Gabrjel Luna/Przedmowa tłumacza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Boyé
Tytuł Przedmowa tłumacza
Pochodzenie Gabrjel Luna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEDMOWA TŁUMACZA.
I.
Romans życia i romanse regjonalne.

Gdyby żył za czasów wielkiej rewolucji francuskiej — walczyłby na barykadach i, jak drugi Saint Juste, prowadził lud na zdobycie Bastylji; gdyby żył za czasów odkrycia Ameryki — włóczyłby się po morzach z Kolumbem lub z Pizzarem dokonywał dzieła podboju.
— „Dlaczego nie pisze pan pamiętników?“ — zapytał go Anatol France podczas wspólnej podróży po Argentynie. — „Byłaby to najpiękniejsza pańska książka“. Autor „Czterech jeźdźców Apokalipsy“ nie poszedł za radą France’a, nie napisał ani hiszpańskich „Miei prigioni“, ani pamiętników poety-conquistadora, w guście Alonsa de Ercilla[1] lub Blanca Fombony. W pomnikowem dziele Julia Cejador y Frauca: „Historia de la lengua y literatura castellana“ dochowało się tylko kilka notatek biograficznych, skreślonych ręką Ibaneza. „Jestem człowiekiem czynu — mówi on — i w życiu miałem ważniejsze zajęcia, niż fabrykowanie książek. Byłem agitatorem politycznym i prawie cała moja młodość ubiegła w więzieniu. Dwukrotnie skazywano mnie na karę śmierci. Znam wszystkie nieszczęścia, jakie mogą spaść na człowieka, nie wykluczając najstraszliwszej nędzy i głodu. Siedem razy wybierano mnie do parlamentu; naczelnicy państw obcych nazywali mnie swoim przyjacielem. Później stałem się finansistą; zakładałem kolonje w Ameryce Południowej i przez ręce moje przepływały miljony. Piszę o tem dlatego, abyście zrozumieli, że wolałem zawsze przeżywać romans, niż romans na papierze układać“.
Blasco Ibanez przyszedł na świat w Walencji, jako syn małego sklepikarza. Dusząc się w ciasnej atmosferze prowincjonalnej, w szesnastym roku życia ucieka do Madrytu — z rękopisem olbrzymiej powieści historycznej pod pachą. Nie może znaleźć wydawcy. Obdarty i głodny, błąka się po ulicach i wystaje przed drzwiami kawiarni literackiej „Café de la Zaragoza“. Którejś, nocy wciska natrętnie swój rękopis do ręki hiszpańskiemu Dumasowi, Fernandezowi y Gonzales. Między słynnym pisarzem a ulicznikiem zawiązuje się na ulicy rozmowa, na skutek której Gonzales, uderzony inteligencją chłopca, angażuje go na swego sekretarza. Sekretarz pisze po nocach pod dyktandem mistrza. Gdy mistrz się zdrzemnie — ciągnie akcję dalej na własną rękę. W ten sposób powstał np. romans „El mocito de Fuentecilla“, w którym odnaleźć można w zarodku całą późniejszą „Krew na arenie“, dzieło, malowane barwami Francisco Goya y Lucientes.
Wolne od zajęć chwile spędza Ibanez nad książkami, traktującemi o rewolucji.
„Kładę się spać z „Girondins“ Lamartine’a, jem śniadanie z Louis Blanc, do obiadu pochłaniam tom Michelet’a. Cel mego życia już jest jasny dla mnie — stanę się Dantonem Hiszpanji, a później umrę“. Pod wpływem rewolucyjnej lektury przyszły rewolucjonista pisze sonet, w którym zaklina ludy Europy, aby ścięły głowy swoim tyranom. Zacząć trzeba, oczywiście, od tyrana Hiszpanji. Za sonet ten „Audiencia criminal“ skazuje Ibaneza na sześć miesięcy więzienia. W rok później, zamieszany po śmierci króla Alfonsa XII w spisek republikański, musi uciekać do Paryża. W r. 1891 powraca, korzystając z przysługującego mu prawa amnestji. Teraz dopiero propaganda republikańska rozwija się „na całego“. Ibanez zakłada w Walencji pierwszy radykalny dziennik hiszpański „El Pueblo“. Na pismo to, od którego agenci ogłoszeniowi uciekają, jak od zarazy, i którego każdy prawie numer jest zajadle tępiony przez policję, łoży swoje ostatnie pieniądze. Redakcja mieści się w rozwalonej ruderze za miastem. Od szóstej wieczorem do trzeciej rano w przeciągu pięciu lat Blasco jest jednocześnie dziennikarzem, korektorem i zecerem, a od trzeciej rano zaczyna pracę, jako powieściopisarz. W mrocznej, olbrzymiej szopie, gdzie wieją wszystkie wiatry morskie i dokąd lada chwila mogą wtargnąć żandarmi królewscy, powstaje szereg najlepszych powieści regjonalnych, które dają mu olbrzymią popularność w Walencji.
W 1895 roku wybucha na Kubie powstanie przeciwko Hiszpanom. Ibanez pragnie, aby Kuba odzyskała niepodległość. „Jeżeli Ameryka Południowa — mówi na wiecach — już przed stu laty wyzwoliła się z pod naszej; opieki, to nie ma teraz sensu upierać się przy Kubie“.
Jednakże rząd madrycki jest innego zdania. Redakcja „El Pueblo“ organizuje w Walencji manifestacje przeciwko wojnie i werbunkowi żołnierzy. Dochodzi do regularnej bitwy z policją i wojskiem. Walencję przez trzy dni oblega armja królewska. Blasco zostaje ogłoszony zdrajcą i zaocznie skazany na karę śmierci. Wyrok niechybnie zostałby wykonany, gdyby nie wierny i oddany mu lud. Marynarze i robotnicy portowi ukrywają go przez szereg tygodni, wreszcie w barce spuszczają na morze. W odległości kilkunastu mil od brzegu Blasco przesiada się na pokład okrętu włoskiego. Po klęsce na Kubie rząd hiszpański ogłasza amnestję. Ibanez może powrócić, ale musi się co tydzień meldować na posterunku policyjnym.
