Głowy do pozłoty/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Powieść moja wyszłaby z ram, które jej nakreśliłem, gdybym chciał opisywać szczegółowo to wszystko, co sp0strzegłem nowego i uwagi godnego w przedsiębiorstwie, do którego należałem. Był to ciekawy stek ludzi różnych narodowości, różnego stopnia wykształcenia, a jeszcze różniejszego stopnia uczciwości. Jeżeli Thackeray znakomitemu dziełu swojemu dał tytuł „Jarmarku próżności“ a mimo to nie wyczerpał w niem wszystkiego, co nie jest dobrym towarem, a co ludzie co dzień sprzedaja i kupują za dobry towar na targowicy, zwanej światem — to gdyby kto chciał opisać dzieje założenia i budowy kolei żelaznej ławrowsko-żarnowskiej, musiałby niemi zapełnić trzy grube tomy i dać takowym tytuł: „Robbery-fair“ (Jarmark rozboju), a jeszcze zawsze musiałby pominąć niejeden szczegół ważny dla akcyonaryuszów i dla sędziego śledczego. Ponieważ nie piszę ani dla sądu, ani dla posiadaczy papierów kolejowych, więc opowiem to tylko, co mnie osobiście dotyczyło, zostawiając każdemu swobodę domyślania się, że opisuję zdarzenia zupełnie wyjątkowe, i na których podstawie jeszcze wcale ogólnego sądu na korzyść lub niekorzyść pp. przedsiębiorców wydać nie można.
Otóż co do mnie, dość fatalnemi były warunki, które utworzył był dziwny zbieg okoliczności, towarzyszący powstaniu tego przedsiębiorstwa. Kolej ławrowako-żarnowska miała być własnością akcyonaryuszów, którzy złożywszy pieniądze, mieli wybudować drogę i ciągnąć z niej zyski. Stało się atoli tak, że pewien bardzo bogaty pan zagraniczny, imieniem książę Blaga, utworzył wraz z kilkoma innymi panami konsorcyum, które miało najpierw znaleść akcyonaryuszów, następnie zwołać ich, aby Wybrali zarząd, czuwający nad ich interesami, a dopiero ten zarząd czuwający nad interesami akcyonaryuszów miał wyszukać przedsiębiorcę budowy i doglądać go, aby wybudował kolej dobrze i tanio. Tymczasem książę Blaga i jego konsorcyum, mając na swoje zawołanie różne potężne banki, rozebrali akcye między siebie, zgromadzili się, wybrali sami siebie członkami zarządu, a następnie, sami sobie oddali budowę w przedsiębiorstwo po cenach wcale nieumiarkowanych. Nikt zapewne nie ujrzy w tem nic niewłaściwego, chociaż bowiem prawdą jest, że mila kolei żelaznej kosztuje tylko 400.000, chociaż dalej prawdą jest, że książę Blaga zapłacił księciu Bladze za budowę tej mili 600.000 — chociaż więc książę Blaga niewątpliwie oszukał księcia Blagę na każdej mili o 200.000 — jednakowoż ten sam, który brał pieniądze, dawał je ze swojej kieszeni, w zamian za akcye, a jeżeli później znaleźli się amatorowie i kupili od niego te akcye, aby się stać właścicielami kolei trochę za drogo wybudowanej, to wina amatorów, a nie księcia Blagi. Gdyby jednak mimo tak jasnego przedstawienia rzeczy z mojej strony znalazł się rygorysta, potępiający postępowanie JO. księcia, to powtarzam raz jeszcze, że książę Blaga był cudzoziemcem, jak to już samo jego nazwisko wskazuje, że żaden pan polski nie należał do konsorcyum, które na 30 milach zyskało 6 milionów, sprzedawszy zatrzymane pierwotnie papiery.
Były więc przy kolei ławrowsko-żarnowskiej dwie ka, tegorye urzędników, dozorców i inżynierów: jedni w imieniu księcia Blagi budowali kolej żelazną, wykupowali grunta itd., drudzy zaś, także z ramienia księcia Blagi, mieli obowiązek doglądania, aby tamci budowali jak należało i aby przy sporządzaniu rachunków liczyli tylko to, co w istocie na budowę wydano. Do tych ostatnich ja należałem. Dano mi na piśmie obszerną instrukcyę, w której zalecano mi jak najsurowszą baczność na interes publiczny i na kieszenie pp. akcyonaryuszów. Nauczyłem się jej na pamięć i wziąłem ją sobie do serca w tem przekonaniu, że gdzie chodzi o cudzą kieszeń, tam nigdy nie można być dość skrupulatnymi że im sumienniej będę pełnił powierzone mi obowiązki, tem pewniej zrobię „karyerę’ w nowym zawodzie. Zaraz też na pierwszym wstępie miałem sposobność do rozwinięcia chwalebnej mojej gorliwości. Znałem dobrze drogę z Ławrowa do Żarnowa, i przebonany byłem, że kolej żelazna od stacyi w Bednarówce wytyczona jest równiną wprost do odległego o dwie mile miasteczka Czartopola, zkąd niezawodnie tą samą równiną idzie dalej do Janówki, majętności Wgo Klonowskiego. Jakież było moje zdziwienie, gdy spostrzegłem, że trasa w Bednarówce opuszcza teren, z natury jej wskazany, że przedziera się przez wzgórza nader trudne do przekopania ku trzęsawiskom, stanowiącym dolinę gnuśnego potoku, płynącego ztąd do Hajworowa, i że zamiast jednej stacyi w Czartopolu, preliminowano ich aż dwie, jedną w Milowcach, a drugą w Hajworowie, prowadząc kolej bagnami aż do samej Janówki, gdzie znowu potrzeba było znacznego przekopu przez wzgórza. Tym sposobem droga tworzyła łuk o dwie mile dłuższy, niż gdyby ją p0prowadzono prosto, a Oprócz przek0pów, potrzeba było kilku mostów i nadto, w dwóch miejscach, należało sypać długie groble z dość niepewnym skutkiem„w dodatku zaś, miasteczko Czartopol, stanowiące ognisko handlu dla całej okolicy, pozbawiono stacyi, podczas gdy Wny Klonowski miał ich mieć trzy w swoich majątkach. Zaledwie komisya, do której ja należałem, stanęła w Bednarówce, wyłożyłem członkom jej moje zapatrywanie się na szczegóły powyżej przytoczone, i zapowiedziałem, iż w relacyi do przełożonej nademną władzy wytknę to wszystko i zaproponuję zmianę trasy. Zdziwiło mię mocno, gdy koledzy moi zamiast przyłączyć się do mojego zdania, usiłowali odwieść mię od tego zamiaru, wynajdując różne nader bezpodstawne powody, dla których kolej powinna była przerzynać Milowce i Hajworów. Wziął mię nakoniec na stronę najstarszy z tych panów, i objawił mi, że jest życzeniem zarządu, aby się utrzymała pierwotna trasa, która zresztą dla przyczyn,.strategicznych“ nie może być zmienioną, ja zaś najlepiej zrobię, i najwłaściwiej postąpię we własnym moim interesie, jeżeli się nie będę sprzeciwiał, jeżeli przeciw życzeniom, przeważającym u „góry“, nie będę wnosił przedstawień, które muszą pozostać bezskutecznemi. — Wszystko to nie zachwiało mię ani trochę w mojem postanowieniu, i W istocie, później, po przybyciu do Żarnowa, palnąłem tak siarczystą relacyę, że mimo potężnych sprężyn działających w przeciwnym kierunku, musiano zarządzić rektyfikacyę trasy w myśl moich przedstawień. Nim to atoli nastąpiło, zajechał nam jeszcze w Bednarówce drogę Wny Klonowski, którego od czterech lat nie widziałem, i który raczył był wypuścić mię zupełnie ze swojej opieki od czasu owego krótkiego a węzłowatego listu mojego, napisanego mu ze Starej Woli. Dowiedziałem się, że obywatel ten, nie wiem jakim sposobem, ma wiele Wpływu w naszym Zarządzie — nie wiedział on atoli jeszcze o tem, że byłem mianowany inżynierem kolei, i w pierwszej chwili, gdy mię poznał, skrzywił się niepospolicie. Trwało to jednak tylko momenta zaraz potem p. Klonowski, jak gdyby w mojej osobie odszukał jedynego syna, którego miał za straconego, porwał mię w swoje objęcia i omal mię nie udusił wśród pieszczot, uścisków i całusów. Był on także niezmiernie grzecznym dla całej naszej komisyi, ubolewał, że tak źle jesteśmy ulokowani w karczmie bednarowieckiej, doniósł nam, że wydał swojemu rządcy w Milowcach rozkazy tyczące się naszego przyjęcia w tem miejscu, izaprosił nas na objad i na nocleg do Hajworowa, poczem odjechał. Natychmiast po jego odjeździe pojawiła się deputacya z Czartopola, która przybyła przedstawić komisyi, jak mocno pokrzywdzono to miasteczko przy wytyczeniu kolei żelaznej. Głównie przemawiał ksiądz ruski, który przypisywał wpływowi p. Klonowskiego dziwaczną trasę, powyżej opisaną. Był to wielki weredyk, i wielki przytem, jak się pokazało, nieprzyjaciel mojego opiekuna. Rozgadałem się z nim szeroko o stosunkach całej okolicy, i wkrótce dowiedziałem się, jak słusznym był jego żal do p. Klonowskiego. Ksiądz miał w Czartopolu Pana Jezusa, słynącego oddawna cudami, a tem samem, miał liczne odpusty, bardzo uczęszczane. Tymczasem, przed czterma laty, p. Klonowski, nabywszy Milowce za 16.000 złr. od Pomulskiego, dał prezentę na probostwo tamtejsze nie ks. Sarafanowiczowi, zięciowi ks. proboszcza z Czartopola, ale jakiemuś ks. Horpyniukowi, który, według gołosłownych twierdzeń strapionego teścia, szeptanych mi na ucho w Bednarówce, zapłacił p. Klonowskiemu o 300 złr. więcej za tę prezentę, niż ofiarował ksiądz Sarafanowicz. Nadto ks. Horpyniuk