Insurekcya/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Insurekcya |
Pochodzenie | Rok 1794 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Generał Cichocki, zawieszony na wyniosłej baszcie arsenału, toczył orlemi oczami po mieście, wynurzającem się z ciemności. Czuwał już tam od samej północy. Wyglądał świtania. Niekiedy zbiegał na hateryę, przemykał się wskróś dziedzińców, zapchanych zbrojnym ludem, wskróś mrocznych kazamat pełnych żołnierstwa, wyzierał strzelnicami, stawał na szańcach od strony Nalewek i w głębokiem skupieniu nasłuchiwał głuchego milczenia nocy, jakoby oddech śpiącego huraganu brał w siebie.
Straże stały na swoich miejscach nieporuszone, jak posągi, trzeszczały płonące lonty, szmery westchnień stawały się podobne szmerom opadającej rosy. Noc była jeszcze. Wraz z pierwszemi zorzami dźwięki jakiejś godziny zahuczały w cichości, niby gromowe uderzenia młotów. Dreszcz wstrząsnął ludźmi, załomotały serca. Nadchodziła pora.
Jakiś strzał armatni rozdarł ciszę i lunęły ostre karabinowe salwy.
— Kapitan Kosmowski uderza na Żelazną Bramę! Kanonierzy, na miejsca!
Dzwony jęły podnosić niebosiężne larum: biły od Zakroczymskiej, biły od Freta, biły od Starego Miasta, biły z Krakowskiego, biły z Leszna. Rozdzwoniło się wszystko powietrze. Spiżowy krzyk spadał w uśpione i mroczne ulice, jak pioruny mury wstrząsające. Powiała groza. Wybuchały jakieś zgiełkliwe, przerażone głosy. Śmierć zdała się łomotać do wszystkich domów. Bito gwałtownie w bębny. Ponure głosy trąb huczały ze wszystkich stron. Zadudniała ziemia, całe gromady spieszyły ze wszystkich sił do arsenału.
Na Długiej dał się słyszeć tentent konnicy, wrzaski i gęsta, bezładna strzelanina. Jeszcze chwila, i od strony Miodowej zamajaczyła chmura koni, ludzkich głów i rozwianych proporców. Pędzili, jak nawałnica, całą szerokością ulicy, aż grały koniom śledziony.
— Pierwsze i trzecie działo: Cel! Pal! Nabijaj! — rozległa się spokojnie komenda.
Zatrzęsły się mury. Szwadron kawaleryi narodowej dopadł nad fosy arsenału; ciężkie kule armat osłoniły go przed chmarami napastliwego kozactwa. Wraz też zagrały bębny, i z pod murów wystąpiły piechoty, prażąc rzęsistym ogniem nieprzyjaciela. Pierzchnął i rozwiał się, jak dym, znacząc jeno drogę trupami ludzi i koni.
Arsenał przybrał bojową postawę. W jakiemś modlitewnem skupieniu kanonierzy zajęli swoje miejsca na bateryach; zadymiły rozpalone lonty. Odsłoniętemi strzelnicami wyjrzało tysiące luf. Piechoty stanęły pod bronią. W dziedzińcach wszystko czekało tylko sygnału; armaty w zaprzęgach, konnowody na koniach, jaszcze w cugach.
Na basztach wywieszono bojowe znamiona, jakoby archanioł wojny powiał krwawemi płachtami. Przywitał je powszechny okrzyk, bębny i sprezentowana broń.
Z miasta dochodziły coraz gęstsze odgłosy strzałów, bicia dzwonów i grochotania bębnów.
— Do broni! Do broni! — wzmagał się krzyk ogromny, jakby domy domom, ulice ulicom i ziemia niebu podawały ten święty nakaz głosem huraganu, grzmotami gromów.
— Giesler z pontonierami nadciąga ogrodem. Moskali ma na piętach — meldowano Cichockiemu.
Jakoś w modrawem powietrzu zaczerniała zwarta kolumna. Dwieście pięćdziesiąt chłopa maszerowało podwójnym krokiem, rwali z karabinami w garściach, gotowi do kontrataku. Pułkownik Giesler prowadził, na flankach tarabany biły pobudkę.
Od dziedzińca Krasińskich sypały się za nimi moskiewskie salwy.
— Półbaterya, Cel! Pal! Nabijaj!
Właśnie dopadali wywartej bramy, gdy okrył ich grzmot i płaszcze dymów. Armaty powstrzymywały moskiewskie piechoty.
Cichocki, uradowany pomnożeniem obrońców, rozkazał dać im wypoczynek, ciągnęli bowiem z Pragi, a sam poleciał na front arsenału, do nizkich okien, pod któremi kłębiły się już całe tłumy; skoczył na parapet i zakrzyczał:
— Do broni! Do broni, obywatele! — i jął wyrzucać bojowe rynsztunki.
W drugiem oknie czynił toż samo pułkownik Dobrski, w trzeciem Chomentowski.
Tłum zawrzał okrzykami, a tysiące wyciągniętych drapieżnie rąk chwytało w powietrzu lecące karabiny, szable, torby nabojów, piki, kosy i siekiery na długich rękojeściach.
— Komendant wolonterów, sam tu! — zawołał generał.
Wystąpił Krieger, starszy z konfraternii kupieckiej, młodzian ognisty, wyniosły, jastrzębiowi z twarzy podobien. Sylwetkę Kościuszki miał przypiętą do kapelusza, gołą szablę w garści, przepasany przez pierś czerwonym bandoletem, na którym bielił się napis: »Równość, wolność, braterstwo«. Zasalutował przed Cichockim.
— Uważaj, coć rzeknę: wojska do walk frontowych, a zbrojny lud ma uderzać na tyły i boki. Nękać wroga w sposób, jaki nastręczą okoliczności, oto pryncypalne zadanie wolonterów! Ruszajcie z Bogiem! Zwycięstwo albo śmierć!
— Zwycięstwo albo śmierć! — odkrzyknęło tysiące i potrząsając bronią, ruszyło na Bielańską.
