Grecka Szczelina
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grecka Szczelina |
Pochodzenie | Brzask |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Po stromej drodze dostaliśmy się na wyżyny, okalające dolinę, i stanęli w dębowym gaju. Spojrzałem poza siebie. Białe domki kolonii, kamienne, murowane jej studnie, pokratkowane łysiny winnic, ciemne szeregi drzew owocowych i żółte pasma ścieżyn, wijących się wśród jasnej murawy, i ludzkie postacie w barwnych, świątecznych strojach — wszystko pozłocone blaskiem poranku zjawiło się raz jeszcze przed mojemi oczami. A tam, o kilkadziesiąt kroków dalej przed nami puszcza głucha, ciemna, rzekłbyś, dziewicza — ciżba strzelistych pni, koron bujnych i rozłożystych, gałęzi tęgich i pokręconych, w pnącze spowitych. U spodu drzew »chmerecze« — gęsta koronka z ciernic, akacyi i rozmaitych krzewów, przesnutych bluszczem i powojami.
Szliśmy szybko wśród tych »chmereczów« i znaleźli się wkrótce na pierwszej przełęczy. Przed nami, poprzez rzedniejące wierzchołki na dół zbiegającej gęstwiny, ukazywały się szafirowe zarysy wiszarów; od prawej strony z poza lasu dolatywał głuchy szum morza, rozbijającego się o skały. Ścieżka uciekała z pod naszych nóg, zuchwale biegnąc w dół, i znikła na zakręcie w powietrznej bramie, oplecionej w bluszcz; a w dole widać było dno wąwozu i ścianę zwieszonego nad nim urwiska, pozłoconego ukośnymi promieniami słońca. Spuściliśmy się w dół, gdzie zieleń jeszcze potężniejszą, jeszcze bardziej natrętną zalała nas powodzią: górą szły dęby, buki, graby, dołem — jakieś nieznane mi południowe krzewy, wśród których po podłużnych, koralowych jagodach poznałem dereń i »musumułę« krzaczkowate drzewko ze słodkim owocem, podobnym do naszej ulęgałki, ale dojrzewającym na... Boże Narodzenie. Przejście wpośród tej gęstwiny zwężało się coraz bardziej. Dzikie wino, bluszcz, chmiel, pnące się róże tworzyły nad niem przejrzyste sklepienie, czasem tak nizkie, że końce zwieszających się pędów muskały nam twarze i zaczepiały się o czapki. Znowu wdarliśmy się na pagórek i znowu spuścili w dół; potem — jeszcze pagórek i jeszcze dół — i tak po wielokroć. Kiedy mijaliśmy płytki wądół, porosły gęstym, jak szczecina, zagajnikiem, mój towarzysz powiedział:
— Tu bywają dziki!
Maluchny strumyk cicho szemrał wśród głazów, ocieniony tarczami wielkich liści łopuchu i przykryty kożuchem zwojłoczonej jeżyny, łozy i bluszczu. Droga stawała się coraz uciążliwszą. Na jej torze jużeśmy się we dwóch zmieścić nie mogli; puściłem więc przodem mego przewodnika.
— Dobrze, żeśmy nie wzięli panienki — rzekł on, zwracając się do mnie. — Chociaż mówiła, że »to nic«, ale zawsze trzebaby było dawać na nią baczenie... A my wszędzie dojdziemy i ja panu wszystko pokażę!
— Powiedz mi, Szymonie, czy droga, którą teraz idziemy, była tu już przed waszem przybyciem?
— Co miała nie być? Była! Zresztą... albo to droga? Czyż my taką wybudujem, jak się utrwalim! Tamtędy ją przeprowadzim... dołem! — I wskazał ręką na przepaść, zapchaną krzewami i lasem.
— Przez rzeczułkę mostek przerzucim. Będzie droga szeroka, spuścista nie gorzej, niż w kolonii. Ta zostanie, jako przegon dla bydła albo bliższe przejście dla pieszych...
— A teraz czy tu wozem jeździcie?
— Jeździmy... niekiedy. Wozić co niema!...
Obrócił ku mnie twarz ogorzałą, rozjaśnioną szerokim, dufnym uśmiechem.
— Niech tylko Bóg pozwoli się utrwalić — powieziem...
Zsunął na bakier czapkę filcową i poprawił rozczochrane blond wąsy.
— A któż tu tę drogę zbudował? Patrz: pochyłość ścięta, skała podciosana... Niezła pewnie musiała być kiedyś droga!
