Historja nieprawdopodobna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja nieprawdopodobna |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom IV |
Indeks stron |
Pan Adam, niewysoki, nieco okrągły mężczyzna, z poczciwym wyrazem twarzy, rozparłszy się na skórzanym fotelu przed biurkiem, ulega w tej chwili ciężkiemu paroksyzmowi zdumienia. Spogląda na sufit, targa wąsy, pociera błyszczącą łysinę i od czasu do czasu powtarza:
— Nadzwyczajne! niebywałe!... Gdybym nie rozmawiał z sędzią, byłbym pewny, że Ludwik albo kłamie, albo oszalał... Niesłychana rzecz!...
W przedpokoju słychać dzwonek.
— Czy znowu „on?...“ — myśli pan Adam i z szybkością bilardowej kuli, pchniętej ręką mistrza, pędzi do drzwi, które już otworzyła służąca.
— Ach, to pan Tomasz? — wykrzykuje Adam.
— Witam drogiego pana — odpowiada gość i, po wymianie obowiązkowych uścisków, wchodzi z gospodarzem do jego pracowni. Gość jest szczupły, szpakowaty i niezwykle grzeczny. Z trudnością daje się uprosić, ażeby pierwszy usiadł, zaciera ręce, znowu ściska gospodarza i mówi tonem uprzejmie zakłopotanym:
— Zgóry przepraszam pana, że ośmielę się poruszyć pewną drażliwą sprawę...
— Oho!... — pomyślał pan Adam.
— W tych dniach, jak zapewne szanownemu panu wiadomo, u mojej siostrzenicy ma się odbyć ceremonja chrztu świętego... Ojcem chrzestnym, co dla drogiego pana bez żadnej kwestji nie jest tajemnicą, miał być szanowny siostrzeniec pański, pan Ludwik Pokrywalski...
— Kohot-Pokrywalski... — wtrącił pan Adam.
— W istocie! — pochwytuje gość — pan Ludwik Kohot-Pokrywalski... Moja siostrzenica, jej mąż i cała nasza rodzina była wprost uszczęśliwiona, że choć tym sposobem zawrze niby pokrewieństwo z tak miłym człowiekiem, jak pan Pokrywalski...
— Kohot-Pokrywalski...
— Kohot-Pokrywalski — ciągnął gość. — No, ale od tej chwili zaczyna się dla mnie wobec szanownego pana trudna sytuacja...
— Proszę... niech pan będzie szczery...
— Ponieważ pan rozkazuje, więc będę nim — mówi gość. — Zresztą zapewne i do pańskich uszu doszły niedorzeczne plotki, kursujące od kilku dni...
— Ależ niech szanowny pan nic nie ukrywa... — błagał pan Adam.
— Skoro zmusza mnie drogi pan, więc powtórzę, co mówią. Otóż opowiadają, ze wszelkiemi detalami, że szanowny pan Ludwik miał jakąś przykrą awanturę w kabarecie... że policja, nie z „ochrany“, ale z wydziału śledczego, robiła u niego rewizję... że nawet aresztowała pana Ludwika... A co najciekawsze, że kochany pan Ludwik, który dość wyraźnie starał się o życzliwość naszej kuzynki, panny Wandy, ma w tych dniach żenić się z jakąś starą i brzydką babą...
— Panna Idalja Dusigrosz-Złocińska nie jest brzydką — wtrąca nieśmiało pan Adam.
— Zwiędła cera... zapadnięte usta... śpiczasty nos... — odpowiada gość, najuprzejmiej zacierając ręce.
— Ale figura!
— Nawet kamienna figura pleśnieje po czterdziestu latach...
— Panna Idalja nie ma czterdziestu lat! — protestuje gospodarz.
— Ma, proszę pana, i to z czubkiem — słodko mówi gość. — Ale jej kamienica o trzech podwórkach i stu trzydziestu lokalach zasłania wiek i niedoskonałości fizyczne, podczas gdy nasza kuzynka Wanda nie ma nic! — dodaje z westchnieniem, podnosząc ręce dogóry.
— Ma, panie, ma! Panna Wanda ma najcenniejsze skarby, jakie winna posiadać kobieta! — woła pan Adam, chwytając gościa za obie ręce. — Panna Wanda ma młodość, ma zdrowie, ma piękność i ma wuja... wuja takiego jak pan dobrodziej!
— Taki wuj, to zaledwie kilka tysięcy rubli po śmierci... to nie kamienica z dwoma frontami! — szepcze gość, oddając panu Adamowi uściski.
— A stosuneczki?... a protekcyjki?... — uśmiecha się pan Adam.
Na wzmiankę o stosuneczkach oczy pana Tomasza błysnęły. Uderzył dwoma palcami w biurko i zawołał:
— Otóż to boli mnie najwięcej!... Umizgał się... bałamucił dziewczynę... i właśnie, gdy dzięki moim stosunkom otrzymał posadę na osiemset rubli w banku, w ciągu kilku dni porzuca nieszczęśliwe dziecko i żeni się ze starą babą, posiadaczką kamienicy!
