Głowy do pozłoty/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Zabawiłem dłużej niż moi koledzy w towarzystwie Gucia i jego świadków, a gdy wyszedłem na ulicę, miałem namacalną sposobność przekonania się o tem, co twierdzą w całej Polsce: tj. że Lwów jest plotkarskiem miastem. Nim uszedłem taką przestrzeń, jaka dzieli gmach teatralny od placu Maryackiego, spotkałem kilku znajomych, a wszyscy wiedzieli już, że miałem pojedynek z porucznikiem Klonowskim. Co więcej, gdy przyszedłem do domu, Józio już także wiedział o wszystkiem, a nadomiar mojego zdziwienia opowiadał mi, że doniosły mu o tem najpierwej: ciocia Elżbieta i Elsia, które przyszły go były odwiedzić. Słyszały one za rzecz pewną, że biłem się z Klonowskim o panią Mamułowiczowę (!) i zgorszone były okropnie tym skandalem. Dopiero Józio wyprowadził je z błędu, opowiadając im, że właściwie on wyzwał Gucia, a ja zapewne bez jego wiedzy i woli zastąpiłem go, gdy zwichnął rękę. Józio rozżalony był mocno i niemile dotknięty moim postępkiem, ale poczciwy chłopak udobruchał się prędko, tembardziej gdy w ciągu dnia odwiedził go jeden z sekundantów przeciwnej strony i doręczył mu list przyjacielski, w którym Gucio żałował, że będąc rannym nie może go przeprosić osobiście, jeżeli mimo swej woli uchybił mu w czemkolwiek.
Po południu, gdy wróciłem z kolegiów, Józiowi było znacznie lepiej, ale o wdzianiu fraka jeszcze nie było mowy, a tymczasem oochwila wpadał do pokoju któryś z kolegów, zrekrutowanych na wieczorek do pani Leszczyckiej — każdy mocno zaaferowany i z taką miną, jak gdyby nader ważne interesa spoczywały na jego barkach. Byli i tacy, których wcale nie proszono, ale którzy mimo to pojawiali się w cukierniach i innych miejscach publicznych ozdobieni białemi krawatkami i przystrojeni w paliowe rękawiczki, aby dać do myślenia, że idą na bal do „hrabiny Leszczyckiej*, która, jak już powszechnie wiedziano, urządziła była właśnie dom na wielką skalę i na której salonach zbierać się miała śmietanka „towarzystwa“, a przynajmniej, jego najtłuściejsze „podśmietanie“.
— A ty się czemu nie zbierasz? — zagadnął mię Józio.
— Nie mogę cię przecież zostawić samego, nudziłbyś się okropnie...
— Ale nie, nie, idź koniecznie. Ciocia i Elsia nakazywały mi parę razy, abym cię wyprawił!
— Żartujesz!
— Nie, owszem, mówię zupełnie seryo. Ciocia potrzebuje cię, bo skoro ja wstać nie mogę, będziesz mię zastępował w obowiązkach zastępcy gospodarza domu: rozumiesz mię? Będziesz uważał, aby starszym panom dawano starsze wina, itp. Co się zaś tyczy Elsi, zaangażowałeś ją do mazura i do kotyliona, i kazała ci to przypomnieć; czy ci to nie wystarcza? Idź, idź, jesteś dzisiaj le lion du jour, korzystaj z tego!
— Tak... ale...
— Niema żadnego ale; jak nie pójdziesz, to obrócę się do ściany i przez cały wieczór ani słowa nie przemówię do ciebie! — Uściskałem Józia za tę groźbę, o której wiedziałem, że pochodzi z przyjacielskiej życzliwości, i począłem się ubierać. Nim jeszcze skończyłem, nadbiegł lokaj p. Leszczyckiej z oznajmieniem, że „jaśnie pani“ prosi, aby pan baron (to miało oznaczać mnie) przyszedł wcześnie, przynajmniej o siódmej, bo „jaśnie pani“ bardzo prosi o to pana barona. Powodem tej nobilitacyi mojej z przeskoczeniem niższych stopni szlachectwa był niezawodnie gulden, którego dałem raz lokajowi za podanie mi paletota, nie mając drobnych pieniędzy przy sobie. W skutek tak natarczywych zaproszeń wybrałem się tedy w istocie bardzo wcześnie do p. Leszczyckiej. Elsia ubierała się jeszcze i była niewidzialną — ciocia zaś miała do zwalczenia niesłychane trudności z powodu nieporozumień, jakie powstały przy zamawianiu tortów i lodów w cukierni. Musiałem biegać i załatwiać te trudności, następnie zaś kosztować rozmaite wina i wydawać o nich moją opinię. Byłem bardzo złym znawcą, nie o tyle jednak, bym nie poznał, że wszystkie te płyny były okropnie liche. Ale Elsia ubrała się już była tymczasem, i z obawy, że mię ciocia wyszle znowu odmieniać wino, popełniłem tę nieuczciwość, że pochwaliłem nad miarę wszystkie te czerwone i białe gatunki trucizny, które mi kosztować kazano.
Elsia była czarującą w białej sukni z tuniką metalicznozielonego koloru i w fryzurze lekko posypanej pudrem. Ciocia poszła pozrzędzić na służbę w innych pokojach; w salonie, oprócz nas obojga, znajdował się tylko biały murzyn w czarnym fraku, najęty na całą noc do zbijania sobie palców na fortepianie. Murzyn ten rozumiał tylko po niemiecku, i jak wszyscy inni murzyni tego rodzaju, po czesku. Byliśmy więc sami.
Była to chwila nader stosowna do wykonania moich postanowień, powziętych w skutek listu Herminy, a odroczonych dla dość błahych powodów. Wszak chociaż piękny p. Dominik z takim zachwytem wspominał o Elsi, ona natomiast nigdy o nim nie wspominała — a chociaż ciocia Elżbieta, zapowiadając swój wieczorek, z bardzo znaczącem spojrzeniem zwróciła się była ku swojej siostrzenicy i z pewnym naciskiem wyrzekła: — Wiesz Elsiu, będzie i pan Dominik! — to Elsia nader obojętnie przyjęła tę wiadomość i nic moich obaw nie usprawiedliwiało. Zresztą, jeżeli mię dręczyła niepewność, to właśnie dla położenia jej końca należało mi pomówić z Elsią otwarcie — czułem to doskonale i usiłowałem wmówić w siebie potrzebną do tego stanowczego kroku odwagę. Ale kiedy spojrzałem na nią, tak uroczą, tak pełną dziewiczego wdzięku i owej arystokratycznej wytworności, broniącej na pier-wezy rzut oka wszelkiego przystępu do serca każdemu zbyt śmiałemu śmiertelnikowi — kiedy pomyślałem, że mam zuchwale wyciągnąć rękę po klejnot tak nieoceniony — struchlałem jak złoczyńca, co w chwili wykonania zbrodni cofa się, spostrzegłszy jej ogrom. Gdybym był miał do wyboru, bić się z całym pułkiem huzarów lub wyrzec tych kilka słów, o które chodziło, byłbym bez namysłu wybrał pierwsze — ma się tedy rozumieć, że stałem pomięszany i milczący, zdobywszy się zaledwie na wynurzenie żalu, że nie byłem w domu, kiedy Elcia z panią Leszczycką odwiedzały Józia.
— A gdzie to pan byłeś — odparła — czy może u pani Mamulowiczowej?
— Wszak pora była zbyt Wczesną do robienia wizyty...