— Powiadają, że była... Niby to ich być miała — wyrzekł niechętnie — czer-kie-ska. Są tutaj, niedaleko w lesie i resztki aułu... Owoców... orzechów zostało po nich... I to też po nich!...
Potrącił nogą małe, blade jabłuszko, które stoczyło się widocznie z pochyłości na drogę. Podniosłem głowę i zobaczyłem wśród zieleni drzewo wysokie, smukłe, jak świeca, od szczytu do podstawy pokryte czadrą dzikiego wina; do naszej jabłoni zupełnie niepodobne, ale obwieszone złotym, dobrze mi znanym owocem.
— Jeśli pan chce, to pójdziemy i auł obejrzeć... To tu po drodze... niedaleko. Zobaczy tam pan naszą »łyczę«...[1]. Prawdziwa śliwka... ogrodowa śliwka... — mówił z ożywieniem. Tylko niedźwiedź połamał trochę gałęzie. Zawsze jednak i w kolonii, i my, uzbieraliśmy sporo i nasuszyli... Jabłka zbieramy także... dla napoju! A tych jabłek w lesie moc nieprzebrana. Powiadają, każdy Czerkies musiał choć jedną jabłoń w życiu zasadzić. Za kwas z tych jabłek koloniści z piętnaście rubli na jarmarku dostali... tak za nic!... Słyszałeś pewnie? A więc... idziemy do Czerkiesów? czy jak?...
W odpowiedzi na moje kiwnięcie głową skręciliśmy na bok w nieprzebytą na pozór gęstwinę. Przymknąwszy oczy i ręce wyciągnąwszy przed siebie, brnęliśmy przez »chmerecze«.
— Tu, ot, była ich wieś... a tam stoi »łycza« — odezwał się Szymon.
Zatrzymaliśmy się wpośród małej polanki. W górze korony dębów i buków, obwieszone pnączami, tworzyły zielony namiot; zielonawy mrok panował dokoła. Kilka pojedynczych promieni słońca, jak igły cienkich, a jak złoto żółtych, przedostało się do wnętrza i oświecało dno, porosłe lichą drzewiną. Miały to być owe »ogrodowe śliwki«, — drobne, nędzne liście, cienkie gałązki, liszajowata, spękana kora. Dęby i buki wybujały ponad delikatne, pieszczone niegdyś drzewa, przytłumiły je i skrzywdziły; dołem pełzł ku nim bluszcz i jeżyna, górą pnącze spuszczały swe łapczywe skręty. Wierzchołki miały obłamane, suche gałęzie nie obcięte, z otwartych, nabrzękłych ran sączyła się sina posoka. Nie ulegało wątpliwości, że zginą, tak, jak zginęły tu inne ślady ludzkie, pokryte zielenią i pochłonięte przez nią. Ledwie można było odgadnąć po czworokątnych wypukłościach ziemi, gdzie stały »sakle«: gdzieniegdzie z pod chwastów, ziół i zwojów bluszczu wysuwał się biały węgiel kamienia ciosanego.
— Patrzcie, jak on ją capnął!... Za sam chwycił czubek. Widocznie i swoim ciężarem obłamał!... — medytował Szymon, z zajęciem oglądając uszkodzone drzewa. — Idziemy dalej? czy jak?... bo spóźnimy się.
W dalszej wędrówce las mi już mniejszą sprawiał przyjemność. Czułem do niego pewną urazę, że wyrósł tam, gdzie niegdyś biegały dzieci, szumiało i kłosiło się zboże. A działo się to tak niedawno!... bez trudności można było rozeznać ślady bruzd i zagonów miejscami.
— A tu, oto, ich wspólna wojenna mogiła! — rzekł Szymon, rozchylając zarośla.
Wśród masy bluszczem zasnutych kamieni leżała zardzawiona armatnia kula; w cieniu drzew stały skromne muzułmańskie nadgrobki — słupki z turbanem, ciosane z głazu. Krzyża wśród nich nie było.
W milczeniu przebyliśmy resztę drogi. Kilkakrotnie spłoszyliśmy bażanty, do których nie strzelałem, aby uniknąć zwłoki. Szymon spieszył się, także. Nakoniec wyszliśmy na polankę, zarosłą nizkimi, kędzierzawymi krzewami. Las uciekł w dwie strony — na szczyt i ku morzu, obnażając duży, zaokrąglony garb góry. Tu i owdzie gaiki i wąziuchne pasma lasu wznosiły się powyżej »chmereczów«, gdzieniegdzie widać było także pólka świeżo zoranej roli.
