — odezwała się Bianka — dawniej gdym była małém dzieckiem, często chorowałam, lecz ta słabość nie była podobną do cierpień jakich teraz doznaję... czasami cóś się we mnie wstrząsa, oddech mi się zatrzymuje i serce bić przestaje.
Zatrzymawszy się, ukryła głowę na łonie matki i dodała z cicha:
— Oh! czasami też lękam się... bardzo się lękam...
Spojrzenie pani było błędne. Słowa Blanki nie były przez nią dosłyszane.
W czasie krótkiego milczenia które nastąpiło, rumieniła się i bladła kolejno. Parę razy otwierała usta jakby chciała zrobić zapytanie.
Nie ośmieliła się wszakże.
Po chwili przycisnęła nagle córkę do swego łona. Wysilenie które uczyniła nad sobą, nadało jej fizjonomii pozór ożywionej swobody.
— Pomówmy z sobą Blanko — rzekła — jesteś na moich kolanach jak dawniej... czy przypominasz sobie że lubiłaś co wieczór tak usypiać.
— O jak mi dobrze przy twym sercu — poszepnęła Blanka zmrużając oczy.
— Zanim usnęłaś — mówiła pani, — opowiadałaś mi coś robiła w ciągu dnia... wtedy nie ukrywałaś nic przedemną.
— Czyliż teraz co ukrywam przed tobą? — zapytała Blanka z zadziwieniem.
— Pani wahała się. Oczywiście chciała ją badać, lecz jakaś przyczyna wstrzymywała zapytania.
— Nie wiem — rzekła — jednakże młode panienki lubią być skrytemi.
— Ja zaś — przerwała Blanka — chcę być z tobą równie szczerą jak sama prawda; pragnę ażebyś czytała w méj duszy... nie mogłabym nic ukryć przed tobą jak przed Bogiem.
Tą razą prawdziwa radość zajaśniała w obliczu Marty. Mówiła całując córkę po każdym ustępie.
— Wierzę ci, czyżby mogło być inaczej... czyliż nie wiesz jak ciebie kocham... a jednakże...
Zatrzymała się, smutek zasępił jej lica.
— A jednakże?.. — powtórzyła Blanka.
— Mój Boże, mój Boże — myślała Marta której pozorna swoboda źle pokrywała powracającą niespokojność — spraw to ażebym się omyliła, niech mnie raczej bardziej obarczają inne cierpienia.
— Chciałam powiedzieć — odezwała się głośno — że to nie jest twoją winą biedna Blanko... Dzieci nie są zdolne widzieć jasno w głębi serc swoich... przypominam sobie mój wiek młody.
— Jakżeś musiała być piękną i kochaną — szepnęła Blanka, spoglądając na matkę z uwielbieniem dziecinnéj miłości.
— Byłam mniej piękną od ciebie i utraciłam matkę... Oh! zdaje mi się że gdyby moja matka żyła, moje życie byłoby inne... lecz cóż mówię? — dodała miarkując się i czerpiąc w swém męztwie władzę do wywołania uśmiechu — zdawałoby ci się, że jestem teraz nieszczęśliwą.
Blanka się podniosła w okamgnieniu z niespokojnością i położyła znowu swoją ociężałą główkę na łonie matki. W téj chwili gdy ją bóle ominęły, uległa wpływowi całodziennego znużenia, jej powieki zmrużały się z ociężałością i sen ją ogarniał.
Pani to zauważyła, a jednakże nie mogła się zdobyć na zapytanie cisnące się przez jej usta.
Ktokolwiek byłby świadkiem udręczeń téj duszy miotanej najwyższą boleścią, to ta scena tak spokojna pozornie, przybrałaby barwę okropną i nadzwyczajnie wzruszającą.
Nad tém dzieckiem usypiającém z uśmiechem, ciążyło złowrogie nieszczęście. Pani odgadła okropną tajemnicę, niespodzianą, nadzwyczajną, wydającą się niepodobieństwem.... W przeszłości Marty zawierała się tajemnica podobnegoż rodzaju, w skutku któréj lubo z początku na widok Blanki, téj czystéj i swobodnéj niewinności, występku przypuścić nie mogła, stała się jednakże łatwowierną, i zdolną do uwierzenia w niepodobieństwa. Przyjmowała ona dotąd wszelką wątpliwość z najwyższym zapałem i obawa jej wydawała się urojoną.
Następnie osobiste wspomnienia potwierdzając oczywistość, zradzały przekonanie, skutkiem którego wpadała w najgłębszy rospacz.
Od dni kilku dręczyła się w tém wahaniu. Wszystkie inne cierpienia ominęły ją, wszystkie obawy umilkły.