— Zapewne, ale jesteście państwo tak nierozłącznymi, że nie mogę sobie wyobrazić pana bez pani Mamułowiczowej, ani jej bez pana. Na wieczorku u pani Marszewskiej widziałam, że bawiliście się państwo wybornie, sami dla siebie.
— Co do mnie, bawiłem się bardzo źle na tym wieczorku.
Musiałem mieć minę bardzo desperacką, gdy to mówiłem, bo Elsi widocznie żal się zrobiło, że żartowała ze mnie. Zmieniła nagle ten i poczęła ubolewać na seryo nad szkaradnym zwyczajem, jakim są pojedynki w ogóle, i nad drugim zwyczajem, więcej lokalnym, tj. nad plotkami.
— Musisz pan wiedzieć, że dziś rano wpadła do nas pani Marszewaka i opowiedziała cioci, że pan biłeś się z porucznikiem Klonowskim o panią Mamułowicz. Całe miasto mówi tylko o tem, i my także uwierzyłyśmy, póki Józio nie opowiedział nam, jak się rzecz miała w istocie. Bardzo to przyjacielski i rycerski postępek z pańskiej strony, że pan wyręczyłeś mego brata, ale we wszystkich takich awanturach niema za grosz sensu. Fe, już drugi raz pojedynkujesz się pan bez potrzeby, to bardzo brzydko, ja nie chcę tego! Niech mi pan Edmund obieca, że więcej pojedynkować sie nie będzie.
Teraz, albo nigdy — pomyślałem sobie — i już miałem na ustach zapytanie, dlaczego żąda odemnie tej obietnicy, kiedy nagle szmer zrobił się w salonie, a weszli pierwsi gościa, pani Marszewska z córkami, Pomulski, książę Kantymirski, i kilku szeregowych danserów. Przerwane nam rozmowę w chwili, kiedy mogła wziąć dla mnie obrót stanowczy. Byłem tak roztargniony, że zaledwie wiedziałem, z kim się witam, podczas gdy coraz więcej osób napełniało salon. Odpowiadałam od rzeczy na zapytania, które mi czyniono, deptałem domom po sukniach, wywróciłem kandelaber z zapalonemi świecami i omal nie oddałem firanek peni Leszczyckiej na pastwę pożaru. Słyszałem jak przez sen, że różne grupy obecnych szeptały niestworzone rzeczy o moim pojedynku z Guciem — ale cała uwaga moja skoncentrowaną była na ostatnich słowach, które mi powiedziała Elsie. Śledziłem i pożerałem ją wzrokiem, wsród grona panien mocno zajętych szeptaniem — domyśliłem się, że o moim pojedynku. Zelektryzowało mię dopiero i powróciło mi przytomność wejście pana Borodeckiego, który pojawił się wcałym swoim blasku i po dość sztywnem przywitaniu się na prawo ina lewo, przysiadł się do starszych dem i rozpoczął z niemi jakąś bardzo obszerną i bardzo poważną rozmowę. Uwazołem, że wkrótce potem niektóre córki zbliżyły się do swoich matek, iże nskoniec cała scena. przybrała taki zakrój, jak gdyby p. Dominik był jedyną istotą rodmju męskiego, obecną w salonie. Nareszcie zaczęto tańczyć — p. Dominik posunął prosto do Elsi i począł z nią tramblować: widok ten był zbyt srogim dla mnie i nie mogąc go znieść, wyszedłem do przyległego pokoju, rzuciłem się na kozetkę i pogrążyłem się w moich czarnych myślach. Po chwili zdobyłem się na odwagę i zajrzałem do salonu: p. Dominik tramblował jeszcze ciągle z Elsią. Wróciłem na kozetkę. Polka skończyła się — zaczęto walca. Zeglądnąłem znowu do salonu — p. Dominik walcował z Elsią. Ha, gdybym był mógł schwytać tego złoczyńcę, który wynalazł tramblantkę, i walca, i taniec w ogóle, byłbym go zadusił! Przez pół kwadransa pastwiłem się nad nim w myśli, i wynajdowalem dla niego tortury, ile możności sroższe od moich — a kiedy nakoniec znowu zbliżyłem się do drzwi salonu, p. Dominik i Elsia puszczali się właśnie na jednę jeszcze tour walca. A jak ona rozkosznie wspierała się na jego ramieniu, jak mu się dawała unosić w powietrzu, jaka była rozpromieniona! Jeżeli nie chciałem, aby mi serce pękło, musiałem wrócić na kozetkę, i wróciłem. Muzyka Straussa łechtała mi duszę nieznośnie, opędzałem się od jej wrażenia, jak — się człowiek opędza od muchy. Szkaradna to, rozkołysana, zniewieściała poezya tonów, godna swojej kolebki — dość usłyszeć wiedeńskiego walca, aby pojąć, dlaczego z Wiednia nie wyszło nigdy w świat nic wielkiego, wzniosłego. Co mogą, stworzyć ludzie, których duszy wyrazem jest — walec! Przysięgałem sobie, że nigdy, nigdy, nie będę tańczył walca, że zostawię go jako pole otwarte p. Dominikowi. Jakieś nieokreślone, rycerskie instynkta podnosiły się we mnie — chciałbym był, aby choć na chwilę zagrano jakiegoś ponurego, wojowniczego marsza, i chciałbym był przypatrzeć się wrażeniu, jakieby on zrobił na ñzyognomiach, przed chwilą tak ożywionych — czułem, że fizyognomie te byłyby bardzo kwaśne, i że możnaby na ich widok zawołać, jak Byron na widok podupadłych Greków:

In vain, in vain: strike other chords!

Wygłosiłem też grobowym głosem ten piękny wiersz, i ponuro wlepiłem oczy w ziemię, kiedy tuż koło mnie zaszeleściała suknia i znany, luby, srebrny głos zawołał mię po imieniu.
— Panie Edmundzie, czemu pan nie tańczy? Co panu jest?
Spojrzałem na nią ze łzami w oczach, zamiast wszelkiej odpowiedzi.
— Fe, dziecko z pana! Dąsasz się pan tu w kącie, a ja musiałam walcować z tym nudnym panem Dominikiem, który jest w dodatku za długi i podnosił mię od ziemi w tańcu. No, chodź pan, chodź!
Nie wiem jak się to stało, ale muzyka, walca łechtała mi w tej chwili duszę nierównie przyjemniej, niż przedtem. Mówić mogłem zaledwie, ale pocałowałem ją w rękę i wyjęknąłem:
— Pani... pani jesteś bardzo dobrą!
— Przeciwnie, jestem złą, i gniewam się na pana!
— Na mnie! Za co?
— Bo się pan dąsasz na tych, którzy pana kochają.
— Mnie... nikt nie kocha!
Jak każda nieprawda, tak i ta wyrzeczoną była tonem niezmiernie patetycznym, tragicznym. Niewdzięczny! W tej chwili nie myślałem o nikim, oprócz Elsi, i zdawało mi się, że w istocie nikt, nikt mię nie kocha.
— Jeżeli pan chcesz, aby pana kochano, to porzuć pan tę grobową minę! I — szepnęła, ciągnąc mię za rękę do salonu, i wieszając się na mojem ramieniu, jak przedtem na ramieniu p. Dominika — i nie bądź pan tak zazdrosnym!
Ach, jaka to rozkoszna muzyka, te walce Straussa! Jak miło kołysze do snu rozum, a budzi serce i ciągnie je w swój wir szalony! Czemuż nie można tak przewalcować całego życia, czemu ten biały murzyn przy fortepianie ustaje ze znużenia, czemu go nie zastąpią jakim drewnianym automatem?