miał być człowiekiem złej konduity, żył źle z obywatelami i buutował włościan, co w jeszcze gorszem świetle stawiało jego kolatora. Najgorszą zaś i najbardziej opłakaną była ta okoliczność, iż ks. Horpyniuk porozumiawszy się z p. Klonowskim i z arendarzem milowieckim, Herszkiem, wykonał zamach już nie na zięcia ks. Knuryka (tak zwał się ks. proboszcz z Czartopola) ale co ważniejsza, na jego obraz cudowny. Puścili bowiem — to są słowa ks. Knuryka — puścili jakieś licho z apteki w studnię, znajdującą się koło cerkwi, iniebawem w studni tej kobiety czerpiące wodę spostrzegły siedm gwiazd niezwykłego blasku, a Herszko, enać biegły w teologii, objaśnił ludowi, że to są gwiazdy, składające koronę Matki Boskiej. Lud począł zbiegać się z całej okolicy, i ktokolwiek żył, ten mógł oglądać owe gwiazdy własnemi swojemi niegodnemi oczyma. Sama p. Klonowska z Hajworowa, przybywszy na miejsce cudu tak sparaliżowana, że ją służba musiała wynosić z karety, zaledwie zmówiła pięć razy Zdrowaś Marya i umyła się wodą ze studni, wstała zupełnie zdrowa, a kiedy raz w pobliżu zajęła się stodoła chłopska i pożar groził całej wsi zniszczeniem, ksiądz Horpyniuk umaczał kropidło w wodzie studziennej i pokropił nią ogień, w skutek czego z pogodnego nieba puścił się deszcz ulewnyi stłumił buchające płomienie. Ks. Knuryk powtarzał to, co ludzie opowiadali, ale ze swojej strony zapewniał, że p. Klonowska nigdy nie była sparaliżowaną, i że deszcz w chwili powstania owego pożaru lał już od godziny, i to nie z pogodnego nieba, ale z chmur, których może chłopi nie widzieli, bo byli pijani, gdy wybiegli z karczmy do ognia. Bądź co bądź, p. Klonowska, doświadczywszy cudu, kazała wymurować kaplicę tak, aby studnia znajdowała się w jej obrębie — kaplicę tę zamykają na klucz i otwierają przystęp do cudownej wody tylko w czasie czterech odpustów, które p. Klonowski wyprosił u konsystorza; pr0pinacya zaś w Milowcach z 500.złr. podniosła się na 3000 złr. rocznie, dochód z plebanii podniósł się w tym samym stosunku; a teraz jeszcze, dla tem większego podniesienia wartości majątku i dla sprzedania kilku morgów nieużytku pod dworzec kolei, p. Klonowski pcstarał się o to, aby Milowce przeznaczono na stacyę drogi żelaznej. Ks. Knuryk zakończył swój wywód, ofiarując mi ze strony gminy Czartopolskiej 500 złr. pod warunkiem, abym przemawiał przeciw temu planowi, i abym bronił cudownego Pana Jezusa przed wzrastającą co roku przewagą cudownej Matki Boskiej. Odepchnąłem tę propozycyę z oburzeniem, zapewniając szanownego proboszcza, że obowiązek mój dostatecznym jest powodem, bym się sprzeciwił prowadzeniu drogi na Milowce — pieniędzy zaś nie przyjmę. Ks. Kuuryk po długiem a bezskutecznem naleganiu zmuszony był kontentować się tem mojem oświadczeniem, ale widocznem było, że mi nie dowierza, a deputacya czartopolska wróciła do domu z tem przekonaniem wewnętrznem, iż Klonowski przekupił już całą komisyę.
Nazajutrz stanęliśmy w Hajworowie, gdzie, mimo nalegań moich towarzyszy, zajechałem do karczmy, wymawiając się bolem głowy od wizyty w dworze. Pan Klonowski rozgorzał atoli taką ku mnie miłością, iż przysyłał jednego posłańca po drugim, abym przybył koniecznie, a gdy to nie pomogło, p. Klonowska przysłała mi do karczmy obiad, którego nie tknąłem. Mogłem pojednać się z Guciem ipolubić go nawet, ale krzywdy wyrządzone przez jego ojca mnie i tym, których kochałem, zbyt żywo stały mi w pamięci, bym dobrowolnie mógł spocząć pod ich dachem lub przyjąć kawałek chleba z ich ręki. Posiliłem się tedy kilkoma jajami na twardo, a nie mogąc wysiedzieć w izbie karczemnej, wyszedłem ku niewielkiej sośninie, znajdującej się opodal, i położyłem się tam w cieniu, aby podumać trochę o Elsi, przycisnąć do serca jej niezabudki i łamać sobie głowę nad tem, co mogła pisać do Hei-miny, i jakim sposobem w ogóle wdała się z nią w korespondencyę. Wśród tego zajęcia, usłyszałem kroki, zbliżające się ku mnie od strony karczmy, a oglądnąwszy się, ujrzałem przed sobą p. Klonowskiego.
Opiekun mój szukał mię snać w lesie, jak zbłąkanej owieczki, i przywdział był ad hoc swoją najdobroduszniejszą fizyonomię, Oprócz wielkiego płóciennego szarafana i większego jeszcze kapelusza słomianego, pod którym miał minę niezmiernie patryarchalną. Nie potrzebowałem Wprawdzie już teraz ukrywać mojej niechęci ku niemu, jak dawniej, kiedy byłem małym chłopcem; mimo to jednak rozbroiła mię, choć nie przejednała, ani nie oszukała ta maska poczciwości i serdeczności. Jest coś w naturze ludzkiej, na czem oszusty parzę sobie palce: nieraz rozmawiamy z intrygantem, którego znamy nawskróś, tak, jak gdybyśmy brali za dobrą monetę wszystko, co nam prawi. Niekażdy z nas rodzi się weredykiem i niekażdy przy pierwszej lepszej sposobności potrafi wypalić takie kazanie, jak ów kapucyn w Wallensteina Obozie; słucha się i milczy, albo ipotakuje, chociaż się wie doskonale, z kim się ma do czynienia. To też nieraz intrygant wpadnie w łapkę i oszukuje się grubo, licząc na to, że nas oszukał; a później, gdy się przekona o swojej pomyłce, wściekłość jego nie zna granic. Przypisuje on naszej chytrości to, co było tylko wynikiem indolencyi lub dobrego wychowania. Klonowski zawiódł się był na mnie w owej sprawie z Burglerem w podobny sposób, i z pewnościa, nie zapomniał mi tego, ani nie przebaczył; mógł on wiedzieć najlepiej, że go znam na wylot, i że mu się oszukać nie dam. Mimo to maskował się, może z nawyczki, lub dla ćwiczenia się w swojem rzemiośle; ja zaś nie zdzierałem mu odrazu z twarzy tej maski, bo mię bawiła. Kiedy więc począł mię wypytywać z jak największem zajęciem, czy jestem bardzo cierpiącym, i kiedy nalegał, abym się przeniósł do dworu, gdzie będę miał wszelkie wygody, nie powiedziałem mu otwarcie, że nie chcę przestąpić jego progu, ale szukałem różnych wymówek.
— Ależ-toś uparty! Zhardziałeś widzę, odkąd zostałeś inżynierem. Ale, ale, zapomniałem ci powinszować, musisz stać w cale nieźle na twojej posadzie?
— O tak! Mam przeszło trzysta złr. miesięcznie — rzekłem od niechcenia.
— To bardzo pięknie, a jednak, gdybyś się był zgłosił do mnie, byłbyś otrzymał jeszcze świetniejsze stanowisko. Nie wiedziałem wcale, że jesteś urzędnikiem tej kolei, której ja jestem radcą nadzorczym. Szkoda, wielka szkoda! Ale co się odwlecze, to nie uciecze: przy pierwszej sposobności możesz być pewnym awansu.
— Dziękuję panu, nie zasłużyłem na to wcale.
— No, no, mój kochany, możesz zasłużyć, wszak wiesz, że niema „karesu bez interesu“. Otóż jeżeli ci ofiaruję moję protekcyę, to po części dlatego, że mam interes do ciebie.
— Interes... do mnie?
— Czegóż się dziwisz? Wszak wiesz tak dobrze jak ja, że trasę kolei wytyczono przez Milowce i Hajworów do Janówki, i że mi może zależeć na tem, aby stacye były w moich majątkach. Czyniłem też swojego czasu zabiegi, aby w ten sposób poprowadzono drogę, i jeżeli mi się to udało, to masz tem samem najoczywistszy dowód, że mój głos coś znaczy. Wszystko jednak zawisło od tego, by już więcej nikt nie poruszał tej sprawy, a ty, jakkolwiek podwładny urzędnik, możesz mi pomódz milczeniem. Nie wiedzieć poco wygadałeś się przed komisarzem rządowym z jakiemiś zarzutami przeciw mojej trasie: w ten sposób, mój kochany, nigdy nie zrobisz karyery. Masz przecież rozum, i nie potrzebuję tłómaczyć ci wszystkiego obszernie. Rzecz ma się tak: nie będziesz tykał pierwotnej trasy, a natomiast przy oczekiwanej lada chwila stałej organizacyi służby, otrzymasz posadę starszego inżyniera. Cóż, hę?
— Zapowiedziałem relacyę przeciw projektowi, który pan nazywasz swoim, bo projekt ten przyczyni przeszło pół miliona kosztów towarzystwu i jest w ogóle niemożliwym do wykonania.
— Niemożliwym! niemożliwym! Mój kochany, tu nie tacy jak ty, młodzi ludzie, ale doświadczeni inżynierowie badali teren i uznali, że droga na Milowce i Hajworów jest wprawdzie cokolwiek dłuższą, ale nierównie dogodniejsze, bo budulec jest wszędzie pod ręką! Co ty mi mówisz o niemożliwości! Wszystko jest możliwem! Jednem słowem, czy przystajesz na moją propozycyę?
— Nie!
— No, rozumiem. Powiedz-że mi otwarcie, ile ci dali Czartopolscy za to, abyś bronił ich sprawy?
— Panie Klonowski! — zawołałem z oburzeniem, zrywając się z ziemi.
— Mój kochany, nie unoś się; przecież my się znamy na takich rzeczach! Wiem, że złożyli 500 złr. na ten cel; otóż ja ci daję tysiąc i posadę starszego inżyniera. Czy zgoda?
