Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Madryt, 10 Października 1846.

Zgadnij pani, co przyniosłem z podwójnéj mojéj wycieczki na rynek i do poselstwa?
Przyniosłem Giraud i Desbarolla.
W środku ulicy Mayor, w chwili kiedy dumałem, nie chcę ci powiedziéć pani o kim, ale nareszcie w chwili kiedy miałem słodkie dumanie, uczułem że mój powóz zatrzymał się nagle.
Jednocześnie spostrzegłem po obu stronach drzwiczek, dwie głowy opalone i obrosłe.
Kiedy dumam, dumam na prawdę, to jest: zapominam zupełnie o rzeczywistości na korzyść dumania. Przebudziłem się więc znienacka, i na widok dwóch strasznych głów osadzonych na ciele ubraném po hiszpańsku, zdawało mi się że jestem śród gęstéj puszczy, lub głębokiego wąwozu, zatrzymany przez rozbójników.
Z instynktu szukałem pistoletów.
Mam śliczne sześcio-rurne pistolety; ale nie uważałem za potrzebę brać ich z sobą na rynek i do poselstwa. Nie znalazłem więc wcale.
Gotowałem się zatém do odparcia napaści silą tylko cielesną, jaką mię Bóg obdarzył, kiedy spostrzegłem jednę z tych głów śmiejąc się pokazującą trzydzieści dwa zęby białe, a drugą dwa zęby żółte.
Pilniéj się im przypatrywać zacząłem.
— Giraud! Desbarolles! zawołałem.
Przepraszam mojego przyjaciela Giraud; ale nadewszystko po trzydziestu jego zębach nieobecnych i dwóch obecnych, poznałem go.
W rzeczy saméj, oprócz pokładu farby bronzowéj, którą twarz ich oblekło słońce Katalonii i Andaluzji, ogromnéj odmianie uległa ich facies.
Giraud, co wyjechał bez włosów, powracał z lwią grzywą. Desbarolles, co wyjechał z prześlicznemi włosami, powracał prawie łysy.
Podróż działała w przeciwném znaczeniu na skórę włosem porosłą u dwóch podróżnych. Oddaję to faktum pod rozpoznanie lekarzy i badania fabrykantów pomady.
Krzyknąłem z radości, otworzyłem drzwiczki, i we dwie sekundy późniéj, Giraud i Desbarolles zasiedli w powozie.
Powracali z przecudownéj podróży, a zawsze pieszo; podróży artystycznéj, w całém znaczeniu tego wyrazu, z kartonem zawieszonym przez plecy, ołówkiem w ręku, ze strzelbą na ramieniu; sypiając gdzie mogli, jedząc co mogli — ale śmiejąc się, śpiewając, rysując po całéj drodze. W Sewilli nauczyli się rysować wesela i uroczystości, przed dwunastą dniami. Zaraz ztąd wybrali się do Madrytu; w ciągu dwónastu dni zrobili sto czterdzieści mil francuzkich drogi, i powrócili.
Przed odejściem z Sewilli, kupili biednego charta. W piérwszych trzech dniach chart ich poprzedzał; czwartego i piątego dnia chart szedł obok nich; nakoniec, szóstego dnia chart pozostał w tyle.
Chart ostatecznie był zmordowany.
Nazajutrz, w chwili odejścia, biedny pies probował stanąć na zesztywniałych nogach; rzecz przechodziła jego siły.
Wtedy Giraud wziął go na ręce, i niósł całe sześć godzin; w sześć godzin trzy minuty po wyjściu, chart żyć przestał na łonie Giraud.
Wykopano mu grób nad rowem. W dniu tym, Giraud i Desbarolles uszli tylko mil dwanaście; ale nazajutrz zrównali się, uszedłszy ośmnaście.
Krótko mówiąc, przybyli, a przybywszy dowiedzieli się że ja także przybyłem. Zaczęli więc mnie zaraz szukać, i szczęśliwym trafem, spotkali sie wprost z moim powozem.
Pieérwsze moje słowo, po uściskaniu się z nimi było: Jedziecie do Algieryi ze mną, nieprawdaż?
Oba spojrzeli się na siebie. Już przed miesiącem powinni byli bydź we Francyi.
Desbarolles westchnął.
Giraud podniósł ręce ku niebu, i rzekł ścicha:
— Biedna moja rodzina!