— A dalej nasze klepisko! — rzekł Szymon.
Zobaczyłem we wskazanym kierunku maleńki budynek z wielką trzcinową strzechą, białą i stożkowatą, jak kapelusz mingrelski. Przed budynkiem, pod otwartem niebem czerniało duże boisko, a pośrodku stał ogromny dębowy walec do młócenia zboża.
— A tuż zaraz i wieś!
O kilka kroków dalej znaleźliśmy się na brzegu sąsiedniej polanki. Zgraja żółtych, podsmalanych psów wyskoczyła ku nam z zaciekłem szczekaniem; mężczyzna, wypoczywający pod blizkiem drzewem, podniósł się z ziemi, a z niedużego spichlerzyka wybiegła kobieta w perkalikowej, różowej, wysoko podetkniętej spódnicy. Ujrzawszy nas, zmieszała się i cofnęła nazad. Napróżno szukałem wzrokiem domów mieszkalnych; ujrzałem natomiast wysoko, na konarach dębu, coś w rodzaju gniazda, zbitego z desek i patyków. Wystająca poduszka i zwieszający się róg kołdry nie pozwalały wątpić o jego przeznaczeniu. Na dole stały na wysokich kozłach ni to żłoby, ni trumny, pełne pościeli.
— Od pcheł!... objaśnił Szymon.
Środek polanki zajmowało kamieniem obłożone ognisko i bity, gliniany piec do chleba; głąb — maleńki chlewik, kurnik i duża szopa, zapełniona żółtymi pęczkami suszącego się tytoniu.
— A gdzież są domy?
— Domów niema, ale będą! — odparł Szymon, pokazując mi stos grubych, zlekka ociosanych kloców. — Przyjdzie czas, wszystko będzie, a w lecie nie mieliśmy czasu. Tytuń wszystkich zajmował. Zresztą, któż w takie gorąco wytrzymałby w chacie?... Toć i na kolonii nie sypiają w izbach. Patrz, jakie miejsce!... A co! nie mówiłem?... lepsze, niż na kolonii... Równego mu niema w całej okolicy. A morze!... morze!... Hę?
Szerokim giestem ręki ukazał góry, lasy i zatrzymał ją wyciągniętą ku morzu, co, gorejące blaskami południa, lśniło się w dole. Garb góry stromo zapadał w tej stronie, a łagodnie po lęku zbiegał w bok do wąwozu pełnego ciemnej, żywej zieloności. Tamtędy płynęła rzeczka, wodami błyskając wśród drzew lub bielejąc szerokiemi pasmami wyschłego łożyska. U jej ujścia morze wycinało półkolem śliczną zatoczkę, z której obu stron, niby dwa rogi bawole, wysterkały dwie skały ciemne, opoczyste. A za niemi siniało już morze bez końca, nad którem, niby w tumanie, siał się cień bardzo odległych, wysokich gór z perłowymi centkami wiecznych śniegów na szczytach. Od morza dął leciuchny wietrzyk i pędził w zatoczkę drobne, łagodne fale, ale o skały strażnice nieustannie biły spienione odmęty.
— A co? — wykrzyknął Szymon. — Tu można postawić wieś z tysiąca domów. A wszystkim będzie dobrze, bo wszystkiego dosyć! Co to za winnice!... Niech Bóg zachowa!... Cały stok na południe! »Chmerecze« wytniemy, wykarczujem... Jak okiem sięgnąć, pójdą pola. To ci będzie muzyka! tu szumi morze, a tu szumi zboże! Przedziwnie!... Chwedorze, czemu się nie zbliżasz? Gdzie są inni?
— Poszli na orzechy.
— Wszyscy?
— Niby wszyscy, tylko ja zostałem z Marysią. Jak się macie, panie. Z kolonii idziecie? Z ciekawości przychodzicie? Czy może na bażanty zapolować? — rzekł Chwedor, z uśmiechem zwracając się do mnie i wskazując na broń.
— A tak, mówiono mi, że tu dużo bażantów.
— Zdarzają się, ale trudno je upolować.
— Ba... wmieszał się Szymon. — Bażanty są, ale on strzela bez śrótu. Grochem, kukurydzą, kamieniami, czem się zdarzy, broń nabija... Tylko czas traci, łażąc daremnie... A gdzie Tomasz? Czy także na orzechach?