Pan Dominik nie tańczył więcej z Elsią. Rozmawiał jeszcze trochę ze swoją starszą kuzynką, która mu wykładała z wielkim ferworem konieczność ożenienia się — a zmęczony zapewne tem kazaniem, przypomniał sobie, że p. Artabanowicz wyjeżdżał tej samej nocy na wieś, i wyniósł się cichaczem, przed kolacyą. Ledwie spostrzeżono jego zniknięcie, gdy areopag matek i ciotek, zgromadzony około pani Leszczyckiej, począł brać pod rozwagę jego zalety i wady. Zgodzono się jednomyślnie, że jest to bardzo przystojny i bardzo miły człowiek — tylko p. Mamułowiczowa zarzuciła mu, iż trochę zawiele wie o tem, że jest przystojny. Oprócz tego, ponieważ żywioł „ziemiański“ przeważał w salonie p. Leszczyckiej, wyrażono kilkakrotnie ubolewanie z powodu, że p. Borodecki jest adwokatem. Zajęcie to było w istocie bardzo niewłaściwem, z tego wszystkiego bowiem, co mówiła ciocia Pomulskiego i pani Marszewska, wynikało jasno jak na dłoni, że człowiek powinien być albo właścicielem tabularnym, albo wojskowym, albo niczem. Ten trzeci stan jest jedynie godnym człowieka, który nie należy ani do pierwszego, ani do drugiego — i kto nie ma majątku, ten nie powinien mieć przynajmniej żadnego trywialnego zajęcia lub zarobku. Dziś może się już trochę mieniły zapatrywania w tej mierze, przynajmniej u większości „ziemian“ i „ziemianek“ — przekonany jestem atoli, że została się jeszcze bardzo znakomita mniejszość, przejęta na wskróś ówczesnemi wyobrażeniami cioci Pomulskiego i pani Marszewskiej.
Ale co mnie obchodziły te wyobrażenia! Co mnie obchodził pan Dominik! Świat był tak piękny wokoło, że nie deiigurował go nawet le chevalier de Pomulski swoją obecnością, ani książę Kantymirski swoją martwą twarzą. Świat był niezmiernie piękny tej nocy, a nawet wina pani Leszczyckiej były niezłe, i p. Mamułowiczowa mimo kilkakrotnych usiłowań nie zdołała mię wciągnąć w rozmowę, ani dać się przezemnie odprowadzić do domu. A kotylion! A mazur! Jedna tylko rzecz psuła tę piękną całość — ta mianowicie, że nocy w styczniu są bardzo krótkie!
W istocie, pragnąłbym był tego dnia, nocy nieskończenie długiej, takiej, jaka bywa u biegunów ziemi — byleby ją ożywiała naprzemian muzyka walca i mazura, kadryla i polki, byleby nie gasły światła, i twarze bawiących się nie objawiały znużenia. Ale niestety! była to zwykła, krótka noc styczniowa, pod pięćdziesiątym stopniem północnej szerokości — o w pół do ósmej promienie słońca zaczęły przedzierać się przez spuszczone firanki i story i przedrzeźniać się lampom w salonie — większa część gości wyniosła się była do domu — prozaiczne, bezduszne istoty! Szukało to wszystko swoich pierzyn i poduszek, układało do spoczynku znużone członki! Jeszcze kilka niezmordowanych młodych panienek i kilku niezmordowanych kommilitonów moich z techniki hasało po posadzce wśród strzępków podeptanych sukni, wśród porzuconych bukietów i tym podobnych ruin balowych — jeszcze Elsia była tak świeżą i ożywioną, jak gdyby bal się dopiero zaczynał — ale nakoniec umilkł fortepian, dręczyciel jego, biały murzyn z Mladeho Bolesławia poszedł śnić o ojcu Palackim i o matce Libusie, zaspana służba pomogła ostatnim gościom zebrać bagaże, tj. futra, szale, kalosze itp. i uskutecznić odwrót w porządku — a nareszcie przyszła kolej i na mnie. Jako prowizoryczny zastępca gospodarza, wyprawiłem był właśnie do domu ostatni transport tych spóźnionych hołdowników i hołdowniczek Terpsichory — ciocia Elżbieta stała się już była niewidzialną, inie zostawało mi nic, jak tylko wdziać paletot i pójść na śniadanie, a ztamtąd na kolegia, gdy niespodzianie Elsia wybiegła za mną do przedpokoju.
— Panie Edmundzie, niechaj pan powie Józiowi, że Wandzia wypytywała się bardzo troskliwie o jego zdrowie i że żałowała, iż utraciła w nim na dzisiaj dansera; ale spodziewa się ona powetować sobie to w środę, u p. Mamułowiczowej. Czy porucznik Klonowski wyzdrowieje do tego czasu?
— Nie wiem, lekarz nadmienił, że do tygodnia nie będzie mógł wdziać munduru.
— Szkaradni jesteście, kaleczycie nam naszych wielbicieli! Pan mianowicie, pan jesteś szkaradny!
— Nie wiedziałem, że Klonowski ma zaszczyt liczyć się do wielbicieli pani, byłbym go oszczędzał.
— Czy doprawdy? A dlaczegoż chciałeś pan raz zastrzelić Pomulskiego?
— To było dawno, bardzo dawno; dziś nie strzelalbym już do takich, jak Pomulski.
— Czy to ma znaczyć, że pan zachowujesz sobie nabój na grubszego zwierza? Na kogo też, naprzykład? Kogo pan zamierzasz zamordować temi dniami, panie ludożerco?
— Chciałbym w istocie zamordować kogoś, ale nie kulą, ani flosetem.
— A czemże? Może sinkiem potasu, strychniną? Brr, boję się pana!
— Chciałbym zamordować go... sercem! To broń, którą, Manfred zabił swoją, żonę, czy kochankę: wszak pamiętasz pani, czytaliśmy to razem w Starej Woli: „Wpatrywała się ona w jego serce, a było tak zimne, tak harde inieugięte, że jej własne serce zwiędło od tego widoku i umarła.“
— A, pan chcesz zabijać kobiety!
— Nie rozumiesz mię pani. Chciałem powiedzieć, że jeśli można zabić kobietę sercem, które jest bryłą, lodu, to może uda się wprost przeciwnemi przymiotami zamordować niebezpiecznego człowieka, gdy nam wchodzi w drogę. Można mieć w sercu żar, i pioruny, i taką siłę ciepła, i uczucia, która zgruchoce przeciwnika, lub odepchnie go precz...
Zdawało mi się, że ja mówię — a to... wino mówiło. Wspomniałem już, że ciocia Elżbieta kupiła była bardzo złe wino, zapomniałem dodać, że przywołany do życia i do walca przez Elsię, i proszony później, abym panów zachęcał do picia, w niebiańskim zachwycie mojej duszy nie uważałem prawie, jak wiele sam połknąłem tego szkodliwego płynu. Nic też dziwnego, że prawiłem cokolwiek od rzeczy, to dziwniejsza, że Elsia słuchała mię z zajęciem, zamiast mię odprawić.
— Chciałabym dowiedzieć się koniecznie, kogo pan chcesz tak zgruchotać, lub odepchnąć precz? Niech mi pan powie!
— Pani... pani to wiesz najlepiej. Jesteś pani równie domyślną, jak dobrą.
— A! rozumiem! Chachacha, panie Edmundzie litości, litości! Nie morduj pan pana Dominika; połamałbyś mu pan jego angielskie kołnierzyki! Chachacha! To byłoby okropne morderstwo! Doktor obojga praw i adwokat krajowy, zastrzelony piorunem serca, przetopiony na szkło żarem uczucia! Zbrodnia, nieprzewidziana w żadnym paragrafie kodeksu, a w dodatku, tak zbyteczna!