Powiedziéć ci trzeba, pani, że Giraud ma dobrą, miłą i zacną żonę, która mu wydała przed ośmią laty, to śliczne dziecię jasno-włose, które tak ci się podobało na wystawie, igrające z psem, drugim chartem, co także żyć przestał, ale nie ze znużenia, tylko z niestrawności.
Te, wraz z młodym bratem 24ro letnim, który zwiedza wyspy Markizkie i podeszłą siedmdziesięcioletnią matką, te uprzywilejowane serca jego istoty, składają rodzine Giraud.
Naturalnie więc od czasu do czasu Giraud myśli o swojéj rodzinie. Ale wzruszenia, jakie obudzą w nim ta myśl, objawiają się w odmienny sposób podług godziny dnia, w któréj ta myśl przychodzi i okoliczności w jakich ona przychodzi.
I tak, z rana Giraud nie myśli o swojéj rodzinie w podobny sposób jak wieczorem: co pochodzi ztąd że zrana jest na czczo, a wieczorem po obiedzie.
Każdy zaś wié, nic bardziéj nie zmienia postaci rzeczy, jak patrzéć na nie z żołądkiem próżnym lub pełnym.
Giraud więc zabijający jest kiedy myśli o swojéj rodzinie zrana; Giraud więc jest przedziwny, kiedy myśli o swojéj rodzinie wieczorem.
Co się tycze Desbarolla, nie wiem czy on ma rodzinę, czy myśli o swojéj rodzinie, i czy ta myśl rozrywa go; ale to wiem, że roztargnienie Damisa, który gryzł sobie palec zamiast chleba, niczém jest w porównaniu z roztargnieniem Desbarolla.
Ten ustęp o Giraud i Desbarollu przeszkodził mi powiedziéć tobie, pani, że kiedy jeden skończył swoje westchnienie, a drugi frazes, oba przyjęli mój wniosek.
Gromadka nasza była więc w komplecie, taka jak o niéj marzyliśmy w dniu pamiętnéj przysięgi Horacyuszów, o któréj mówiłem; i znaleźliśmy się w Hiszpanii w czas jeszcze żeby przebiedz razem połowę Hiszpanii.
Teraz widzę się w konieczności skreślenia portretu Giraud i Desbarolla, jak skreśliłem już portrety Boulanger, Macąuet i mojego syna.
Giraud jest autorem Urlopu na dziesięć godzin, — jak Delacroix jest autorem Giaura, a Scheffer autorem Franciszki z Rimini. To jest że oprócz tego Urlopu na dziesięć godzin, który pani widziałaś w sztychu, w litografii, na tabakierkach, na teatrze nawet, Giraud malował jeszcze tysiące rzeczy ładnych, obrazów historycznych, obrazów rozmaitego rodzaju, portretów, pastelów, i t. d. i t. d. Giraud nie jest malarzem, ale malarstwem. Do rysunku nie potrzeba mu tego lub owego uświęconego przedmiotu; kiedy zabraknie ołówka, kiedy ten zepsuje się, kiedy pędzla nie masz, kiedy pióro nie odpowiada na zawołanie, Giraud rysuje węglem, zapałką, laską, piórkiem do zębów; subtelny i żartobliwy jego umysł, nadewszystko uderza śmieszna strona przedmiotów; oko jego jest nakształt zwierciadła czarnoksięzkiego, które przesadza i wykrzywia wszystkie fizyognomije. Giraud skarykaturował by Apollina Belwederskiego i Wenus Medycejską. Jeśliby Narcyss żył za czasu Giraud, lub jeśliby Giraud żył za czasu Narcyssa, zapewne nieszczęśliwy syn, nie wiem już czyj, zamiast umrzeć z miłości widząc swój portret, umarłby ze śmiechu patrząc na swoję karykaturę.
Nie potrzeba dodawać, że Giraud jest jednym z najdowcipniejszych ludzi, jakich znam, a jakich rzadko widziałem w pracowni, w salonie, nawet w pałacu, artystą znającym najlepiéj miejsce, i odpowiedną przyzwoitość miejscu, w którem się znajduje.
Dosyć ci powiedziéć pani, że kiedy jest na balu Opery, Giraud tłumaczy muzykę Musarda w taki sposób, że aż umiera z radości Napoleon kankanu.