Zaangażowawszy się znowu w działalność wywrotową, zostaje oddany pod sąd wojenny i skazany na czternaście lat katorgi. Karę odsiaduje w t.z. „presidio“, w najstraszniejszym rodzaju więzienia, w otoczeniu morderców i złodziei. Po dwóch latach, na skutek petycji literatów i dziennikarzy, regentka Marja Krystyna darowuje mu resztę kary. Lud z Walencji wybiera go swoim posłem do parlamentu. Po sześciu legislaturach dosyć ma jednak tej komedji parlamentu. „Jest w Hiszpanji kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy będą umieli sprawować czynność posła równie dobrze, jak ja. Wątpię jednak, czy ktokolwiek mógłby mnie wyręczyć w pisaniu książek“.
Blasco wyjeżdża do Paryża, odbywa podróż po Małej Azji, zwiedza prawie wszystkie kraje europejskie, wreszcie udaje się do Ameryki Południowej na tourneé odczytowe. Jest zniechęcony do literatury; nie daje mu ona wystarczających dochodów. Jak Balzac, ma pasję do robienia interesów; paradoks chciał, że wkońcu dorabia się właśnie na literaturze. Za każdą konferencję w miastach amerkańskich „tenor literacki“ pobiera po 15.000 franków, czyli więcej niż najsłynniejszy torreador. Uciuławszy sobie trochę grosza, zakłada przy pomocy jednego z banków argentyńskich na terytorjum Rio Negro w Patagonji kolonję „Cervantes“. Żyje w otoczeniu Metysów, zbiegłych katorżników, kajdamarzy i... uskrzydlonych pluskw, zwanych w Chili „Vinchucas“. Każde ich ukąszenie przynosi chorobę lub śmierć. Po paru latach straszliwych wysiłków kolonja „Cervantes“ zaczyna prosperować. Pod rozkazami Blasca pracuje sześćset indywiduów, pozbieranych na chybił trafił we wszystkich częściach świata. W pierwszych rozdziałach „Czterech jeźdźców Apokalipsy“ znajdziemy później wspomnienie tej hordy, której członkowie mordują się przy sobocie na wiwat z rewolwerów. Żadne przeszkody nie są w stanie ostudzić kolonizatorskiego zapału Ibaneza. Nie licząc się z rzeczywistością, ani z siłami, zakłada na granicy Paragwaju i Urugwaju drugą kolonję, którą na cześć swej ziemi rodzinnej nazywa „Nuova Valencia“.
Na kolonji „Cervantes“ panują w zimie trzaskające mrozy. „Nuova Valencia“ leży w pasie podzwrotnikowym. Kolonję odległe są od siebie o cztery doby drogi. Zaszyty w patagońskie skóry, pojawia się w tropikalnej „Walencji“, po terenach „Cervantes“ spaceruje w lekkiem, jak pajęczyna, argentyńskiem „poncho“. Przyjechawszy nad ranem do „Walencji“, już po południu wyrusza zpowrotem tam, skąd przybył, czyli do „Cervantes“. W ten sposób żyje przez dwa lata. Wreszcie plajta argentyńskiego banku, który finansował imprezy Blasca, kładzie kres romansowi na jawie. — „Z moich trzech wrogów — ziemi, ludzi i banków — nie wiem, czy banki nie były ostatecznie wrogiem najnielitościwszym“ — mówi Blasco. A gdy po latach jakiś dziennikarz zapytał go podczas wywiadu, pod którem ze swych dzieł podpisał się z największem wzruszeniem, otrzymał lapidarną odpowiedź: „Dziełem tem był czek na 800.000 franków“. Bez grosza w kieszeni, po latach pracy, która poszła na marne, staje Ibanez w przededniu wojny w Bordeaux. Osiada na stałe w Paryżu i wszystkie siły poświęca propagandzie wojennej. Pracuje przeciętnie po szesnaście godzin na dobę, rozrzucając artykuły filofrancuskie po wszystkich możliwych pismach za Oceanem. Ile razy, znużony śmiertelnie, chce już wypuścić pióro z ręki, mruczy pod nosem magiczne zaklęcie: „To dla Francji, to dla ojczyzny Victora Hugo“ — i zabiera się do pracy z powrotem.
W przerw ach między zajęciami dziennikarskiemi powstaje powieść „Czterej jeźdźcy Apokalipsy“. Sąsiadka hotelowa z Avenue Wagram, Angielka, pani Charlott Brewster Jordan, przeczytawszy rękopis, wyraża gotowość zakupienia praw przekładu na język angielski. Zaofiarowała sumę 300 dolarów. „Gdyby mi dała pięć dolarów, zgodziłbym się również mówi Blasco — chodziło mi bowiem o wpływ, jaki książka mogła wywrzeć w Ameryce, wahającej się jeszcze co do swojej interwencji wojennej. Pani Jordan za sumę 300 dolarów stała się właścicielką książki, o której w parę miesięcy później pisał „The Illustrated London News“: „Dzieło to zdobyło sobie stanowczo więcej czytelników, niż Biblja“. W Ameryce „Four Horsemen of the Apocalypse” rozchodzi się w 100.000 egzemplarzy w przeciągu pięciu dni; po upływie trzech miesięcy cyfra ta wzrasta do 500.000. Między r. 1918 a 1920 pojawia się 150 wydań, co oznacza mniej więcej liczbę 5.000.000 czytelników. Ameryka na temat tej książki warjuje prawdziwie po amerykańsku.
Clowni w cyrkach sypią okolicznościowemi kalamburami, cygara, rękawiczki, czekoladki, „gilettes“ noszę etykietę „Four Horsemen“. Ibanez odbiera miljony listów, oficerowie legjonu amerykańskiego przybywają w delegacji, aby powinszować mu „lots of money”. Tymczasem „autorką” jest ciągle Miss Charlott Brevster, która za trzy pierwsze wydania otrzymała kilkaset tysięcy dolarów. Przy czwartem wydaniu wydawcy amerykańscy sami zdają sobie sprawę z tej paradoksalnej sytuacji i, ukrócając apetyty tłumaczki, zwracają się wprost do autora. Odtąd rzeka złota zaczyna płynąć w swem właściwem łożysku.
