Ginąca Jerozolima/Święto Przaśników
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ginąca Jerozolima |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Joesdros, syn Nawego, przybył z dalekiej Aleksandrji do Jerozolimy na Święto Przaśników.
Był po raz pierwszy w świętem mieście, o którem dziadowie mówili mu jako o cudzie świata.
Odkąd ze Skały Gołębiej ujrzał miasto Dawidów i Salomonów i oczy poraził mu blask świątyni z białego kamienia i złota wzniesionej, drżał nieustannie ze wzruszenia i rzewnie płakał. Nikt nie mógł dowiedzieć się od niego przyczyny jego bezmiernego żalu, ani on sam nie był w stanie zrozumieć, co się z nim działo.
Zagrały najgłębsze struny wzruszeń, śpiących w nim przez całe jego, znojne życie, aż póki nie dotknęła się ich chwila wielka skrzydłami wrażeń.
Zaczem jak dziecko szedł ku bramie miejskiej niemy i nieczuły na wszystko. I nie wiedział zgoła, co się z nim działo. Ani go nie uderzył pośpiech, z jakim straże dokonywały przeglądu pielgrzymów, ani okrzyki „Rzymianie idą na miasto“ nie budziły w nim żadnej grozy, ani nie oburzył się, kiedy ludzie Jana zabrali mu z węzełków wszelkie pieniądze złote, nie zostawiając nawet miedzi. Uśmiechnął się i płakał. Gotów był całować ręce tych, którzy go popychali i badali. Twarze ich wydawały mu się przedziwnie słodkie mimo wyrazu srogości. Blask zaś ich mieczów i tarcz miał w sobie coś ze lśnienia świętego przybytku.
Dopiero kiedy strażnik sięgnął mu na plecy i usiłował ściągnąć z niego długie zawiniątko, Joesdros przytrzymał go łagodnie za rękę i poprosił:
— Ostaw to jedno.
— Pokazać! — zabrzmiał surowy rozkaz.
Drżały mu ręce, na wargach jednak spieczonych żarem dnia pokazał się uśmiech pełen niewymownego szczęścia i dumy. Nakoniec rozwiązał zawiniątko, z którego dwa szerokie, obosieczne miecze wypadły z dźwiękiem na kamienie.
— Co to za broń? — zapytano go ostro.
— Moje miecze — odparł cicho i skromnie.
— Kto jesteś?
— Joesdros, syn Nawego z Aleksandrji, pątnik.
— Czyim jesteś stronnikiem? — naglono.
Ów spojrzał na pytającego szeroko rozwartemi źrenicami. Mienił się na twarzy. Nie pojmował, czegoby żądano od niego.
— W czyją chcesz iść służbę? — powtórzono szorstko pytanie w odmiennej formie.
Zaczem Joesdros zagadnął wstydliwie, lękał się bowiem swego nieuctwa:
— Azaż jest król żydowski w Jerozolimie? wybaczcie mi prostakowi. O wypadkach judzkich nie tak rychło przychodzą wieści do Egiptu.
Żołnierz spojrzał na dowódcę straży. Nie wiedział, co miał dalej czynić.
Wówczas starszy zwrócił się do pątnika z takiemi słowy:
— Nieświadomość możemy ci wybaczyć, ale zanim wpuścimy cię do miasta, iżeś jest zbrojny, musimy wpierw wiedzieć, przeciw komu chcesz walczyć?
Joesdros spojrzał zdumiony na żołnierzy Jana. Nie wierzył własnym uszom. Był przekonany, iż z niego zadrwiono. Zatem oblał się krwią wstydu i odparł spuszczając oczy:
— Choć jestem prostak, to nie jestem dzieciuch. Zbiegowie z Jotopaty dali nam znać, jakie to niebezpieczeństwo grozi Jerozolimie. Chwała Panu Zastępów, bom oto jeszcze na czas zdążył.