Pan Adam podniósł się z fotelu i kładąc rękę na sercu, rzekł:
— Szanowny panie, mój siostrzeniec, Ludwik Kohot-Pokrywalski, jako człowiek honoru, jako dżentleman, musi ożenić się z panną Idalją...
-— A więc i ją bałamucił?
— Boże uchowaj. Poznał ją w tym samym nieszczęsnym dniu, albo lepiej powiedzmy: tej samej nocy, kiedy za łaskawą protekcją pańską otrzymał wyższą posadę...
— Awantura! — mruknął gość.
— Nadzwyczajna... niesłychana... nieprawdopodobna awantura — mówił wzburzony pan Adam. — Ale ponieważ Ludwik ma być kumem szanownej siostrzenicy pańskiej... i naprawdę był... przyjacielem... szczerym... bezinteresownym przyjacielem panny Wandy...
— Jak na przyjaciela, za bardzo przewracał oczyma.
— Młody chłopak... przystojny...
— Gdzie on przystojny? — syknął gość. — Nawet nie rozumiem, z jakiej racji ten człowiek uchodzi za donżuana.
— Ładny wzrost, zgrabna figura i błękitne, marzące oczy — mówił pan Adam. — Taki chłopak na każdej kobiecie robi wrażenie konkurenta. A wreszcie, jeżeli kiedy bywał nieco lekkomyślnym, ciężko odpokutował!... Opowiem szanownemu panu tę bajeczną historję...
— Ciekawym... — odpowiedział gość tonem źle ukrytego lekceważenia i założył nogę na nogę.
Pan Adam chwilę odpoczął, odchrząknął i mówił:
— Jaki to dziwny zbieg wydarzeń, że początkiem nieszczęść Ludwika...
— Pana Kohot-Pokrywalskiego... — wtrącił uprzejmie gość.
— Szanowny pan umie być złośliwy!... No, ale mając taki żal...
— Mogę drogiego pana zapewnić, że ani ja, ani nasza kuzynka Wanda nie mamy najmniejszego żalu do pańskiego siostrzeńca... — zawołał gość. — Dozgonny związek dwojga ludzi, nie oparty na przywiązaniu, toż to więzienie!... Zresztą słucham...
— Otóż początkiem nieszczęść mego siostrzeńca był... awans w banku, awans, który Ludwik zawdzięcza pańskiej protekcji...
— Piękna wdzięczność!
— Tego poparcia mój siostrzeniec do śmierci nie zapomni szanownemu panu, a przynajmniej nie powinien zapomnieć... Ale niech pan chwilkę będzie cierpliwym...
— Mogę zapewnić, że nawet zachowanie się pana Kohot-Pokrywalskiego nie wyczerpało mojej cierpliwości.
Pan Adam zrobił lekki ukłon głową i ciągnął dalej:
— Pewnego dnia, nad wieczorem, Ludwik otrzymał następujący bilecik: „Winszuję, przed półgodziną awansowałeś pan na osiemset rubli. Dyrektor Wyciskiewicz.“ Kiedy Ludwik przeczytał tę nowinę, zdawało się, że radość serce mu rozsadzi. Chciał skakać, śpiewać, kilkanaście razy obejrzał bilecik, wreszcie — włożył go do pugilaresu na swoje bilety wizytowe i postanowił upamiętnić awans jakąś uczciwą rozrywką...
— I poszedł do knajpy — wtrącił gość — jeżeli nie do czegoś gorszego.
— Szanowny pan nie jest sprawiedliwy... Ludwik poszedł do pierwszorzędnej restauracji, którą pan sam nieraz odwiedzał w uroczystych momentach życia.
— Aha, więc znowu ja będę winien?... — spytał gość.
— Ani myślałem robić podobnego zarzutu... Otóż Ludwik, na uczczenie pomyślnego skutku pańskiej protekcji, kazał sobie w restauracji podać mały... maciupeńki kieliszeczek pomarańczówki, jakieś mięso... karafkę lekkiego wina... Ale jadł i pił bez apetytu. Rozmarzała go muzyka, światło elektryczne... Co chwilę wydobywał pugilares i odczytywał bilet dyrektora Wyciskiewicza, jakby nie dowierzał pamięci.
Nareszcie, spostrzegłszy, że inni goście zwracają na niego uwagę, i chcąc wyrwać się z pod czaru nowej posady, zaczął machinalnie oglądać się po sali. Gdzieś, w kącie, dojrzał kilku adwokatów, wesoło omawiających jakiś stryczkowy proces; przy innym stoliku chichotały dwie artystki w towarzystwie pięciu wielbicieli, z których jeden był w grubej żałobie, a najbliżej, o parę kroków od siebie, spostrzegł Ludwik plecy ogromnego, siwego pana i... cudną buzię może osiemnastoletniej panienki. Jej szare oczy wołały: patrzcie na mnie!... ciemne włosy upominały się o pieszczoty, a cudne usteczka nasuwały myśli o pocałunkach.
— Widzę, że drogi pan jeszcze nie gardzi kobietkami? — zauważył gość.
— Wiernie powtarzam, co słyszałem od Ludwika, który był tak przejęty, naturalnie czystem, duchowem uwielbieniem dla nieznajomej dzieweczki, że, skinąwszy na snującą się między stolikami kwiaciarkę, nabył kilka bukiecików i zaczął rzucać je pod stopy ślicznej panienki.