Zamiast odpowiedzi, spojrzałem na „jednego z najzacniejszych obywateli kraju“ tak, jak na to zasługiwał, i odszedłem szybko ku karczmie. Klonowski pospieszył za mną i prawił dalej poza mojemi plecami:
— Chcesz gwarancyi, jak widzę, to rzecz bardzo słuszna. No, ja wiem, że mogę polegać na twoim honorze, dam ci tych tysiąc złotych zgóry, i zobowiążę się pisemnie wypłacić ci dwa tysiące, gdybyś do trzech miesięcy nie był mianowany starszym inzynierem. Odemnie, jako od opiekuna, możesz bez obawy przyjąć taki cerograf. Poczekaj-że trochę, bo cię nie mogę dopędzić. Edmundzie, czy żądasz może czego więcej?
Tego mi już było zawiele. Obróciłem się na miejscu i zaczerwieniony od gniewu krzyknąłem:
— Panie Klonowski, czy ja kiedy może z panem do spółki oszukiwałem pańskich pupilów, albo układałem plany na obdarcie sierót z ich mienia, że pan mię uważasz za równego sobie?
Opiekun mój zbladł jak jego płótnianka: obadwaj trzęśliśmy się ze złości i nie mogliśmy wymówić ani słowa.
Klonowski pierwszy przyszedł do siebie o tyle, że potrząsając laską i pieniąc się, jak ongi w Żarnowie, zasyczał:
— Chłopcze, nie zrywaj zemną, bo nim się obaczysz, wylecisz z posady!
— A ty nim się obaczysz, będziesz w kryminale krzywoprzysięzco!
— Ja... krzywoprzysięzca? Kto mi to może udowodnić?- — Klonowski był jeszcze ciągle w pasyi, ale ton jego znacznie był zmieniony.
— Kto? Ja! Wszak przysiągłeś w procesie przeciw komornikowi Wielogrodzkiemu, że nie pożyczałeś nigdy pieniędzy od mojego ojca: twój skrypt i twoje listy, które mam w ręku, będą teraz świadczyły przeciw tobie!
— Kłamiesz, nie masz tych papierów, ja sam je zniszczyłem.
— Powiedz, że chciałeś je zniszczyć; powiedz, że przeszukałeś cały dom Buschmüllerowej, aby je znaleźć, a nie znalazłeś!
— No, nie znalazłem — przyznał mój opiekun mocno skruszony — ale i ty ich nie masz, byłbyś je dał Wielogrodzkiemu podczas procesu. Nie masz ich, nie masz! — dodał z tryumfem spostrzegłszy, że straciłem cokolwiek kontenans. Lecz szybko jak błyskawica przeszła mi przez głowę myśl, że potrzeba utrzymać Klonowskiego w mniemaniu, iż posiadam owe straszne papiery; ponieważ zaś już poprzednio myślałem nieraz, że do tego przyjdzie, i ukłao dałem sobie co powiedzieć w takim razie, więc odrzekłem z wielką pewnością siebie:
— Papiery znalazły się niestety dopiero po procesie, a komornikowi ich nie dawałem, aby się nie maltretował wznawianiem sprawy. Zrobię z nich sam użytek, swojego czasu. Mam je tutaj.
To mówiąc, wydobyłem z kieszeni plik rozmaitych szpargałów urzędowych, które miałem przy sobie, pokazałem je Klonowskiemu i schowałem napowrót. Szpargały moje musiały chyba być bardzo podobne do starych skryptów i listów, bo kochanemu opiekunowi aż oczy krwią nai biegły.
— Pokaż, pokaż! — zawołał, rzucając się na mnie“? z taką siłą, że omal mię nie obalił. Czułem, że chce mi wydrzeć papiery, i przytrzymując jedną ręką moją kieszeń, drugą odepchnąłem go od siebie.
— Powoli — dodałem z szyderczym uśmiechem — pokaże się to wszystko w sądzie, jeżeli pan Klonowski nie będzie grzeczny. Ja bardzo proszę pana Klonowskiego, bardzo uniżenie proszę, aby pan Klonowski był łaskaw nie odpędzać mię od służby kolejowej, bo w takim razie pan Klonowski pójdzie do kryminału! Upadam do nóg pana Klonowskiego!
— Zkąd on mógł wziąć te papiery! — To były ostatnie słowa, jakie zasłyszałem z ust mojego opiekuna, zostawiwszy go pod laskiem niepospolicie złamanego i odurzonego tą sceną. Wróciłem do karczmy, aby się wydychać po tak gwałtownem wzruszeniu i aby się dziwić samemu sobie, że mi się udało tak dobrze zaimponować Klonowskiemu.
Zajście nasze nie było bez świadków. Sośnina, o której wspominałem, znajdowała się na wzgórzu, a miejsce naszego spotkania widzialnem było z folwarku, na którym mieszkała owa sentymentalna pani ekonomowa, znana czytelnikowi z pierwszych rozdziałów mojej powieści. Dama ta miała, jak wiadomo, wiele sympatyi dla mnie, gdy byłem małym chłopcem, i częstowała mię nieraz kawą wzamian za wiersze, które jej odpisywałam do jej albumu. Pana Klonowskiego nie cierpiała od czasu, gdy kazał wyciąć ulubione jej drzewa na kępie — a i ona także nie byla w łaskach we dworze. Widziała ona z ganku swojego, że miałem cokolwiek niegrzeczną rozmowę z chlebodawcą jej męża. Wieczór, wyszedłszy na przechadzkę koło stawu, spotkałem ją przypadkiem. Powiadam „przypadkiem“, bo nie mam innej pewności, są atoli poszlaki, że czatowała na mnie umyślnie, z ciekawości, aby się przekonać, czy bardzo wyrosłem i zmężniałem, i co też spowodowało moje zajście z p. Klonowskim. Zaprosiła mię oczywiście znowu raz na kawę, a ponieważ p. Kwaskowski, mąż mojej przyjaciólki, wyjechal był na jarmark do Czartopola, więc w nieobecności tego wiernego sługi dworskiego, pani Kwaskowska szeroko idługo opowiedziała mi rozmaite żale, które miała w sercu do rodziny Klonowskich. Starała się przytem dowiedzieć, jakiego rodzaju nieporozumienie zaszło między mną a moim opiekunem, ijakie to papiery on mi chciał wydrzeć. Nie uważałem za stosowne zaspokoić jej ciekawość, co ją trochę rozżaliło, mimo to jednak przy pożegnaniu dała mi przyjacielską rudę, abym się wystrzegal rudego Szlomy, szynkarza, który jest prawą ręką Klonowskiego i pomaga mu obdzierać ludzi, szpieguje i t. p. Nie mogłem zrozumieć, co mogło być do szpiegowania w Hajworowie, i kogo tam można było obdzierać; mimo to przestroga pani Kwaskowskiej nie okazała się. zbyteczną i w nocy, którą przepędziłem na stole w izbie szynkowej, schwytałem pana Szlomę na gorącym uczynku, w chwili gdy próbował wyciągnąć mi z pod głowy paczkę papierów, wskazaną mu snać przez kogoś, co ją widział przedtem. Ponieważ najbliższy posterunek żandarmeryi był o dwie mile, a ukarania winowajcy przez sąd niełatwo się można było spodziewać, więc kontentowałem się sumaryczną egzekucyą, którą sam natychmiast wykonałem na rudej osobie pana Szlomy, iktórej ou poddał się z wzorową cierpliwością, jakkolwiek była bolesną. Fakt ten przekonał mię, że Szloma jest w istocie „urzędnikiem do tajemnych zleceń“ p. Klonowskiego i postanowiłsm uważać na niego i mieć się na baczności, gdy będę znowu w tych stronach.
Być może, że p. Szloma przypuszczał, iż mam wiele pieniędzy przy sobie, i że przedsięwziął tę wyprawę nocną na własną rękę; na wszelki wypadek atoli było to rzeczą dziwną, że zamiast Wziąć mój pugilares, który leżał na wierzchu, sięgał z narażeniem swojej skóry po papiery, które pokazywałem Klonowskiemu, i które były dla niego pustym wprawdzie, ale skutecznym postrachem. Wiadomo czytelnikowi, że nie posiadałem ani skryptu, ani listów, których istnienia obawiał się były mój opiekun; wiedziałem o nich jedynie z rozmowy jego z żoną, podsłuchanej przed laty w Hajworowie. Od czasu do czasu rozmyślałem, gdzie też mogły były znajdować się te dokumenta, ale nie mogąc wpaść na żaden, chociażby cokolwiek prawdopodobny domysł, porzucałem wkrótce ten temat, jakkolwiek czułem, że w danym razie posiadanie takich papierów byłoby dla mnie rzeczą pożądaną. Kompromitowały one Klonowskiego w wysokim stopniu, dzięki jego zawziętości. Gdy kroki sądowe, przedsięwzięte przez p. Wlelogrodzkiego, spełzły na niczem, Klonowski wiedziony chęcią zemsty, wytoczył był komornikowi proces o obrazę honoru, ponieważ obwinił go niesłusznie o zatajenie i przywłaszczenie sobie cudzych pieniędzy. Przy tej sposobności, ponieważ prawo austryackie pozwala przesłuchiwać oskarżyciela w charakterze świadka, KlonoWBki zeznał pod przysięgą, że nigdy nie pożyczał pieniędzy od mego ojca. Skrypt i listy jego, gdyby się znalazły, wystarczyłyby były, jak mię zapewniał jeden z przyjaciół moich prawników, aby go przekonać aż z dwóch paragrafów kodeksu o zbrodnię oszustwa, a z trzeciego parsgrafu o zbrodnię sprzeniewierzenia — ale skrypt i listy przepadły bez śladu.