— Te miecze — dodał z dumą — spadną na głowy Rzymian.
Strażnicy żachnęli się, dowódca zaś zapytał go podejrzliwie:
— Jestżeś świadomy sztuki wojennej?
Joesdros wyprostował się, na wargach jego zakwitł uśmiech tryumfu. Spojrzał z lubością na oba jaśniejące miecze i tak rzekł:
— To moje dzieci. W gladjatorskich zapasach jestem ćwiczony. Nie ma równego mi w całym Egipcie. Byłem na wielkich igrzyskach w Rzymie i położyłem najtęższych zapaśników galijskich i umbryjskich. Jestem dziś pierwszy w mojem rzemiośle w całem imperjum.
Schylił się lekko ku mieczom, których ostrza wydały przeciągły świst, otarłszy się o kamienie, ujął z nich jeden za rękojeść i wyciągnął ku straży.
Żołnierze instynktownie cofnęli się wstecz.
— Przysiągłem dziadkom moim — mówił dalej Joesdros wzruszonym głosem — iż to, co mam najlepszego i to, co najlepiej posiadam, zaniosę świętemu przybytkowi w ofierze i moje życie w dodatku. A oto ten miecz jest tem, co mam najlepszego, a moje rzemiosło jest tem, co najlepiej posiadam. Pozwólcie mi pomodlić się przed Przybytkiem Pańskim a potem pokażcie, gdzie stoją legje rzymskie. Pójdę pierwszy i choćby sam....
Stał przed nimi jak posąg spiżowy. Nogi jego stalowe wryły się w ziemię, ramię natężyło się siłą nieposkromioną, a miecz szeroki połyskiwał dwoma ostrzami, złowróżbnemi. Wyrósł, wyogromniał na ich oczach nad miarę. Na odkrytej głowie włos krótko podstrzyżony chwiał się, uderzony podmuchami wiatru, który biegł z doliny Kedronu.
Nastała chwila frasobliwego milczenia.
Aleksandryjski gladjator czekał na odpowiedź.
Oni zaś zawstydzeni, ze zmarszczonemi brwiami, zbici w gromadę przypatrywali mu się jak zjawisku dziwnemu.
Nakoniec dowódca straży otrząsnął się z ponurego przygnębienia i odezwał się sucho:
— Tą częścią miasta, w której znajdujesz się, rządzi Jan z Gischali, nasz wódz. On powie, co masz czynić dalej.
Żołnierze odprowadzili go w głąb wieży przed oblicze tyrana.
— Wszedłeś do świętego miasta — ów rzekł do niego — przez Wieżę Kobiet. Tem samem musisz się poddać moim rozkazom. Pieniądze, które miałeś, zabieram na fundusz wojenny. Ponieważ umiesz władać bronią, masz do wyboru, albo służyć pod moimi znakami i bronić Jerozolimy tak przeciw Rzymianom, jak również przeciw największym naszym wrogom Szymonowi i Eleazarowi, którzy bezprawnie przywłaszczyli sobie rządy w mieście, albo jeśli nie chcesz służyć w naszych szeregach i sądzisz, że jest jakakolwiek inna droga ratunku dla stolicy Dawidów i Salomonów, to ja, pozwany przez Pana Zastępów, abym był jedynym władcą świętego miasta, mówię tobie Joesdrosie synu Nawego, iż kłamliwym jesteś bratem ludu judzkiego i dla zbrodniczych li tylko celów przybyłeś z dalekiej Aleksandrji, zaczem słuszną jest rzeczą, iż każę cię uwięzić i stracić. Jedynym zbawcą Jerozolimy mogę być tylko ja a nikt inny i ja jeden tylko dążę do tego, aby pomnożyć chwałę i wzmocnić nietykalność Świętego Przybytku.