Gdy cisnął pęczek fiołków — panienka zarumieniła się, gdy dorzucił parę gałązek konwalji — uśmiechnęła się, a gdy mniej zręcznym ruchem posłał jej ciemną różę, stary jegomość nagle odwrócił się i spojrzał na Ludwika... Chłopak twierdzi, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkał się z podobnem wejrzeniem: było ono łagodne, lecz tak hipnotyzujące, że Ludwik poczuł, iż cokolwiek rozkazałby mu nieznajomy starzec (podobny do króla belgijskiego), mój siostrzeniec spełni to bez wahania.
Tymczasem ogromny mężczyzna wyjął bilet wizytowy i podając go Ludwikowi, a zarazem ciągle patrząc mu w oczy, rzekł:
— „Ponieważ nie przypuszczam, ażeby pan zapomocą swoich bukietów chciał zwrócić uwagę mojej wnuczki, więc domyślam się, że manifestację kwiatową urządził pan pod moim adresem. Postaram się wywdzięczyć za ten hołd, a oto moje nazwisko.“
Spiorunowany Ludwik zerwał się z krzesła, coś wybełkotał, machinalnie sięgnął do kieszeni, wydobył z pugilaresu bilet i — podał go starcowi. Nieznajomy wzruszył ramionami, nie czytając, wsunął bilet do kieszeni paltota i podawszy rękę pięknej panience, opuścił restaurację. Zachwycająca dziewczynka, wychodząc, udała, że nie widzi Ludwika.
Teraz dopiero mój siostrzeniec stopniowo zaczął odzyskiwać przytomność. Spojrzał na bilet starca i nie bez zdumienia przeczytał: „Dr. Paracelsus Magus, ul. Florencka 30, m. 1.“ Tknięty przeczuciem, otworzył pugilares i — przerażony — spostrzegł, że wszystkie jego bilety są na miejscu, ale zato niema kartki, zawiadamiającej go o świeżym awansie. Odurzony chłopak, zamiast swego, oddał nieznajomemu bilet dyrektora Wyciskiewicza!...
Ani chwili nie wahając się, wybiegł na ulicę, lecz tam już nie było Magusa. Więc, bez względu na późną godzinę (była już dziesiąta wieczór), pomyślał o dostaniu się na ulicę Florencką. Bo jakiż byłby to skandal, gdyby naprzykład jutro stary doktór złożył wizytę Wyciskiewiczowi i robił mu wymówki za nieszczęsne kwiaty, rzucane przez Ludwika?... Siadł więc chłopak w pierwszą lepszą dorożkę i, po kilku minutach, znalazł się na ulicy Florenckiej, pod numerem...
— Trzydziestym... cha! cha!... — śmiał się gość. — Doktór Paracelsus Magus, znany dziwak, naprawdę mieszkał pod wymienionym adresem, ale... cha!... cha!... cha!... od dziesięciu lat już nie żyje...
— Tu właśnie zaczynają się nadzwyczajności!... — wtrącił pan Adam.
— Nieboszczyk istotnie był nadzwyczajnym oryginałem — mówił gość, ciągle śmiejąc się. — Leczył swoich pacjentów elektrycznością, światłem, ścieśnionem powietrzem...
— Właśnie... właśnie... usłyszy pan o machinie do ścieśniania powietrza...
— Ja już wiem o niej — ciągnął gość. — Doktór Paracelsus umarł w biedzie, ale że gospodarzowi swemu, Dusigrosz-Złocińskiemu, był winien komorne za pół roku, więc chciwy kamienicznik zagarnął po nieboszczyku wszystkie narzędzia, a między innemi machinę do zgęszczania powietrza. Panna Idalja ma skutkiem tego większy posag...
— Cieszę się, że pan sam to opowiedział — rzekł pan Adam — bo teraz przekona się pan, że w sprawozdaniu Ludwika niema ani cienia mistyfikacji.
— Awantura tak dobrze się zaczyna, że słucham jej z przyjemnością — odpowiedział gość, nie przestając się śmiać, ale w sposób godny dobrze wychowanego człowieka.
— Gdy Ludwik zadzwonił do mieszkania pod numer pierwszy, otworzył mu drzwi sam doktór Magus i milcząc, poprowadził przez kilka pokojów, do swojej fizyko-medycznej pracowni, gdzie na środku stało pudło metalowe, wielkości małego pokoiku...
— Machina do ścieśniania powietrza!... — wtrącił gość.
— Tu doktór zwrócił się do Ludwika, który szedł za nim jak automat, i rzekł:
— „Za afront, wyrządzony mojej wnuczce, musisz odpokutować...“
Ludwik chciał odpowiedzieć:
— „Ależ miałem jak najuczciwsze zamiary względem pańskiej wnuczki...“ — głosu mu jednak zabrakło. A tymczasem doktór otworzył drzwi pudła i wskazał palcem jego wnętrze, dokąd mój siostrzeniec wszedł całkiem dobrowolnie i bezwładny upadł na szezlong, obok stoliczka.