Nie myślałem więcej o tej sprawie, gdy po długiej, powolnej i niewygoduej wędrówce wzdłuż wytyczonej linii drogi żelaznej dotarłem nareszcie do Żarnowa i zawitałem u państwa Wielogrodzkich. Przyjęto mię tam, jak ojciec biblijny przyjął marnotrawnego syua, gdy wrócił w jego objęcia: wszyscy moi drodzy mieli łzy radości w oczach, nadbiegł dr Goldman i ksiądz Olszycki, oglądano mię, podziwiano i cieszono się mną, jakby Benjaminkiem rodziny. Komornikowstwo, którzy mocno już byli się pochylili ku starości, odżyli formalnie na mój widok, on zapomniał ze wszystkiem o coraz dokuczliwszej swojej podagrze, ona dryptała ciągle z kluczykami, aby mię odkarmić po uciążliwej podróży, a od czasu do czasu całowała w czoło naprzemian mnie i Herminę, która była jeszcze piękniejszą i serdeczniejszą, niż kiedy ją ostatni raz widziałem, ale niestety, Wydała mi się zmienioną pod pewnym innym względem. Mianowicie, choć nie mogę powiedzieć, by utraciła cokolwiek ze zwykłej swojej wesołości i swobody umysłu; mimo to jednak, krył się w niej jakiś smutek, który dostrzegłem odrazu, znając tak dobrze każdy wyraz jej twarzy i spojrzenia. Czekałem niecierpliwie chwili, w której będę mógł pomówić znią sam na sam-miałem do tego tyle powodów ale chwili tej niełatwo się było doczekać wobec życzliwości tylu osób, które chciały mnie mieć ciągle w swojem gronie. Musiałem każdemu z osobua szczególowo zdać sprawę z czterech lat, w ciągu których nie byłem w Żarnowie, a nadomiar, jako człowiek zajmujący już teraz pozycyę publiczną, musiałem rozgadywać się szeroko o nowo powstającej kolei żelaznej, która utrzymywała cały Żarnów w nieustannej emocyi od chwili, gdy zakiełkował pierwszy jej projekt. Tak upłynął prawie cały pierwszy dzień mojego pobytu „w domu“ — w domu! jak słodkim jest ten wyraz, tego nie rozumieją ci, którzy go najczęściej używać mogą.
Przed herbatą wybiegła raz jeszcze pani Wielogrodzka, raz jeszcze ucałowała nas, swoje dzieci, a potem zwracając się do mnie, zawołała:
— Ale wiesz, Mundziu, jest tu jeszcze ktoś, co cię bardzo dawno nie widział i co pragnie cię powitać! Ciekawam, czy poznasz?
Po tych słowach otworzyła drzwi i wpuściła do bawialnego pokoju kobietę w bawełnianej chustce, zawiązanej na wzór szala i w drugiej takiej samej chustce na głowie. Kobieta ta spojrzawszy na mnie z płaczem rzuciła mi się do nóg i wśród łkania, które jej nie dało mówić, całowała mię w ręce i kolana. Chciałaby mię była podobnoś wziąć na ręce i tulić i hołubić, jak dawniej, kiedy byłem mały, i kiedy mię piastowała. Była to Kasia, jedyna służąca mojej matki, której nie widziałem, odkąd p. arendarz Mortko wywiózł mię z Żarnowa do Hajworowa, ale którą poznałem odrazu po tym wylewie niekłamanego uczucia. Płakała i śmiała się naprzemian, a gdy odzyskała głos, nie mogła znaleźć innych wyrazów, oprócz luźnych okrzyków podziwienia, żem taki piękny, a taki słuszny, a taki podobny do nieboszczki pani — i znowu zalewała się łzami... Pan inżynier Edmund Moulard rozpłakał się także jak bóbr, i całował Kasię w jej rumiane policzki, jak to zwykł był czynić Mundzio, gdy się jeszcze uczył trudnej sztuki chodzenia na dwóch nogach i najchętniej przebywał na rękach u Kasi. Cały świat drogich wspomnień rysował się w tej chwili na dnie mojej duszy i przybierał żywe kształty; długo, długo nie mogłem opanować silnych wrażeń, których doznałem, i dziś jeszcze pisząc, muszę odłożyć pióro i otrzeć wilgotne oczy, bo mi smętna i miła zarazem pomroka przeszłości nie dozwala patrzeć w teraźniejszość. Opieram głowę o piękną kibić drogiej istoty, która patrzy przez moje ramię i słodkiem swojem spojrzeniem śledzi słowa, skreślone dla świata martwemi głoskami, a dla mnie i dla Niej, pismem serca, którego świat nie rozumie. Opieram głowę i marzę — nie, nie marzę: jestem szczęśliwy i marzyć nie potrzebuję, bo mam moje marzenia na jawie!
Po długiej scenie rozrzewnienia, w której brały żywy udział p. Wielogrodzka i Hermina, rozgadaliśmy się cokolwiek z Kasię i dowiedziałem się od niej, że wyszła zamąż, i że małżonek jej w bujnym polocie swojej ambicyi sięga po posadę dozorcy robót przy kolei żelaznej, do czego posiada zupełną kwalifikacyę. Byłem uszczęśliwiony, że mogę mu dopomódz w zdobyciu tego złotego runa, a Kasia uszczęśliwiona była z tej nowej sposobności wycałowania mi rąk i nóg mimo wszelkiej opozycyi z mojej strony.
Myślałem, że chce już odejść, pokazało się jednak, że ma jeszcze coś do powiedzenia, tylko nie wie, jak zacząć, aby swego kochanego panicza znowu nie zasmucić. Gdy mi się udało uspokoić jej obawę, przyznała się, że ma mi coś oddać, co jej ktoś dał dla mnie.
— Któż taki, Kasiu?
— Nieboszczka pani.
— Moja matka!
— To tak było, proszę panicza. Kiedy nieboszczka pani tak bardzo zachorowała nad ranem, a panicz mały jeszcze spał, pani zawołała mię i powiedziała mi, że umrze. Tak ja zaraz poznała, że pani ma gorączkę, i pani sama mówiła, że jej się robi ciemno w oczach i że traci przytomność. Wtenczas pani wyjęła z szuflady papiery i powiedziała mi: Kasiu, oddasz to Mundziowi, ale dopiero, jak wyrośnie i będzie słuszny. Przysięgnij mi, że mu oddasz, a nikomu więcej. Tak ja się zaklęłam na moją duszę i na Przenajświętszy Sakrament, że nie oddam nikomu, tylko paniczowi, jak wyrośnie, i schowałam te papiery. A potem jak ten pan ze wsi przyjechał i z nim przyszedł kancelista z magistratu i szukali wszędzie, w pokojach i na strychu, to ja się zaraz domyśliłam, że szukają tych papierów, alem nic nie mówiła nikomu, nawet potem memu mężowi. Ale teraz dzięki Bogu, kiedy nasz panicz tak wyrósł i taki piękny i taki słuszny, że się aż dusza raduje, to ja przyniosła te papiery.
Zrozumiałem powody polecenia, które biedna matka moja dała Kasi. Mogła jej była polecić, aby oddała papiery komornikowi Wielogrodzkiemu, ale szybko postępujące zapalenie mózgu złamało jej umysł: pamiętała już tylko o mnie, i o tem, że jestem mały, i że mogą mi odebrać bezkarnie, cokolwiekbym miał w ręku; Kasia od kilkunastu lat służyła u niej i czuła, że może jej zaufać. Podczas tego mojego melancholicznego rozumowania, Kasia wydobyła spore zawiniątko, troskliwie obwiązane chustkami, rozpakowała i wręczyła mi papiery.
Skonstatowaliśmy, że papier zawierał:
1. Trzydzieści listów zastawnych Towarzystwa kredytowego po 100 złr. z kuponami.
2. Skrypt Wgo Klonowskiego, ostęplowany i zaopatrzony podpisami żyjących jeszcze świadków, a zeznający, iż Wny Klonowski pożyczył od mego ojca dwadzieścia siedm tysięcy sztuk srebrnych austryackich cwancygierów pełnej wagi, które to cwancygiery w równej jakości co do srebra każdego czasu oddać się obowiązuje po wypowiedzeniu półrocznem; przez czas zaś trwania pożyczki płacić będzie procent 4% od tej sumy w ratach półrocznych zdołu, srebrem lub banknotami podług każdorazowego kursu srebra na targu lwowskim, jak tenże wykazany będzie w Gazecie Lwowskiej w ostatnim dniu półrocza.
3. List Wgo Klonowskiego do śp. mojego ojca, poświadczający, iż Wny Klonowski za pieniądze dane mu przez pana Alfreda Moulard kupił dożywocie na Krasnopolu, że skrypt powyższy dany był pro forma, że p. Klonowski otrzymał pismo p. Moularda uwalniające go od płacenia procentu od pożyczonej sumy, i że po śmierci pani Wilskiej, pan Alfred Moulard w dwóch trzecich, a Wny Klonowski w jeduej trzeciej części będą właścicielami Krasnopola, w ten sposób, że gdyby wobec ustaw austryackich p. Moulard nie mógł nabyć posiadłości tabularnej, Krasnopol być otaksowany przez wskazanych zgóry mężów zaufania i p. Klonowski albo natychmiast wypłaci p. Moulardowi ⅔ oszacowanej sumy, albo też pozwoli mu się zahipotekować z tą sumą w stanie biernym dóbr Krasnopola.
4. Różne inne listy Wgo Klonowskiego, stwierdzające szczegół0wo układ powyższy.
5. Małą karteczkę, a na niej skreślonych ołówkiem pięć słów, na których widok stracić musiała w moich oczach wszelką wartość reszta pakietu. Były to wyrazy „God bles my dear child“ (Niech Bóg błogosławi moje drogie dziecię), napisane drżącą ręką mojej kochającej matki, jej pożegnanie, którego już ustnie powtórzyć nie mogła, i które po ośmiu latach rozdarło mi serce takim bolem, jak wówczas nieme jej spojrzenia. Kasia opowiedziała mi z płaczem, że tę karteczkę napisała pani w chwili, gdy jej wręczała papiery. Mnie łez brakło... przycisnąłem tę świętą relikwię do ust i byłem wdzięczny obecnym, że nikt nie przemówił ani słowa w tej chwili.....
Kasia odeszła obiecawszy, że przyjdzie oglądać mię codzień, póki będę w Żarnowie. Komornik zgadzał się w zdaniu ze mną, że za pomocą odszukanych teraz dokumentów najlepiej jest trzymać Klonowskiego w szachu, a użyć ich należy dopiero w ostatecznym razie. Dałem je do przechowania Herminie, bo na moich wędrówkach wzdłuż trasy kolejowej skarb ten łatwo mógł się dostać w ręce jakiego p. Szlomy. Wziąłem z sobą tylko karteczkę mojej matki, z którą rozstać się nie mogłem, i listy zastawne, owoc długoletnich oszczędności tej świętej kobiety, której raz Klonowski wyrzucał rozrzutnośó! Miałem nadzieję, że uda mi się włożyć ten kapitalik w jakie korzystne przedsiębiorstwo.