— O, gdyby była zbyteczną! Wiem ja niestety, że niełatwo mierzyć się z p. Dominikiem!
— Fe, panie Edmundzie; jak nię pan nie przestaniesz prześladować panem Borodeckim, to się rozgniewam na seryo. Uwzięliście się wszyscy na mnie, jak widzę: z jednej strony ciocia śpiewa mi od rana do wieczora hymny pochwalne na niego, z drugiej strony pan mię posądzasz Wprost, żem się w nim zakochala. Za kogo wy mnie macie moi państwo? Dalej posądzicie mię, żem się zajęła rysunkiem w żurnalu, albo figurką na wystawie perukarskiej! Jeżeli się panu wydaje, że pan Borodecki jest skończonym ideałem mężczyzny, to niech pan wstąpi do krawca, a za pół godziny zrobią tam z pana taki sam ideał!
Elsia krzywdziła p. Dominika, czułem to dobrze: ale mówiła z tak nieudanem i szczerem rozdrażnieniem, że każde jej słowo jak krople balsamu padało na moją duszę, i budziło w niej wiarę i otuchę. Uczyniłem zadość mojemu sumieniu i ośmieliłem się stanąć w obronie mojego rywala, wyliczając te jego zalety, które nie były dziełem krawca, i których, jak powiedziałem, miał bardzo wiele. Ale im bardziej go chwaliłem, z tem większem lekceważeniem wyrażała się o nim Elsia i tem bardziej irytowała ją moja obrona, tak, że doznałem stanowczej porażki w tej walce, porażki, która wgruncie była tryumfem. Musiałem przyrzec, że nie będę więcej wspominał o p. Dominiku, w ten sposób w jaki właśnie o nim wspomniałem — a to pod karą najsroższego gniewu Elsi.
— Tak, teraz zgoda między nami — rzekła. Ale są jeszcze dwa warunki, których pan musisz dopełnić.
— Jestem gotów na wszystko.
— Otóż najpierw: niech pan nie idzie do p. Mamułowiczowej w środę.
— Dlaczego? — zapytałem zdziwiony, iz miną mocno zdekomponowaną.
— Bo ja nie chcę!
Była to racya wystarczająca, ale niezrozumiała. Wyznać muszę, że dotychczas nie rozumiem jej dobrze. Ośmieliłem się zrobić małe przedstawienie.
— Obiecywałem sobie wiele przyjemności z tego wieczoru: przyrzekłaś pani tańczyć ze mną.
— Tak, ale ja nie pójdę, i ciocia nie pójdzie także, bo ja cierpię na migrenę. Cóż, czy pójdziesz pan?
— Nie, nie pójdę.
— A teraz drugi warunek zgody: Niech się pan więcej nie pojedynkuje. Znienawidzę pana za te pojedynki. Gdybyś pan wiedział, jakem struchlała, gdy wczoraj rano pani Marszewska wpadła do nas z tą nowiną! Czy dajesz mi pan słowo, że na przyszłość unikać będziesz podobnych awantur?
— Daję. Lecz...
— Lecz co?
— Nie jestem prawnikiem, ale zdaje mi się, że każdy kontrakt polega na zobowiązaniu obopólnem. Tymczasem, ja obiecałem aż trzy różne rzeczy, a...
Podawała mi właśnie rękę do pożegnania i patrzyła mi w oczy. Była zawsze bardzo piękną, ale w tej chwili była piękniejszą niż zawsze.
— A gdzie bezinteresowność, a gdzie to „serce z żaremi piorunami“, o którem pan mówiłeś przed chwilą? Jak widzę, masz pan przeciwnie takie zimne, kupieckie, angielskie serce, na którego widok można umrzeć. Nie spodziewałam się tego!
— Pani! — rzekłem, chyląc głowę pod tym wyrzutem.
— No, tak, to kocham pana! — rzekła cicho, dotknęła ustami mojego pochylonego czoła i wybiegła z pokoju — a ja odurzony, znalazłem się po chwili na ulicy. To „kocham pana“ powiedziane było takim dziecinnym tonem, tak mi przypomniało te czasy, kiedy jeszcze prowadziliśmy wojnę z agrestami i malinami, a Elsia była naszym doboszem, i miała wąsy namalowane węglem! To „kocham“ i pocałunek, który mu towarzyszył, były rzeczami tak mało obowiązującemi, powiedziane i dane były w tonie małego dziewczęcia, w tonie zabawki między rówieśnikami, a jednak...
Dlaczegoż strawiłem pół godziny na ogólnikowej rozmowie, dlaczego nie pomówiłem z nią na seryo, dlaczego upłynęła zima i wiosna, a stosunek między nami pozostał zawsze tak niewyjaśniony, niepewny? Zawsze te same półsłówka, te same uściśnienia ręki, te same spojrzenia, dąsania się i przeprosiny, nigdy jednego otwartego, stanowczego słowa. Dlaczego?
Dlaczego? znałem raz literata z wielkim talentem, z większym talentem niż go potrzeba, aby rywalizować z wielkościami pióra w tej części świata, w której go znałem, i aby pobić te wielkości. Robił przecudne wierszyki i pisywał udatne artykuliki, a w głowie swej pieścił pomysł kolosalnego i objętością i polotem utworu. I tak go pieścił, tak nań chuchał, z takim zapałem rozmawiał o nim, gdyśmy byli sami, że bodaj czy nie obawiał się dać mu ciało i kształty, tj. wziąć papier i pióro i napisać to, o czem marzył. Znałem także artystę rzeźbiarza. Ten miał jeszcze więcej talentu: jego medaliony i popiersia zwracały.na siebie uwagę znawców, i stawiały go w jednym rzędzie z największymi mistrzami. Zaklinano, proszono go, nalegano na niego ze wszystkich stron, aby wykończył coś większego: daremnie. Czasem atoli, w noc gwieździsta, letnią, usposabiającą do wynurzeń, gdyśmy siedzieli lub przechadzali się razem, zwierzał mi się z pomysłu olbrzymiego, który tkwił w głębi jego duszy. Miała to być grupa wielkich rozmiarów, wymagająca mistrzowskiego dłuta i wielkich studyów poprzednich. I jedno i drugie posiadał mój znajomy, a nadto, przyznał mi się, że ma już szkic swojego dzieła, ale nie chciał mi nigdy pokazać tego szkicu. Minęły lata: mój artysta wykończył wiele innych prac, niezmiernie znakomitych, ale jego wielki pomysł dotychczas pozostał szkicem i dotychczas pieści on się nim rad, gdy jest sam z sobą lub z dobrym przyjacielem, tylko ręki do wykonania nie przykłada.
My, nie-literaci i nie-artyści, miewamy także takie projekta i plany, do których wykonania ręki przyłożyć nie możemy, dlatego może, że w myśli wykonaliśmy je już tak pięknie, tak doskonale, — iż boimy się rzeczywistości, bo kto wie, czy nie zostałaby daleko poza ideałem. Wszyscy zaś, literaci, artyści, i prości śmiertelnicy, mamy takich, którzy z nas żartują, albo którzy nam dokuczają zapytaniami, kiedy też wykonamy nakouiec zamierzone dzieło. Jedni wierzą w nas, i nalegają, byśmy się brali do tego dzieła — drudzy nie wierzą, i żartują z nas okrutnie. A kto nie był w tem położeniu, kto nie miał nigdy wielkiego pomysłu, ani ulubionego projektu, w powyżej opisany sposób wypieszczonego, kto się nie spotkał nigdy w życiu z takiemi szyderstwami lub przykrzejszemi jeszcze od nich, życzliwemi radami i zachętami, ten może wiedzieć, jak jedno i drugie boli.