— „Panno Idaljo!“ — zawołał Paracelsus.
W tej chwili weszła do pracowni panna Dusigrosz-Złocińska i, zmieszana, wylękniona, stanęła przed otwartemi drzwiami metalowego pudła.
— „W tym kloszu — mówił Paracelsus grobowym głosem — jest tyle powietrza, że człowiek może godzinę żyć w niem. Jeżeli więc pani chce utrzymać przy istnieniu tego obrzydliwego rozpustnika, tego grzesznego bałamuta, niech mu pani co godzinę otwiera drzwiczki. W każdym razie oddaję go pani na własność. Może pani zrobić z nim, co się jej podoba.“
Ludwik wszystko słyszał i doskonale rozumiał, że dokonywa się nad nim jakaś przemoc; lecz nie mógł ani ruszyć się, ani nawet ustnie zaprotestować. Tymczasem metalowe drzwi zatrzasnęły się, a w okienku, z grubego szkła, ukazała się smutna i przerażona twarz panny Idalji.
— „Czy mogę panu czem służyć? — zapytała po chwili przez telefon. — Czy mogę panu przynieść jaką ulgę?“
— „Niczem i żadnej!“ — odpowiedział z nietajonym gniewem Ludwik, któremu fizjognomja panny Idalji wydała się wstrętna. On ma być jej własnością!... własnością kobiety prawie starej i bardzo brzydkiej...
— A widzi drogi pan?... — odezwał się gość. — Czy nie mówiłem, że to stara baba?
— Ludwik myślał w taki sposób pod pierwszem bolesnem wrażeniem i nie miał jeszcze sposobności poznać bliżej panny Idalji...
— A więc poznał ją bliżej?...
— Mam na myśli jej duchowe zalety... — z godnością odpowiedział pan Adam.
-— Ja także... ja także!... — z pośpiechem dorzucił gość.
— Po króciutkiej rozmowie, panna Idalja usiadła na kanapie pod ścianą na sali, a mój siostrzeniec przypatrywał się jej przez okienko — zapewne z nudów, gdyż nic lepszego nie miał do roboty. Przy silnym blasku lampy elektrycznej wyraźnie widział jej bujne, nieco rudawe włosy (może przyprawione!), twarz zwiędłą, jakby niezdrową, wąskie usta z żałośnie opadniętemi kącikami i nos... nos czerwonawy, którego koniec niekiedy połyskiwał, odbijając światło lampy.
— „A niechże cię kule biją!... — mruknął mój siostrzeniec: — I ja... mam być własnością tej rudej wiedźmy... To chyba garderobiana cudownej wnuczki Paracelsa Magusa?“
Wprawdzie spostrzegł, że ciemna suknia panny Idalji jest dobrze skrojona, dzięki czemu właścicielka jej wyglądała dość zręcznie, nawet bardzo zręcznie, ale czy to jedna pokojówka ma ładną figurę?...
„I ja mam być jej własnością?“ — myślał nieszczęśliwy chłopiec.
Przywidziało mu się, że głowa panny Idalji jest środkiem kwiatu, którego korona składa się z takich oto płatków, jak wstręt, pogarda, nienawiść, chęć zemsty...
„Ach, gdybym mógł spalić ją na proch spojrzeniem!...“
W tej samej chwili panna Idalja, jakby tknięta prądem niewidzialnym, drgnęła, podniosła się z kanapy i wyszła z sali.
— „A idź na złamanie karku!...“ — mruknął mój siostrzeniec.
— Widzę z tego, że pan Kohot-Pokrywalski potrafi być bardzo nieuprzejmy dla płci pięknej... — wtrącił z lekkim uśmiechem gość.
— Ale niech pan zwróci uwagę, w jakich to było warunkach — odpowiedział pan Adam.
— Zawsze... nazywać kobietę wiedźmą i posyłać ją na złamanie karku — to chyba nieładnie...
— Ciężko też został biedak ukarany...
— Słucham... słucham! — szepnął gość.
— Gdy panna Idalja znikła — prawił pan Adam — mojemu siostrzeńcowi przyszło do głowy bardzo proste, bardzo naturalne pytanie:
„Poco ja mam siedzieć w tej żelaznej pułapce? Przecież drzwi jej nie są chyba zamknięte na klucz?“
Uniósł się na szezlongu — i poczuł ociężałość w rękach i nogach, choć władał niemi dosyć dobrze. Lecz gdy wyciągnął rękę w kierunku klamki, zdawało mu się, że organ ten waży przynajmniej z kilkaset funtów i toż samo nogi. Aż zatoczył się i stuknął głową w żelazną ścianę pudła.
— „Co to znaczy?...“ — rzekł do siebie. Drugi raz powtórzył ten sam ruch i znowu poczuł straszny, niepokonany ciężar własnego ciała. Nawet marzyć nie mógł, nietylko o otworzeniu drzwi, ale choćby tylko o dosięgnięciu klamki... Zdawało mu się, że przestał być człowiekiem, lecz zamienił się w bryłę ołowiu...
Po chwili nowe wrażenie: spostrzegł, że pulsa biją w nim gwałtownie, że oddycha prędko i jakby płytko... Chciał westchnąć głębiej — niepodobna!...