Za „Four Horsemen” idzie „Mare Nostrum”, „Wrogowie kobiet” i t. d. Jedna z ostatnich powieści Ibaneza, „U stóp Wenus”, jest drukowana jednocześnie w ośmiuset pismach amerykańskich. Zaproszony wkrótce po zawarciu pokoju do Ameryki, Blasco przyjmowany jest wszędzie z monarszemi honorami. Uniwersytet w Waszyngtonie po obronie tezy doktorskiej „Największy pisarz świata, Cervantes” przyznaje mu doktorat „honoris causa”.
Po powrocie do Europy Ibanez osiedla się w Mentonie, w willi „Fontana Rosa”.
Sorella malował freski, Benlliure rzeźbił fryzy, Carrara dostarczyła marmurów na „triclnium” pompejańskie, a antykwarjusze z Walencji — stylowych mebli.
Sułtan z Fontana Rosa lubi pompę i gest. Obwozi na pokładzie swego yachtu miljonerów amerykańskich i książąt udzielnych, i cieszy się z tego jak dziecko.
W istocie rzeczy jednak ów nabab literacki pozostaje do końca życia prawdziwym, gorącym przyjacielem ludu i śmiertelnym wrogiem wszelkiej tyranji. Prowadzi zajadłą walkę z Alfonsem XIII, popiera separacyjny ruch kataloński i podtrzymuje swem złotem wieczną irredentę republikańską w Walencji.
Ukazanie się każdej jego książki jest dla Walencji świętem narodowem. Za czasów Wawrzyńca Medyceusza ulicami Florencji ciągnęły wozy, symbolizujące „triumf Bachusa i Ariadny”. Na ulicach Walencji odbywają się pantominy, symbolizujące „Mare Nostrum”, „Wśród pomarańcz” czy „El catedral”. Don Vicente to nie szef tej, czy innej partji; „Don Vicente — to bohater”.
Śmierć jego spowija całą Walencję w kiry żałobne. Ponieważ nie chciał leżeć w „ziemi niewolników”, więc delegacje rybaków i marynarzy zawiozły mu na trumnę grudki rodzinnej ziemi.

Przechodząc od tego romansu życia do romansów literackich, nie mogę się oprzeć uczuciu rozczarowania. Popularność Ibaneza nie stoi w żadnym stosunku do jego wartości artystycznych[2], które na porównawczem tle literatury hiszpańskiej są istotnie wartościami trzeciorzędnemu Jak sam o sobie mówi, „miał w życiu ważniejsze zajęcia, niż fabrykowanie książek“ — a ten ironiczny termin, użyty w stosunku do swej twórczości, znajduje uzasadnienie na każdej stronie każdego dzieła. Mamy do czynienia zarówno z charakterystyczną dla wielu pisarzy hiszpańskich rozwlekłością, jak i straszliwem niechlujstwem stylu, tłumaczącem się nieprawdopodobnie wielką płodnością oraz tempem pracy. „Blasco jest Zolą w swoich powieściach i Maupassantem w swoich nowelach“ — powiedział o autorze „Katedry“ jeden z cudzoziemskich krytyków. Nie wdając się w paralele porównawcze, na które w ramach niniejszego wstępu niema miejsca, trzeba zaznaczyć, że realizm był i jest jedną z tradycyjnych właściwości literatury hiszpańskiej, występujących już w,,Novela picaresca“ i że w czasie, gdy Blasco pisać zaczynał, wszechwładny wpływ naturalizmu czy realizmu panował na całym świecie. „Las hu ellas de Zola, que se descubren en muchas de sus novelas, le han valido el titulo de el „Zola“ espaol“ — mówi „Enciclopedia Espasa“, „Ślady“ te są najwidoczniejsze w doktrynerstwie i socjologji Blasca, dwóch cechach, charakteryzujących okres twórczości od „La Catedral“ do „La Horda“. Trzecią cechą jest manja opisowości.
Pod tym względem Ibanez doprowadził istotnie naturalizm do szczytu, zapominając, że nawet najbardziej malownicza opisowość nigdy nie zastąpi malarstwa i że według słusznych słów Taine’a pisarze powinni pozostawić malowanie obrazów malarzom... Tutaj możnaby dodać, że kronikarstwo również bardziej przystoi kronikarzom, a doktrynerstwo doktrynerom.
Aby zdać sobie sprawę z artystycznych niedostatków Blasca, dość rozpatrzyć pierwszą lepszą jego powieść. Autor znajduje ustawiczne preteksty, zupełnie dostateczne według niego, aby zanudzać czytelnika swą tanią erudycją. Jest to martwy ciężar, utrudniający i opóźniający rozwój akcji i zmniejszający zainteresowanie do minimum. Ponieważ bohater „El Catedral“ — Gabrjel Luna podczas swoich studjów w seminarjum interesował się dziejami katedry w Toledo, więc Blasco na piętnastu stronach opisuje nam historje różnych biskupów, które można znaleźć z łatwością w tym lub innym podręczniku. Poszczególne rozdziały „Katedry “ są „ciężko“ uczonemi traktatami o muzyce kościelnej, rodzinie, honorze, życiu wiecznem, prostytucji, o dekadencji hiszpańskiej, o monarchji, komunizmie, darwinizmie, o bogactw ach Kościoła i t. d.
Słowem „lamus rzeczy przyjemnych i pożytecznych“ w rodzaju „Nowych Aten“ księdza Chmielowskiego.
Jeżeli mimo tych wszystkich niedostatków postanowiłem właśnie „Katedrę“ przełożyć — stało się to dlatego, że jest to książka, mówiąca o Hiszpanji więcej i głębiej, niż wszystkie książki „hiszpańskie“ Teofila Gautier lub Wiktora Hugo.