Na Lesznie zagrały armaty, trąbki, karabinowe salwy i dzika wrzawa walki buchnęła w niebo, a po chwili z rogu Przejazdu ryknęły moskiewskie ciężkie działa i grad kul posypał się na mury, drąc tynki, łupiąc gzymsy i futrowania okien. Dymy i kurz przysłoniły ulice, zaś pod tą osłoną gęsta kolumna piechoty występowała do szturmu.
Tego właśnie czekał Cichocki, bo gdy zbliżyli się na jakieś dwieście kroków, plunął im w twarze kartaczami. Straszliwy krzyk wstrząsnął powietrzem. Ale batalion moskiewski wziął krok podwójny i z nastawionym bagnetem leciał naprzód.
Arsenał zaśpiewał szaloną pieśń ognia i żelaza. Zadymił, jak wulkan.
Przy biciu bębnów, z rozwiniętymi sztandarami Chomentowski wypadł z piechotą.
— Hura! Hura! — wrzasnęły moskiewskie roty.
— Wolność i Kościuszko! — odkrzyknęły polskie szeregi. Runęli na bagnety z taką furyą, że nieprzyjacielska linia, nie wytrzymawszy uderzenia, podała się w tył, pękła i poszła w rozsypkę. Kawalerya skoczyła za pierzchającymi, ale powstrzymały ją armaty i trąbki z arsenału, wołające na powrót.
Moskale cofnęli się na Leszno i tam ustawicznie niepokoił ich lud, bowiem wciąż słyszeć się dawały strzelaniny, wrzaski, a niekiedy i huki armatnie.
Arsenał przycichnął, a natychmiast po odparciu szturmu generał Mokronowski w otoczeniu paru konnych pojechał na Zamek.
Była to chwila, gdy z pod pierwszych świtań, miasto jęło się wynosić jakoby z modrawych odmętów i kiedy na Starem Mieście Kiliński rozbroił miejskie straże i obsadziwszy Ratusz, stanął na czele zbrojnego ludu.
— A teraz capniemy Igelströma! Naprzód, obywatele! Za mną! — krzyknął i błysnąwszy szablą, powiódł swoją kohortę Wązkim Dunajem.
Zaręba z połową marszałkowskich dragonów postępował w aryergadzie.
Maszerowali prędko i sprawnie i z wielkim animuszem, a ledwie wyminęli Piwną, gdy rozległy się za nimi strzały i wrzaski: to Kazanowski z garścią wolonterów dobywał miejskiego domu na rogu Nowomiejskiej, gdzie się zamknęło kilkudziesięciu Moskali.
— Kupą, obywatele! — sprawiał swoje szeregi Kiliński już na Podwalu. — Biegiem! Biegiem!
Paruset wybranego chłopa, zbrojnego w strzelby, kosy i topory, poniesło się jak burza. Spóźnili się, niestety: ulica przed pałacem, zapchana już była piechotą i jazdą.
— Naprzód! — ryczał Kiliński — Naprzód! Bij, zabij! Bij, kto w Boga wierzy!
Rzucili się na regularne wojska z nieopisanem męstwem i zajadliwością. Przywitał ich gęsty, rotowy ogień; zawachali się nieco, lecz kiedy kozacy ze świstem i krzykiem zaszarżowali, zaczęli się cofać, pozostawiając niemało trupów i rannych.
Zaręba osłaniał odwrót, odcinając się, jak dzik napastliwej psiarni, i doprowadziwszy rozprószonych pod zasłonę kamienic Wązkiego Dunaja, tknięty nagle jakiemś okropnem przewidywaniem, krzyknął na dragonów i spiąwszy konia ostrogami, pognał niby wicher przez Stare Miasto na Zapiecek. I ledwie był zdążył! Już tam panował niesłychany popłoch, lamenty i ludzie biegali, jak obłąkani, bowiem Piekarską, niby wezbrana groźnie rzeka, płynęła zwarta kolumna moskiewskiej piechoty. Szczęściem maszerowali zwolna, zabawiając się po drodze rabowaniem domów i pastwieniem się nad mieszkańcami. Uderzył na nich ze swoją garścią i nie powstrzymawszy, musiał się cofnąć w Stare Miasto.
Chwila była groźna i decydująca. Zjawił się Kiliński i wnet, co było jeno pod ręką, wozy, beczki, kamienie, stragany i bramy furt, uformowały spiętrzoną barykadę, zamykającą wejście w Rynek, za którą przyczaili się wolonterzy. Zajęto narożne domy i wszystkie okna obsadzono strzelcami. Konopka ze swoimi ultajami obsadził część ulicy Piwnej. Kolumna, dosięgnąwszy Zapiecka, zaczęła się formować do szturmu.
Zaręba na czworakach przedostał się do sklepu Kłaczkowej. Kanonierzy spokojnie stali przy ukrytej armacie. Staszek trzymał zapalony lont. Porucznik narychtował działo, nastawił kąt strzału i gdy tarabany zagrzmiały do ataku, a kolumna ruszyła ostrym krokiem, trzasnął w nią kartaczami. Równocześnie z domów i z poza barykady rozpoczęła się rzęsista strzelanina.
Kolumna rzuciła się nieco w bok, niby zwierz ugodzony z nienacka.
Ryknął drugi strzał, roznosząc śmierć i zamieszanie. Moskale zaczęli się cofać w porządku, kierując gęsty ogień na domy i barykadę.
Armata zaryczała po raz trzeci, a wraz też z Piwnej uderzył Konopka!
— Bij psubratów! Bij! Za mną! — wrzasnął Kiliński, rzucając się z wolonterami na Moskali. Ze wszystkich okien posypały się na nich strzały, cegły, ławy, stoły, donice z kwiatami i gary wrzącej wody. Powstała dzika kotłowanina. Lud rzucał się na cofające się szeregi z drapieżnością wygłodniałych wilków. W ciasnej i mrocznej ulicy straszliwe wrzaski, grzmoty bębnów, huki wystrzałów i brzęki rozbijanych okien przewalały się niby orkan. Topory, bagnety, kosy, piki i drągi migotały ulewą błyskawic i piorunów. Raz po raz wybuchał przerażający ryk mordowanych. Bito się bez pardonu i miłosierdzia. Komu brakło broni, zabijał pięściami i rwał zębami. Nie było zmiłowania. Kto padł, ginął zatratowany, a któren z moskiewskich gemeinów dostał się do niewoli, tego następujące z tyłu kobiety i wyrostkowie rozdzierali żywcem. Z powodu gorącości potyczki, ciasnoty miejsca i zawziętości niepodobna było temu przeszkodzić.