Pątnik rzucił się na ziemię. Prochem posypał sobie głowę i tak się kając, błagał:
— Szlachetny władco Jerozolimy! ulituj się nad mojem prostackiem sercem i prostacką myślą. Wierzę ja w każde twoje słowo. Chcesz li jednak, aby ramię moje i miecz mój padały jako błyskawice i jako pioruny na rozkazy twoje, przysięgnij mi, że każde słowo, które rzekłeś jak i twoja dobra wola, prawdziwemi są! dziadkom mym bowiem kląłem się na Pana Zastępów, iż życie moje oddam li tylko w obronie Świętego Przybytku! wejrzyj, o Panie, na małość moją i spełń prośbę, którą zanoszę do ciebie.
Rzekłszy to, leżał jak kamień przed nim nieruchomy.
Jan z Gischali uśmiechnął się krótko, przelotnie potoczył wzrokiem po swych wojakach i oświadczył, podnosząc w górę rękę:
— Klnę się na Miejsce Święte Świętych, iż wszystko prawdą jest to, co rzekłem.
Joesdros zapłakał łzami radości. Na jego ciemną twarz wystąpiły ognie uwielbienia. Był znowu dzieckiem ufnem jako i pierwej, kiedy wchodził w bramy Jerozolimy.
— Władco świętego miasta — rzekł drżącym ze wzruszenia głosem — dzięki ci za te słowa. Wielkoduszny jesteś i wspaniałomyślny. Przysięgam ci, iż nie pierwej spocznie mój miecz, aż w Święto Przaśników!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Miało się ku południowi, kiedy Tytus na czele sześciuset wyborowych jeźdźców opuścił obóz tymczasowy, rozbity u stóp Wzgórza Saula i udał się na wywiady pod mury Jerozolimy.
Trzydzieści stajań dzieliło go od zbuntowanego miasta.
Brzęk broni i pancerzy, rżenie koni i tentent kopyt, biegł daleko naprzód przed nim. Droga odsadzała się w tył a natomiast ze złotego rozblasku dali wynurzały się coraz bardziej potężne białe kontury stolicy judzkiej, aż nakoniec olbrzymia masa murów, wystąpiła w całym swym groźnym majestacie i potędze. Podjazd rzymski przystanął na chwilę.
Słoneczna pożoga lała się z popielatego nieba nieskończonymi strumieniami na Jerozolimę, która tarasami potrójnych obronnych murów, gigantycznych wież, pałacu Herodowego i mrowiskami domów, wznosiła się coraz wyżej, aż ku Antonji i Przybytkowi Świętemu, jaśniejącemu, jak tysiące pochodni w blaskach swych ścian białych i złotych blach, pokrywających dach.
Jeźdźcy mrużyli oczy od nadmiaru pocisków świetlnych, bijących z wyżyn świątyni.
Ze zmarszczonemi brwiami stał długo Tytus nieruchomy na koniu, mierząc wzrokiem ogrom i siłę nieprzyjaciela. Dusza jego zaśmiała się do wielkiego czynu. Zagrała w nim krew ojca Wespazjana.
— Rzecz godna zwyciężyć — szepnął sam do siebie, poczem spiął konia ostrogami.
Podjazd sześciuset wyborowych jeźdźców ruszył pędem za synem nowego rzymskiego imperatora. Grzały go duma i wiara zwycięstw wielkich.
Ze wszystkich dachów i ze wszystkich murów miasta patrzyły na nich miljony źrenic żydowskich. Ani okrzyki tryumfu, ani obelgi, ani wrzask wojenny nie targały powietrzem sennem, rozpalonem. Zdawać się mogło, że stolica judzka wymarła, a oto na jej murach ukazały się cienie tych, co już odeszli z życia.
Podjazd rzymski zbliżał się coraz bardziej ku bramie Psefinos. Obłok białego kurzu chwiał się nad gościńcem, po którym gnały rzymskie pancerze i miecze, chwiał się zaś długo bez końca, jakby w ślad za oddziałem Tytusa szły wszystkie jego legje i wojsko sprzymierzone.