W cieniu tego prymasowskiego kościoła skupiło się życie Hiszpanów, sprzęgnięte z nim tak integralnie, jak dzieje średniowiecznej Francji sprzęgły się z „Nôtre-Dame de Paris“. Dlatego też bohaterem „El Catedral“ nie jest właściwie rewolucjonista Gabrjel Luna, personifikujący samego Blasco Ibaneza w okresie jego heroicznej walki o wolność ludu, lecz sama katedra.

ŻEBRACZKA, DRZEMIĄCA U WRÓT KOŚCIOŁA.

W świetnej powieści Pio Baroja „La sensualidad pervertida“[3] bohater, Luis Marguia, poznaje swoją ciotkę, Luizę Arallano, w chwili, gdy ciotka ta zajęta jest dość oryginalną pracą — czyszczeniem ludzkich kości. Matrona z Villazar, mając wielkie stosunki wśród miejscowego kleru, wymogła na księżach, aby oddano jej kości jej prapradziadów, pochowanych w podziemiach kościoła. Teraz codziennie po obiedzie wyciąga z kufra piszczele i trze je zapamiętale kawałkiem gałgana, tak, jakby czyściła buty. Ciotka sądzi, że kości sławnych Arallano powinny błyszczeć przez wieczność, jak brylanty. Hiszpanja jest jak ta ciotka Luiza (a to goleń conquistadora, a to kość miedniczkowa Izabeli Katolickiej, a to żebro Filipa II), i dlatego też krnąbrni, niedobrzy siostrzeńcy w rodzaju Janów Nepomucenów Millerów okazali się niezbędni. Nigdzie do tego stopnia, jak tam, mumje arcywzorów nie legły na piersiach młodych pisarzy, nigdzie tradycja narodowa nie stała się równie dławiącym ciężarem i nigdzie zakłamanie romantyczne nie wydało równie gorzkich owoców. Naród spał u stopni tronu i w cieniu Kościoła, deklamując przez sen puste, retoryczne strofy o swej potędze i chwale. Dopiero potężne uderzenie w samą pierś obudziło nieszczęsnego manjaka romantyzmu. Z pogromu wyłoniło się odrodzenie umysłowe i moralne, a Hiszpanja przestała być tem „zapylonem muzeum, w którem nawet ruiny są zrujnowane“. I chociaż jeszcze do dziś dnia po literaturze i polityce snuje się gryzący czad miejscowego mesjanizmu, chociaż w „szkołach wykłada się jeszcze historję „zgodnie z metodami dzikich, sądzących przedmiot według jego blasku“, chociaż według partyj, mających monopol na religijność i narodowość, hiszpański sarmatyzm („casticizmo“), chroniąc od zagranicy, chroni ipso facto od masonów i bolszewików — to jednak „naród wybrany“, poddawszy baczniejszym oględzinom „trupie piszczele, służące za sławy godło“ przestał już szczęśliwie cierpieć za „winy cudze“. „Sumieniem pokonanego i upokorzonego narodu — pisze prof. Stanisław Wędkiewicz w swej doskonałej pracy — „Zaniedbana dziedzina humanistyki“ — wstrząsnął zastęp t. zw. „regeneradores“, krytyków publicznego i prywatnego charakteru Hiszpanów, wrogów dotychczasowej pustej retoryki, głosicieli twardej, organicznej pracy“. Ci „odrodziciele” tkwią nietylko w rzeczy niezmiennej i odwiecznej — rasie — ale i w narodzie, w jego dziejach, polityce, w jego zewnętrznych przemianach. Każdy, od Unamuna poczynając, na Baroja, Ibanezie, czy Azorinie kończąc, jest nietylko powieściopisarzem lub poetą, lecz tak że historjozofem. Bada, stawia diagnozę i zaleca takie, czy inne środki zaradcze. Powieści Baroja np. robią wrażenie kliniki, w której autor ostrym lancetem przecina ropiejące wrzody. Bez poznania historji, rzucającej snop światła na ducha dziejów, zrozumienie współczesnej literatury hiszpańskiej jest niemożliwe. Bohater powieści Pio Baroja: „Jarmark Głupców“, Quentin Garcia Roales, mówi, że, gdyby żył za czasów Napoleona, on, Hiszpan, walczyłby przeciwko Hiszpanji. „Co za rozkosz byłaby wkraczać do tych miast, obwarowanych szańcami przesądów, zrównywać z ziemią klasztory, wycinać w pień mnichów i mniszki” — bohater powieści Ibaneza: „Katedra”, Gabrjel Luna z pilnego alumna seminarjuim przekształca się w anarchistę i w VII rozdziale powieści wypowiada swe polityczne credo, będące echem poglądów wielkiego odłam u liberalnych pisarzy i myślicieli. Tych „gryzących sercem” patrjotów zrozumiemy dopiero, gdy pójdziemy szlakiem duszy hiszpańskiej, w jej wiekowej tragedji.

Hiszpanja wynurzała się młoda i silna z bujnych wieków średniowiecza. Przez cieśninę Gibraltarską wkraczał do Europy zwycięski Wschód, niosąc ze sobą wielkie tradycje Hindusów, Persów i Żydów.
Gromadzono materjały, potrzebne do budowy wielkiego narodu, budowy, której kamieniem węgielnym była zasada wolności sumienia. Tradycje kastylijskie i aragońskie z wczesnych wieków średniowiecza pozwalały przypuszczać, że liberalny duch dziejów stworzy na półwyspie pirenejskim azylum dla wszelkich religij, że młoda, triumfująca cywilizacja, walcząca pod sztandarami Proroka, w płodnym związku narodów i ras dojdzie do swego apogeum. Istotnie, mieszkańcy półwyspu w przymusowem obcowaniu z wyznawcami innych religij, tak tolerancyjnymi jak Arabowie z Andaluzji, zatracali zwolna swój fanatyzm i prawdopodobnie, gdyby nie smutna rola kleru, zatraciliby go zupełnie. Aczkolwiek „reconquista“ zaczęła się już na skałach Covandonga, gdzie w 718 r. Pelayo rozbił wojska Maura, Alcama, to jednak naogół Hiszpanja odniosła się przyjaźnie do przybyszów z Afryki. Granice ras między Żydami, Arabami a Hiszpanami zatarły się po zmieszaniu się krwi; „w duszach zaszedł podobny fakt, jaki zachodzi w niektórych świątyniach andaluzyjskich, gdzie poprzez symbole katolicyzmu widać arabeski maurytańskie“.