Kiliński walczył na przedzie i tylko słychać było niekiedy jego potężny głos.
— Naprzód! Bij, zabij! Naprzód! Bij!
Właśnie już byli Moskalów zepchnęli na Piekiełko, gdy jakiś konny dopadł Zaręby.
— Major Ropp wzywa p. porucznika. Moskale atakują Nowomiejską Bramę.
Zagrała dragońska trąbka, kiedy z innej strony przyleciał nowy ordynans.
— Porucznik Strzałkowski prosi o armatę!
Zaręba wydawszy stosowne polecenie Staszkowi, popędził z dragonami na Freta.
Zasię armatę wyniesiono ze sklepu Kłaczkowej i pociągnięto na Zamek, gdzie już wybuchnął popłoch i niesłychane zamieszanie. Strzałkowski bowiem na odgłos pierwszych strzałów i bicia dzwonów zebrał swoją kompanię w dziedzińcu i zagarnąwszy plutony gwardyi pieszej, które miały go zluzować, kazał trąbić na wymarsz. Sprawiło to taki skutek, że z królewskich pokojów przyleciało kilka osób z Ryksem na czele.
— W imieniu króla zabraniam wymarszu. Co czynisz, nieszczęsny? — wrzeszczał groźnie.
— Formuj się! Kolumna drożna! Stać! Nabijaj! — komenderował spokojnie porucznik.
Zatrzaskały stępie, nabijano pospiesznie i w dowolnem tempie, jak czasu bitwy. W bramie pod zegarem zbierało się uzbrojone pospólstwo. Od Piekarskiej leciały bitewne wrzawy, granie trąbek, bębnów i strzały. Gdzieś z miasta huczały armaty, a nad głowami coraz potężniej rozlegało się ponure bicie dzwonów. W mrocznych jeszcze dziedzińcach zamkowych zapanowało zamieszanie i trwoga, zwłaszcza gdy warty opuściły swoje stanowiska.
— Panie poruczniku, armata już czeka! — meldował zaziajany Staszek.
— Podnieść chorągiew! Artylerya na czoło! Ile masz nabojów?
— Trzydzieści! — odparł Staszek, stając przy armacie z zapalonym lontem.
— Kolumna, krok podwójny! Marsz! — wydobył szablę. Bębny zawarczały i kolumna ruszyła.
Król w otoczeniu jakichś person zjawił się od strony sali sejmowej i zastąpił im drogę.
— Ani kroku! — zakrzyczał. Blady był, rozdygotany, z gołą głową i szpadą w ręku.
— Najjaśniejszy Panie, wzywa nas honor i powinność! — wystąpił śmiało Strzałkowski.
— Wasz honor i obowiązek nakazuje wam pozostać przy mojej osobie — przemówił groźnie — bez mojego rozkazu nie wolno się wam ruszyć z miejsca. Król wam nakazuje!
— Ojczyzny jeno słucham i ona nas wzywa! Na ramię broń! Marsz!
— Wolność i Kościuszko! — zerwał się krzyk ogromny i oddział ruszył tak prędko, że król zaledwie zdążył usunąć się przed stratowaniem.
Strzałkowski zajął Krakowską Bramę i ubezpieczywszy strażami wyloty Senatorskiej i Podwala, strzelał od czasu do czasu w kierunku pałacu ambasady. Wkrótce przyłączył się do niego Konopka i obsadziwszy strzelcami narożne domy, rozpoczął polowanie na Igelström’owych ordynansów, próbujących się przedrzeć przez kordony. Nie udało się to ani jednemu.
Tymczasem Zaręba poniósł się z dragonami, jak wicher, do Nowomiejskiej Bramy i wpadł w odmęt walki, jaka się tam toczyła z całym batalionem kijowskich grenadyerów pod wodzą Titowa, który na odgłos rozruchów porwał się ze stanowiska przy kościele P. Maryi na Nowem Mieście, pragnąc przyjść z pomocą Igelstromöwi. Nastawał mu nieco na pięty Sierakowski ze swoimi rzeźnikami; ale Titow, nie pozwalając się wciągnąć w utarczkę, przynaglał jeszcze wojska do prędszego pochodu. Prowadził cztery działa i miał szwadron kozaków w awangardzie. Maszerował z rozwiniętemi znamionami, przy hucznej kapeli kotłów, bębnów i brzękadeł, przerażających świstach, śpiewach i dzikich porykiwaniach. Ciągnął szumnie, jakby na podbicie wszystkiego świata. Spróbował skręcić w Świętojerską i za niepokojony ogniem armat, sztrychujących te ulice od strony ogrodu Krasińskich, powiódł zwarte szeregi ku Długiej.
Do połowy Szerokiej Freta batalion maszerował, nie zaczepiany już ani jednym strzałem; lecz skoro jego czoło zaczynało dosięgać Długiej, major Ropp, czuwający w Nowomiejskiej Bramie, przywitał je kartaczami i gradem karabinowych strzałów.
Titow odpowiedział salwą wszystkich armat i rotowym, regularnym ogniem.
Zawiązała się gwałtowna bitwa.
Moskiewskie roty kilkakrotnie rzucały się do ataku na Bramę; lecz za każdym razem, dziesiątkowane kartaczami, darte bagnetami i cięte szablami dragonów Zaręby, cofały się w coraz większym nieładzie.