Doświadczyłem jednego i drugiego. Z jednej strony męczyła mię Hermina swojemi pocżciwemi, serdecznemi radami, swoją wiarą w moje powodzenie, z drugiej strony dręczył mię Józio swoim sceptycyzmem. Nie była to wcale sceptyczna natura — owszem, dziesięć razy na dzień gotów był uwierzyć ślepo tam, gdzie ja byłbym miał najmniej pół tuzina wątpliwości — ale pod względem siostry okazywał się zawsze niepoprawnym sceptykiem. Nie zapomnę nigdy, jak mię rozgniewał owego poranku, kiedy wróciłem rozpromieniony, rozmarzony z balu od jego ciotki i zastałem go prozaicznie pijącego kawę i kręcącego papierowe cygaro. Wysłuchał spokojnie mojego nader szczegółowego opowiadania, tchnącego jak największym zachwytem, kazał sobie powtórzyć drugi raz niektóre szczegóły, zapalił papierosa, puścił kilka kłębów dymu i kołysząc się na krześle, wydął usta i wygłosił sarkastycznym tonem:
— Tak, tak! Ona struchlała, gdy pani Marszewska przybiegła z nowiną, że miałeś pojedynek. Byłaby zemdlała, gdyby jej powiedziano, że jesteś ranny. Tak, tak!
— No, tak, tak! Niezawodnie tak, ale zkąd się tobie zebrało na taki ton satyryczny?
— Nic, ja tylko powtarzam, że ona struchlała. Już czy struchlała, to nie wiem, ale wiem, że była dyabelnie zła na ciebie, gdy tu wpadły obydwie z ciotką Leszczycką. Ale zła, powiadam ci, i oburzona, i obydwie rozsypały tu pół korca morałów i wykrzykników, i zawracały oczami, jak jezuita, gdy się dowie, że jego klientka zostawiła legat bernardynom, a o jezuitach zapomniała.
— Ot, bredzisz, Józiu.
— Ależ do kata, przypomnij sobie tylko, co właściwie opowiedziała Marszewska. Wszak choć podobno nie wiesz dokładnie, co się z toba dzieje, pamiętasz może, że byłeś parę razy u Mamułowiczowej?
— No, i cóż z tego?
— I uważałeś może, że pani Mamułowiczowa okazuje bardzo wiele względów na ciebie, tak, że to już wszyscy spostrzegli, i że zrobiono pół kopy plotek z tego powodu. Kiedy więc Marszewska wpadła do ciotki ze swoją historyą, wywołała tam zgorszenie i oburzenie nie do opisania. Szkoda że cię nie było tutaj, byłbyś słyszał więcej nauk moralnych, niż w Ławrowie od księdza Prokopiusza.
— Czegoż to ma dowodzić? Wszak w istocie, gdyby się tak rzecz miała, jak opowiadano, Elsia miałaby wszelki powód być oburzoną!
— Tak, tak! powtórzył zuowu Józio, puszczając kłąb dymu z papierosa, nadymając usta i kołysząc się wraz z krzesłem. — Podobasz mi się, młodzieńcze, pełen wiary, miłości i nadziei! Swięty Stanisław Kostka, gdyby nie był twoim pierwowzorem, byłby niezawodnie twoim naśladowcę, i mimo to zaliczonoby go w poczet świętych. Radzę ci jednak po przyjacielsku: nie bądź zbyt maluczkim, bo nigdy nie będziesz wywyższony, przynajmniej nie na tej ziemi!
— Mój Józieczku, ten przebrzydły doktor postawił ci oczywiście za wiele pijawek; zamiast krwi, masz w sobie jakieś nieznośne, kaustyczne kwasy!
— A ty zamiast złego zieleniaku, musiałeś łyknąć jakiegoś czarodziejskiego płynu, dzięki któremu wszystko wydaje ci się pięknem i różowem. Powtarzam ci, słuchaj dobrego przyjaciela, który wyspał się w łóżku, i nie przetańczył ostatnich dziesięciu godzin, ani też truł się złem winem; słuchaj mię i nie wierz Elsi tak ślepo. Tyś taki poczciwy, taki naiwny; dalipan, szkoda mi ciebie. Ach, jakbyś ty był szczęśliwym, gdyby Elsia podobną była do twojej przybranej siostry, do Herminy. O, czemu ty się w tamtej nie ukochałeś!
Józio skrzywił się, bo poprawiał bandaż na zwichniętej ręce, a ja odparłem mu opryskliwie:
— Mój kochany, ty kochasz się codzień w kim innym, i nie zasięgasz mojej rady!
— Piękniebym się wybrał, gdybym się ciebie radził! Kocham się, bo się kocham, ale biorę rzeczy tak jak są, nie idealizuję ich sobie. Widzisz Mundziu, Elsia sprzyja ci niezawodnie, o ile taki modny trzpiot jak ona może sprzyjać komukolwiek. Ale jeżeli podnosisz do wielkiego znaczenia dzisiejsze jej zachowanie się, to jesteś w błędzie. Elsia nauczyła się uważać ciebie jako niewolnika, quand même przywiązanego do jej rydwanu. Jesteś jej pierwszą trofeą zwycięstwa, nic więcej. Na chwilę uwierzyła. paplaniu różnych starszych i młodszych przyjaciółek, że ta trofea wymknęła jej się i przeszła do obozu p. Mamułowiczowej. Pokazało się, że to nieprawda, że niewolnik pozostał wiernym swojemu jarzmu; należała mu się maleńka nagroda za jego wierną i nienaganną służbę, to też otrzymałeś ją, i wraz z Elsią jestem przekonany, że będzie ci ona zachętą do wytrwania przy sztandarze. No, no, nie fukaj się, wiem ja dobrze, że nie potrzebujesz zachęty; masz uczucia długotrwałe i niezmienne, i zasługujesz, aby cię wszyscy tak kochali, jak ja cię kocham. Chodź-że tu Mundeczku, niech cię ucałuję! No, widzisz, nie gniewasz się! Posłuchaj-że dalej, bo znudziłem się dyabelnie, podczas gdy ty szalałeś, i wziąłem na gderanie. Otóż miałem ci jeszcze powiedzieć, że Elsia nie lekceważy p. Borodeckiego tak mocno, jak ci się zdaje. Co ty myślisz? Człowiek bardzo przystojny, wcale niegłupi, niezmiernie honorowy, posiadający pewną pozycyę, wcale, mojem zdaniem, odpowiednią temu, czego wymagać może panna z niewielkim posagiem: toż-to w istocie klejnot między epuzerami, jakich widzimy wkoło! Jestem przekonany, że na pierwszy rzut oka podoba się wszystkim pannom, i że Elsia nie stanowiła wyjątku. Ale p. Borodecki ma dwie wady, jednę rzeczywistą, a drugą urojoną. Najpierw, jest pretensyonalnym nad miarę, tak pretensyonalnym, że posądzam go, iż czeka, by mu się która sama na szyję rzuciła. Ma przytem prawo być wybrednym, i jest nim w wysokim stopniu. Nie zwracał uwagi na Elsię...
— Zwracał, zwracał, zaręczam ci!