Ale właśnie, kiedy zbrojni zjeżdżali w bok z gościńca, biorąc się na lewo, z zamiarem objazdu dokoła murów, zerwały się zdradliwe wietrzne powiewy z Doliny Kedronu i uderzyły w chmury pyłu, zwiewając je z drogi i odsłaniając drobną potęgę rzymską, która ważyła się podsunąć tuż pod stolicę judzką.
Joesdros stał na murach blizko Wieży Kobiet, ściskając w dłoni miecz ukochany i wielobójny puklerz. Oczami pochłaniał jeźdźców rzymskich, mierząc wytrzymałość ich kowanych zbroic i szybkość koni. W rozwarte nozdrza łapał powietrze jak pies, który wierzy więcej węchowi swemu niż oczom.
— Jestże to chwila — pytał sam siebie w głębi swej istoty — aby z krwi ich uczynić ofiarę Panu?
Wahał się, skoro jednak dostrzegł załamującą się kolumnę rzymską w bok gościńca joppyjskiego i wiatr ukazał w całej pełni szczupłość podjazdu, skoczył na dół jak szalony.
— Pan daje ich na nasze ręce! — zawołał wielkim głosem i wraz krzyknął na strażników, aby otwierali bramy.
Jan z Gischali dał znak przyzwalający. Zaczem zadźwięczały ciężkie zawory i rozwarły się zwolna.
— Święty Przybytek patrzy na nas z góry! — krzyknął Joesdros natchnionym głosem — za mną, kto kocha zwycięstwo!
I nie oglądając się, żali kto idzie za jego zezwaniem, skoczył za mury i w nadludzkim pędzie gnał ku rzymskim jeźdźcom.
Bohaterstwo jego padło, jak ogień pada na las wysuszony, w tysiąc piersi żydowskich. Porwały się z miejsca tłumy wojowników i jak oszalałe rzuciły się w ślad za nim wśród straszliwego wrzasku.
Zanim Tytus zdołał cośkolwiek przedsięwziąć, wydać rozkaz do odwrotu lub sprowadzić z gościńca na pola cały swój oddział, już Joesdros runął na pierwsze szeregi jak piorun niefrasobliwy, uderzeniem puklerza wysadził z siodła pierwszego jeźdźca i walącego się na ziemię ciął straszliwie w kark.
Rzymianin rozpostarł ramiona, wypuścił miecz z dłoni i bluzgając krwią, runął z konia pod nogi Tytusa. A tuż za Joesdrosem zwalił się na podjazd tysiąc pierwszy Żydów i wraz drugi i trzeci. Krzyk przerażający nacierających przepełnił powietrze. Gladjator porwany przez tłumy swych ziomków minął wodza rzymskiego i kilkadziesiąt pierwszych szeregów jezdnych, całą zaś straszliwą wagą ciała i pędu zwalił się na tych, którzy jeszcze nie zdołali zjechać z gościńca.
Jak najcięższy głaz, wyrzucony z kuszy, runęli obrońcy Jerozolimy na rzymski oddział, który w mgnieniu oka pękł pod tem niesłychanem uderzeniem na dwie części i dwa krwawe, śmiertelne musiał toczyć boje.
Joesdros szalał. Krew zimna wytrawnego zapaśnika i szał religijny przelewały w jego miecz przerażającą moc śmiercionośną. To mąż rzymski cięty na odlew oblewał się bluzgotem krwawym i padał ze zbielałemi źrenicami w ramiona towarzyszy, to rumak, zdarty cuglami i ostrogami, nim zdołał, stanąwszy dęba, ponieść swego pana na pracę straszliwą, pchnięty ostrzem miecza aż po kość pacierzową, przywalał ciężarem swego jeźdźca, to znów puklerz rzymski, uderzony tarczą joesdrosową jak gromem, zachwiał się w mdlejącej lewicy rzymskiej i wraz cios nieodparty, okropny rozrąbywał odkrytą głowę zbrojnego niby orzech krwią napojony.