Po herbacie, nakoniec, wist komornika zwrócił na siebie i skoncentrował uwagę łaskawych moich przyjaciół, chociaż i przy tej sposobności nie odrazu udało mi się uwolnić, dr. Goldman nie mógł bowiem pojąć, jak można być inżynierem kolei żelaznej, a nie grać wista. Wykładał mi więc obszernie zalety tej gry, jako niewinnego nałogu ludzi znużonych całodzienną, jednostajną pracą, i potrzebujących koniecznie, aby ich pod wieczór czekało coś, o czem już naprzód myślą z przyjemnością wśród zajęć. nieraz tak przykrych. Pojmuję też doskonale, że lekarz, ksiądz, albo adwokat — ludzie stykający się od rana do wieczora z wszystkiemi fizycznemi i moralnemi dolegliwościami, z wszystkiemi mizeryami i brzydotami życia ludzkiego, potrzebują takiej rozrywki i chętnie poświęcają jej swoje wieczory. Jużci kładąc się do łóżka, lepiej mieć głowę napełnioną wspomnieniem impasu, który się udał, albo też choćby żalem z powodu nie w porę wydanego atutu, niż wspomnieniem choroby, śmierci lub nędzy, którą się widziało w dzień i którą widzieć się będzie nazajutrz. Wszystko to prawda; ale skoro się ma rok dwudziesty pierwszy życia, i takie ważne sprawy, o którychby się chciało pomówić z Herminą, wist jest jedną z najokropniejszych tortur, a na samą myśl o nim, możnaby wyskoczyć przez okno. Pojął to doskonale kochany komornik, i zrobił uwagę, że „młodzież“ znajdzie sobie zapewne jakieś zabawniejsze zajęcie, i że sam, gdy był młody, i pani Wielogrodzka była jeszcze panną “, to byłby go nikt nie zwabił za nic w świecie do zielonego stolika. Uwaga ta tak mocno trafiła do przekonania komornikowej, że ex officio wyprowadziła się ze mną i Herminą do altanki w ogródku, a potem nagle przypomniała sobie ważny szczegół, tyczący się kolacyi, to mianowicie, że pan inżynier Mundzio jest przyjacielem pewnej pieczeni na pewnym sosie, i że potrzeba. mu ją kazać przyprawić w ten sposób.
— A gdybyś ty wiedział, jak Hermina doskonale przyrządza tę pieczeń! No, kiedyś ona ci ją przyprawi, ale dziś, nie chciałabym was rozłączać, moje kochane dziatki; wygadajcie się tutaj za wszystkie czasy; wszak mieliście zawsze tyle do powiedzenia jedno drugiemu, że dziwiłam się nieraz, zkąd takim malcom przybywa tyle przedmiotów do rozmowy. Mój Boże, mój Boże, a jak mi się to oboje ślicznie wychowało!
I nieoceniona staruszka, wypieściwszy nas i wycałowawszy ze łzami w oczach, wróciła do pokoju, zostawiając nas samych. Rozrzewniony temi drobnemi objawami prawdziwie macierzyńskiej czułości, a przejęty upokarzającem uczuciem, jak mało na nią zaslugiwałem, pozoatałem jakiś czas w milczeniu, zastanawiając się nad różnicą położenia mojego i Herminy, która nie wiedziała przynajmniej, że nie jest córką państwa Wielogrodzkich. Spostrzegłem nagle, że Hermina płakała, i mimowoli spytałem ją o przyczynę. Wbrew swojemu zwyczajowi, nie dała mi odpowiedzi. Zdziwiony i zaniepokojony, począłem nalegać, nie tając mego zdziwienia, pochodzącego ztąd, że nie przypuszczałem, by Hermina mogła mieć powód do tak widocznie głębokiego smutku.
— Nie pytaj mię nigdy o to — odpowiedziała nakoniec. — Wszak pamiętasz, że przed cztermu. laty miałeś także jakąś tajemnicę, i że nie nalegałam, abyś mi ją popowiedział. Teraz, ja mam moją.
— Ty... masz tajemnicę! — zawołałem w sposób, który nie musiał być wolny od pewnej przymieszki powszedniej bardzo domyślności, obok zdumienia, bo Hermina uśmiechnęła się i rzekła:
— O, nie myśl... Nie jest to wcale moja wyłącznie tajemnica, i jeżeli cię proszę, byś nie nalegał na mnie, to tylko dlatego, że postanowiłam, iż nikt, nikt nie dowie się, iż przypadkiem wiem o tej tajemnicy!
Wtajemniczonemu nietrudno było odgadnąć, o co chodzi. Mimowoli żachnąłem się i biorąc Herminę za rękę, powtórzyłem głośno szybki bieg mojej myśli. — Więc ty wiesz... więc znalazł się ktoś dosyć zły, albo dosyć głupi, co ci to powiedział?... Powiedz mi, powiedz, kto był tak podłym!
Kolej zdziwienia przyszła teraz na Herminę, zrozumiawszy mię jednak i przeniknąwszy odrazu, że mówimy oboje o jednym i tym samym przedmiocie, przestała mówić w zagadkach.
— Kto był tak podłym? Nie wiem, ale mam wszelkie powody sądzić, że to kobieta. W istocie, tylko kobieta zła i mściwa mogła odgadnąć instynktem, ile wyrządzi boleści i mnie i drugim, wyjawiając mi to, o czem chciano, ażebym nie wiedziała, przynajmniej tak długo, jak długo oni żyją. Oni?...
— Twoi rodzice! Czy wiedzą także, że ci wszystko wyjawiono?
— Nie, zapobiegłam temu. Opowiem ci to wszystko w krótkości. W pół roku po twoim odjeździe, wkręcił się tu do domu, pod pozorem różnych interesów, jakiś żyd rudy, i tak długo nie można go się było pozbyć, póki nie znalazł sposobności męczenia mi w sekrecie jakiegoś listu. Później, zniknął bez śladu. List pisany był ręką kobiecą, był bez podpisu i donosił mi, że jestem córką Burglerów, że wprawdzie państwo Wielogrodzcy tają to przedemną; ale że potrzeba, abym o tem wiedziała, bo „komu Pan Bóg za karę odmówił swego błogosławieństwa i nie dał mu dzieci, ten niechaj nie oszukuje Jego sprawiedłiwościi niechaj nie ma pociechy z dzieci przybranych.“ Nie potrzebuję ci opisywać, jakim gromem spadła na mnie ta wiadomość. W pierwszej chwili nie wierzyłam jej, jakże mogłam uwierzyć, że oni nie są mojemi rodzicami! Przyszło mi na myśl, pokazać im list i przekonać się, że jest on złośliwą mistyükacyą. Zaczęłam jednak rozważać i powiedziałem’ sobie, że jeżeli list zawierał prawdę i napisany był w celu wyrządzenia mnie i im przykrości, to niechaj oni przynajmniej nie wiedzą o nim. Oni tak potrzebują kochać kogoś, zajmować się kimś, myśleć o nim, tak potrzebują, aby ich nawzajem kochano! Zrozumiałam, dlaczego chcą, abym się uważała za własne ich dziecko, abym się nie dowiedziała o tajemnicy mojego pochodzenia! Dla nich byłoby to większym cioaem niż dla mnie: ja traciłam tylko coś, co było względnie mniejszej wagi, a zostawała mi istota rzeczy, zostawała mi ich miłość zawsze ta sama, zawsze rodzicielska! wzrastająca, jeżeli można, z dniem każdym, miłość, o której wątpić nie mogę, bo wzrosłam wśród jej dowodów! Ale oni... oni, co w zamian za to wszystko pragną tylko mojego przywiązania, oni nie wierzyliby może, że wychowanica ich może ich tak kochać, jak mniemana córka. Czułam, że to rzuciłoby cień na ich szczęście, że to zatrułoby im ostatnie dnie żywota. Czułam także, że ta sama złośliwa ręka, która mnie udzieliła tej wiadomości, nie omieszka ich także obznajomić z tym wypadkiem, i przedsięwzięłam sobie, zapobiedz skutkom tego, ile to będzie w mojej mocy, i utwierdzić ich w przekonaniu, że nie wiem o niczem. W tym celu zdobyłam się na małe fałszerstwo. Napisałam lewą ręką — aby zmienić pismo i uczynić go podobnem do pisma starszej kobiety — napisałam tedy list tak ogólnikowy i tak bałamutny, że sam Edyp nie byłby odgadł, o co chodzi. List ten pokazałam matce... to jest, pani Wielogrodzkiej, domyślając się, że zapewne wkrótce dowiedzą się, iż doręczono mi coś podobnego. Falsyfikat mój chodził w domu z rąk do rąk, dziwiono się, kto i w jakim celu mógł pisać do mnie takie nonsensa; musiałam przyrzec, że na przyszłość żadnego pisma p0dobnego sama nie otworzę, i zapomniano wkrótce o tym wypadku. Ale za parę dni listonosz przyniósł list do pani Wielogrodzkiej; z porzuconej koperty przekonalam się, iż pochodził on z tego samego źródła co mój. Było to niezawodnie zawiadomienie o wypłatanym ñglu, poznałam to po niepokoju mojej matki, po jej łzach, po troskliwości, z jaką mnie się wypytywała, czy nie otrzymałam znowu jakiego anonimu. Na szczęście, udało mi się tak dobrze odegrać rolę, jaka mi przypadła, że matka dotychczas nie wątpi, iż owa kompozycya moja była jedynem pismem tego rodzaju, jakie mi doręczono. Ojcu zaś nie mówiła ona o niczem, byłby się zmartwił okropnie! Od tego czasu ucichlo wszystko, nikt już nie zadawał sobie pracy zatruwania nam chwil naszych, i dla nich, dla rodziców moich, nic się nie zmienilo. Cóż z tego, że ich kocham, kocham ile sił moich, że wielbię ich jeszcze więcej niż wówczas, kiedy sądziłam, że jestem ich córką; cóż z tego, skoro wyrzucam sobie ciągle, że nie jestem ich córką, że obsypują mię dobrodziejstwami, i otaczają mię miłością, do której nie mam prawa...
— Przeklęta furya, która winna temu! — przerwałem Herminie. — Czy nie masz już owej koperty? Chciałbym przekonać się, czyją jest ta myśl szatańska.
— Nie mam tej koperty, ale przypominam sobie, że był na niej znak pocztowy: Czartopol, a na pieczątce wizerunek konia z rogiem na czole, i obok niego podkowa z krzyżami.
— To Bończa, herb, który sobie nadał sam Klonowski, i Dąbrowa, herb, który nadał swojej żonie. Domyśliłem się odrazu, że to zemsta Klonowskiej.
— Zemsta? Cóż jej kto wyrządził złego?