Titow, widząc daremną stratę czasu i ludzi, sprawiwszy jaki taki porządek w szeregach, poprowadził je biegiem ku Długiej, ale w tejże chwili, uderzono na niego ze wszystkich stron: Sierakowski z tyłu Wązką Freta, z boku od Swiętojarskiej wypadł Rutkowski z wolenterami, z Paulińskiego klasztoru następował zuchwale Kiliński, od czoła zaś Ropp zagradzał drogę kartaczami. Strzelano też ze wszystkich okien, dachów, sklepów i bram. Dymy przysłoniły ulice, od grzmotów i krzyków zadygotały mury.
Batalion bronił się słabo i rażony ze wszystkich stron, bity, szarpany, miażdżony gradami dachówek, kul i kamieni, zaczął się łamać, mieszać i oglądać za ratunkiem.
Wtedy Zaręba zuchwałe uderzył na armaty, wyrąbał kanonierów i opanowaną bateryę oddawszy Kilińskiemu, runął z dragonami na rozbite szeregi, roznosząc je na szablach i kopytach. Batalion poszedł w rozsypkę. Rozpoczęły się straszliwe łowy. Lud prawie z gołymi pazurami rzucał się z niesłychanem męstwem na żołnierzów. Krwawe błoto zachlupało pod nogami. Stosy trupów zaległy pobojowisko. Ryki zabijanych i jęki rannych rozdzierały powietrze. Dymy przysłoniły ulice. Nie było już słychać komendy, ni pojedynczych głosów. Wszystko tonęło w zgiełkliwym chaosie walki. Ucichły nawet strzały. Mordowano się białą bronią. Nadarmo błagano łaski. Nadarmo bronili się zrozpaczeni. Nadarmo powiewano białemi płachtami. Nie dawano pardonu. Zabijano bez miłosierdzia i litości, tępiono do ostatniego. Tu i owdzie grenadyerzy, zwarłszy się w czworoboki, próbowali stawić czoło bagnetem i kolbami. Lud spiętrzał się do koła niby fala, spadał na nich z wyciem huraganów i rozszarpywał, marli z ponurą rezygnacyą. Bito się kupami i potykano się pojedynczo. Bito się po sieniach i sklepach. Bito się w podwórzach i w domach, na każdem miejscu, gdzie dopadnięto uciekających. Widzieć się dawały kłęby ciał, taczające się po brukach w dzikim szale walki. Zwłaszcza przy wylocie Długiej bitwa dawała obraz przerażających jatek, krew spływała ku kościołowi Dominikanów, formując niemałe kałuże. Kosy, bagnety, rzeźnickie noże, drągi, topory, a nawet pazury i zęby pracowały tak rozwścieklone a skutecznie, że w godzinę z tysiąca grenadyerów ocaliło się ucieczką na Miodową może ze trzystu gemeinów, reszta pocięta, niby krwawe snopy na żniwnem polu.
I lud poniósł straty niemałe, szczególniej dużo było rannych.
Właśnie słońce już weszło, gdy trąby i bębny zagrały zwycięską fanfarę.
Dowódcy jęli nawoływać do szeregów i sprawiać wśród nich ład jaki taki.
Ściągali pod kościół Paulinów z krzykiem niezmiernego tryumfu; maszerowali, potrząsając zwycięsko bronią, osmaleni prochem, w krwawem błocie unurzani, w łachmanach, ociekający krwią, cali w ranach, a z twarzami radosnemi, jak ten wstający, cudny poranek wiosenny. Zasię z jakowychś nor i zaułków, z piwnic i ścieków, wypełzły mrowia ultajstwa, rzucały się do uprzątania pobojowiska i obdzierania trupów.
Major Ropp, ledwie dyszący z utrudzenia, rozkazał Zarębie wziąć armatę i strzedz wylotu ulicy Długiej, a Linowskiego z Casparim i dwoma działami pchnął do oczyszczenia dziedzińca Krasińskich i przerwania z tamtej strony komunikacyi Igelströmowi, sam zaś wezwany przez pułkownika Poniatowskiego, popędził z pół szwadronem kawaleryi narodowej na Muranów przeciw następującym Prusakom.
— Brać armaty na szelki i naprzód! — rozkazał Linowski, szablą wskazując drogę.
Setki rąk porwało je z uniesieniem i przy śpiewach i łoskocie bębnów popędzili na Świętojerską, pod kratę dziedzińca Krasińskich. Zajmowała go moskiewska konnica, zabawiająca się strzelaniem w ogród i po domach.
Linowski zaatakował ją armatami, zasię Rutkowski z domu Latura i Kiliński z Teatru jęli prażyć akuratnym ogniem i zwolna następując, próbowali okrążenia.
Kawalerya cofnęła się w Miodową.
Linowski zajął dziedziniec, podsunął się do bramy wychodzącej na Długą i ustawiwszy armaty nieco z boku, rozpoczął strzelać w Miodową, zapchaną wojskami.
Kiliński z poza krat raził celnymi strzałami, a Rutkowski, opanowawszy narożny dom Collegium Nobilium, strzelał z okien i z dachów. Wojska cofnęły się gwałtownie w głąb ulicy aż do pałacu Borchów. Ryki się tam podniesły i wrzaski, jakoby w dzień ostatecznego sądu. Dał się widzieć srogi popłoch i zamieszanie. Bębny grzmiały do ataku.
Linowski sam rychtował działa i przykładał lont, Caspari czynił toż samo; ale trzyfuntówki niewiele szkodziły nieprzyjacielowi, zaczęły już niedonosić.