Co się tycze Desbarolla, tego portret trudniéj skreślić, chociaż więcéj jeszcze jest typowy niżeli Giraud. Desbarolles składa się z artysty i wędrownika, ale artysty i wędrownika paryzkiego. Robi pałaszem jak Grisier, kijem jak Faufan. Ta wielorakość ćwiczeń, nie licząc już ołówka i pióra, którym oddaje się w chwilach wolnych, nadała rękom jego nałóg wielorakości gestów, prawie zawsze niszczących. Nadto, Desbarolles jest roztargniony.
Wspomniałem już ci pani o jego roztargnieniu; kiedy Desbarolles stoi, roztargnienie to pociąga za sobą ten tylko skutek, że mu przeszkadza słyszéć co mówią do niego, lub że zapomina o tém co mu powiedziano; i koniec. Ale kiedy Desbarolles siedzi, rzecz przybiera poważniejszą postać: Desbarolles gdzie kolwiek jest, przechodzi bardzo powoli i bardzo prostodusznie od roztargnienia do snu. Dla tego też Desbarolles nauczył się nadać swojemu snowi, zawsze cichemu, zresztą, oddajmy mu tę sprawiedliwość, postać godności, z powodu któréj, wyjąwszy Giraud, najmocniéj czuwający szanują jego sen. Ale względem Desbarolla Giraud nic nie szanuje. Możnaby powiedziéć że Giraud ma w sobie cóś takiego, co przebudza się zaraz jak tylko Desbarolles usypia. Skoro więc Desbarolles zaśnie, Giraud zbliża się, kładzie mu palec na nosie i przyciska dopóty, aż nos zniknie zupełnie śród wąsów. Zwykle kiedy nos Desbarolla przychodzi do takiego stopnia spłaszczenia, Desbarolles przebudza się, gotów pokłócić się ze śmiałkiem, który sobie pozwala takich żartów z organem, jaki on ciągle ładuje tabaką, dla zachowania go przy naturalnéj elegancyi. Ale poznając Giraud, uśmiecha się tym dobrym i przyjacielskim uśmiechem, jaki widziałem jedynie na ustach Desbarolla. Od lat dwódziestu jak Giraud i Desbarolles z sobą znają się, Giraud milion razy spłaszczył nos Desbarolla. Przyjmując te liczbę, właśnie też milion razy, dla tego tylko samego, Desbarolles uśmiechnął się do Giraud.
Kiedy spotkałem Giraud i Desbarolla, mieli oni kostium hiszpański; to jest kapelusz z podniesionemi brzegami, nakształt tortu, z dwóma kutasami jedwabnemi, jeden na drugim, krótka hartowana kurtka, kamizelka jaskrawego koloru, pas czerwony, krótkie spodnie, kamasze haftowane i płaszczyk andaluzyjski. Ale ten ubiór nie tyle był skutkiem entuzyazmu, jaki w nich obudzał kostium narodowy, ile okoliczności szczególnych, o których wspomniéć tu należy.
Wyjeżdżając z Francyi, Giraud i Desbarolles wzięli z sobą, oprócz ubioru podróżnego, który mieli na sobie, tłómok obejmujący dwa fraki, dwa surduty, dwoje pantalonów i dwa kapelusze Gibus’a.
Fraki, surduty i pantalony, jakkolwiek do ostatka zszarzane, zachowały przecież swoję formę i znać zawsze było, że pochodzą od krawca paryzkiego. Ale dwa Gibus’y, te nie dosyć jeszcze pewne płody naszéj cywilizacyi nowoczesnéj, nie mogły wytrzymać afrykańskiego słońca Barcellony i Murcyi, i zupełnie zboczyły z linii prostéj i pomknęły się naprzód. To zgięcie się w kabłąk, które we Francyi zniknęło by w ciągu kilku sekund, zawzięcie oparło się wszelkim usiłowaniom kapeluszników hiszpańskich, którzy trzymają się jeszcze kapeluszów z czasów Ludwika XIII i andaluzyjskich sombrero. Ztąd wynikło, że Giraud i Desbarolles, wyglądali jakby mieli na głowie komin skrzywiony od wiatru; kiedy szli obok siebie i włożyli kapelusze w tymże samym kierunku, bądź że zgięcie było z przodu, bądź z tyłu, to nieźle jeszcze odbijało. Ale jeżeli przez zapomnienie, wymówić dające się u podróżnych zajętych krajobrazem, powietrzem, światłem, mężczyznami, kobiétami, wszystkiém wreszcie, włożyli kapelusze w kierunku przeciwnym, w ówczas przybierali fantastyczną postać pary nożyc o czterech nogach, które by szły otwarte.