— Klonowscy nie potrzebują, aby im wyrządzono co złego; mszczą się za to, że sami nie mogli wyrządzić tego złego, które wyrządzić chcieli. Opowiedziałem Herminie rozmowę tych szanownych państwa, podsluchaną w Hajworowie, ich zamiary co do niej, i co do spadku po p. Wielogrodzkim, wywiezienie Bnrglera z Czartopola i wszystkie inne szczegóły, znane czytelnikowi. Zakończyłem pogróżką, że odpłacę to wszystko sowicie Klonowskim.
— Nie, nie, nie odpłacisz — zawołała Hermina — zbędziesz ich pogardą, nieprawdaż? Tybyś miał mścić się, jak oni? O nie, ja ciebie znam z lepszej strony, ty tego nie zrobisz!
— Nie zrobiłbym może w własnej sprawie, ale...
— Nie róbże tego i w mojej, ja cię o to prOszę, błagam, ty niedobry braciszku. O, niedobry!
— Dlaczego niedobry, Hermino?
— Pewnie, że niedobry. Miałam ciebie jednego, którego kochałam, pochlebiając sobie, że jestem bezinteresowną w mojej miłości, ciebie jednego, któremu spodziewałam się nie być nigdy nic winną, a być mn dobrą i przywiązaną siostrą, dbającą o jego dobro. Teraz, jak się dowiaduję, i tobie także winnam wdzięczność, i to jaką wdzięczność! Jesteś niedobry!
— Nie dziwacz, Hermińciu, nie mogłem przecież zoo stawić Bnrglera w Czartopoln, aby go Klonowski nżył do swoich planów, i nie dokonałem też przy tej sposobności żadnego nader wielkiego działa, nie poniosłem najmniejszego trudu...
— O, mniejszaby o to, choć i to rzecz nielada, pokrzyżować plany takiemu p. Klonowskiemu. Ale ty spieszyłeś się wtenczas do Starej Woli, ty miałeś widzieć Elsię, a zamiast tego, zajmowałeś się moimi interesami! Widzisz, widzisz, żeś... żeś poczciwy, kochany Mundziu, że masz w sercu kącik dla twojej siostry, która kiedyś, wkrótce może, tak samotną będzie na świecie!
Płakała znowu, i ściskała moją rękę w swoich dłoniach, a mnie na jej słowa przejmował ból niewysłowiony — ból, na widok tej pięknej, młodej, anielskiej dziewczyny, która w kilku wyrazach, bez narzekań i deklamacyi, skreśliła cały smutek swojego położenia w świecie — ból, na wspomnienie, że ci, którzy ją kochali, liczyli na mnie, iż kiedyś jej zastąpię ich miejsce, podczas gdy ja... Ale czyliż jestem w stanie wyspowiadać się z uczuć i z myśli, które wówczas rozdzierały głąb mojej duszy i przedstawiały mi tę duszę, jako coś potwornego, jako otchłań czarnej niewdzięczności i zimnego sobkowstwa. Ja tu pędziłem, nie myśląc właściwie o niczem, jak tylko o Elsi, ajak z wyrzutem sumienia, spotkałem się z całym światem innej miłości i innego bolu, z światem, któryby powinien był mieć prawo pierwszeństwa, a odstępował je dobrowolnie na rzecz moich samolubuych zachcianek. Nie czułem się nigdy tak małym i niegodziwym, jak w tej chwili.
Przypomniało mi się nadto, że to, co powiedział komornik, uwalniając mię od wista, nie było bez pewnego znaczenia, równie jak nie była bez znaczenia. serdeczna. uciecha komornikowej, gdy się nam przypatrywała, usadowiwszy nas w altance. Spostrzegłem był także dobroduszny uśmiech na poczciwych twarzach dra Goldmana i ks. Olszyckiego, którzy trącili się nawzajem ramionami i pokazywali nas sobie oczyma, gdyśmy wychodzili z pokoju. Dr. Goldman miał taką minę, jak gdyby chciał powiedzieć, że jesteśmy, „piękną parą“, a ks. Olszycki potwierdzał to swojem spojrzeniem i wyrażał szczerą radość z powodu, iż 52 nas widzi razem. Nie wiem, czy para ta mogła się wydać dobraną mniej uprzedzonemu widzowi, co do Herminy atoli, uwielbienie naszych przyjaciól było raczej może niedostatecznem, niż przesadzonem: była ona bardzo piękną, tak piękną, że nawet w chwilach, w których najbardziej zachwycałem się Elsią, zaklęty na sumienie byłbym zmuszony wyznać, że Hermina była piękniejszą od niej — a to jest z pewnością najwymowniejsze świadectwo, jakie mogę oddać jej urodzie. Bądź co bądź, nie mogłem wątpić, że nietylko w domu państwa Wielogrodzkich, ale w całym Żarnowie uważano mię za narzeczonego Herminy, a co gorsza, trudno mi było odmówić słusznych podstaw temu przypuszczeniu powszechnemu. Po raz pierwszy w tej chwili, sny moje o Elsi wydały mi się mniej złotemi i różowemi, przybrały one charakter jakiegoś cierpienia, któremu ulegałem mimo mej woli; gdybym był nie potrzebował nic więcej, jak tylko wyciągnąć rękę, aby dostąpić największego szczęścia, o jakiem marzyłem, byłbym niezawodnie sięgnął po nie, ale byłoby ono zatrute wyrzutem sumienia. Mamże wyznać, co było głównym powodem tego uczucia? Nie to, że dobroczyńcy moi ułożyli byli i w sercach swoich wypieścili skrycie projekt, według którego ja i Hermina mieliśmy się pobrać, nie to, iż wszyscy wokoło wiedzieli o tym projekcie, i że ja, niwecząc go, zawodzilem tyle pokładanych we mnie nadziei — ale to, że uderzyła mię nagle myśl, którą zrodziły ostatnie słowa llerminy, i wyraz głosu, z jakim były powiedziane. Myśl ta nigdy przedtem nie przyszła mi do głowy, a gdyby była przyszła, byłbym ją ztamtąd wypędził, jako wynik śmiesznej zarozumiałości. Teraz atoli nie było czasu na takie rozumowanie, i bez wszelkiej tedy przeszkody owładnęło mię mniemanie, że Hermina wolałaby, abym nie kochał nikogo, prócz niej, i aby zajmowała w sercu mojem coś więcej, oprócz jednego kącika. Oto, co mię przygnębiało. Przypadek zrządził, że w tej właśnie chwili kilku młodych ludzi szło ulicą, wracając z przechadzki, a jeden z nich wcale przyjemnym głosem śpiewał dumkę Wincentego Pola o Wacławie Rzewuskim: jak kozacy żalą się Emirowi, że czeka ich tam w Ukrainie opuszczona rodzinna strzecha, że tam dziewczę stoi u wrót, wygląda lubych, i płacze i ręce łamie.

„A nas światem gonią mary

Poza obce rzeki,
A my wieziem drogie dary

Do pogańskiej Mekki!“

Tak jakoś dziwnie przypadła. ta zwrotka do nastroju mojej duszy, że zamiast odpowiedzieć Herminie Wprost na serdeczne jej słowa, zwiesiłem głowę na piersi, i gdy się żaliła, że kiedyś tak samotną będzie na świecie, z ciężkiem westchnieniem powtórzyłem:
— A nas... mnie, mnie, światem gonią mary!
Hermina zrobiła ruch, jak gdyby się ocknęła, puściła moją rękę i przychylając się ku mnie na ławeczce, uważnie wpatrzyła mi się w oczy.
— Mary? jakie mary? — zapytała.
— Ty wiesz najlepiej — odpowiedziałem półgłosem.
— Nie wiem nic o marach — rzekła, zmuszając się do wesołości — wiem, że wieziesz drogie dary, bo serce niewątpliwie jest najdroższym darem, ale twoja Mekka nie jest wcale pogańską. Znajduję przeciwnie, że jest to bardzo dobra, bardzo chrześciańska Mekka! Gdybyś wiedział! Ale nie wiem, jak ci to powiedzieć... mam relikwię z twojej Mekki, mam ją tu przy sobie! Nie uwierzysz, jak niecierpliwie czekałam twojego przybycia, aby ci ją pokazać, a tymczasem, cieszyłam się nią sama jedna. Musisz zresztą wiedzieć coś o niej, bo adres uzupełniony był twojem pismem, i to na szczęście, bo inaczej stosownie do przyrzeczenia danego rodzicom, musiałabym była dać im list do odpieczętowania, czy znowu nie jaki anonim.
— Wiem tylko tyle, że Elsia pisała do ciebie, i że dała mi list, abym go oddał na pocztę. Było to w chwili rozstania, i nie mogłem dowiedzieć się nic więcej; zresztą, gdybym był nawet miał czas, nie byłbym tego dokazał, ja... nie umiem nigdy rozmówić się z nią tak, jakbym chciał.
— Właśnie dlatego potrzeba, aby kto inny mówił za ciebie.
— Ty... mówiłaś za mnie? Nałamałem sobie niemało głowy nad tem, zkąd przyszło do korespondencyi między wami. Powiedz-że mi, droga Hermińciu, co się stało?
— Opowiem ci zaraz, ale wprzód musisz mi opisać wasze pożegnanie i wszystko, co z tem ma związek; wszak zostałeś jeszcze cały tydzień we Lwowie po ostatnim liście, który pisaleś do mnie, i winieneś mi sprawozdanie z tego czasu.
Opowiedziałem wszystko to, czem udręczyłem szanownego czytelnika w poprzednim rozdziale, a wspomnienia, które tym sposobem sam wywołałem w mojej duszy, za~ tarły w znacznej części przykrą senzacyę, jakiej doznawałem przed chwilą. Ani się spostrzegłem, kiedy stałem się na nowo tym samym zakochanym inżynierem, który jechał ze Lwowa tutaj, wśród pomiarów i kosztorysów, myśląc tylko o Elsi, i o tem, co mogła pisać do Herminy — tym samym szczęśliwcem, co miał parę niezabudek obwiązanych białą atłasową wstążką, na której najbardziej ubóstwiana rączka wyszyla mu złotemi nićmi przykazanie: Nie zapominaj o mnie. Nie, to nie była mara, goniąca mię światem, to był bardzo namacalny atłas i rozkaz przytem wcale niedwuznaczny. To też ukołysany na nowo błogiemi uczuciami, z lekceważeniem prawie powtórzyłem Herminia rozmowę, którą miałem z Józiem o ostatniem mojem widzeniu się z Elsią. Wyobraźcie sobie państwo, że ten nieznośny chłopiec twierdzi, iż to cisza letnia w mieście, i pewna melancholia rozlana nad każdym wyjazdem i każdem pożegnaniem usposobiły jego siostrę tak sentymentalnie, a w gruncie, gotowa była śmiać się i bawić w Krynicy, w Karlsbadzie albo w Ems tak wesoło i swobodnie, jak gdyby miała z sobą wszystko, co jej było miłem lub drogiem.