— Nie przerywaj mi, kiedy jestem w toku: nie zwracał tyle uwagi na Elsię, by jej ambicya pozwalała wyznać sobie samej, że zrobił na niej wrażenie. Elsia wie, że p. Borodecki w niejednym już domu odegrał rolę kwaśnych winogron, i ma ona za wiele sprytu, by się blamować jak ów lis w bajce.
— A więc sądzisz, że gdyby p. Borodecki raczy najmiłościwiej skinąć...
— Poczekaj, poczekaj, nic nie sądzę. Mówiłem, że p. Borodecki ma jeszcze drugą, urojoną już tylko wadę, oto, nieszczęśliwym trafem jest to człowiek pracy. Pamiętasz, jak się raz Elsia śmiała okropnie, gdy się dowiedziała, że chcesz być profesorem? P. Borodecki jest adwokatem, to cokolwiek mniej mauvais genere niż profesor, ale przypomnij sobie, iluby to rycerskich i rolnych antenatów obróciła się w grobie, gdyby Elsia została panią mecenasowa!! A zresztą gdyby cienie dziadów i pradziadów miały w tej mierze tak redykalne i rewolucyjne wyobrażenia, jak ich potomkowie tj. ja i mój ojciec, to natomiast kości babek i prababek narobiłyby tyle hałasu na tamtym świecie, że sam najodważniejszy archanioł Michał uciekłby z nieba i przystałby do austryackiej landwery. A żywe ciotki! Gwałtu! Oprócz jednej p. Leszczyckiej, która proteguje p. Borodeckiego jako dalekiego kuzyna swojego śp. męża — i to proteguje go niewątpliwie jako wabika na innych ptaszków — wszystkie inne ciotki pomdlałyby ze zmartwienia, a wiesz, że jest ich siedm, i że jedna ciocia Gertruda jak zemdleje, to potrzeba czterech pokojówek, dwóch lokajów i małej machiny parowej, aby ją, podnieść!
— Jestem pewny, że Elsia nie uległaby żadnej ciotce, gdyby chciala iść za p. Dominika. Ma ona charakter...
— O, uporu ma dosyć, to prawda, ależ ona przesiąkło nawskróś temi samemi wyobrażeniami co ciotki. Nie zapominaj, że nie wychowała się w domu, ale w jednej z tych fabryk kokieteryi i próżności, zwanych pensyonatami: między księżniczkami ze wschodu, córkami geldhabów z Zachodu, i szlachciankami z Podola, a w takiem otoczeniu nawet... nawet z samej Minerwy zrobionoby Junonę, albo pawia Junony.
— A w otoczeniu dwunastu pijawek z ciebie zrobiono gderę, cynika, nieznośnika! Ja wiem przecież dobrze, jakie Elsia ma wyobrażenia o świecie i o ludziach, tyle razy z nią o tem rozmawiałem!
— Tak, w Starej Woli, na wsi, w samotności, kiedy razem czytywaliémy romanse! Zresztą nic dziwnego, że odzywać się w niej muszą szlachetne instynkta, wszak jest córką mojego ojca! Ja wierzę nawet, że te szlachetne instynkta wezmą kiedyś górę, ale kiedy to będzie! Pierwej ten świat błyszczący a spróchniały musi ją znudzić, pierwej to szczęście złożone z ekwipażów i ukłonów, z mebli, strojów i hołdów, musi ją zranić do krwi... chybaby ci się udało wpłynąć na nią, ochronić ją od tej próby. Lecz ty jesteś tylko jej niewolnikiem! Żal mi ciebie, Mundziu; wiem ja, że niewczesne to kazanie, radbym, abyś osiągnął czego pragniesz, i pomogę ci z całej duszy, ale raz jeszcze, żal mi ciebie! O, czemu ty nie pokochałeś tak twojej Herminy! Przy Elsi stajesz się mazgajem, ona będzie się tobą bawiła, jak lalką; IIermina zrobiłaby z ciebie mężczyznę i byłaby jeszcze dumną z tego, że ci ulega i że lgnie do ciebie, jak powój do drzewa...
— Panna Wanda Marszewska ma także niewiele podobieństwa do powoju! — odciąłem się, urażony, bo zdawało mi się, że Józio drwi ze mnie.
— Panna Wanda, hm, jest to roślina, wykreślona z mojej botaniki. — Rozważyłem tę rzecz na zimno, w chwili, gdy mi chirurg naciągał rękę. Ale bądź tylko tak szalonym, jak ja nim byłem przez parę tygodni, a bodajbym był złym prorokiem, jeżeli nie będziesz jeszcze zazdrośnym o jakiego Klonowskiego.
— Ja? Zazdrośnym o Klonowskiego! — Omal mi łzy nie stanęły w oczach na takie bluźnierstwo. Spostrzegł się Józio, że mię dotknął boleśnie, i odwrócił rozmowę na inny przedmiot, żartując, że jakkolwiek biegły w gramatyce, przecież raz w życiu skaleczyłem jedno gerundium. Uśmiechnąłem się, ale z wielkim żalem w sercu poszedłem na kolegia i zamiast uważać na prelekcye, zbijałem w duchu wszystkie sceptyczne rozumowania Józia. Muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że udało mi się to wybornie. Wprawdzie nie mogłem odmówić słuszności porównaniu, które Józio zrobił między Elsią a Herminą — ale cóż z tego? Elsia mogła zrobić ze mnie mazgaja, bawić się mną jak lalką, ale to jej nie przeszkadzało być aniołem, to mnie nie przeszkadzało Wierzyć jej spojrzeniom, uściskom jej dłoni, i temu pierwszemu pocałunkowi, tak lekkiemu i słodkiemu, że wspomnienie jego było przeczuciem rajskiej, owładającej, z niczem nieporównanej rozkoszy, talizmanem na całe życie...
Tak upłynęły zima i wiosna, jak sen uroczy. Elsia miała zawsze dla mnie uśmiech, spojrzenie i uścisk dłoni — czasem kaprysiła i tyranizowała mię okropnie, ale tem milej umiała to później powetować. Czasem też czarniejsze i gęstsze chmury zasłaniały mój widnokrąg — przypominała mi się, mimo wszelkiego rozumowania, powyższa rozmowa z Józiem. Truchlałem z trwogi, gdym spostrzegał, że Elsia lubi życie pełne przepychu i świetności — że imponują jej marne błyskotki. Ale wówczas z zapałem brałem się do pracy — pozdawałem egzamina z wielkiem powodzeniem i gotowałem się do zrobienia karyery i majątku w moim zawodzie. Widziałem parę przykładów, że udawało się to różnym ludziom, i że ten rodzaj zajęcia cokolwiek mniej raził szlacheckie uczucia, niż adwokatura albo profesura. Nabierałem otuchy, a jeszcze więcej dodawała mi jej Hermina, choć nie mogła mię nakłonić do żadnego stanowczego kroku. Droga, nieoceniona siostra! Ona czuła wszystko, co ja czułem, i ona miała za mnie siłę, której ja nie miałem, gdy się zbliżała chwila rozstania z Elsią. Pani Leszczycka wyjeżdżała z siostrzenicą do wód, ja miałem udać się do mojego nowego zatrudnienia, a Józio wracał do Starej Woli, bo rotmistrz zaniemógł był od pewnego czasu w skutek dawnych swoich ran i potrzebował jego pomocy w gospodarstwie. Ogólny ten wyjazd nastąpić miał za kilka dni, i na domiar mojego smutkn, zszedłem się w cukierni z p. Dominikiem, i w rozmowie trudno było nie potrącić o dom p. Leszczyckiej. Pan Dominik żywił pewną sympatyę ku mnie i wynurzał się przedemną otwarciej, niż przed innymi śmiertelnikami. Otóż w toku rozmowy dał mi do zrozumienia, że oświadczyłby się o Elsię, gdyby miał — dwadzieścia do trzydziestu tysięcy dochodu rocznie. Wzmianka ta tak żywo przedstawiła mi przepaść, jaka mię dzieliła od panny Starowolskiej, że nietylko dalekim byłem od posłuchania rad Herminy, ale nawet postanowiłem nieodwołalnie, nie iść za niemi, póki nie będę posiadał warunku, o którym tak trafnie wspomniał p. Dominik. Półromans z panną Elsią sprawiał nieraz, że rozmarzonemu, niemożliWe rzeczy wydawały mi się możebncmi — w tej chwili uczułem żywo praktyczną, rzeczywistą stronę całego tego stosunku, i pod tym wrażeniem napisałem list do Herniiny. Po czterech dniach poszliśmy obadwaj z Józiem pożegnać się z paniami, które nazajutrz odjeżdżały.