— Jak nie trafisz, to i śrótem nie zabijesz. Bażant, to sztuka przebiegła! — spokojnie bronił się Chwedor. — Siadajcie! — zwrócił się ku mnie i podsunął pieniek do ognia.
— Przydałoby się wypić herbaty lub co przekąsić — rzekł Szymon. — Ale gdzież Tomasz?
— Poszedł do stanicy.
— Znowu!
Szymon zmarszczył brwi.
— A no, miał do stanicy kupiec przyjechać... po tytoń.
— Wiem ja, co za kupiec! Dlaczego do kolonii nie zaszedł? Nie wytrzyma widzę... bez grzechu.
Na chwilę zapanowało przykre milczenie. Chwedor rzucił gałęzi na ogień; ze spiżarki na wołanie wyszła baba i wyniosła samowar. Na ziemi rozesłano prosty, małoruski obrusek, położono bochen chleba, sól i jaja na twardo.
— Kawonów niema, ale będą... jużeśmy wyszukali miejsce, gdzie je sadzić będziemy... — żartował Chwedor, spoglądając z ukosa na Szymona.
Zasiedliśmy kołem; kury, psy i niewiadomo skąd wypełzłe dzieci otoczyły nas natychmiast. Szymon rozchmurzył się i jął opowiadać znaną mi już, skądinąd, historyę ich osady. Rad byłem usłyszeć ją wprost od nich.
— Wszyscyśmy, wiedzieć trzeba, robili na kolonii; ten miesiąc, ten dwa, a niektórzy pół roku albo i więcej; więc napatrzyliśmy się, jak to dobrze, gdy wszystko idzie zgodnie, gdy o wszystkiem radzi ogólne zebranie... Nam się tam podobało, ale oni chłopów nie biorą, tylko uczonych; więc uradziliśmy, a oni zgodzili się na to, że w pobliżu urządzimy się osobno... Grunta rządowe, te same właśnie, wypuszczano w dzierżawę... wzięliśmy z ich pomocą. A teraz robimy starania, żeby nam je zupełnie oddali... Ale coś długo się wlecze. Prośbę podaliśmy, spółkę urządzili...
— Urządzili i podpisali — objaśnił Chwedor.
— A jednak... wlecze się... Ckliwo... w sercu niepokój!
— Starali się za nas... Janek z kolonii, niech mu Bóg nagrodzi, chodził do gubernatora... a rozporządzenia jak niema, tak niema... Czas już zacząć budować, a bez utrwalenia nie chce się... więc czekamy. Gdyby nie to, inaczej byś tu zastał... Gdyby policzyć, i teraz wspólnego majątku zebrałoby się może z tysiąc rubli. Porachujmy, Chwedorze: tytoniu — na pięćset, ozimin zaoranych i zasianych — na sto, narzędzia, pług żelazny, łopaty, kosy, wóz, ziarno do przednówka, kartofle, dwie krowy...
— Para wołów.
— Świnie, kury... Hę! jak policzyć, to może i więcej, niż tysiąc... A przyszliśmy bez grosza — wszyscy, tułacze bez dachu. Ja naprzykład, dwadzieścia lat w cukrowniach robiłem, na szosach, w porębach lasu... Com miał? Nic!... Aż oparłem się w kolonii... Tu dopiero na oczy przejrzałem... I nie ruszę się stąd do końca życia, choćby mię wypędzali. Przecie nie zabiją!... Jeśli nas nie zatwierdzą, nie wiem, co będzie, ani gdzie się podzieję!...
— Ale zatwierdzą. Dlaczegoby nie mieli zatwierdzić pocieszałem go.
— Rozłażą się nasi... Z początku było nas rodzin trzynaście, a teraz już tylko jedenaście pozostało. Dzierżawę płacić trzeba; jeśli nas wkrótce nie zatwierdzą, pójdzie znów parę setek, a dochody nasze wyciągnięte jak nić, jak struna... Wszystkiego brak...
— Woły... — wtrącił znowu Chwedor.
— A pożyczyć niema gdzie... Z początku braliśmy wszystko z kolonii... Ale mamy przecież sumienie i oczy: dobrze widzimy, że u nich także niema zbytku...
— Niby to z kolonią jedną tworzymy spółkę, ale taką, że my więcej bierzemy... dorzucił Chwedor.