Chrześcijanie i Muzułmanie, Arabowie, Syryjczycy, Egipcjanie, Żydzi hiszpańscy i Żydzi Wschodu, skrzyżowawszy się z sobą, wydali Mudejeras[4], Muladies[5] i Hebraizantes, czy Judaizantes[6]. Mimo walk rycerskich, toczących się między chrześcijanami a Arabami, kościół katolicki żył w bratniej zgodzie z synagogą żydowską i maurytańskim meczetem. Żydzi i Arabowie, schodzący się wzorem Rzymian w łaźniach na dysputy o sztuce, uczynili ze świątyń swoich przybytki wiedzy, do których ciągnęli z barbarzyńskiej, anglo-normandzkiej, germańskiej i francuskiej Europy, ciemni jak tabaka w rogu, katoliccy mnisi.
W w. XV katolicyzm stał się samowładnym panem ducha narodowego, „twórcą państwa“. Był sztandarem w walce z niewiernymi, był, w braku węzła politycznego, jedynym węzłem, łączącym poszczególne prowincje. Fanatyczne zapały religijne zaczęły się znacznie wcześniej, w XII w., jednakże okresy tolerancji i nietolerancji nie szły w historji Hiszpanji systematycznie, tylko alternatywnie. Epoki rozbudzonego przez kler fanatyzmu przeplatały się epokami pacyfistycznego współżycia z pozostałemi rasami i religjami. Chociaż więc Maurów wyganiano z prowincyj, zdobytych przez chrześcijan już podczas trzech pierwszych wieków „de la reconquista“, to Alfons VI, zdobywszy Toledo, dał znów początek liberalnej i inteligentnej polityce. Król, ożeniony z Arabką, zachwycał się kulturą Żydów i Maurów i prosił ich, aby pozostali pod jego władzą, gwarantując pełną swobodę wyznania i nakłaniając do zawierania mieszanych małżeństw. „Król „trzech religij“ miał żonę Arabkę, a niektórzy królowie arabscy byli żonaci z chrześcijankami. W jednej bitwie zginęło sześciu infantów chrześcijańskich z macierzystej krwi maurytańskiej“ (Hume: „Historia del pueblo espanol“). W w. XIII, gdy katolicyzm coraz bardziej wzrastał na siłach, Don Jaime I nie zawahał się obciąć języka dostojnikowi kościoła, arcybiskupowi Gerony, Don Pedro I walczył z katolikami po stronie Albigensów, a Pedro III odmówił papieżowi praw do lenna i wydarł mu Sycylję. W czasach późniejszych, aczkolwiek tron żył naogół zawsze w idealnej zgodzie z ołtarzem, nie brak było monarchów, którzy, jak Karol III, dążąc do ucywilizowania kraju, chcieli ograniczyć absurdalne przywileje kleru.
Każdy jednak krok w tym kierunku był paraliżowany przez zgraje miejscowych papistów, oburzających się na rzekome prześladowanie biednego Kościoła, „znieważonego w osobie swych przedstawicieli“ i pieniących się z wściekłości, ilokrotnie rząd ośmielił się wtrącić do interesów duchowieństwa. Tymczasem kler żerował na ogólnej ciemnocie, wmawiając we wszystkich przekonanie, że „Hiszpanja, wątpiąca o sile katolicyzmu, jest jak beznogi kaleka, porzucający swe szczudła i padający na ziemię“. W jaki sposób te szczudła wyglądały, na to odpowiedzią jest historja Hiszpanji.
Właśnie wówczas, gdy nad Europą wschodziła jutrzenka nowych czasów, Hiszpanja stawała się bojownikiem wstecznictwa, reprezentując w pochodzie ludzkości to, co już umarło, lub było na śmierć skazane. Królowie Katoliccy zaszczepili narodowi ambicję panowania nad światem. Zgodnie z dogmatycznym i wojowniczym charakterem ówczesnej cywilizacji hiszpańskiej, krzyż i miecz wiodły do zwycięstwa ducha i ramię. Po dziełach miecza ślad zanikł, dzieło krzyża przetrwało dłużej, wtrącając duszę narodu na trzy wieki do ponurych lochów inkwizycji. Według słusznej teorji Ganiveia („Idearium espanol“) przyczyna dekadencji hiszpańskiej polegała na dysproporcji między nadmiarem aktywizmu i zamierzeń, a środkami, będącemi do rozporządzenia. Naród walczył zawsze jak jego narodowy bohater, wędrowny król Cyd, któremu za owoc ostatecznego zwycięstwa wystarczała intencja walki i jej hazard. Hiszpanja była przekonana, że Bóg w nagrodę za jej wiarę uczynił ją narodem wybranym, tak jak to się kiedyś stało z narodem Izraela, i że będąc narzędziem bożej sprawiedliwości przeciwko apostatom, musi zwyciężyć. Z świadomości, że się jest Hiszpanem i katolikiem, płynęła tak potworna arogancja, że zaślepiony nią „żołnierz Chrystusa“ stawał się, sam o tem nie wiedząc, Judaszem Machabeuszem.