Wówczas z Miodowej ryknęły ciężkie działa i zmiotły polskich kanonierów, porucznik Linowski zginął, rozerwany na strzępy. Lud pierzchnął, uprowadzając jedną armatę. Gęste salwy pogoniły za nimi. Powrócili jednak z Casparim i porwawszy pozostałe działo, zdążyli jeszcze schronić się w Świętojerską. Moskale bowiem następowali głębokiemi szeregami, oczyszczając przed sobą drogę armatami. Zajęli z powrotem dziedziniec i zdobywszy sam pałac, a nie mogąc się wedrzeć do ogrodu, gdy ogień arsenału bronił przystępu, rzucili się do rabowania domu Latura i następnych. Druga zaś część wojsk zaatakowała Senatorską. Snać Igelström postanowił rozerwać obręcz zacieśniającej go insurekcyi. Wojska ruszyły z paradą przy rozwiniętych znamionach i dźwiękach kapeli. Piechota z bagnetem w ręku dopadła Senatorskiej, jakby do szturmu, ale przywitana straszliwym ogniem ze wszystkich domów, a kartaczami od czoła i z boku od Krakowskiej Bramy, cofnęła się w nieładzie pod osłoną armat i odległości. A domy nie przestawały ani na chwilę ziać morderczym ogniem. Strzelano z domu Teppera; strzelano z pałacu biskupów krakowskich; strzelano z pałacu »Pod gwiazdą« Kossakowskich; a szczególniej i najrzęsiściej strzelano z domu Roeslera. A z rogu Koziej raz po raz rzygała kartaczami armata Kacpra z Ojcem Serafinem na czele, którzy ją przyciągnęli od Kapucynów w najkrytyczniejszym momencie. Od Bramy strychował ulice Strzałkowski.
Pięć razy uderzały wyjące ze wściekłości hordy, poganiane nahajami kozaków, i za każdym razem, jakby odbijając się łbami o nieprzełamany mur, cofali się, pokrywając ziemię zabitymi i rannymi. Nie mogąc przełamać, rozpoczęli strzelaninę z pod domów i z krużganków kościoła Kapucynów, zaś od czasu do czasu bili z armat. Domy nie przestawały odpowiadać, czyniąc się podobne wulkanom, nieustannie miotającym ogniem i grzmotami. Ojciec Serafin również niekiedy strzelał ze swojej armatki, a w przerwach porywał karabin i polował na upatrzonego, poczem najspokojniej powracał na stanowisko i do przerwanych pacierzów.
Nie milknące ani na chwilę bicie dzwonów, wystrzały, warkoty bębnów i wrzaski dawały poznać, jako insurekcya już na wszystkich wyznaczonych punktach wybuchnęła. Walczono na Lesznie, na Długiej, na Muranowie i na Faworach. Walczono również na Nowem Mieście, w paru miejscach nad Wisłą, na Miodowej i na Senatorskiej. Z każdą minutą potężniały zgiełki walk i coraz więcej zbrojnego ludu wysypywało się w ulicę, że równo ze wschodem słońca cała Warszawa utonęła w wojennej zawierusze i trzęsła się od grzmotu dział. Gorączka owładnęła miastem i wszystkie serca rozdygotały się trwogą zarówno, jak i nadzieją. Na zewnątrz miasto dawało pozór obumarłego: sklepy stały zawarte, parterowe okna przysłonięte okiennicami, w wielu kamienicach furty były zabarykadowane, ulice zionęły pustką i trwogą. Jeno Krakowskie, od Zamku aż do ulicy Królewskiej, stawało się nadmiernie zgiełkliwe, bowiem co chwila przelatywali jacyś jezdni; cwałowały, co koń wyskoczy, oddziały kawaleryi, turkotały ambulansowe wozy i amunicyjne jaszcze, przenoszono rannych, a najczęściej zbrojne gromady, wrzeszcząc: »Do broni!« bijąc w bębny i strzelając w powietrze, przewalały się, niby burza. Czasem brzęczały szyby, niewiadomo przez kogo wybite, świstały kule i od grzmotu armat sypały się z kamienic dachówki. Psy też wyły w całem mieście od samego świtania i z domów, z poza okiennic i bram dobywały się ciężkie szlochy i rozpaczliwe jęki.
W kościołach klasztornych wystawiono Przenajświętszy Sakrament, przed którym mnisi śpiewali suplikacye, zaś w zakrystyach, kruchtach i nawach opatrywano rannych.
Właśnie już było się słońce wyniesło nad Pragę, kiedy gdzieś od Nowego Świata zaryczały ciężkie działa i do Strzałkowskiego w Krakowskiej Bramie przypadł stary Żyd.
— Rozkaz generała Cichockiego dla komendanta Konopki! — bełkotał zadyszany.
Zjawił się Konopka i odebrał karteluszek, w którym Cichocki rozkazywał mu, aby łącznie z Kilińskim uderzyli na tyły wojsk moskiewskich, walczących z regimentem Działyńskiego.
— Powiedz generałowi: Kiliński bije się na Freta, ja zaś natychmiast wyruszam — zdeterminował i zagwizdawszy w szczególniejszy sposób na swoją bandę, poprowadził ją Krakowskiem Przedmieściem. Pociągnęli, niby wilki na łowy, wyciągniętym szeregiem przemykając się pod domami, z karabinami w garściach. Był to wybór najgorszego ultajstwa; obdarci, nieledwie bosi, ale z minami zuchwałych obwiesiów, doskonale uzbrojeni, w jednostajnych czarnych kapeluszach z czerwonemi piórami, w bandoletach przez piersi z napisami: »Śmierć tyranom« dawali obraz prawych sankulotów. Trzymał ich żelazną ręką i mógł przemienić w bohatyrów wolności; tak ślepo byli mu posłuszni. Konopka, zagarniając po drodze zbrojne kupy pod swoją komendę, przynaglał do pośpiechu, gdyż odgłosy bitwy były coraz żywsze.
Jakoż regiment Działyńskiego już się cały pokazował w bojowej akcyi.
Właśnie nastąpiła pora, kiedy pułkownik Hauman fałszywymi atakami przymuszał Moskalów do zwrócenia całego frontu przeciw Nowemu Światowi, by tem skuteczniej mogły wysłane oddziały zajmować flanki, gotując się do generalnej rozprawy.
Moskale sformowali na Krakowskiem, przed kościołem Świętego Krzyża, potężny czworobok z dwóch batalionów piechoty, dwóch szwadronów jazdy i ośmiu armat ciężkiego wagomiaru. Dowodził nimi generał Miłaszewicz i pułkownik ks. Gagaryn.