— To i cóż!... Przyjaciele oni nasi, jakby rodzice... bez nich zginęlibyśmy... — odrzekł Szymon, powstając z ziemi. — Tylem świata przewędrował, a czy mię choć raz kto po ludzku nazwał?... zawsze Szymek i Szymek... Prawda: byłem niewarto! Niech mam w kieszeni dziesięć rubli, zaraz czapka na bakier, wąsy do góry... i prosto do szynku. Przyjaciół w tej chwili bez liku... A nazajutrz — oczy podbite, koszula podarta, cały umazany we krwi, w błocie... i już nikt mnie nie zna!... Teraz zaś co innego: teraz każdy zdaleka mi się kłania: »Dzień dobry Szymonie!... Dokąd idziecie?... Wstąpcie do nas«... »Dzień dobry« odpowiadam, nie mogę... interesa nie pozwalają!... A jaka przyczyna tej odmiany?... Taka, że wiedzą wszyscy, jacy panowie przyjeżdżają do kolonii... prawdziwe nieraz jenerały!... A koloniści wszystkich do jednego stołu sadzają... i nas i ich... bez żadnego zmiłowania... ot co!... Przylgnęła moja dusza do nich i żałuję bardzo, że nie jestem uczony... zapisałbym się do nich na wieki wieków. Pan pewnie słyszał: porzuciła mię matka i do ojczyzny wróciła; żona poszła z nią także i dzieci zabrała, a jam pozostał... Stara mówiła: nie chcę po śmierci leżeć w kamieniu; a żona: tęskno, chleb bez mocy... nic nie widać — siedzisz w górach jak w kotle... Cóż z tego, że u nas widać, kiedy dział nasz taki, że pies, usiadłszy po środku, ma ogon za miedzą... Ni ziemi, ni lasu niema takich jak tutaj... Tu można wszystko zrobić, co zechcesz... Owoców w lesie jak w pańskich ogrodach; niedaleko stąd, w jednym gaju grusz, jabłonek, leszczyny — co niemiara. Zdziczały wprawdzie, ale zaszczepim... Będzie sad nielada... Ja sądzę, że tu można zaprowadzić, co zechcesz... Chmerecze wyrąbać, lasy wykarczować, pola zaorać, jak strzelić, założyć ogrody, a na stokach winnice... Ludzież wszystko robią!... Na przyszły rok planty pod winny krzew bić zaczniemy... Wołów kupimy, krzaki zaorzemy... Stanie wieś z tysiąca dymów... śpiewy, tańce, wesołość! To lubię!... Postawimy »Dom Boży«, urządzimy szkołę... Doprawdy! Niech tylko nas zatwierdzą... A wówczas zaraz ogólne zebranie, które zabroni surowo mnie i Tomaszowi chodzić do szynku w stanicy... I będzie, jak należy... do żony napiszę: nie bądź głupia, wracaj, bo inaczej wydziedziczę ciebie i dzieci — na wieki wieków!...
Mówiłby jeszcze pewnie długo, ale zjedliśmy już wszystko, więc Chwedor z gospodynią spoglądali zakłopotani na puste talerze. Słońce tymczasem stanęło już w zenicie — i zaczynało przypiekać.
— A co? pójdziemy do Greków?
— Chodźmy!
Szymon wstał żwawo, ja broń zarzuciłem na ramię i ruszyliśmy w dół, do wąwozu, gdzie płynęła rzeczka.
— Mamy mniej stromy zjazd dla wozów, ale dalej. Chciałem wam pokazać tu jeszcze miejsce na młyn.
Wskazał mi głęboki, wązki dół, wyżłobiony w gliniastym stoku góry przez wody wiosenne. Chwasty, krzaki, powoje zapełniały go literalnie po wręby.
— Zrobimy tamę i zatrzymamy wodę. Na cały rok jej starczy. Jak pan myśli?
Zmusił mię rozpatrzeć z nim wszystkie szczegóły przyszłego planu.
Następnie poszliśmy wzdłuż rzeczki po pięknej, szerokiej drodze.
— Jaką ładną drogę mają ci Grecy!
— Grecy?... — pogardliwie rzekł Szymon. — Co oni mogą zrobić?... Droga ta po Czerkiesach... Tu wszystko było czerkieskie — a teraz nasze! Na dwie wiorsty po »szczelinie« liczy się na nasze...