Do prowadzenia wojny nie trzeba było broni, ani pieniędzy. Naród, umierający z głodu, żebrak, obdarty ze wszystkiego, planował utworzenie wszechświatowego cesarstwa rzymskiego, ponieważ miał wiarę w protekcję bożą. Najemne wojska Hiszpanji, obdarte, brudne, mające za żołd rabunek, wałęsały się po całej Europie, walcząc we Flandrji i Niemczech o rzeczy, które bynajmniej Hiszpanji nie dotyczyły. A gdy wreszcie te wyprawy, godne hidalga z La Manczy, skończyły się klęską, gdy Hiszpanja, według Calderona, powróciła z powrotem do nędznej jaskini swego bytu historycznego, miast obudzenia i wytrzeźwienia, nastąpił szał jeszcze większej dewocji i megalomanji. Nie mogąc narzucić swego kryterjum całemu światu, arogancki Hiszpan zamknął się w sobie i odciął od reszty Europy, „która powinna być albo stworzona na modłę hiszpańską, albo wogóle przestać istnieć”.
Owo „splendid isolation“, przypominające żywo naszą epokę saską, zaczęło się dla Hiszpanji w chwili, gdy katolicki Filip II podyktował w r. 1559 pragmatykę, ustanawiającą między półwyspem a Europą zachodnią chiński mur, trudniejszy do przebycia niż mur Pirenejów. Odtąd ilokrotnie Hiszpanie uczynią w tym murze wyłom, to tylko poto, aby wyjść naprzeciw cudzoziemca z arkabuzem w ręku, gdyż jakiekolwiek inne relacje, czy to kulturalne, czy handlowe, okażą się „sidłami, które szatan zastawia,!by zgubić ten katolicki naród“.
Absurdalne imprezy wojenne, prowadzone poza granicami kraju i pchające ten kraj do strasznej ruiny, były dziełem Królów Katolickich: „Sus majestades catolicos“, najukochańszych i zawsze najwierniejszych synów Rzymu, bigotów jak Filip II, który wolał panować nad trupami, niż nad heretykami, zwyrodnialców, zalecających się do zakonnic, jak Filip IV, degeneratów w rodzaju Karola II, który do końca życia nie mógł się nauczyć nazw głównych miast w swojem państwie, lub Filipa V, nie mającego czasu na sprawy państwowe, ponieważ zasadniczo nie wychodził z łoża swych miłośnic.
Zaszczytną rolą zaguby kraju podzielił się tron z ołtarzem. Dzieło kleru nawewnątrz państwa sprowadziło się do tego, aby z obywateli uczynić trupy, osmalone na stosie, albo też żywe truy’, skazane na bezmyślność. Kler obawiał się, aby kraj się „nie zanieczyścił“ przez asymilację kultury zagranicznej. Należało za wszelką cenę utrzymać jakąś bliżej nieokreśloną czystość rasy katolickiej, zapominając, że prawdziwą Hiszpanją Hiszpanów była właśnie ta, gdzie chrześcijanie łączyli się z Żydami i Maurami. Można bowiem, jak mówi Ganivet, przyjąć to za pewnik historyczny, że gdy rasa indo-europejska wchodzi w kontakt z rasą semicką, zawsze zaczyna się odrodzenie umysłowe. Hiszpanja, podbita przez barbarzyńców Wizygotów, cofnęła się krok wstecz, pod władzą Arabów odrobiła swoje cywilizacyjne zaległości, zdobywając tę energiczną indywidualność, która czystą formę swej ekspresji znalazła w mistykach. Historycy, negujący wpływ arabsko-żydowski na ewolucję duchową, popełniają więc zbrodnię psychologiczną i są niezdolni do zrozumienia charakteru narodowego. W epoce, gdy wyganiano Maurów i Żydów, fanatyczni przywódcy nacjonalizmu przeoczyli ten prosty fakt, że charakter narodowy stał się już dawno wyrazem konglomeratu ras i że w konsekwencji powinno się było otworzyć co drugiemu mieszkańcowi żyły, aby wypuścić z nich domieszkę krwi semickiej — niema bowiem bardziej semickiego narodu, niż Hiszpanie[7].
W w. XVI Hiszpanja uczyniła już na dobre z religji broń, wojenną. Ta broń miała w konsekwencji przeszyć pierś narodu, gdy jedna ręka, zbroczywszy się krwią Maurów, poraniła się najdotkliwiej, a druga, wskazując Ahasverowi kraje przyszłego wygnania, opadła bezwładnie, tknięta paraliżem. Naród katolików przekształcił się w naród teologów i księży. Ksiądz, przechadzający się pod rękę z alfaquim i rabinem, stał się anachronizmem. Jego miejsce zajął mnich, pełen dewocji i teologicznego obłędu. Według jego przykazań wolno się było plamić krwią masowych ofiar, aby tylko utrzymać dogmat o Niepokalanem Poczęciu.
W pewnym okresie historji cała Europa była widownią walk religijnych. Francja nocy św. Bartłomieja, Anglja Cromwella, Szwajcarja Kalwina, Niemcy Lutra nie mogły się mierzyć jednak nigdy z Hiszpanją Torquemady. We wszystkich tych krajach walki religijne wrzały między odłamami miejscowej ludności, hołdującej różnym wyznaniom. W Hiszpanji, po wygnaniu Żydów i Maurów, wszyscy stanowili już jedność ze Św. Oficjum, wszyscy przyglądali się zachwyceni i oczarowani auto-da-fé. Walki religijne toczono poza granicami kraju, u siebie zapalano stosy, przeciwko którym nie podnosiły się żadne protesty. We Francji Montaigne zauważył: „Aprèz tout c’est mettre ses coniectures a bien haut prix que d’en faire cuire un homme tout vif“ („Essais“, III). W Hiszpanji sekretarz Inkwizycji, kanonik Llorente, wyznał cynicznie: „Mówią o pieczeniu ludzi, więc, aby nie być upieczonym, stanąłem po stronie tych, którzy pieką“. Ten zapał do pieczenia był tem dziwniejszy, że prócz Żydów i rzekomych czarowników, nie było właściwie kogo posyłać na stos. Daremnie bowiem szukałoby się w Hiszpanji heretyków, odpowiadających Wicleffowi, Husowi, czy Lutrowi, oraz ludzi wiedzy, którzy zrywając z dogmatami katolicyzmu, stawali się ofiarami kościoła, jak Galileusz i Giordano Bruno. Strach przed inkwizycją, szpiegującą każdą myśl i słowo, wybił z głów nowinki reformatorskie. Jeżeli jednak inkwizycja zamykała oczy i usta, to miłość ojczyzny kazała je otwierać. Typowym przykładem takiego reformatora hiszpańskiego, trzęsącego się ze strachu na dźwięk własnego słowa, był benedyktyn Penaloza. Frater, zastanawiając się nad przyczynami dekadencji hiszpańskiej, napisał książkę „O pięciu zaletach Hiszpana, które wyludniają Hiszpanję“ (Cinco exelencias de Espanol, que despueblen a Espana“). Jego kazuistyczna taktyka polegała na przedstawianiu wad jako zalet, jako cnót błędów publicznych, prowadzących kraj do ruiny. Według braciszka było pięć takich „exelencias“: wiara, ignorancja, wojna, niesprawiedliwość królów i anarchja administracyjna.