W tej chwili oczywistość była przemagającą. Marla widziała i dotykała że tak rzec można. Lecz w brew prawdzie surowej i nieubłaganéj, występowało w obronie pogodne oblicze dziecka; to czoło było tak czyste jak zwierciadło bez skazy, w którym się odbijała dusza nieświadoma złego.
Zapytanie cisnące się od dawna do ust pani, położyłoby koniec jej wątpliwości, lecz nie była ona w stanie dobrać słów do stosownego wyrażenia swych myśli. Skromność matek jest najbojaźliwsza i najdelikatniejszy ze wszystkich skromności. Czasem też badając uczy się.
Marta się zastanawiała.
Piękne niebieskie oczy Blanki zakrywały się prawie pod ociężałemi powiekami.
— Czy wrócisz tańczyć — zapytała nagle pani udając wesołość.
Jednocześnie rozsunęła ręce jakby wzywając Blankę ażeby powstała.
Dziewica oparła się silniej na łonie matki.
— Jestem tak znużoną — szepnęła.
— Przedtem kiedy ci wspomniano o balu lubo byłaś znużoną, nie przyznałaś się do tego.
— Byłam dzieckiem — odpowiedziała Blanka.
— Czy ciebie teraz bal nie bawi?
Blanka otworzyła przez pół oczy.
— Oh tak! zawsze — odpowiedziała.
— Powiedz mi — zapytała pani drżącym głosem — który z młodzieży najlepiej ci się spodobał?
Blanka zastanowiła się nieco, poczém mówiła zwolna:
— Z pomiędzy młodzieży którzy tu przebywają?
— Tak.
— Nie wiem.
Pani nabierała odwagi, w miarę jak postępowała naprzód w badaniu, rospoczętém z taką obawą.
— Czy nie Roger de Launoy? — zapytała.
— Lubię Rogera dosyć...
— Czy Stefan Moreau?
— Jest dobry... lecz...
— Może Alan Pontales?
— Nie... on wydaje się dumnym i złośliwym.
— Albo pan Robert de Blois? — zapytała pani zniżając głos pomimowolnie.
Blanka otworzyła zupełnie oczy i spojrzała na matkę z zadziwieniem.
— Oh!... co za myśl... — odezwała się z urazą — pan Robert!...
Pani odetchnęła i pocałowała ją. Na chwilę zapomniała o grożącym wypadku.
— A więc nie chcesz mi wyznać kogo lubisz najlepiéj? — zapylała wśród pieszczot.
— Ten którego najlepiéj lubię nie jest tutaj — odpowiedziała Blanka zarumieniona. — Odkąd mój krewny Wincenty udał się na morze, myślę o nim często i tęsknię... bardzo źle robię że tęsknię...— dodała z niejakim oburzeniem — gdyż się nie pożegnał ze mną przed wyjazdem.
Pani zamyśliła się nagle, jéj podejrzenia nie zwracały się w tę stronę. Przypomniała sobie dopiero bladą twarz Wincentego i jego duże oczy zawsze prawie zwrócone na Blankę.
Przez chwilę milczała jej serce było ściśnięte.
— Wincenty!... — szepnęła nie wiedząc sama co wymówiła. — Czyś się znajdowała z nim kiedy sam na sam?
Blanka rozśmiała się.
— Codziennie pozostawaliśmy z sobą sam na sam.
— Codziennie! — powtórzyła Marta machinalnie.
— I mówił ci też kiedy że ciebie kocha?
— Nie śmiał.
— Nigdy ci tego nie powiedział?
— Nigdy.
Przez chwilę pani mniemała że odkryła tajemnicę, lecz tajemnica stawała się bardziej niedocieczoną jak przedtém, gdyż Blanka nie mogła kłamać.
I w miarę jak badanie postępowało, pani doznawała trudności posuwać go daléj.
Dotąd Blanka nie odgadywała powodów tych pytań czynionych w wesołym sposobie, lecz jedno słowo więcéj, mogło obudzić jej baczność.
A jednakże potrzeba się było dowiedziéć.
— Biedny Wincenty! — mówiła pani usiłując wezwać przypadek na pomoc — już dawno jak nie dał o sobie wiadomości.
— Oh tak! — westchnęła Blanka — pięć miesięcy... to bardzo długo.
Liczyła miesiące. Pani przypatrywała się jéj ukradkiem. Jéj piękna twarz była spokojną i zaledwie odznaczała lekką barwę melancholii.
Nie można się było omylić, że jeżeli serce Blanki. silniej uderzało na wspomnienie Wincentego, to pochodziło z dziecinnego przywiązania prostodusznego i zarazem niewinnego. To mogło z czasem zamienić się w tkliwe uczucie, lecz nie było to jeszcze miłością.