— Ależ to okropny sceptyk, twój Józio — powiedziała Hermina. — Na szczęście, posiadamy dokumenta, które zupełnie inaczej świadczą o mojej przyjaciółce, Elsi. Jest wesołą i swobodną, bo młoda, bo życie jej się uśmiecha, ale nie wątpię, że ma dobre serce i głębokie uczucie.
— Lecz powiedz mi już raz, jakim sposobem nabyłaś tego przekonania?
— Widzisz braciszku, twój ostatni list był taki rozpaczliwy, taki smutny, tak rozdarł serce twojej siostrze, że naprzemiany płakałam nad tobą i gniewałam się na ciebie, iż sam skazujesz się na takie męczarnie, i nie położysz im końca. Bardzo to szlachetne i piękne postanowienie, że nie chciałbyś zawdzięczać stanowiska w świecie twojej żonie, ani też skazywać ją na stanowisko mniej świetne od tego, do któregoby miała prawo, jest to zasada prawdziwie męska; lecz w tym wypadku nie rozumiem, jak ją można stosować, bo różnica położenia nie jest między wami tak ›wielką, a właściwie niema żadnej. Czy to dla waszych ambitnych przywidzeń, panny mają być tak nieszczęśliwemi, że skoro mają posag, to wolno im już kochać tylko samych milionerów? Widzisz, jaką niesprawiedliwość wyrządzasz Elsi! Otóż, wśród płaczu nad twoim smutkiem i gniewu na twoją bezsercową dumę, postanowiłam wdać się w tę sprawę i tak zrobiłam. Pisałeś mi nieraz, dawniejszemi czasy, że Elsia pragnęłaby korespondować ze mną. Napisałam tedy do niej, donosząc jej, że ją znam, że ją kocham, i że mam brata, który mi zmarnieje, z powodu, że nie ma śmiałości powiedzieć jej to samo — co zresztą ma być wadą wszystkich prawdziwie zakochanych młodych ludzi. Dodałam, że jestem twoją powiernicą i doradczynią, ale że rad moich nie słuchasz, i że widzę się spowodowaną bez twojej wiedzy stać się twoją orędowniczką. W końcu dałam jej do zrozumienia, że gdybym nie otrzymała odpowiedzi, uważałabym to za znak, że nie możesz mieć żadnej nadziei, i że czas pomyśleć o tobie i wyrwać cię jakimkolwiek sposobem z pod potęgi uroku, który cię owładnął do tego stopnia, iż wpłynął nawet na wybór drogi, jaką obrałeś w życiu. Wszystko to napisane było oczywiście, jak ty mówisz, po kobiecemu, szeroko i długo; list mój obejmował trzy ćwiartki, a wiesz, jak drobno piszę. Jakże byłam szczęśliwą, gdy za kilka dni otrzymałam odpowiedź równie długą, a przeczytaj, jak poczciwą i szczerą! Weź, daruję ci ją, albo raczej, pożyczę na tak długo, póki nie będziesz miał Elsi samej. Wtenczas oddasz mi ten list, abym...
— Abyś miała pamiątkę tego, że jesteś najlepszą, najdroższą siostrą na świecie!... Hermińciu, obowiązuję się oddać ci ten list, gdy... ale nie śmiem marzyć o tem, mimo wszystkiego...
— Ty nie śmiesz marzyć, ty, który to umiesz tak doskonale? Marzmy, Mundziu, marzmy znowu raz tak, jak za dawnych czasów. No, powiedz mi, cóż będzie, gdy już będziesz miał Elsię?
— Co będzie? Ty będziesz z nami, nieprawdaż? Ale co ja mówię: wszak ty... ty wyjdziesz przecież za mąż?
— O, ja? Ja nie wyjdę za mąż...
— Dlaczego?
— Jakże chcesz: póki rodzice żyją, nie opuściłabym ich za nic w świecie, a ponieważ mam w Bogu nadzieję, że gdy mię zostawią samą, to będę już starą panną, więc oczywiście zostanę nią na zawsze. Daj-że pokój, nie psuj oczu, już jest zupełnie ciemno, przeczytasz sobie list Elsi później, przy świetle.
W tej chwili odwołano nas do kolacyi, bo szczęście ludzkie nigdy nie jest kompletnem i kiedy się je ma. na piśmie, to braknie światła do czytania, a kiedy jest światło, to dają jeść i debatują nad tem, gdzie najwłaściwiej znajdowaćby się powinien dworzec kolei żelaznej w Żarnowie.
Upłynęło jeszcze parę godzin, nim znalazłem się nakoniec sam w pokoju, który mi odstąpił zacny komornik w swoim domu na czas mojego pobytu w Żarnowie. Łatwo wyobrazić sobie, z jaką chciwością rzuciłem się do czytania listu, który Elsia pisała do Herminy. Być może, że między nielicznymi czytelnikami, którzy będą mieli cierpliwość czytania mojej biografii aż do tego punktu, do którego obecnie ją spisałem, znajdzie się kto, co radby także zapoznać się z tym dokumentem; żałuję też mocno, że go już nie posiadam, wydrukowałbym go chętnie w całej, jakkolwiek istotnie bardzo długiej osnowie. Gdy tego uczynić nie mogę, powtarzam go w streszczeniu, gdyż jako realista z zasady, nie zdecydowałbym się nigdy sfingować listu pisanego przez pannę, która niedawno opuściła pensyonat, do drugiej panny i to w takich jeszcze warunkach! Kocham płeć piękną, najpierw dlatego, że jestem z natury kochliwego usposobienia, a potem dlatego, że należy do niej moja matka, i komornikowa NVielogrodzka, i owa poczciwa służąca Kasia, i nakoniec ekonomowa w Hajworowie; przebaczam tej płci z całej duszy, iż wydała panią, Buschmüllerowę, panią Klonowskę i wszystkie ciotki panny Elwiry Starowolskiej; mimo wszelkiej miłości atoli i mimo wszelkiego szacunku zmuszony jestem wyznać, że z małymi bardzo wyjątkami, wszystkie listy panieńskie, choćby je nawet zaopatrzono w brakującą w nich zazwyczaj interpunktacyę, należą do najmniej udałych i najmniej oryginalnych elaboratów stylistycznych, z jakimi się spotkać można: z tem wszystkiem, każdy z nich jest takiem nec plus ultra pływania w obłokach i powtarzania z tej wysokości rzeczy już często powtórzonych, że naśladować tego, nie czuję siły, ani zdolności.
Pierwsze dwie strony zajęte były wyrazami radości, jaką czuła Elsia z powodu, iż przynajmniej listownie zabrać może znajomość z istotą tak jej pokrewną sercem i duszą, jak Hermina. Przyznaję w pokorze ducha, że aż do tej chwxli pokrewieństwo to nie wpadło mi było w oczy, przeciwnie, w tym jednym punkcie zgadzałem się z Józiem, że Elsia ma wręcz odmienne od Herminy usposobienie, tylko że Józio widział w jej usposobieniu same ujemne strony, a ja tych wcale dopatrzeć nie mogłem. Teraz atoli, skoro ona sama zapewniała, na podstawie listów Herminy i rozmów ze mną o mojej przybranej siostrze, że serca ich są jakby dwie lutnie nastrojone do jednego tonu, wierzyłem, cieszyłem się i dziwiłem się, żem tego jeszcze nie spostrzegł lub nie odgadł. Następowały potem trzy strony, i połowa czwartej, a cała ta przestrzeń papieru, nakształt politycznego wyznania wiary jakiego kandydata, zajęta była poglądami Elsi na to, co stanowi istotę szczęścia ludzkiego. Nie ręczę, czy nie było tam kilku ustępów wziętych żywcem z listów pani de Sévigné, albo z pism pani de Genlis, ale mniejsza o to, sam wybór tych ustępów czynił zaszczyt uroczej kompilatorce, a nieraz przecież i najbieglejsi pisarze przytaczają wyrazy obce i zdania cudze dla tem dokładniejszego oddania własnej myśli lub własnego uczucia. Dla usprawiedliwienia tej przychylnej krytyki dodać muszę, że nie było tam ani jednej rzeczy, którejbym nie mógł tłómaczyć na moją korzyść. Świat ze swoją próżnością i ze swojemi rozrywkami nudził i męczył Elsię; ludzi ceniła ona podług tego, ile posiadają serca, wykształcenia, honoru i poczucia obowiązków wszelkiego rodzaju; nie pojmowała tych, którzy widzą szczęście w majątku, szydziła z uprzedzeń kastowych, wzdychała za życiem zacisznie pędzonem wśród pasma wypełnionych powinności i światu odwzajemnionych uczuć, wśród tego największego ze wszystkich światów, który utworzyć sobie można tylko w małem kółeczku, a nigdy w wielkiem kole, deptauem stopami profanów. Tu było wspomnienie o przyjemnych chwilach, spędzonych nieraz w Starej Woli, przy kochających i kochanych rodzicach, w gronie dusz przyjaznych, i wspomnienie o żalu z powodu, że nie było tam Herminy, i że los zawistny rozdziela zawsze tych, co sympatyzują z sobą. Ad vocem tego żalu znalazła się nakoniec, w połowie, jak mówiłem, szóstej stronicy, wzmianka o „panu Edmundzie”, a po niej, kilka dość gorących wyrazów uwielbienia dla jego „talentów i wykształcenia“. Dotknęło mię to w sposób dość niemiły; uważałem bowiem, że ile razy przypuszczony byłem do jakiego towarzystwa, w którem znajdował się hrabia, albo baron, albo posesyonat urodzony z hrabianki, usprawiedliwiano zazwyczaj niejako wobec niego moją obecność tem, że jestem, bardzo wykształconym mlodym człowiekiem“, nie zdarzyło mi się zaś nigdy, aby obecność takiego potentata w salonie usprawiedliwiano wobec mnie, szepcąc mi na ucho, że to „bardzo wykształcony hrabia“. Być jednak może, że obawiano się tylko minąć z prawdą, zdarzają się bowiem hrabiowie, których z ręką na sercu w ten sposób rekomendować nie można. Przykro mi było, że Elsia, zapożyczywszy się powyżej on pp. de Sévigné i de Genlis, mówiąc o mnie, zapożyczyła się tylko-od pani Marszewakiej, która prezentowała ludzi w ten sposób:
„Pan Tartakowski, z Tartakowic — pan Moulard technik... ale z wielkim talentem, et il parle le français à merveille“.