— „Ależ ja się duszę!...“ — zawołał. Ogarnęła go trwoga. Zadyszany zerwał się, zatrzepotał rękoma i prawie upadając na szezlong, dotknął dzwonka, który odezwał się gwałtownie, z przerwami, jak wołanie o ratunek.
Upłynęło pół minuty, może minuta, może dwie...
— „Jestem zgubiony!“ — szepnął mój nieszczęśliwy siostrzeniec. Jednocześnie szczęknęły drzwi, uchyliły się i — Ludwika owionęło świeże powietrze. Uczuł, że wraca mu życie i... rzewna wdzięczność zbudziła się w jego sercu.
— „Kto to?“ — zapytał omdlewającym głosem.
— „Ja“ — szepnęła panna Idalja.
— „Jaka pani dobra!“
Idalja nieśmiało wsunęła głowę do pudła, a w tej chwili wydała się Ludwikowi mniej wstrętną.
— „Muszę być bardzo chory?“
— „Istotnie wygląda pan blado... Wino musiało być nadto mocne...“
— „Pani myśli, że jestem pijany?“
— „Sama nie wiem, co myśleć...“
— „Pani tutaj mieszka?“
— „Tak jest.“
— „Czy w obowiązku u doktora?“ — zapytał Ludwik.
Panna Idalja zdziwiła się.
— „Ja nie jestem w obowiązku... jestem właścicielką tego domu.“
„Właścicielką?“ — pomyślał Ludwik, a głośno dodał:
— „Zdaje mi się, że to jest wielki dom?“
— „Bardzo — odpowiedziała. — Kilka razy za wielki w stosunku do moich potrzeb.“
Teraz Ludwik spostrzegł, że suknia panny Idalji jest skrojona i uszyta przepysznie, a jednocześnie zobaczył na palcu jej lewej ręki pierścionek z brylantem wielkości dużego ziarna grochu. A ponieważ czuł, że może oddychać głęboko, że nie dusi się i że tętna biją mu spokojniej, więc, wzruszony, cicho szepnął:
— „Pani jesteś aniołem!“
Panna Idalja zarumieniła się, uśmiechnęła i cofnęła za drzwi metalowe.
— „Jeżeli będzie pan czego potrzebował, proszę dzwonić.“
— „Upokarza mnie pani swoją dobrocią... Czy będę śmiał?...“
— „Jestem gotowa na każde skinienie.“
— „Czy nie miałem słuszności, nazywając panią aniołem?“
Drzwi zatrzasnęły się. Ludwik chciał znowu wyciągnąć do klamki rękę, ale znowu opadła mu jak ołowiana... Biedny chłopak przymknął oczy i przed jego imaginacją stanęła... długa, czteropiętrowa kamienica, przynajmniej z dwudziestoma oknami frontu. Przypomniał też sobie, całkiem mimowoli, że wchodząc w bramę, spostrzegł w głębi jakby kilka podwórek... długi szereg podwórek...
— „Ależ to koszary — nie kamienica!“ — szepnął z melancholijnym uśmiechem. Miał też biedak o czem myśleć w swojem okropnem położeniu...
Znowu szczęknęły drzwi i znowu stanęła w nich panna Idalja uśmiechnięta, prawie upiększona. Trzymała w rękach tacę z syfonem wody sodowej i karafinką jakiegoś likworu (był to syrop pomarańczowy), a zaś w małych, bardzo kształtnych uszkach miała kolczyki z brylantami chyba wielkości bobu. Mój siostrzeniec formalnie osłupiał. Panna Idalja, milcząc, postawiła tacę na stoliku i — ciężkie drzwi znowu zatrzasnęły się.
Ludwik z trudem podniósł się, nalał syropu, potem wody. Wypił. Orzeźwiło go, lecz tylko na chwilę. Znowu opanowały go myśli smutne, atakowały wrażenia coraz przykrzejsze. Bezwładność rąk i nóg wcale się nie zmniejszyła, owszem, wzrosła. Ogarniało go odurzenie i zdawało mu się, że ciężkie drzwi i żelazne ściany pudła, w którem siedział, kładą mu się na piersiach, gniotą, miażdżą...
Zaczęło go ogarniać nowe uczucie. — Dotychczas — opowiadał mi Ludwik — myśl moja była podobna do angielskiej gazety, złożonej z kilku arkuszy, zadrukowanej od góry do dołu, upiększonej ilustracjami, przepełnionej wiadomościami ze wszystkich części świata, ze wszystkich sfer towarzyskich. W tej chwili jednak duch mój stał się podobny do olbrzymiego arkusza papieru, na którym czerniło się zaledwie kilka zdań, wśród przerażającej pustki.