Jednego dnia, Desbarollowi przyszła myśl że ponieważ kapelusznicy nic poradzić nie mogli, zanieść swój Gibus do zegarmistrza. Myśl tę uwieńczył najpożądańszy skutek. Zegarmistrz wyprostował kapelusz za pomocą sprężyny zegarkowéj, i Desbarolles, z wielkiém zadziwieniem Giraud, powrócił do hotelu w kapeluszu prostopadłym. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez trzy dni jak najlepiéj, ale trzeciego dnia kiedy Desbarolles spał, sprężyna pękła z brzękiem zegaru, który bić zaczyna. Desbarolles miał kapelusz na sprężynie.
Te rozmaite przygody ich odzieży i kapeluszów, skłoniły Giraud i Desbarolla, do przyjęcia kostiumu andaluzyjskiego, w jakim pokazali się moim oczom, i następnie oczom kolonii, francuzkiéj.
Kolonija francuzka oświadczyła nowo przybywszy zadowolenie z połączenia się z nimi, zapytała o wiadomości z rynku i z ambassady.
Paweł odpowiedział na zapytanie o rynku otwierając kosz i pokazując, pięknie ułożone między liśćmi kapusty, dwanaście jaj, sześć kuropatw, dwa zające, i szynkę z Grenady.
Powiedziéć ci trzeba, pani, że jeżeli nie jedzą w Hiszpanii, albo jeżeli jedzą źle, to dla tego jedynie że nie chcą jeść dobrze. Ziemia, ta matka płodna prawie wszędzie, szczodrą jest w Hiszpanii: najpiękniejsze jarzyny rosną tu bez starań, najsmaczniejsze owoce dojrzewają bez uprawy. W każdym czasie, schyliwszy się zbierać można poziomki, śród kwitnących fijołków, a w ciągu sześciu miesięcy wspiąwszy się na palcach, dostać można złociste pomarańcze, bujające nad głową przechodniów swoje kule wonne, lub granaty, które pękając jak serce przepełnione, spuszczają na głowę podróżnego deszcz rubinów.
Potém, dla myśliwych, Hiszpanija jest ziemią obiecaną. Te długie płaszczyzny, z jałowemi zaroślami, dają nietykalny przytułek kuropatwom, których jaj kosarz nie niszczy, i zającom. Co do większéj zwierzyny, jak jelenie, sarny, dziki, które od dnia do dnia uciekają z naszych lasów, znajdują one bezpieczne schronienie w sierrach, przerzynających Hiszpaniję w rozmaitych kierunkach, i gdzie żyją pod opieką rozbójników, naturalnych właścicieli wszystkich sierr czyli wąwozów.
I jeszcze, są pewne tradycye zachowawcze, których nie podobna odgadnąć początku, zające naprzykład co bądź pieczone, bądź w potrawie, są ozdobą naszych obiadów, zające wypędzone tu są z większéj części stołów, pod pozorem że wygrzebują mogiły i jedzą trupów. Potwarz na cóżkolwiek się przydała. W Hiszpanii zające umierają ze starości, patrząc na Hiszpanów jedzących króliki.
Nadto, nie wiem jaki podatek kuropatwy płacą kucharzom za to, że zamiast je piec, dawać à la tartare albo w pasztecie, przyprawiają je ze szkaradnym sosem octowym, który nie inny ma cel jak przekonać człowieka, niedoświadczonego w sztuce kucharskiéj, że kuropatwa, ta wice-królowa biesiady, która walczy o dostojność królewską z bażantem, jest ptakiem trochę mniéj jadalnym jak sowa albo kruk.
Rozmyślałem, patrząc na tak fatalne błędy, że pozostaje mi wielkie dzieło do wykonania, to jest: rehabilitacya zająca i kuropatwy.
Kolonija francuzka skłonną była dopomagać mi w tém dziele sprawiedliwości i ludzkości, bo zdawała się bydź bardzo zadowolona z targu.
Jedna jeszcze jéj pozostawała niespokojność: to jest w przedmiocie ambassady.