Uczynił się piekielny męt dokoła szalejącego gladjatora. Trupy charczących rzymian, drgające cielska koni czyniły pomost, z którego Joesdros, jak pracujący taran, uderzał w chwiejącą się część drugą podjazdu. Strach zajrzał w oczy żołnierzowi rzymskiemu.
Skrzyknęli się i kto mógł w ścisku zerwał konia, zawrócił i gościńcem pognał ku dalekiemu obozowi z przerażeniem w źrenicach.
Czterystu jezdnych uciekło. A zaś Tytus ostawiony z dwustu pancernymi, odcięty od drogi miał albo dalszy bieg przed sobą wzdłuż murów Jerozolimy poprzez ogrody, dzielone rowami lub płotami na śmierć niezaszczytną, w osaczeniu, lub był przed nim odwrót do swoich przebojem przez zdjęte szałem wojennym i rozwścieczone krwią rzymską rosnące wciąż zbrojne tłumy żydów.
Na widok bowiem ucieczki czterystu jeźdźców, rozwarła się z łoskotem tuż pod bokiem będąca brama Psefinos i wyrzuciła ze swej szerokiej gardzieli kilka tysięcy wojsk Szymona, do krwawych zapasów nawykłych i śmierci rzymskiej łaknących.
Tytus bez hełmu i pancerza, ogarnąwszy jednym rzutem oka straszliwe położenie, spiął konia ostrogami, zatoczył nim łuk i wprost na upojone zwycięstwem masy żydów rzucił się bez okrzyku, z mieczem wzniesionym w górę. W mgnieniu oka dwustu jeźdźców rzymskich, na koniach napiętych jak struny, zatoczywszy podobne koła pognało w jego ślady, przejęci jedną myślą i jednym niemym rozkazem wodza.
Tłumy wojowników żydowskich spojrzały ze zdumieniem na garść Rzymian, czyniących ową beznadziejną szarżę.
Joesdros dostrzegł wodza rzymskiego nieokrytego hełmem ani pancerzem. Podniósł miecz w górę i czekał z wlepionymi oczami w nową ofiarę swej kośby krwawej.
Wtem zadrżał.
Po tęczówkach jego źrenic przebiegł wstrząs wewnętrzny. Kiedyś na igrzyskach wielkich w Rzymie, gdy jako gladjator prawie omdlały stał nad trupem swego ostatniego przeciwnika, oko w oko ujrzał twarz podobną Tytusowi... twarz młodą, zwycięską... i oczy te same, obejmujące z podziwem żniwo straszliwe jego miecza.
— Tytus — wyszeptały usta.
— Tytus! — zakrzyczał głośniej — to on sam!
— Tytus! Tytus — powtórzyły tysiące warg z niesłychanem zdumieniem.
I wraz ze setek łuków jęły padać chmury strzał ku prącemu ku nim wodzowi rzymskiemu.
— Stójcie! — krzyczał Joesdros, rozwścieczony na ziomków — nie od strzały śmierć dla niego! Na mój miecz ostawcie go.
Ale tłum wojowników żydowskich wrzaskiem pokrył jego wołanie, wyrzucając z gorączkowym pośpiechem strzały i dzidy w stronę jeźdzca, zbliżającego się na spienionym rumaku.
Żaden jednak pocisk nie tknął jego ciała.
Już tylko sto kroków dzieliło ich od siebie: zwycięskiego gladjatora i rzymskiego wodza — gdy wtem dwóch centurjonów, dbałych o życie władcy, wyparło swe konie ostrogami naprzód, by torować drogę Tytusowi przez zbite fale mieczów, włóczni i strzał.
Joesdros z pochyloną naprzód głową stał jak posąg spiżowy, osadziwszy się na stalowych muskułach swych nóg.