Oto owe dziwaczne zdania: „Ta kobieta o cynamonowych włosach ma prześliczne, arystokratyczne rączki... Mogłem przypatrzyć się im, kiedy przyniosła wodę sodową na grubej tacy srebrnej...“ Tu nastąpiła w myślach pustka... biały arkusz rozszerzył się do rozmiarów dużego placu... I znowu parę zdań: „Cudowne kolczyki!... takiemi brylantami możnaby przez szereg lat pokrywać moją podwyższoną pensję... Ale dlaczego ona ubrała się w te kolczyki do mnie?... Fałsz! kobieta tak pełna godności, nigdy nie dopuściłaby się podobnego nietaktu. Oczywiście, musiała wrócić z wizyty, kolczyki miała ciągle w uszkach, ale ja nie dostrzegłem ich w pierwszej chwili...“
Z marzeń znowu rozbudził go puls przyśpieszony i płytki oddech. Mój siostrzeniec pragnął zapanować nad sobą; lecz, gdy mu tchu zabrakło — dotknął dzwonka... Drzwi pudła otworzyły się w ciągu kilkunastu sekund.
— „Pan bardzo cierpi?“ — zapytała wylękniona Idalja.
— „Strasznie! — odpowiedział. — Ale najgorszem jest to, że czuję jakby paraliż członków i utratę zdolności myślenia. Nie potrafię opowiedzieć pani, jaki to okropny stan, kiedy człowiek znajduje się wobec unicestwienia własnej duszy ... Och, jakże jestem nieszczęśliwy... jakże się męczę! A w dodatku ciągle widzę przed sobą te straszne, przejmujące oczy doktora Magusa.“
— „Pan go znał?“
— „Tak, na moje nieszczęście... Nie mogę zapomnieć jego hipnotyzującego wzroku.“
— „Co? hipnotyzm? — zawołała panna Idalja. — O, z hipnotyzmem damy sobie radę!“
Mówiąc, położyła śliczne rączki na czole mego siostrzeńca i zaczęła wykonywać ruchy odgarniające. Po kilkunastu „pasach“ Ludwik spokojnie oddychał i odzyskał panowanie nad sobą.
— „Pani jest czarodziejką! — zawołał. — Ja znowu myślę... znowu czuję bogactwo napływających obrazów i coraz żywszy ruch imaginacji... O bądźże mi błogosławiona, cudowna lekarko duszy!“
— „Więc niechże pan teraz wstanie i wyjdzie z tego szkaradnego pudła!“ — zawołała Idalja.
— „Nie mogę... straciłem władzę w członkach...“
Wówczas panna Idalja swojemi prześlicznemi rączkami zaczęła robić pociągnięcia po jego piersiach, rękach, nogach... Biedny chłopak z zachwytem czuł, że, po każdem pociągnięciu, odzyskuje władzę. Nareszcie o własnych siłach podniósł się z szezlonga i... ukląkł. Panna Idalja opuściła główkę jak senny kwiat, i — rozpłakała się...
— Już wiem ciąg dalszy! — zawołał gość. — Więc w taki sposób pański siostrzeniec został współwłaścicielem największej kamienicy w mieście...
— Myli się szanowny pan — odpowiedział z godnością pan Adam. — Mój siostrzeniec powstał z klęczek, zaprezentował się swojej zbawicielce, od niej dowiedział się, komu zawdzięcza ocalenie, i — opuścił dom pod numerem trzydziestym. Parę godzin błąkał się po mieście, wstąpił do cukierni na szklankę kawy i, akurat o dziewiątej rano, wrócił do swego mieszkania.
Tu czekała go niespodzianka: sędzia śledczy Zamykalski, ajent Łapajtys, rewirowy i paru świadków.
— „Co to znaczy?“ — zawołał Ludwik, blednąc. Ponieważ znał sędziego, więc wyciągnął rękę na przywitanie. Ale Zamykalski udał, że nie spostrzega gestu, i lodowatym tonem zapytał:
— „Skąd pan tak późno wraca?“
— „Z... z... z... ze spaceru“ — odpowiedział Ludwik.
— „A to pan zna? — wtrącił się ajent, niski brunet z latającemi oczyma. — To pan zna?“ — powtórzył, przysuwając Ludwikowi do oczu jakiś bilecik. Mój siostrzeniec spojrzał na kartę i zawołał:
— „Ależ to jest bilet dyrektora Wyciskiewicza, napisany wczoraj do mnie.“
— „Aha, mamy ptaszka“ — odpowiedział ajent.
— „Łapajtys... Łapajtys! — upomniał go sędzia — to chyba do ciebie nie należy.“
— „Do mnie wszystko należy“ — mruknął ajent.
— „Panie Pokrywalski — zwrócił się uroczyście sędzia do Ludwika — dziś w nocy okradziono dyrektora Wyciskiewicza.“
— „Czy podobna?“ — zawołał mój siostrzeniec.
— „Podobna... podobna!“ — wtrącił ajent.
— „Łapajtys! — upomniał go sędzia. — Otóż dziś w nocy okradziono dyrektora Wyciskiewicza, zaś na podłodze, w jego gabinecie, znaleziono ten oto bilet, który pan Wyciskiewicz uznał jako napisany przez siebie do pana... Czy nie mógłby pan objaśnić nas: jakim sposobem ten bilet znalazł się w pokoju dyrektora po kradzieży?“
Ludwik uderzył się w czoło.