Droga zbiegła w suche łożysko rzeczułki, która wązkim strumykiem sączyła się nieśmiało wśród wapiennych rumowisk. Żółtawe, rozbite okruchy kamieni tworzyły miejscami ogromne mielizny niby ławice kości, wymytych z wybrzeży. Od ich tła jaskrawo odbijały ciemne plamy lasu, rosnącego na załamach skał, i wesoła, żywa zieloność wysp, ślicznie rysujących się w sinawej dali wąwozu. Gdzie stoki gór pochylały się mniej stromo, widać było małe pólka, ogrodzone płotem z żerdzi, ugory i orne role. Na wyspach wśród rzeczki pełno było jabłoni, grusz i derenia, gęsto obrosłych bluszczem i winem, w odosobnionych grupach stojących. Czarne, małe, ale słodkie jagody winnych gron świadczyły o ich dawnej kulturze. Wnętrze gaików dało mi wyjaśnienie tej zagadki: znalazłem tam grudy kamieni, słupki z turbanami i płyty mogilne.
W zagięciu doliny drogą opuszczała łożysko rzeczki i zagłębiała się w las. Tam znowu — krzewy, kolumny pni, zwoje lianów, ostry aromat gnijących roślin i szmaragdowy zmrok morskiej toni. Rzadko dosięgały nas promienie słońca; nużącą jednostajność zielonej barwy urozmaicały jedynie czerwone jagody derenia i kraśne, jak płomień, dzwonki »żydowskich wisien«, wijących się nizko wśród chmereczów.
Z bocznej dróżki wyszła ku nam gromadka ludzi obdartych i ogorzałych.
— Grecy!... — szepnął Szymon.
Kiwnięciem głowy przywitali nas i poszli dalej. Jeden tylko zatrzymał się i podał Szymonowi rękę.
— Jak się masz... Jak się masz, Lakidesie!... Nie wiesz, gdzie nasi?...
— Na orzechy... Tam!... — machnął ręką w kierunku drogi. — Wiesz, Szymonie, że mam się tobie poskarżyć... Twój Tomasz moja chłopiec za ucho ciągnął... mocno ciągnął... ucho czerwienił... chłopiec krzyczał... Chłopiec trochę orzech brał... Czy Tomasz orzech sadził?... Orzech Czerkies sadził!...
— A ino!... Więc nie ty!... Ziemia nasza!...
— Ziemia!... ziemia nie orzech... Chłopiec trochę brał... zabawkę brał... A ziemia: dziś wasz... jutro nasz!... Dawaliśmy wam i orzech, i dereń, i winogrona, kiedy była nasz... Czy nie?... Więc teraz naco skąpicie?... Przedtem my ziemia u rządu trzymał, teraz oni brał, a my im rentę płacim... Tak dokoła... Więc na co oni to robią... — zwrócił się Grek do mnie. — Wasz Tomasz poprostu psi syn — i tyle!... Zato morda bić można... Ja się kolonia poskarżę...
— Dość tego!... Dla wszystkich nie nastarczysz... Pewnie chłopiec gałęzie łamał, kijem orzechy zbijał... Niechno pan zobaczy, jaki oni tu mają młynek... — rzekł Szymon, dyplomatycznie zmieniając przedmiot rozmowy.
W gęstwinie liści nad strumykiem tkwił daszek zbutwiały i omszony.
— Nasza... ta... miele... — z żywością objaśniał Grek. — Woda chodzi, młyn chodzi... woda nima... młyn stoi... Tera młyn stoi!
Pełen zadowolenia zaprowadził mię do nędznej chatynki, gdzie widać było przez otwór niziuchnych drzwi żarna karle i motyle iście skrzydła maleńkiej turbiny.
— Też me-cha-nik!... — zaśmiał się Szymon.
— Sobie miele... dwa worki dzień miele... — bronił się Grek.
Zmarudziliśmy chwilę przy młynie i zostali daleko w tyle za innymi. Lakides towarzyszył nam. W drodze między nim i Szymonem wynikła jakaś sprzeczka o cielęta, rolę, płoty... Słyszałem wymówki i oskarżenia. Szymon był zmieszany i zły, a Grek rozgoryczony.
Na końcu drożyny, wśród plantacyi tytoniu, ogrodzonych płotami, ukazały się nareszcie nędzne lepianki lichej wioszczyny.
Lakides zapraszał nas do siebie, ale Szymon odmówił stanowczo.
— Krętacz... — rzekł, gdyśmy zostali sami. — No, a teraz gdzie wejdziemy?...
Zrobiłem wzrokiem przegląd chat, tak nędznie wyglądających u podnóża majestatycznych gór.