Pani Leszczycka miała jakieś interesa do załatwienia w sądzie i w banku, dokąd Józio musiał jej towarzyszyć — co uczynił krzywiąc się niepospolicie, bo ciocia miała szczególny dar nudzenia i przewlekania każdej sprawy, 9. wstąpić z nią do sklepu, do marszandki, albo do banku, równało się śmierci przez upieczenie na wolnym ogniu. Talent ten posiada płeć piękna w ogóle, ale u cioci Elżbiety był on rozwiniętym do bajecznych rozmiarów: nim zmieniała kupony, nabyła kapelusz lub zamówiła fryzurę, upływało zwykle tyle czasu, że kurs papierów spadał, i moda zmieniała się, a transakcya jeszcze nie była ukończoną. Zazwyczaj ja padałem ofiarą takich wypraw, i całemi godzinami bywałem przymusowym słuchaczem nieskończonych targów, wątpliwości i narzekań. Tym razem atoli okazya była bardziej uroczystą, i na moje szczęście ciocia uchwaliła, że „wypada“, aby jej w oficyalnej wizycie u prezydenta sądu towarzyszył siostrzeniec, mnie zaś zostawiono w salonie z Elsią i dano nam polecenie, abyśmy zatrzymali panią Marczewską, gdy nadejdzie.
Elsia, zwykle wesoła aż do pustoty, była tego dnia mełancholicznie usposobioną, że odrazu znaleźliśmy się w zupełnej harmonii, bo nie potrzebuję wspominać, jak mocno ściskało mi się serce na myśl o bliskiem rozłączeniu.
— Dawno już nie wspomniałeś mi pan nic o swojej siostrze, Edmundzie — zagadnęła mię, gdyśmy się znaleźli sami na balkonie, wśród olbrzymich oleandrów. — Czy nie zapomniałeś pan już o niej?
— Nie umiem zapominać! — odparłem z westchnieniem, i popatrzyłem na nią w sposób, objaśniający znaczenie słów moich. Tak przynajmniej pochlebiałem sobie.
— Nie godziłoby się też zapomnieć o tak dobrej, tak anielskiej istocie — rzekła, nie zrozumiawszy mię. — Nie uwierzysz pan, jak pragnęłabym poznać pannę llerminę. W Starej Woli obiecywałeś mi pan zawsze, że będziesz pośredniczył, abyśmy mogły obiedwie korespondować z sobą. Dotychczas nie uiściłeś się pan z tej obietnicy.
— Nie brałem życzenia pani za coś więcej, jak za poryw chwilowy, wywołany wrażeniem tego, co mówiłem o Herminie, i co mówiły jej listy, które pani pokazywałem.
— Ja nie mam chwilowych porywów; jeżeli czego chcę i pragnę, to chcę i pragnę stale. Nauczyłeś się pan już, jak widzę, od Józia, uważać mię za kapryśną dziewczynkę, której odchciewa się wszystkiego po chwili. Tacy to wy jesteście wszyscy. Hermina lepszą jest od pana.
— O niewątpliwie jest lepszą: wszak sam to zawsze powtarzałem, ile razy mi pani pozwoliłaś mówić z sobą o niej, lub ile razy pokazywałem pani jej listy. — Czemu mi pan teraz już nigdy nie pokazujesz jej listów? Czytałabym je tak chętnie.
— Lwów to nie Stara Wola: nastręcza on pani zbyt wiele przedmiotów bardziej zajmujących dla pani, niż moja korespondencya z Herminą. Nie śmiałbym nudzić pani nawet rozmową o tem, co mnie wyłącznie dotyczy, gdybyś pani w dobroci swojej sama nie poruszyła tego przedmiotu!
— Ślicznie! coraz lepiej! Przed chwilą posądzałeś mię pan o kaprysy, teraz już powiadasz pan, że Lwów, to wielkie miasto, tak pełne zabaw i uciech, absorbuje mię ze wszystkiem! Jota w jotę to samo, co mi prawi Józio, gdy mi chce dokuczyć. Sprzysięgliście się na to obadwaj, jak widzę.
— Bynajmniej, co do mnie, nie chciałem tylko być zarozumiałym i przypuszczać, że pani możesz interesować się tem, co mnie interesuje tak osobiście i wyłącznie.
— Wolałeś pan przypuszczać, że wielki świat nad‹ pełtwiański odurza mię swoim wirem, że mię porywa i zachwyca. A, to bardzo pochlebne przypuszczenie! Dziękuję panu: zaraz na pierwszym Wstępie, w wyobrażeniu pańskiem padłam ofiarą kołnierzyków i szkiełek pana Borodeckiego, ale ten na szczęście znikł jak kamfora, i ocalił tym sposobem spokój mojej duszy, nieprawdaż? Gdy nie stalo p. Dominika, dałem się porwać i unieść wszystkim innym świetnościom Lwowa, tego małego Paryża dla takich paraüanek z Podola, jak ja naprzykład! Czy tak?
— Zlituj-że się pani, prokurator państwa nie ścigałby najgorszego winowajcę tak srodze, jak pani mię oskarżasz. Wszak chciałem tylko powiedzieć, że pobyt w mieście, czy przyjemny, czy nudny, zostawia zawsze mniej chwil wolnych, niż pobyt na wsi. W Starej Woli byłem tak szczęśliwym, że codziennie mogłem rozmawiać z panią; tu w mieście, udaje mi się to raz na tydzień, i to, zaledwie na chwilę, a wkrótce, niestety, nie ujrzę pani wcale!
— Proszę nie odchodzić od przedmiotu; ja chcę, abyś mi pan dał przeczytać listy panny Herminy.
Dać jej przeczytać listy Herminy! ależ to było niepodobnem — listy te mówiły zbyt wyraźnie o tem, o czem postanowiłem nie mówić pod żadnym warunkiem! Po rozmowie z p. Borodeckim, najmniejsza alluzya do stanu mojego serca, której dopuszczałem się w jej obecności, wydawała mi się zbrodnią: pokazać jej listy Herminy znaczyło tyle, co oświadczyć się ojej rękę, postawić na ostrzu noża kwestyę życia lub śmierci, i to śmierci przez śmieszność! Wymówiłem się tedy od pokazania listów, wskazując, że braknie na to nawet i czasu.
— Wszak możesz pan pójść teraz, i przynieść je tutaj!
— Józio ma przy sobie klucz od wspólnego mieszkania.
— Wiem przypadkiem, że macie dwa klucze. Powiedz pan lepiej otwarcie, że mi pan nie chcesz pokazać tych listów, że... jestem niedyskretną, i że nie mam prawa ich widzieć!