— „Ja ten bilet — rzekł — oddałem przez omyłkę wczoraj późnym wieczorem doktorowi Paracelsowi Magusowi...“
— „Przeżegnaj się pan — odparł groźnie sędzia — doktór Magus od wielu lat nie żyje.“
— „Ależ oddałem! — zapewniał Ludwik. — Było to około dziesiątej, w restauracji...“
— „Z której wybiegł pan, nie zapłaciwszy za kolację“ — wtrącił ajent.
— „Prawda! — zawołał mój siostrzeniec — za kolację nie zapłaciłem... Ale ten sam kelner może poświadczyć, że miałem zatarg z doktorem Magusem z powodu kwiatów.“
— „Panu — odezwał się ajent — nawymyślał w restauracji nie żaden doktór Magus, tylko magik i brzuchomówca Libchen, który był w restauracji ze swoją pomocnicą Florą... A on, Libchen, nie mógł okraść dyrektora, gdyż prosto z restauracji pojechał na dworzec wiedeński, a stamtąd pociągiem pośpiesznym do Berlina. Ot co jest!“
— „Łapajtys, Łapajtys... to chyba nie do ciebie należy! — rzekł bolejącym głosem sędzia i patrzył blademi oczyma to na ajenta, to na mego siostrzeńca. — Sprawa — mówił dalej — wyjaśni się natychmiast, jeżeli nas pan objaśni: gdzie pan spędził dzisiejszą noc?“
Gdyby bomba wybuchła u jego nóg, Ludwik takby się nie zmieszał, jak zapytaniem sędziego. On, szlachcic, on, człowiek dobrze wychowany i mający pretensję do uczuć jak najbardziej rycerskich, on ma wyznać, gdzie był dzisiejszej nocy?... Innemi słowy, ma wobec policjantów i dwuznacznych świadków powiedzieć że spędził noc... w mieszkaniu panny Idalji Dusigrosz-Złocińskiej, a może jeszcze przyznać, jak był dla niej niesprawiedliwy, jak ona uratowała go od obłąkania, jak później klęczał u jej stóp... „Nigdy! — rzekł do siebie w duchu — raczej śmierć...“
— „Zatem gdzież pan był dzisiejszej nocy?“ — nalegał sędzia.
-— „Nie pamiętam. Po sprzeczce z doktorem Magusem byłem, jak odurzony...“
— „Aha! — wtrącił ajent — i w odurzeniu zaszedł pan do mieszkania dyrektora Wyciskiewicza... Mniej więcej każdy złodziej powiedziałby to samo.“
— „Łapajtys! — upomniał go sędzia. — Więc pan Pokrywalski stanowczo nie powie, gdzie spędził noc?“
— „Nic nie pamiętam“ — szepnął Ludwik.
— „W takim razie musi pan udać się z nami.“
I co pan powie? Nieszczęśliwy chłopak został aresztowany i zaprowadzony do ratusza, gdzie przesiedział do czwartej po południu!...
O tej godzinie znowu wezwano go do śledztwa. W korytarzu spostrzegł, że dwaj ajenci pokazują go sobie, i usłyszał urywek ich rozmowy: „Największa kamienica w mieście... Siedemdziesiąt tysięcy w banku... place warte ze sto tysięcy.“ — „Największa kamienica? — pomyślał mój biedny Ludwik. — To tak, jakby mówili o Idalji... Ale skąd siedemdziesiąt tysięcy?...“ W tej samej chwili wszedł do pokoju sędziego i zobaczył pię... chciałem powiedzieć: zobaczył szlachetną Idalję. Dziewica była czarno, lecz gustownie ubrana, a na bladej twarzy widniały ślady łez.
— „Cóż się z panem dzieje? — zapytała, mocno ściskając go za rękę. — Całe miasto drży od jakichś wstrętnych plotek.“
— „Posądzają mnie, że... dzisiejszej nocy okradłem dyrektora Wyciskiewicza!“
— „Jakto — i pan nie powiedział, gdzie pan był?“
— „Wolałbym sto śmierci, aniżeli skompromitować kobietę szlachetną i niewinną.“
— „O! za pozwoleniem — przerwała mu i zwracając się do sędziego Zamykalskiego, silnym głosem, wobec kilku złodziei, policjantów i ajentów, rzekła: — Pan Kohot-Pokrywalski dzisiejszą noc, od dziesiątej do szóstej rano, przepędził w mojem mieszkaniu!“
— „No... no!“ — zawołał ze zdziwienim Łapajtys, a nie mniej wzruszony sędzia odezwał się:
— „Zeznanie pani jest bohaterstwem, ale... czy ma pani świadków?“
— „Stróża i dwie służące“ — odpowiedziała Idalja.
— „W takim razie muszę uwolnić pana Pokrywalskiego, ale pani sytuacja...“
— „Nie myślę o niej, kiedy chodzi o uratowanie człowieka niewinnego...“
W izbie zrobiło się cicho; wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na Ludwika, który zrozumiał, że musi uczynić jakiś krok stanowczy. Więc zwrócił się do Idalji i tym swoim dźwięcznym, rzewnym głosem rzekł:
— „Pani, mam zaszczyt prosić o jej rękę.“
— „Ma pan obie“ — odpowiedziała, śmiejąc się, ale z oczyma pełnemi łez.