Uspokoiłem ją prędko: lubo przygnębiony czynnościami politycznemi jako poseł, i obowiązkami etykiety jako gospodarz, P. Bresson, uprzedzony o mojém przybyciu przez hrabiego Salvandy, wydał rozkaz żebym wprowadzony został do niego, jak tylko pokażę się w pałacu.
Rozkaz wykonany został.
Nie znałem pana Bresson. Jest to mężczyzna wysokiego wzrostu, oblicza poważnego i zimnego, z głową wzniesioną, jak ją lubią widziéć w tych, którzy sami zrobiwszy się tém czém są, mają prawo nosić ją podobnie.
Wytrwałość pana Bresson w całéj téj wielkiéj sprawie małżeństwa była przedziwna; nie zląkł się ani pogróżek lorda Palmerston, ani przepowiedni gazet, ani sprzedaży mebli P. Bulwera.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że P. Bulwer, zamierzywszy odmienić mieszkanie i umeblować je na nowo, sprzedawał stare swoje meble, żeby mniemano iż wyprowadza się nie z jednéj ulicy na drugą, ale z jednego królestwa do drugiego.
P. Bresson przyjął mnie jak najlepiéj; powtarzając słowa księcia, zapewnił mię wcześnie o przyjemności jaką ten miéć będzie z widzenia mnie, i aby mię widział jak najprędzéj, zaprosił na obiad z Jego Książęcą Mością tegoż samego dnia. Przyjaciele moi byli wszyscy zaproszeni na wieczór nastąpić mający po obiedzie.
Podkreślam słowo wszyscy, dla okazania że grono zaproszonych było wielce przyjemném dla mnie.
Opuszczając Pana Bresson, a opuściłem go uradowany, wyznaję, dobrém przyjęciem, na które jak mi mówiono nie był hojny, zapytałem o mieszkanie Glucksberga, Talleyranda i Guitaut.
Wyjechałem z Paryża tak spiesznie, że nie miałem czasu prosić księcia De Cazes, jednego z piérwszych moich opiekunów literackich, czego nigdy nie zapomnę, że nie miałem czasu prosić księcia De Cazes o list do syna. Widziałem Glucksberga dzieckiem jeszcze, właśnie w epoce kiedy Boulanger malował jego portret, i śpieszyłem zobaczyć się z nim żeby pomówić o jego ojcu, którego sam widziałem bardzo dawno. Wiesz pani lepiéj niż kto inny, że rzadko mam czas odwiedzać osoby które kocham, ale gdy jestem już u nich, pozbyć się mnie nie mogą. Całą godzinę zatem przepędziłem u Glucksberga.
Co się tycze Talleyranda, niemniej kwapiłem się go widziéć, chociaż nie tak dawno widziałem się z nim jak z Glucksbergiem. Poznałem się z Talleyrandem we Włoszech, gdzie był przy poselstwie we Florencyi. Przedstawiłem ci go pani, w czasie jego przejazdu przez Paryż, i wiesz, czy kiedykolwiek milszy dowcip ożywiał przyjemniejszą twarz. Talleyrand jest prawdziwym urzędnikiem ambassady, nade wszystko ambassady hiszpańskiéj. Dla tego téż, mówię ci pani po cichu, Talleyrand odnosi w Madrycie tryumfy wszelkiego rodzaju, w szczególnym swoim sposobie przedstawiania Francyi. Z téj wielkiéj reprezentacyi indywidualnéj wynika bladość, która bardzo do twarzy przy oczach niebieskich i jasnych włosach młodego dyplomatyka.
Glucksberg przedstawia stronę poważną, Talleyrand stronę zajmującą.
Guitaut jest szwagrem pani Bresson i potomkiem poczciwego i walecznego Guitaut, tak przywiązanego do królowéj Anny Austryaczki. Guitaut, stary Guitaut, ma się rozumiéć, był żelazną pięścią użytą do wzięcia za kołnierz księcia Kondeusza, przed którym drżał wszystek ten mały dwór w Palais-Royal. Guitaut nareszcie, w imieniu królowéj poszedł po Ludwika XIII do panny Lafayette w klasztorze Wizytek, i odprowadził go na noc do Luwru, na dziewięć miesięcy punktualnie, przed urodzeniem Ludwika XIV, Guitaut, jak mnie zapewniała dostojna osoba, bardzo świadoma anegdot monarchii, zostawił pamiętniki, które familija spaliła na usilne prośby Ludwika XVIII. Gdyby dóm Guitaut nie zrobił ofiary z tych pamiętników, możebyśmy dowiedzieli się o tajemnicy daleko ważniejszéj niżeli maska żelazna.