— Widzisz więc — mówiła pani bawiąc się z jej włosami — żeś ukrywała przedemną tajemnicę.
— Gdybym wiedziała że to jest dla ciebie tajemnicą — odpowiedziała drzemiąca Blanka — byłabym ci ją powierzyła.
Pani wahała się przez chwilę; poczém zapłoniwszy się nieco, zapytała:
— A inni, oprócz Wincentego, czy nie mówili ci że ciebie kochają?
— Jeżeliby kto inny oprócz Wincentego byłby mi to powiedział, tobym się rozgniewała.
— A więc niemasz innej tajemnicy?
— Nie mamo.
Blanka zamrużyła zupełnie oczy. Pani spoglądała na nią tkliwiej kołysząc ją przy swém sercu jak dziecię gdy się go usypia.
W czasie kilko-chwilowego milczenia, myśl Marty drzemała wraz z córką i opóźniała o ile możności przebudzenie zbyt bliskie jej sumienia.
— Mamo — przebąknęła Blanka nie otwierając oczu, i głosem powolnym usypiającego — omyliłam się... mam tajemnicę... odkryję ci ją... nie wiem dla czego nie powierzyłam ci ją wcześniej... było to na początku wiosny tego roku... było tak gorąco jak dzisiaj i zasnęłam wieczorem w altanie będącéj w końcu ogrodu... czy mnie słuchasz mamo?
Pani słuchała z uwagą i trwogą. Odpowiedziała na ostatnie zapytanie uściśnieniem silniejszém.
Blanka tak daléj mówiła:
— Miałam sen okropny... zdawało mi się że był przy mnie mężczyzna blisko, który mnie przyciskał do swych piersi... dusiłam się... czułam jego palący oddech na méj twarzy... czy mnie słuchasz mamo?
Marta zbladła jak trup, oczy jej były jak wryte i wyrażały głęboką rospacz.
Dziecię tak daléj mówiło:
— Śmieszna rzecz te sny... wiedziałam dobrze że spałam... a jednakże nie mogłam się obudzić.
— Cóś osobliwszego działo się ze mną, i nigdy nie doznawałam nic podobnego, ani przedtem, ani późniéj... lecz co jest dziwniejszym... że gdym się ocknęła, nie mogę tego powiedziéć czy to był dalszy ciąg snu mego... zdawało mi się że widziałam mężczyznę uciekającego pod szpalerem drzew.
— I poznałaś go? — zapylała Marta głuchym głosem.
— Nie... tylko gdy wracałam do pałacu napotkałam pana Roberta de Blois.
— Roberta de Blois! — powtórzyła Marta z zaiskrzonym wzrokiem.
— To był dziwny sen nie prawdaż? — rzekła Blanka i zmrużyła oczy.
Oddech jej był jednostajny lecz silniejszy.
Usnęła...
Marta Penhoel dowiedziała się wszystkiego.
Przez chwilę pozostała w miejscu jak wryta; poczém, poruszeniem instyktowém i gwałtowném, jej ręka posunęła się do bioder Blanki która we śnie westchnęła.
— Zgubiona!... — wyrzekła po raz pierwszy ten wyraz, który od dawna był w głębi jéj myśli.... zgubiona jak ja... niewinna jak ja! — Cóżem przewiniła o Boże!... że mnie karzesz na dziecku moim...
Podniósłszy Blankę w swoich objęciach, położyła ją śpiącą na łóżku.
Poczém padłszy na fotel zakryła twarz rękami.
Pozostała długo w téj postawie. Jéj oczy były suche i pałające, łkania rozdzierały jéj piersi.
— Mój Boże!.... mój Boże!... wymówiła stłumionym głosem — już dawno jak cierpię... odjąłeś mi szczęście w pierwszéj młodości i nie uskarżałam się... widziałam Twoją rękę ciążącą nad domem Penhoelów; widziałam obcą, która moje miejsce zajęła... słyszałam śmiertelną pogróżkę nad moją głową i nie szemrałam jeszcze.... Lecz moja córka... mój Boże! moja córka!
Łzy sączyły się przez jéj palce.
— Moja córka! — powtórzyła z obłąkaniem — przeciw temu ostatniemu ciosowi jestem zbyt słabą.... Ulituj się nademną mój Boże, gdyż jestem biedną opuszczoną!... żadnego przyjaznego głosu, któryby mnie pocieszył... żadnéj ręki, któraby mnie obroniła.
Zdawało się jéj, że w téj chwili dwa westchnienia odpowiedziały na jej skargę.
Otworzyła oczy.
Cyprjana i Djana klęczały u jéj nóg okrywając ręce pocałunkami.