— Uroczyste zaręczyny! — wykrzyknął pan Tomasz. — W biurze policji, wobec sędziego śledczego, ajentów i złodziei...
— A cóż, według szanownego pana, miał zrobić Ludwik w podobnej sytuacji?... Porzucić kobietę niewinną i życzliwą sobie na pastwę plotek miejskich?
— Rozumie się, że nie — przerwał gość. — Ale słuchamy dalej.
— Mówię szanownemu panu — cud za cudem... same cuda... Jeszcze Ludwik nie zdążył wypuścić rączek panny Idalji z namiętnego uścisku, gdy nagle — z hałasem otworzyły się drzwi izby i wbiegł, a raczej wtoczył się, w towarzystwie policjantów, jakiś człowiek zmiętoszony, zapłakany, z twarzą mocno opuchniętą, który cicho jęczał i prawą ręką podtrzymywał lewą rękę. Na jego widok zdumiony sędzia krzyknął:
— „Gąsior?... a ty tu co robisz?... Onegdaj wypuścili cię z kozy i już jesteś zpowrotem?“
— „Do usług wielmożnego sędziego... o la Boga!“ — jęknął przybysz.
— „Cóżeś taki zmarnowany?“ — pyta sędzia.
— „E — to nic, ino tak troszkę biesiedowaliśmy z panami w policji.“
— „Gąsior! — wtrącił surowo Łapajtys — tylko żadnych plotek. Pamiętaj: żeby cię smażono w smole, nie powiadaj, co się dzieje w szkole.“
— „Czy ja mówię, że mnie panowie z policji co zrobili?... o la Boga!“
— „Policja — rzekł Łapajtys — jest jak rodzona matka dla tych, co się przyznają. Miodem ich smaruje.“
— „Oj, smaruje... la Boga!“ — jęczał Gąsior, podtrzymując rękę.
— „Cóż tobie w rękę?“ — pyta sędzia.
— „Musi, że trochę złamana.“
— „Gąsior! — upomina go Łapajtys — tylko dużo nie pyskuj... Pójdziesz do szpitala i będzie ci jak w niebie.“
— „Ale zacóż on aresztowany?“ — pyta sędzia.
— „Abakrał direktora Wiciskiewicza“ — wtrącił inny ajent.
W izbie zrobił się zamęt, po którego uciszeniu sędzia ostatecznie sprawdził, że Gąsior w rzeczy samej okradł Wyciskiewicza, ale że prawie wszystkie rzeczy znaleziono.
— „Proszę napisać uwolnienie z pod śledztwa dla pana Pokrywalskiego“ — zwrócił się sędzia do sekretarza.
— „Kohot-Pokrywalskiego“ — szepnął Ludwik, dbały o honor nazwiska.
— To prawda! — odezwał się gość.
W tej chwili do mego siostrzeńca zbliżył się słodko uśmiechnięty Łapajtys i rzekł półgłosem:
— „Żebym ja wiedział, co pan ma taką narzeczoną, sprawa odrazu miałaby inny obrót... Ale ja zajdę do pana, przeprosić za omyłkę.“
Jednocześnie sędzia, jakby coś przypomniawszy sobie, zwrócił się do Gąsiora:
— „Ale... ale... Gąsior, a skąd wziąłeś ten bilet?... Bo ty chyba zgubiłeś go w mieszkaniu dyrektora Wyciskiewicza.“ — I pokazał mu bilet, oddany przez Ludwika Paracelsowi.
— „Znalazłem go u jednego starego pana, pod restauracją, jak wsiadał do karety.“
— „Jakto?... gdzie znalazłeś?“
— „W paltocie“ — odparł Gąsior.
— „A czy z tym panem była panienka bardzo ładna?“ — wtrącił Ludwik.
— „Była, była...“
Więc wyjaśniło się, jakim sposobem bilet, należący do mego siostrzeńca, znaleziono w mieszkaniu Wyciskiewicza.
W kwadrans później, mój siostrzeniec wolny, oczyszczony od hańbiącego zarzutu, z uśmiechem na ustach a niebem w sercu, prowadził pod rękę pannę Idalję, która tuliła się do niego — uszczęśliwiona. Siedli do powozu i pojechali do jej domu. W drodze, niejednokrotnie musiał jej łzy ocierać... łzy radości... Przytem, mimowoli, dowiedział się, że panna Idalja ma nietylko siedemdziesiąt tysięcy w banku, ale jeszcze pięćdziesiąt osiem tysięcy na kilku dobrych hipotekach. No, niech szanowny pan sam powie: czy Ludwika nie spotkała prawie nadnaturalna historja?
— W każdym razie — odparł uprzejmie gość — w tej niezwykłej historji są dwie rzeczy dosyć pospolite: jedna — że leciwa panna dostała młodszego od siebie męża, druga — że mały urzędnik, dzięki jakimś tajemniczym zaletom, zdobył ogromny posag i stanowisko...
Ponieważ pan Adam lekko skrzywił się, więc uprzejmy gość pożegnał go i opuścił mieszkanie wśród mnóstwa zobopólnych ukłonów.