Hauman następował z Nowego Świata, i z uporem, jakby próbując łbem rozbijać żelazny wał nieprzyjaciół, uderzał raz po raz. Odrzucany ogniem piechoty i kartaczami dział, stojących pomiędzy pałacem Branickich a kościołem Dominikanów Obserwantów, cofał się aż do Wareckiej i sprawiwszy przetrzebione szeregi, znowu atakował, nie dając nieprzyjacielowi czasu do zastanowienia. Ponosił przytem niemałe straty, ale mając na uwadze cel ostateczny, nie szczędził ludzi i nie ustawał. Przewłóczyła się ta walka całe godziny, lecz swego dokonał. Napastowany bowiem tak zażarcie nieprzyjaciel, sformowawszy front przeciwko niemu, a zasłoniwszy boki jazdą, ruszył wszystkiemi siłami. Hauman, profitując z ciasnoty ulicy, wystąpił z tak szalonym odporem przeciw naciskającym batalionom, że te nie mogąc uderzać całym frontem, stłoczone na niewielkiej przestrzeni, a niemiłosiernie bite od czoła, były przymuszone do cofnięcia się aż za Świętokrzyski kościół. Ale w odwrocie wystąpiły moskiewskie ciężkie działa. Zadygotały od grzmotów domy i jakby nieustający huk piorunów rozdzierał powietrze. Dopomagały rzęsiste salwy piechoty, gotującej się do nowego ataku. Nim zdążyli uderzyć, Hauman wysłał co najcelniejszych strzelców, którzy opanowawszy wieżę Dominikanów, pałac Karasia i Świętokrzyskie dzwonnice, rozwinęli z nich morderczy ogień do kanonierów. W spierała ich w tem przedsięwzięciu armata, bijąca z rogu Świętokrzyskiej, a szczególniej druga, dobrze ubezpieczona na Sułkowskiem i strzelająca kartaczami.
I stała się rzecz, wierze niepodobna: półbaterya moskiewska, najbardziej wysunięta, zamilczała z braku obsługi. Kanonierzy leżeli, wybici co do jednego. I niechybna śmierć porywała każdego ze śmiałków próbującego się do niej przedostać. Napróżno też jedne i drugie wojska chciały ją uprowadzić. Obie strony broniły sobie dostępu tak zajadle, że armaty przez dłuższy czas stały opuszczone, pokryte jeno trupami i rannymi.
Naraz załomotały ponuro tarabany i Hauman poprowadził regiment do ataku.
Generał Miłaszewicz, wytrzymawszy natarcie, odpowiedział kontratakiem wszystkich sił.
Rozpoczęła się zażarta walka, prowadzona wedle surowych reguł sztuki wojennej.
Zrazu więc wszystko szło dziwnie sprawnie, akuratnie i niemal, jakoby na paradzie.
Bębny biły twardo, ponuro i nieustannie. Tu i owdzie grały trąbki. Salwy karabinowe szły po salwach. Grzmiały kapele. Przelatywały ostre krzyki komend. Szczękały żelaza. Na krótko zrywały się tententy konnicy. Dudniała głucho ziemia pod krokami tysięcy. Chmury modrawych dymów przysłoniły pobojowisko, rozdzierały je ogniste smugi wystrzałów. Niekiedy wynosiły się żółte znamiona z czarnymi orłami. Czasem bujna pieśń zrywała się z odmętów walki. Szeregi rozwijały się i zwijały wedle rozkazów. Dwa wojska, niby dwie groźnie spiętrzone fale, raz po raz uderzały na siebie ze wściekłością i rozbijając się o męstwo przeciwnika, spływały w głąb, pozostawiając, jeno zabitych i rannych.
Wracały jednak uparcie i niezmożenie, bijąc w siebie z coraz większą zawziętością.
Moskale ciężarem swojej masy, liczniejsi w dwójnasób, już zaczynali brać górę.
Owo w tym groźnym momencie zagrały nagle trąbki na flankach i polskie oddziały runęły na nich równocześnie ze wszystkich stron.
Porucznik Sypniewski, mimo najcięższego ognia, uderzył z kompanią fizylierów od pałacu Branickich. Od strony Sułkowskiego wystąpił porucznik Lipnicki, torując sobie drogę kartaczami. Z domu apteki za Świętokrzyskim kościołem wypadł podporucznik Woliński z chorążym Urbanowskim i niczem nie powstrzymaną lawiną bagnetów przedzierał się do armat. Porucznik Witkowski z dziedzińca pałacu Małachowskich prowadził kompanię i krokiem równym i zwartym szykiem, rzucił się od razu na bagnety, pozostawiając za sobą stosy trupów. Od szkoły rycerskiej pokazał się Sowiński z plutonami kadetów i wspierany załogą pałacu Mokronowskich i zbrojnym ludem, czynił niemałą dywersyę. Szedł mu z pomocą kapitan Zabilski, potężnie szarpiąc moskiewską flankę.
Bitwa w bardzo krótkim czasie jęła przybierać inny zgoła obrót.
Osadzone w miejscu moskiewskie bataliony napadem z flanków, bite ze wszystkich stron i ogarnięte popłochem, zaczynały się mieszać, łamać i zwolna cofać.
Skończyła się regularna bitwa i rozpoczęła rzeź.
Zamilkły armaty. Bito się już na białą broń. Żołnierz potykał się z żołnierzem. Pierś uderzała o pierś. Wreszcie i karabinowe strzały przycichły, nie było czasu na nabijanie. Bagnet i kolba pracowały coraz zażarciej wśród tłoków i wrzasków. Już szable siekły migotem błyskawic i rozlegał się głuchy odgłos kolb i szamotań.
Na Krakowskiem, jakoby w kotlinie ocembrowanej murami pałaców, w jarzących promieniach słońca i pod wiośnianem niebem z niepokalanego błękitu, srożyła się przerażająca zawierucha i w kurzawach, dymach i potokach krwi przewalała się od brzega do brzega z porykiwaniem orkanów. Dzika rozpacz wzięła się za bary z szaleństwem.