Kiedy pierwszy centurjon w całym pędzie rzucił się na niego, gladjator uskoczył w bok, przykląkł na prawe kolano, tarczą odbił cios straszliwy, zadany mu z góry, a równocześnie wymierzył okropne pchnięcie pod ramię, odwalając całą rękę jeźdźca wraz z mieczem śmiercionośnym. Drugi centurjon uderzony w twarz kilkoma strzałami, runął z siodła, tłukąc głowę o kamienne progi.
Zaczem uczyniła się znowu pustka między Joesdrosem i wodzem rzymskim.
— Panie Zastępów — modlił się żarliwie gladjator — pomóż mieczowi memu, niech krew Tytusa przebłaga gniew ziemi judzkiej!
Zmrużył oczy, w płuca wciągnął rozpalone powietrze, pachnące świeżą posoką ludzką.
Przed nim tuż blisko, coraz bliżej migał koń biały Tytusa i jego oczy jasne, imperatorskie, jego włos rozwiany i jasny błysk broni...
— Panie Zastępów — westchnął Joesdros i oczami żeńca ogarnął rumaka i postać Tytusa.
W tymże samym momencie garść żołnierzy Szymonowych wyrwała się z tłumu, usiłując zabiedz drogę pędzącemu jeźdźcowi, by chwałę zwycięstwa zagarnąć dla siebie.
Ale błysk miecza Tytusowego zaznaczył kilka dróg śmierci. Straszliwy okrzyk zgrozy wyrwał się z ust wojowników żydowskich i kilkunastu z nich w popłochu rzuciło się w stronę Joesdrosa, szukając ratunku w ucieczce.
— Z drogi! — krzyknął przeraźliwie gladjator, żądny śmierci rzymskiej.
Ale nikt go nie słuchał. Zaczem dwóch zbiegów zwalił z nóg uderzeniami puklerza, trzeciego uderzył w twarz płaszczyzną miecza, sam jednak w ostatniej chwili pod nawałą przerażonych padł na ziemię, nie mogąc nawet wydobyć ramienia zbrojnego w straszliwy miecz z pod ucisku obalonych trupów i żywych.
Biały koń z tententem kopyt uniósł w dal ciało rzymskiego wodza, a za nim jak chmura nawałnicy przewaliło się dwustu jeźdźców.
Joesdros wołał o śmierć, ale nikt nie chciał mu jej zadać, przeciwnie w tryumfie powiedziono go do miasta. Rzymianin uszedł sromotnie z pod murów Jerozolimy, a to było dziełem gladjatora.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W niewiele dni później nadeszło Święto Przaśników.
Jerozolima cała brzmiała od uniesień radosnych. Obrońcy pobili podjazd rzymski i dwukrotnie roznieśli w puch dziesiątą legję, nie dając jej wznieść obwarowań obozowych. Gdyby nie pomoc samego Tytusa, ani jeden żołnierz rzymski nie byłby wówczas ocalał.
Joesdros był bohaterem stolicy. Dziewczęta i młodzieńcy imię jego mieli na ustach. Starcy z rozrzewnieniem mówili o jego czynach. Ale on sam był cichy i zamknięty w sobie.
W Święto Przaśników przewiesił miecz na ścianie. Mimo usilnych nalegań Jana z Gischali wymówił się w dniu tym od służby wojennej, zgorszony i ździwiony niemało, jakiby ważny cel mógł przynaglać tyrana do przelewania krwi w tak wielkie święto, skoro Rzymianie nie uderzali na mury.
Sam wdział czyste szaty, a ponieważ tyran Eleazar dla uczczenia zwycięstw zezwolił wejść w obręb świątyni każdemu, ktoby zechciał, zatem udał się na podwórze mężów, aby złożyć Panu ofiarę błagalną.