Chwilkę tylko atoli trwały te gorżkie refleksye z mojej strony, osłodziło je to, co następowało w liście. „Pan Edmund“ — pisała Elsia — „ma wszelkie szanse zrobienia karyery, i wszyscy mu to przepowiadają — co do mnie, przykro mi bardzo, że pani nigdy nie napisał, jak mało cenię to, co ludzie nazywają une position dans le monde. Nie podobna, aby pan Edmund (słowa te były podkreślone w liście) nie znał moich usposobień i... (nie wiem, czy kropki w tem miejscu powstały przypadkowo, czy z umyslu) moich uczuć. Niech go pani dobrze wyspowiada, a będzie zmuszonym wyznać, że ani nie lubię łudzących pozorów, ani sama łudzić się lub łudzić nie potrafiłabym“.
Odczytałem ten ustęp najmniej pięćdziesiąt razy, odczytałem go nazajutrz, odczytywałem go codzień, czasem po kilka razy od tego czasu; był on niezawodnie nieco zagadkowym sam w sobie, ale nie mógł być zagadkowym w zestawieniu z innemi okolicznościami. Wszak oddawszy mi ten list do Herminy, dała mi potem owe niezabudki, a czując, że w obecności obcych ludzi pożegnała mię zbyt zimno, wybiegła za mną i za Józiem do przedpokoju, pod pozorem czynienia mu wyrzutów, że tak etykietalnie pożegnał się z panną Wandą! Nie mówiła-ż teraz wyraźnie, że to wszystko, i to, co było przedtem, nie było łudzącym pozorem, że igrać ze mną nie potrafiłaby? Sam fakt, że wdała się w korespondencyę z Herminą, i że ostatnie dwie strony jej listu, obok rekapitulacyi tego, co było na pięciu pierwszych, zawierały kilkakrotnie powtórzoną prośbę o nieprzerywanie tej korespondencyi, z tym dodatkiem, że pan Edmund wskaże adres — sam ten fakt nie świadczył-że jak najlepiej na moją korzyść? Hermina, która znała wszystkie szczegóły mojego stosunku z Elsią, oburzała się prawie na mnie, gdy wyrażałem choćby najlżejsze powątpiewanie w tej mierze, i prawiła mi długie kazania o tem, jako niepodobną jest rzeczą, by kobieta jednę dziesiątą część z tych względów okazała mężczyźnie, jakie Elsia mnie okazała, jeżeliby nie byla gotową oddać mu się na całe życie, mimo wszelkich przeszkód itrudności. Gdybym był tedy i nie chciał, musialem wierzyć, że jestem kochanym, i dotychczas nie mogę pojąć, jakim sposobem wśród tego zachwytu ’ nie pomyliłem się ani razu w moich rachunkach i nie wytyczyłem kolei żelaznej na księżyc, zamiast do Ławrowa. Mimo wszystkiego jednak zaklinałem Herminę, aby uwzględniła, że nie mogę jeszcze wystąpić jako konkurent do ręki Elsi, że muszę wprzód mieć stalą posadę — zrezygnowałem bowiem z owych 20 do 30 tysięcy dochodu — i aby przeto w listach swoich do Elsi nie była zbyt natarczywą w mojem imieniu. Przyrzekla mi to i jeszcze przed moim wyjazdem z Żarnowa napisała do Elsi list, który był prawdziwem arcydziełem kunsztu dyplomatycznego: dawał bowiem jasno do zrozumienia, jakiemu tlómaczeniu uległo to, co Elsia pisała o mnic, a jednak nie zmuszał jej do kategorycznej odpowiedzi.
Nim wyjechałem, miałem krótką rozmowę z p. Wielogrodzką, która z wielką obawą wypytywała się, czy IIerniina nie domyślala się czego z powodu owego bezimiennego pisma? Zapewniłem, że nie — i starałem się pokierować rozmowę tak, aby o niczem więcej nie było mowy. Jakiś instynkt, pochodzący jakby ze złego sumienia, kazał mi unikać rozmowy w cztery oczy z ks. Olszyckim lub z komornikiem; myśl, tycząca się uczuć samej Herminy, która mi było. przyszla przy rozmowie z nią w altance ogrodowej, przyjść mi więcej nie mogła, bo Hermina brała tak szczery udział w powodzeniu mojem z Elsią, że tem śmieszniejszem i zarozumialszem wydawało mi się przypuszczenie, by na dnie serca jej kryły się inne uczucia.
Zatrudnienie moje było tego rodzaju, że musiałem prawie ciągle być w drodze. W podróży z Żarnowa do Lwowa spotkałem się z Józiem, który rozgospodarował się na zabój w Starej Woli i został był w przeciągu kilkunastu dni kompletnym „hreczkosiejem“. Gdym mu opowiedział, co zawierał list Elsi do Herminy, zmarszczył brwi i nie rzekł ani słowa. Uderzony tem dziwnem zachowaniem się jego, a nawet urażony, powiedziałem mu z przekąsem, że przerobil się nietylko na „hreczkosieja“, ale co gorsza, na pana galicyjskiego. Teraz z kolei obraził się Józio, ale ponieważ nigdy nie mogliśmy się długo gniewać, przeprosiliśmy się natychmiast, i Józio powiedział mi: — Jestem przekonany, że ojciec ci ją da; mówiłem z nim o tem, i nietylko że nie okazał się panem galicyjskim, ale był bardzo kontent, gdy się o tem dowiedział. Znasz zresztą jego zasady i wiesz, że jeżeli nie wygłasza ich szumnie w mowach i w wyznaniach wiary, to tem ściślej wykonuje je w życiu. Zapytywał mię, jak się Elsia na to zapatruje: powiedziałem wszystko, com wiedział, i ojciec uważa to jako rzecz prawie pewną, że wkrótce dostanie takiego zięcia, jakiego sobie życzy. Nadmieniłem coś o ciotkach, mianowicie o pani Leszczyckiej, a ojciec na to: „Źleby było, gdyby moja córka wahała się w wyborze między swojem sercem, a wioską ciotuni“. A co, Mundku, czy pochodzę z galicyjskich panów?
Zawstydzony a rozpromieniony radością, nie wiedziałem, jak przepraszać Józia. Zapytałem go tedy, dlaczego się zachmurzył, gdym mu doniósł o treści listu Elsi.
— Bo nie cierpię tych babskich wykrętów i nie rozumiem, poco odpisywała, skoro nie miała otwarcie powiedzieć twojej siostrze: kocham go, i kwita. Chciała przedstawić się Herminie jako osoba wyższego umysłu i większego serca — bo, jestem przekonany, że i w siebie samą wmawia to, osobliwie w chwilach wolnych od spaceru, koncertu lub balu — a tymczasem jestem przekonany, że bawi się w najlepsze i zbiera hołdy lub irytuje się, gdy nie ma co zbierać. Radbym, by już raz wróciła do domu, bo zobaczysz, że ona nam jeszcze jakiego figla wypłata!

Dyliżans nie chciał czekać, musiałem przerwać rozmowę z Józiem i pędzić dalej, do Lwowa. Tu dowiedziałem się, że w skutek moich przedstawień zmieniono trasę kolei żelaznej, z Bednarówki na Czartopol. Było to bardzo naturalnem; mniej naturaluemi wydały mi się kwaśne miny, z jakiemi przyjmowali mię moi przełożeni, jak gdybym zamiast dość ważnej przysługi, wyrządził szkodę Towarzystwu. Najfatalniejszem zaś było to, że zamiast ważniejszego miejsca, którego się spodziewałem, przeznaczono mię do Janówki, gdzie miałem kontrolować budowę kolei żelaznej na pewnej przestrzeni. Wszystkie moje zabiegi, aby zmienić to przeznaczenie, spełzły na niczem, musiałem poddać się losowi i wyjeżdżać. Skorzystałem atoli z krótkiego czasu, który mi zostawał, aby umieścić korzystnie kapitał, który tak niespodzianie dostał mi się w udziale. Dzienniki przepełnione były wówczas pochwałami nowo zawiązanego Towarzystwa akcyjnego, które od prywatnego przedsiębiorcy nabyło było fabryki i młyny w Gruszczanach, niedaleko Czartopola, i zamierzało rozszerzyć takowe na wielką skalę. Zaręczano, że akcye, emitowane al pari, wkrótce warte będą dwa razy tyle. Kazałem tedy zawołać wekslarza do hotelu, sprzedałem mu moje listy zastawne, i nabyłem natomiast w banku dziesięć akcyj „Towarzystwa fabryk Gruszczańskich”, z których każda opiewała na 200 złr. w. a. Obawy nie mogłem mieć żadnej, bo wyczytałem w statutach, że komisarz rządowy czuwać będzie nad tem, aby mi kapitał nie przepadł. Źle jednak zrobiłem, że do uskutecznienia tej operacyi finansowej użyłem żydów; w okamgnieniu wszyscy faktorowie wiedzieli, że mam pieniądze, a kiedy później pokazałem się na mieście bras dessous, bras dessous, z Guciem Klonowskim, pięćdziesiąt pejsatych istot biegało za mną i napastowało mię, czy „pan hrabia“ nie ma jakiego geszeftu do zrobienia. Nakoniec, przed samym wyjazdem, wpadł do mnie Gucio i z wielkim śmiechem opowiedział mi, że jego „Szimsze“, który mu zawsze pożycza pieniędzy, uparł się koniecznie i teraz chce mieć mój podpis na wekslu. Chodziło o bagatelkę — tysiąc złr., które Gucio pod słowem honoru zobowiązał się oddać dzisiaj jakiemuś rotmistrzowi, kupiwszy od niego konia, a których mu ojciec w porę nie nadesłał. Miałem pewne powody przypuszczać, że te tysiąc złr. poszły nie na konia, ale na co innego, i dziwiłem się trochę, dlaczego „Szimsze“ chce mojego podpisu, skoro ma podpis człowieka, dziedziczącego milion — ale nie wahałem się ani chwili, podpisałem i wyjechałem do Janówki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.