Połamane moskiewskie szeregi, napastowane z furyą, gniecione ze wszystkich stron i spychane do środka, skłębiły się w olbrzymie wiry, szamotające się z dzikiem wyciem w żelaznych pazurach insurgentów. Raz po raz jakieś roty, zwarte w mury czworoboków, najeżone karabinami, pijane krwią, mordem i rozpaczą, rzucały się niby pocisk na przebój — i marły pod bagnetami zrąbane, bite na wszystkie sposoby i rozdzierane, że tylko nieludzki, okropny krzyk brzmiał po nich przez dłuższą chwilę i niósł się żałośnie w przestworza.
Działyńczycy, jako lwy, rzucali się w pojedynkę na całe roty; jako drapieżni, nieustraszeni orłowie, spadali na całe stada. Walczyli z nieopisanem męstwem, z pogardą śmierci, z szaleństwem archaniołów, zwalczających szatana. Bojowa furya jednako ponosiła wszystkich. Nie było już szarż — byli jeno bojownicy, rycerze, oswobodziciele, bohatyrzy!
— Wolność i Kościuszko! — ten ci jeno krzyk bojowy targał się z piekielnych chaosów bitwy.
Z tem hasłem na ustach walczyli. Z tem hasłem ginęli. Z tem hasłem zwyciężali.
Ale i wróg walczył mężnie i drogo sprzedawał swoje życie. Miłaszewicz, zrozumiawszy przegranę, nakazał cofać się krok za krokiem w stronę Królewskiej.
Ale w tem pokazała się od Wizytek potężna gromada uzbrojonego ludu. Straszne kosy zalśniły w słońcu, las pik zakołysał się nad głowami. Konopka spieszył na przedzie ze swoimi obwiesiami. Z niesłychanem wrzaskiem ponieśli się na moskiewskie szeregi.
Ruszył im naprzeciw ks. Gagaryn z jazdą i odrzuciwszy impetem nieco w tył, chciał się salwować ucieczką w Królewską ulicę. Zastąpił mu drogę major Zajdlic, który przedarłszy się przez Saski Dziedziniec, uderzył z Końskiego Targu, rozbił i pognał pod ciosy sformowanych na nowo tłumów Konopki. I stało się, jak żeby gradowa ciężka chmura zwaliła się na szwadrony, porwała je piekielną mocą i zmiesiwszy w potworne kłębowisko, jęła nimi miotać na wszystkie strony, niby kupą uschłego listowia. Gromowe ryki rozdarły powietrze. Nie dojrzał nad migoty broni, nad jakieś majaczenia ludzi, twarzy, koni, rąk i ciosów. Nie usłyszał nad obłąkańcze wycia i głuche łomoty, jakoby tysięcy cepów bijących zapamiętale i nieustannie. Czasem kwik koński zagórował na mgnienie. Chwilami zaś huragan zdawał się przycichać, że biły w niebo jęki okropne, charczenia, zgrzyty żelaza, odgłosy szamotań i pojedyńcze wrzaski mordowanych.
Walka była krótka i tak mordercza, iż zaledwie kilkunastu kawalerzystów zdołało się wymknąć; reszta leżała, zwalona krwawym omłotem śmierci, wraz ze swoim dowódcą ks. Gagarynem, który pono uderzony od kowalczyka z Saskiej Kuźni rozpaloną sztabą, padł z rozbitą głową.
Konopka rzucił się po tem zwycięstwie z sukursem Haumanowi.
Podobien bogom z urody, bez kapelusza, z włosem w rozwianych puklach, blady, z piorunami w oczach, wzniosły, z szablą w ręku, okrwawiony, płomienisty a baczny na ewenta walki, prowadził lud, pierwszy rzucając się do boju i roznosząc śmierć i przerażenie.
Ale Moskale już zaczęli ciskać broń, wołać pardonu i powiewać białemi płachtami.
Nieprzyjaciel zniesiony, gęstym trupem pokrył pobojowisko. Umilkła bojowa zawierucha, natomiast tem okropniej rozbrzmiały jęki umierających, rannych i błagania litości.
Chwila była jedyna, kiedy Miłaszewicz przypadł do Haumana, błagając o życie.
— My pokonanych nie mordujemy! — odpowiedział mu wyniośle pułkownik i odebrawszy szablę, rozkazał Konopce, by pozbieranego niewolnika odprowadził do prochowni na Mostową.
Regiment pomaszerował w stronę Zamku wśród nieopisanego entuzyazmu tłumów, jeno kapitan Mycielski, strzegący cały czas bitwy tyłów na Wareckiej, pozostał z jedną armatą przed Saską Kuźnią dla ubezpieczenia wylotu Królewskiej ulicy.
Wieść o zwycięstwie błyskawicą obleciała miasto, wzbudzając wszędzie niesłychaną radość i podnosząc serca. Z całego śródmieścia, kto jeno żyw, leciał na przeciw zwycięsców, maszerujących w bojowym ordynku, z rozwiniętym sztandarem, przy grzmiącym łoskocie kotłów, graniu trąb i piszczałek. Nieustające owacye przeprowadziły ich po drodze, co tak zatrudniało w marszu, że dopiero o samym południu, stanęli pod Krakowską Bramą. I natychmiast, nie bacząc na znużenie tylogodzinne walką, parę kompanii poszło na ochotnika w pomoc ludowi, daremnie szturmującemu pałac Igelströma na Podwalu.
Prawie o tej samej porze na kwaterze komendanta w arsenale zebrano się na krótką naradę. Brali w niej udział: Cichocki, Deybel, Orłowski, Giesler, Chomentowski, Dobrski, oraz paru młodszych oficyerów. Tak jednak byli zgorączkowani oczekiwaniem wiadomości od Haumana, że nikt nie zdobył się na rozpoczęcie dyskursów. A jakby na dobitkę, ordynansi, wysłani do powzięcia języka, nie powracali. Wybiło już południe, meldowano o jakowychś niezwyczajnych wrzawach pod Zamkiem, o zmilknięciu strzałów na Krakowskiem, ale rezultat bitwy pozostawał jeszcze niewiadomym. Najgłębsze zaniepokojenie targało sercami.