— Gdzież więc?...
— A choćby tu!
Wskazałem jeden z większych domów, przed którym stała gromadka ludzi, a wśród niej ten sam Grek, któregośmy przed chwilą spotkali. Przysłonił oczy dłonią i przypatrywał nam się bacznie.
— Nie można: tam mieszka Karałaki... A tam, widzi pan ten domek na końcu? Tam także stoją ludzie... zdaje się nasi!...
Istotnie, przed ostatnią chałupiną, bardzo ubogą i odrapaną, bez płotów i przybudówek stała gromadka ludzi, kręciły się dzieci i psy.
— Prawda, że Karałaki najzamożniejszy z Greków, ale miał sprawę... — opowiadał Szymon przez drogę. Zeszłego roku przywiózł sobie z miasta narzeczoną. Czterysta rubli, powiadają, zapłacił za nią ojcu. A tu tak się zdarzyło, że nie mógł jej zaraz zaślubić... Pieniędzy nie miał, czy co?... nie wiem. Chciał zaczekać na zbiór tytuniu, a tymczasem trzymał ją u siebie... po prostu! Jakoś młodzi Grecy wypatrzyli ją i — ukradli mu... Zanim dostał pomoc od gminy, któryś ją zaślubił, a Karałaki został z niczem, bo mu czterystu rubli zwrócić nie chcieli. Teraz ma znowu młodą Greczynkę, ale choć się z nią ożenił — boi się.
Zebrani przed chatą, do której zmierzaliśmy już nas zauważyli. Tęga baba Rosyanka, która właśnie rozmawiała z gospodynią Oksaną, zamilkła i zaczęła nam się przyglądać. Oksana wystąpiła cokolwiek naprzód. Był to typ czysto grecki: głowę miała niewielką, profil piękny i czysty, nos prosty, a nadewszystko była prześlicznie zbudowana. Brud, łachmany, nędza i cierpienie nie mogły zniszczyć wdzięku i plastyki tego ciała kształtnego, jak starożytne posągi. Stała, opuściwszy ręce, spokojna, ale pełna wyrazu, otoczona dziećmi czarnemi i obdartemi, a równie pięknemi jak ona. Zato stara jej matka, która dawała pić z amfory jasnowłosej dziewczynce w rosyjskim stroju, mogłaby była służyć za wzór brzydoty. Prawie naga, cała pomarszczona, podobna była do szkieletu, obciągniętego skórą. Mruczała coś pod nosem i gniewnie spoglądała na nas.
— Jak się macie, Oksano rzekł Szymon. Gdybyście tak dali nam kwasu, gosposiu...
— Witajcie, Szymonie!... Kwasu niema... odrzekła zmieszana. — Nic zbieraliśmy jeszcze winogron... Stary wciąż chory, stara, wiesz — niby małe dziecko. Niema kogo w domu zostawić! Mój onegdaj poszedł do gminy... wezwany. Wejdźcie do chaty!... nie bogato, ale zawsze lepiej, niż na spiekocie.
Mówiła po małorusku z lekkim, cudzoziemskim akcentem. Świetlica, do której weszliśmy, także przybrana była po małorusku.
— Czyś ty Ukrainka? — spytałem, siadając na ławie.
— Nie. Myśmy Grecy... z Turcyi, z pod Trebizondu, tylko tu już dawno żyjemy... Jesteśmy chrześcijanie, jak i wy... Podawaliśmy prośbę o poddaństwo, ale nie przyjmują... Mój ojciec pewnie pierwszy po Czerkiesach w tej szczelinie osiadł. Urodziłam się tutaj... więc to moja ojczyzna! Przedtem wiodło się nam dobrze, a teraz, o panie, zupełnie nas zrujnowali. Nie wydołać... I poco znowu wezwali niego do gminy?... — szepnęła z trwogą. — Pracujesz, pracujesz bez wytchnienia, a nic nie zostaje... Głodni, obdarci... wciąż... zawsze!... Spójrz tylko!
Dotknęła łachmanów na mniejszej dziewczynce.
— A jednak niceśmy nie winni... — użalała się ze łzami w oczach.
— Ojciec ich lubił pieniądze pożyczać... zato cierpią... od dłużników!... — objaśnił Szymon.
— Ojciec brał, ale nie my... Stary oddał, a od nas pomimo to żądają... Co rok biorą... wytchnąć nie dają...
— A stary żyje?