— Panno Elwiro! — rzekłem, błagając ją spojrzeniem o litość, bo przeczuwałem znowu cały szereg nieuzasadnionych oskarżeń.
— Dobrze więc, dobrze, kiedy mi pan nie chcesz pokazać swojej korespondencyi, to ja panu mojej nie pokażę, a dawniej, pamiętasz pan, że dawałam panu do czytania listy od moich koleżanek ze Lwowa! Tréve de confiance! Lecz oto nadchodzi pani Marszewska, a ja mam jeszcze prośbę do pana. Zaczekaj pan na mnie chwilkę w salonie.
Wybiegła do swego pokoju, i wróciwszy, wręczyła mi list w różowej, wonnej kopercie.
— Bądź pan łaskaw oddać to na pocztę, uzupełniwszy adres! — rzekła od niechcenia.
Mimowoli rzuciłem okiem na ten adres, i zdziwiony, spoglądałem to na list, to znowu na Elsię. Na kopercie, drobniutkiem, eleganckiem pismem były te słowa: „Mademoiselle Hermine Wielogrodzka, à Żarnow“. Im bardziej przypatrywałem się temu adresowi, i im bardziej przekonywałem się o jego rzeczywistości, tem większem było moje osłupienie.
— A widzisz pan, że obeszlo się bez pana! Dobrze panu tak, teraz niech pana trawi ciekawość, kiedy pan mojej zaspokoić nie chciałeś. Jest pieczęć, jest! — dodała z uśmiechem, widząc, że obracam list na wszystkie strony, nie mogąc przyjść do siebie od zdziwienia. — Oczywista rzecz, iż wierzę, że pan nie naruszysz tej pieczęci!
— Nie śmiałbym otworzyć listu, choćby jej nie było, chybabyś mi pani to kazała.
— Skoro pan masz takie uszanowanie dla tajemnicy listowej, to powierzę panu jeszcze jedną przesyłkę. Pani Marszewska była już na wschodach, gdy Elsia wróciła z drugą kopertą w ręku.
— Proszę to doręczyć adresatowi dopiero jutro, po moim wyjeździe, a aż do tego czasu zakazuję panu otwierać kopertę, a nawet czytać adres. Proszę mi dać na to słowo honoru.
— Daję słowo!
— I proszę postarać się o wypełnienie polecenia, zawartego w tym drugim liście, polecenia, o którem dowiesz się pan swojego czasu.
Skłoniłem się na znak posłuszeństwa — tymczasem zaś weszła pani Marszewska z córkami, a wkrótce wróciła ciocia z Józiem, i wszystko przybrało znowu obrót konwencyonalny, powszedni. Po herbacie, przy pożegnaniu, ciocia dała mi jeszcze, jak zwykle, kilka poleceń niewykonalnych, a Elsia podała mi rękę, jak gdybyśmy się nie rozłączali na czas nieoznaczony, może na zawsze! Serce mi pękało, gdy obadwaj z Józiem znaleźliśmy się sami w przedpokoju. Ale Elsia wybiegła jeszcze raz za nami, wołając Józia.
— Czegóż chcesz jeszcze, ty wietrznico — rzekł mój przyjaciel żartem, i pokazując jej mnie, dodał: — Patrz, coś z niego zrobiła!
— Ja chcę go właśnie prosić, aby nie ulegał wpływowi takiego nawskróś zepsutego cynika, jak ty, co nie wierzysz ani w Boga, ani w ludzi, a ciebie chciałam się spytać, dlaczego tak zimno pożegnałeś się z panną Wandą? Fe, widocznie jej było przykro!
— Nie bój się, w każdym pułku lekkiej jazdy jest sześć szwadronów, a w każdym szwadronie oprócz rotmistrza, porucznik i dwóch podporuczników. Wszyscy mają błyszczące guziki, to ją pocieszy!
— Panie Edmundzie, słyszysz pan, jak on bluźni? Prawda, że pan jesteś lepszym od niego?
— Czemu ty się jego nie pytasz wyraźnie o to, co chcesz, aby ci powiedział? Mundziu powiedz-że jej, że jest lepszą od panny Wandy! Powiedz jej to i powtórz, bo ona potrzebuje koniecznie, aby to w nią kto wmówił, zważywszy, że sama w to niebardzo wierzy.
— Nie słuchaj pan tego bezbożnika — zawołała Elsia, zatykając mi uszy swojemi drobnemi rączkami. — Idź sobie, idź, ty brzydki braciszku — dodała, odwracając się od Józia, który ją chciał pocałować w czoło.
— No, kiedy ja brzydki, to niech on ciebie pocałuje — powiedział Józio, i tak nas jakoś figlarz uchwycił i trącił oboje, że stało się, jak powiedział. Elsia odskoczyła zarumieniona, pogroziła Józiowi palcem, podała mi jeszcze raz rękę i znikła.
Wypełniłem święcie jej rozkazy. List do Herminy wyprawiłem pocztą za recepisem, aby nie przepadł, drugiej zaś koperty nie otworzyłem, aż nazajutrz dostrzegłszy na niej już przedtem mimowoli, pospiesznie skreślony adres: „P. Edmund Moulard“.
Koperta nie zawierała nic, oprócz kilku niezabudek wyrwanych z bukietu i obwiniętych naprędce białą atłasową wstążką, na której haftowane były złotemi nićmi słowa: Forget me not (nie zapominaj mnie). Przypomniałem sobie, że Elsia pytała mię przed tygodniem, jak się to pisze po angielsku, i że musiałem jej to nawet napisać, dla pamięci.

Wyszyła więc sama, złotem na atłasowej białej wstążce to słodkie polecenie. A przy pożegnaniu polecała mi, abym się postarał o jego wypełnienie! O, jakże byłem szczęśliwym! Wszak nadto, pisała do Herminy, wszak stało się Widocznie coś, o czem ja jeszcze nie wiedziałem, skoro przyszło między niemi do korespondencyi! Łamałem sobie głowę nad tem, coby to być mogło, i z radością wybierałem się w podróż, która prowadziła mię w znajome strony, i zbliżała mię do Żarnowa, choć oddalała mię jeszcze bardziej od Elsi. Pałałem niecierpliwością widzenia się z Herminą, podczas gdy jako inżynier kolei Ławrowsko-ŻarnoWskiej, przystępowałem do czynności, połączonych z ostatecznem wytyczeniem trasy. Mógłbym był wstąpić do Starej Woli i zwiedzić miejsca, które mi tyle przypominały chwil szczęśliwych i rozkosznych, ale nie uczyniłem tego: Stara Wola była dziś dla mnie martwą, bo jej tam nie było. Czułem, że dostanę napadu melancholii, gdy tam zaglądnę. Odwiedziłem więc tylko 0. Makarego w Ławrowie, a ten nie posiadał się zuciechy, dowiedziaWszy się o mojej „karyerze“ — zdawało mu się, że wygrałem wielki los na Ioteryi, albo coś podobnego. Burglera nie było już, znikł oddawna z Ławrowa, wśród okoliczności, które kazały ludziom silniejszej wiary przypuszczać, iż go czarci porwali, za karę opilstwa. Widziano go przynajmniej pewnego skwarnego popołudnia wracającego z szynkowni do domu — później w nocy była niesłychana burza z piorunami i gradem, a rano Burgler przepadł gdzieś był bez śladu. Kraj stracił w nim łacinnika, filozofa i muzykanta, a propinacya łam-owska najwierniejszy, choć najchwiejniejszy ze swoich filarów.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.