Braciszek wie, że katolicyzm wyludnia kraj, mnożąc zastępy mnichów i księży, ale pisze: „Jakże chwalebne jest wyludnianie się Hiszpanji, skoro dzieci jej idą do klasztorów, aby zdobyć niebo“. Druga „zaleta“ — to miłość teologji. Ignorancja jest straszliwa, nie uprawia się nic prócz teologji. Braciszek Benito, zamiast to potępić, śpiewa hymny pochwalne na cześć teologów: „Hiszpanja jest azylum świętej nauki i pobożnej interpretacji Pisma Świętego. Dzisiaj Hiszpanie ze swą wzniosłą, kwitnącą wiedzą są chwałą Boga na ziemi“.
Dramat, który rozegrał się w duszy braciszka Benito, jak słusznie pisze Fombona („Los sucesores de Filipe II“), był dramatem, wypaczającym najtęższe umysły Hiszpanji, dramatem ponurym i niepłodnym, kastrującym myśli i ducha.
„Gdy w synagodze i meczecie zgasła lam a wiedzy, ze wszystkich nauk tylko teologja nie wiodła na stos. Nadeszła godzina modlitwy, zamiast godziny nauki. Ignorancja, dewocja, zabobon i przesąd zajęły miejsce mistyki, pełnej ducha boskości. Wierzyło się w rzeczy najbardziej absurdalne. Ten, kto pragnął zbawienia, musiał zapisać swoje mienie kościołowi. Pewien osobnik, będąc pewien, że pieniędzmi swemi przekupi strażników dusz w czyśćcu, rozkazał, aby za jego duszę zmówiono 15.000 mszy. Filip IV, mający więcej pieniędzy, kazał zmówić 100.000 mszy. Kler, żerując na ogólnej ciemnocie, bogacił się w niesłychany sposób. Bogactwo kleru rosło proporcjonalnie do wzrostu ogólnej nędzy. Hiszpanja posiadała 11.000 klasztorów, 100.000 mnichów, 40.000 mniszek i 160.000 księży. Zato ludność, wynosząca 30 miljonów podczas panowania kalifów arabskich, spadła do siedmiu miljonów. Kraj stawał się coraz bardziej katolicki, coraz biedniejszy i coraz bardziej nieokrzesany.
Lud zadowalał się zupą, rozdawaną w przedsionkach klasztorów i auto-da-fé. W w. XVII, dzięki bezpłatnemu widowisku stosów, nie szemrał nawet na głód. To narodowe święto śmierci i krwi poprzedziło narodowe święto walki byków. W rzymskiem Colloseum nie widziało się podobnych okrucieństw. 30 kwietnia 1680 r. np. odbyło się na Plaza Mayor w Madrycie auto-de-fé z niezliczonemi ofiarami. Uroczystość trwała od siódmej rano do dziewiątej wieczór. Ambasador Ludwika XIV, markiz Villars pisze: („Espana vista por los extranjeros“) „Byli paleni na miejscu podwyższonem, a przed kaźnią musieli cierpieć najwymyślniejsze katusze. Rzucano w nich kamieniami, popychano i bito, a tłum klaskał w ręce z uciechy. Mnisi dotykali heretyków płonącemi kandelabrami“.
Z dymem z tych stosów płynącym rozwiała się wniwecz na przeciąg kilku wieków kultura narodowa. Hiszpanja podzieliła los Bizancjum: ruina i śmierć zaskoczyły ją podczas dysput teologicznych.

Francuzka, ks. d’Aulnoy, zostawiła nam opis swojej podróży do Hiszpanji. W klasztorze kolo Valladolid istnieje grób rycerza kastylijskiego, słynący cudami. Rycerz na grobie szlocha, ilokrotnie ma umrzeć jakiś potomek jego rodu. Koło Madrytu księżna spotkała chłopca, „który miał tyle jadu w spojrzeniu, że zabijał kurę, spojrzawszy na nią“. W Kastylji pokazują skałę, którą co parę dni nawiedza zjawa Dziewicy. W Pirenejach niżej podpisany widział ludzi, czołgających się na kolanach do odległego o kilka kilometrów kościoła. Podczas święta San Juan Degollado w Gaztelugache kwitną jeszcze w najlepszy sposób wieki średnie. Rzesze pobożnych ranią sobie umyślnie kolana o ostre głazy i kamienie.