I tak modlił się żarliwie:
— Panie Zastępów! któryś odrzucił nas od oblicza swego, jakoś odrzucił wszystko nasienie Ephraim, ulituj się nademną. Wiem ja, iż grzechy ludu judzkiego zatamowały wszelkie dobro od nas, łaskę mnie jednak uczyń niegodnemu i wysłuchaj błagania mego. Nie znam ja niewiasty, któraby mi żoną była, nie mam ja dzieci, którebym w prawach zakonu wychowywał, nie mam ja rodziców, którychbym wspierał, a i dziadkowie moi starzy są i bliską jest chwila ich śmierci — zaczem życie moje obrócić chcę jeno ku jedności ludu Twojego i na chwałę i obronę Przybytku Twojego.
— Panie Zastępów, uczyń mi łaskę i podaj Tytusa w ręce moje. Trzykroć razy był on blizkim zagłady od miecza mego i trzykroć razy jej uszedł. Niechajże mury, które bronią tej świątyni, ochłoną od pożogi słońca, ugasiwszy pragnienie krwią Tytusową.
Płakał rzewnie, zapamiętując się w modlitwie.
Nie widział, że Przybytek Pański od brzegu do brzegu zalany był pątnikami ze wszystkich stron świata. Nie widział również, iż wśród modlących cisnęli się tysiącami ludzie Jana z Gischali, trzymając się razem, a zdala od niego. Nie widział, jak dziwnem było ich wzięcie się i ubiory.
Z ekstazy modlitewnej obudził go dopiero nagle okropny, wstrząsający krzyk tłumu.
Zerwał się na równe nogi. Wyrastał głową nad ciżbę. Otwarł oczy, otworzył je jeszcze szerzej, otworzył je aż do bólu prawie, bo to, co widział, wydawało mu się snem przeokropnym, a nie zjawą rzeczywistą.
Dokoła niego szaleli ludzie w przerażeniu, w popłochu. Ludzie Jana z Gischali wydobyli z pod chlamid miecze i cięli żołnierzy Eleazara, mordowali jego modlących się stronników i stronników Szymona, sięgając bronią aż po głowy kapłanów, bijących bydło przy ołtarzu ofiarnym.
Podwórza mężów i kobiet, zagrodzenia kapłanów, schody i bramy i sam Przybytek Pański zarumienił się od krwi bratniej.
— Mordują ludzie Jana! — straszliwy krzyk zabijanych dochodził ze wszystkich stron.
— Pomiłowania! Pomiłowania!
Joesdros zbladł.
Krew uderzyła mu do głowy. Od tej krwi własnej i od tej krwi wylewanej dokoła niego pociemniało mu w oczach.
Jan z Gischali wziął podstępem świątynię! — ktoś wołał, przebiegając obok niego — ludzie Eleazara schronili się do podziemnych chodników!
Gladjator ciężko oddychał.
Z bólem zdziczałego serca spojrzał dokoła.
— Panie Zastępów — jęknął — rozumiem ja, dlaczego nie dałeś Tytusa na ręce moje i nie dasz mi go nigdy! Grzech judzki napisano piórem żelaznym w krwi namaczanem na rogach ołtarzów twoich.
Przetarł oczy. Wciągnął powietrze w piersi.
Szał go ogarnął.
Wraz skoczył ku najbliższemu zbrojnemu. Uderzeniem pięści rozbił mu czaszkę, trupowi wyrwał miecz z ręki i jak burza zwalił się na mordowników.
— Gdzie zdrajca Jan z Gischali!! — z krzykiem obłąkańca biegł do świątyni.
Tam, gdzie największe były tłumy, rzucał się jak piorun. Śmierć szła przed nim i za nim. Mordowano pątników. Mordowano ludzi Eleazara i Szymona. Joesdros mordował ludzi Jana.
Padali jak zboże źrzałe pod sierpami żeńców, aż nakoniec on sam, tam, gdzie zawieszona zasłona przed miejscem świętem świętych osaczony padł i rozniesiony został na stu włóczniach i na stu mieczach.