Guitaut, teraźniejszy, jest przystojny i dumny młodzieniec dwódziesto-dwu-letni, zna wartość imienia jakie nosi, i gotów także poświęcić się dla królowéj, jestem tego pewny, gdyby królowa potrzebowała jego poświęcenia się.
Niech wiedzą o tém młode królowe Europejskie.
Wracałem więc zachwycony z mojéj wycieczki: znalazłem rynek zamożny, ambassadę jakiéj nie masz nigdzie, a na drodze spotkałem się z dwóma przyjaciółmi, którzy, jak mniemałem, znajdują się na drugim końcu półwyspu.
Zapomniałem powiedziéć że oprócz zaprosin mnie pojedynczo na obiad i ogólnie na wieczór, przyniosłem z sobą bilety na wszystkie funkcye królewskie, a zwłaszcza do balkonu na wielką walkę byków, która odbyć się miała za trzy lub cztéry dni na placu Mayor.
Cuda nam obiecują o téj walce, która odbyć się ma z przepychem i oryginalnością, jakie powtarzają się tylko przy urodzinach i małżeństwach infantów. Szesnaście już lat, jak nie było podobnéj walki w Madrycie.
Wszelako amatorowie potrząsają głową, i robią ustami ciche mlaskanie, które oznacza powątpiewanie. Ponieważ jestem bardzo ciekawy, wypytywałem się co wyraża ten podwójny znak przeczenia, i dowiedziałem się że uważają przestrzeń placu Mayor za nazbyt obszerną.
W rzeczy saméj, zdaje się, że im większym jest plac, na którym rzuca się byk i jego nieprzyjaciele, tym walka staje się mniéj zażartą, ponieważ obszerniejsze pole zostaje do ucieczki. Zagrożeni przeto jesteśmy, że w ciągu cztérech dni trwania tych uroczystości, widziéć będziemy tylko dwieście lub trzysta koni zabitych, i dziesięciu lub dwónastu ludzi ranionych. W zwyczajnym cyrku, można było spodziewać się podwójnéj liczby.
Rozumiesz więc teraz pani, co wyraża ów znak pogardy, wyciśnięty na prawdziwych amatorach byko-machii.
Zresztą, dowiemy się jutro co nam czynić wypada; jutro odbędzie się walka przy bramie Alcala, to jest w cyrku zwyczajnym, i cały Madryt zawczasu już doświadcza gorączki.
I pozwolisz pani sobie powiedziéć że i my jej doświadczamy, jakbyśmy byli prawdziwi Madrytczanie. Gorączka jest zaraźliwa.
Tymczasem zwiedziliśmy most Toledański: odbyć tę pielgrzymkę ślubowaliśmy, słuchając Aleksandra nucącego przez całą drogę:

Vraiment la reine, eàt près d’elle été laide,
Lorsque, le soir,
Elid passait sur le pont de Tolede
En corset noir.

(Zaiste, królowa wydawałaby się brzydką obok niéj, kiedy wieczorem szła ona przez most Toledański w czarnym gorseciku).
Niestety! pani, most Toledański zawsze jest tutaj; ale nie masz Sabiny, i nadaremno szukaliśmy téj pięknéj manoli, która w spółce przez połowę z wiatrem gór, wprawiła w obłąkanie biédnego Castibelza.
Jest jeszcze druga rzecz, któréj nadaremno szukaliśmy, to jest rzeki Mançanares; trzeba by przecież raz na zawsze porozumiéć się z sobą co do rzek.
U nas, kto pełni obowiązki publiczne, nie wychodzi z domu, nie mówiąc dokąd idzie.
Ja, co pełnię obowiązki publiczne; daję przykład, i głośno powiadam, żeby nasz gospodarz słyszał, że opuszczam cię pani i idę na obiad do ambassadora.
Wszyscy towarzysze nasi będą na obiedzie u Lardi, pod przewodnictwem Teofila Gautier, którego spotkali wałęsającego się po ulicach, i który twierdzi że lepiéj zna Hiszpaniję niżeli Hiszpanie.
Przepowiedział im zatém że bardzo zły miéć będą obiad.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.