Dzieci ubiera się w czerń i fiolet. Mnisi z de Rioja biczują się do krwi na oczach tłumu i gdy grzbiet jest już purpurowy, wkładają do ran odłamki tłuczonego szkła. Tutaj istotnie krew się wylewa nietylko w Wielki Piątek! Jednak z tą obłędną religijnością zgadza się jakoś idealnie rozpusta, pijaństwo i żądza krwi. Każdy torreador ma obraz święty, któremu poleca się przed występem na „corrida“. Krwawy Don Juan Zorilli uspakajał swoje libertyńskie sumienie, myśląc, że

„un punto de contrición
da al alm a la salvacion“,

a bandyci andaluzyjscy, przed wyruszeniem na rabunek, polecali się opiece Dziewicy de la Macarena. Po modlitwie można już było popełnić mord, licząc na pomoc Boga. Podczas procesyj w Andaluzji nieraz zdarzają się krwawe bitwy o to, który obraz św. Dziewicy jest bardziej cudowny. Wynosząc pod niebiosy zalety danego obrazu, obrzuca się najgorszemi przekleństwami obrazy inne. Tworzą się całe stronnictw a tego czy innego Chrystusa, tego czy innego patrona-świętego. Pewien pisarz z Galicji opowiada, że jego wuj, straszny bigot, mając jakieś przejście moralne, zamknął się w swym gabinecie i rzucił się z pięściami na rodzinny krucyfiks.
W świetnej sztuce Cervantesa „La guarda cuidadosa żołnierz i zakrystjan zalecają się do pewnej służącej. Panienka wybiera zakrystjana. Wybór nie bez kozery. Kler stał wyżej, niż armja, wiara wyżej, niż sława, człowiek, symbolizujący Kościół, wyżej, niż człowiek, symbolizujący ojczyznę.
Z dawnego fanatyzm u cóż pozostało dzisiaj? Uprzywilejowane stanowisko kleru i powszechne rozmiłowanie się w zewnętrznymi przepychu kultu, w wspaniałych procesjach i niezliczonych dekoracjach obrazów świętych. Nauka religji, stojąca jeszcze ciągle na poziomie prymitywnym, polega głównie na czci, oddawanej prymitywnym figurom. „Hiszpan pisze Ibanez w „El catedral“ — jest człowiekiem, który wypełnia swe praktyki religijne, ale o nich nie myśli. Nie jest bezwyznaniowcem, ani wierzącym. Żyje niby w somnambulizmie umysłowym. Inkwizicja istnieje jeszcze między nami: przestaliśmy bać się stosu, ale boimy się tego „co o nas powiedzą“. Nowożytny trybunał inkwizycyjny to społeczeństwo — wieczny wróg wszystkiego, co jest nowe“.
Jak ciężka jest w Hiszpanji walka, podjęta w imię tej nowości, sprawdzili na sobie reformatorzy, tacy, jak Joaquin Costa, starający się o europeizację kraju, lub Canovas de Castillo, któremu po strasznych wysiłkach udało się w XIX w. zagwarantować konstytucyjnie swobodę innych wyznań.
Pozornie więc wydawaćby się mogło, że Hiszpanja nie jest już przedmurzem, lecz samym murem katolicyzmu. Niema synagog i kościołów protestanckich, niema szkół „neutralnych“, niema ślubów cywilnych. Wszystkie partje, zwłaszcza w okresie wyborów, przelicytowywują się na temat katolickiej gorliwości; w stosunku do małżeństwa obowiązują jeszcze jako prawo państwowe postanowienia soboru w Trydencie, a z wszystkich gazet hiszpańskich jedynie „El Liberal“ ryzykuje drukowanie zawiadomień o nabożeństwach sekty metodystów.
Proszę jednak pomówić z robotnikiem z Kadyksu lub Barcelony. Wszyscy są antyklerykałami i republikanami. „Cóż z tego, pisze Ruben-Dario, że po ulicach Toledo ciągną wspaniałe wozy z Eucharystją, skoro mało jest wyznawców, przystępujących do komunji z głębokiego przekonania i potrzeby. Ponieważ wszystkie rewolucje hiszpańskie wstrzymywały się na progu kościoła, więc kościół zastygł w hieratycznym majestacie, bojąc się poruszyć fałd płaszcza, aby nie strącić z niego pyłu wieków“. „Wiara umarła, pozostał jej trup, zawalający drogę“ — trup, przybrany w szatę, równie wspaniałą, jak ów brokat, którym średniowieczni panowie przykrywali ciało, toczone przez trąd. „Aby wykarczować czterowiekowe pnie w lesie dewocji, ignorancji i fanatyzmu — na to ramię człowieka jest za słabe. „Tylko ogień, jeden tylko ogień jest w stanie zniszczyć tę przeklętą roślinność“ (Ibanez: „El catedral“).

Edward Boyé.

Zakopane zimą 1928 r.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Alonso de Ercilla y Zúñiga, poeta hiszpański, autor eposu La Araucana (tłum. pol. Czesław Ratka).
  2. Z współczesnych pisarzy hiszpańskich tłumaczono u nas najgorliwiej właśnie Ibaneza, prawdopodobnie dlatego, że można go było tłumaczyć z francuskiego lub niemieckiego. Niektóre z tych „dzieł“, zakrawają wprost na skandal, jak np. „Wrogowie kobiet“ lub „Katedra“, która pojawiła się przed wojną nakładem „Bibljoteki dzieł wyborowych“. Anonimowy tłumacz, posiłkując się przekładem francuskim, dał dowód, że nie rozumie także i po francusku.
    Wysoką wartość mają tylko przekłady dzieł Ibaneza dokonane przez Franciszka Baturewicza.
  3. Powieść ta w moim przekładzie ukaże się niedługo nakładem „Roju“.
  4. Mudejeras — muzułmanie, którzy, przyjmując poddaństwo królów katolickich, nie zmieniali religji.
  5. Muladies — chrześcijanie, przyjmujący islamizm.
  6. Judaizantes — chrześcijanie, przyjmujący judaizm.
  7. Charakterystycznym pod tym względem przyczynkiem jest odpowiedź madryckiej „Gaceta Literaria“ markizowi de Torre. „Gaceta Literaria“ wprowadziła specjalny dział poświęcony Żydom hiszpańskim, „Sefardies“. Posypały się protesty w rodzaju naszych: „Łapaj masona“. Najostrzejszy protest podpisał markiz de Torre. Redaktor Gimenez Caballero poradził mu, aby wziął lustro i przyjrzał się w niem, aby się przekonać, że ma profil wybitnie semicki, tak zresztą jak większość arystokratów hiszpańskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Edward Boyé.