— Oddycha, ale tak jakby umarł. Nie je, nie rusza się, a umrzeć nie może... o śmierć prosi... Przedtem niekiedy wstawał, coś robił — teraz już nie wstaje. Krzyczy, płacze... tchu mu brak, w żołądku pali... Wtedy prosi: zabijcie mię!... Woziliśmy do znachorów, wodą święconą kropili — nie pomaga. A kupcy słuchać nie chcą, żądają!... Przecie myśmy zapłacili... powtórnie płacić nam każą... Płaciliśmy różnie; czasami pięć, czasami dziesięć rubli... Stary kupiec kwitu wciąż nie dawał: dam, jak zapłacicie wszystko, mówił. Zapłaciliśmy wszystko, mało zostało, ale stary w tym czasie umarł, a dziedzice wszystkiego na nowo żądają. Mówimy im, jak było, nie wierzą... żądają. W przeszłym roku opieczętowali nam tytoń. Prosiliśmy zmiłowania, dawali im nowy kwit — nie ustąpili. Zgnił tytoń w spichrzu, a z tytoniu cały nasz dochód... Niech zginie, powiadają... płacić nie chcecie, więc niech zginie... Chcielibyśmy, aleśmy nie w stanie... Teraz ani zasiać, ani krowy utrzymać... Sąsiedzi poczciwi, niech im Bóg wynagrodzi...
— Karałaki zgodził się, wszystko co ich, za swoje ogłosić!... Niby to jego... — dorzucił Szymon. — Ale z tego też, miarkuję, nic dobrego nie wyniknie!...
— Dlaczego nie poradziliście się na kolonii, jak zrobić?
— Chodziliśmy... i oni kupca prosili... Papier nam pisali... Nie pomaga... Jan z kolonii był tu, gdy pieczęcie kładli; krzyczał bardzo, ale nie zlękli się.
— Bo wyrzeklibyście się spadku po ojcu i basta!... Czy stary co zostawił?
— Nic wcale. Koloniści też tak radzą, ale... ludzie powiadają, że wtedy starego wsadziliby do kozy... Schorowany... nie wytrzymałby kozy. Nieraz płacze, jak dziecko, jeśli mu czego nie dać... Oj, Szymonie, poproś ty na kolonii, niech nam przyślą arbuza... Stary okrutnie prosi: daj córko arbuza, wyproś kawałeczek... Przecie ja umiałem dostać dla ciebie co trzeba, gdy byłaś maleńka... I prawda! Sadził stary niegdyś i arbuzy i dynie: wszystkośmy mieli... Poproś więc na kolonii, niech przyślą...
— Dobrze... Niech twój mąż przyjdzie po nie.
— A może kto z was przywiezie?... Mój nie ma czasu!
Wyszliśmy na powietrze radzi, że umilkły skargi Greczynki.
Głuchy, męczący kaszel zmusił nas obejrzeć się. Na ziemi pod słomianym okapem siedział człowiek do szkieletu podoimy. Był nagi, a na głowie miał zawiązaną czerwoną szmatę. Dużemi, gorejącemi oczami wpatrywał się w nas uporczywie, jakby prosił o pomoc i pociechę.
Odwróciliśmy się i szybko podążyli drożyną. Barbara nieznacznie zrobiła znak krzyża.
— Tacy to Grecy! — mruczał mój towarzysz. — Dwadzieścia lat w szczelinie siedzieli, i zrozumienia nie mieli żadnego. Wciąż tytoń i tytoń... z okruszyn po Czerkiesach korzystali, z orzechów, jabłek, wszelkiego drobiazgu... Cielęta wykarmili, za dobre pieniądze sprzedawali, ale czegoś należytego zrobić nie mogli. Niech któremu będzie lepiej trochę, zaraz — kupiec. Teraz ich obcy gnębią, ale i swoi, oj!... oj! nie darują.
Mijając dom Karałakiego, mimowoli spojrzałem w okienko: ładna kobieca twarzyczka schylona ciekawie przypatrywała się nam przez szyby. Spotkawszy się z moim wzrokiem, zniknęła. Po chwili byliśmy już w lesie, za którego zielonemi rajami zniknęła wioseczka.
— Cóż więc robić? Co robić?! Chyba po jakimś czasie i ich... także... przyłączyć — rozmyślał głośno Szymon.
Na zasmuconej przed chwilą jego twarzy znowu pojawił się wesoły uśmiech i sterczące jak u kota wąsy znów się do góry podniosły.