Natomiast nieustannie przychodziły wiadomości z drugich stron miasta. Przynosili je żołnierze, to kobiety, to żydzi, to nawet dzieci, a najczęściej kwestarze. Składano je ustnie, ale trafiały się i relacye pisane ołówkiem na zmiętych, często zakrwawionych karteluszach. Na ogół brzmiały pomyślnie, tak jednako bałamutne w szczegółach, zwłaszcza co do ruchów wojsk moskiewskich, że porucznik Kubicki, który je przyjmował, aż potniał z denerwacyi, nie mogąc z nich wymiarkować jasnego obrazu walk i sytuacyi; każde bowiem przesunięcie stanowisk powinien był oznaczać na wielkiej plancie Warszawy, czerwonemi lub niebieskiemi szpilkami. Napróżno też meldował swoje wątpliwości, nie dawano uwagi jego słowom.
Dobrski często wybiegał w dziedzińce i powracał coraz chmurniejszy. Chomentowski, tak zawsze panujący nad sobą i zamknięty, wciąż szukał okazyi do sprzeczek. Orłowski widział wszystko na czarno, Deybel mimo lat i reumatyzmów, snuł się ustawicznie po kwaterze, zrzędząc i strofując. Giesler, ukryty w kłębach dymów, klął nieustannie i spluwał. Młodsi zaś, jak Banczakiewicz i Pieściński, siedzieli pod oknem, obgryzając paznokcie z tłumionej wściekłości. Tylko jeden generał Cichocki wydawał się być spokojnym. Z jego szerokiej i krótkiej twarzy niepodobna było wyrozumieć prawdziwego stanu duszy. Szare, głęboko osadzone oczy patrzyły zimno i bacznie, zdawał się jeno wciąż nasłuchiwać, przyczem drgała mu dolna warga i na policzkach występowały czerwone plamy.
Jakieś bębnienia rozległy się w dziedzińcach. Rozkazał dowiedzieć się przyczyny.
— Wolontery Kilińskiego, przynieśli trupa Janowskiego i kanonierów — meldowano.
— Żeby mi trwożyć wojska! — zakrzyczał groźnie — kto śmiał się rozporządzać?
— Taki widok może pobudzić żołnierzów do słusznej zemsty! — wystąpił Chomentowski.
Generał nie podjął rzuconej rękawicy, odwrócił się i zamilkł. Zamilkła i reszta.
Dalekie wrzawy bojów przedzierały się na kwaterę słabemi echami. Cichocki niecierpliwie otworzył okno. Upajające powiewy wiosny, przesycone słońcem i zapachami, wtargnęły do nizkich, zimnych i zadymionych izb. Dały się słyszeć wróble świergotania, odgłosy strzałów i dzwonienia napływały żywiej i rozgłośniej.
— Porucznik Lipnicki! — zameldował żołnierz, otwierając drzwi na roścież.
Pokazało się w progu jakoby widmo człowiecze, blade, okrwawione, w podartym mundurze.
— Powinny raport pułkownika Haumana! — szepnął, usiłując się wyprężyć.
— Rannyś! Cyrulika! — rozkazał Cichocki, rzucając się na raport — zwycięstwo! Miłaszewicz zniesiony i w niewoli. Przeszło tysiąc niewolnika! Wszystkie działa zabrane!
— Melduję pokornie, jako spóźniłem się z raportem — suplikował się Lipnicki, przyszedłszy nieco do siebie — przyczyna była, że na Wierzbowskiej ubito podemną konia, zaś na Bielańskiej raniono mnie flankowym ogniem z Tłumackiego. Sporo czasu przeszło, nim potrafiłem się zebrać i dosięgnąć arsenału.
— Ojczyzna ci tego nie zapomni — odpowiedział mu Cichocki, zabierając się do głośnego czytania raportu. Skupili się przy nim wszyscy. Relacya była obszerna i poruszająca wiele materyi. Hauman dawał obraz aktualnych stanowisk moskiewskich, oparty na doniesieniach szpiegów. Konkluzya z tego wychodziła groźna, jako Moskale, posiadając główne siły jeszcze nienaruszone i potężną artyleryę, muszą się pokusić o zdobycie arsenału i pójść z pomocą Igelströmowi. Potwierdzały te mniemania zeznania jeńców, które w aneksach dołączał do raportu.
— Wyprowadzą z dziesięć tysięcy regularnego żołnierza! — ktoś szepnął zfrasowany.
— Zliczymy ich po zwycięstwie! Radźmy, jak pobić te hordy! — rzucił wyniośle Cichocki.
Zameldowano posłańca z pola walki.
— Powinny raport kapitana Mycielskiego! — objaśniał Kuba, fajfer od Działyńskich.
Mycielski donosił o ruchach Klugena, młodszego Igelströma i o wyruszeniu z pod rogatek Jerozolimskich głównych sił generała Nowickiego. Błagał również o ubezpieczenie Saskiego Dziedzińca, którym mogą przejść na arsenał.
— Ani jednej zbędnej armaty, ani jednej zbędnej kompanii! — zabiadał Dobrski.
— Podporucznik Wroński! — rozkazał Cichocki, coś nagle zdeterminowawszy.
Zjawił się przyzwany i stanąwszy w progu, bystro toczył oczami.
— Weźmiesz półbateryę sześciofuntówek, po sto strzałów na działo, w połowie kartaczowych, zapasowe jaszcze, rezerwowe cugi, obsługę i zajmiesz natychmiast Saski Dziedziniec.
— Wedle rozkazu, panie generale! — zasalutował, cofając się zarazem do wyjścia.
— Czekaj! Mycielski z piechotą i wolonterami Konopki stoi przy Saskiej Kuźni, przyjdzie z pomocą. Powierzam ci stanowisko wagi najwyższej i ufam, jako spełnisz swoją powinność. Nie przepisuję ci porządku czynności, postąpisz, jak będziesz rozumiał. Z Bogiem!
— Ten młokos niema eksperyjencyi! — mruknął niechętnie Deybel po jego wyjściu.
— Ale bardzo zdatny! Znam go bliżej i polegam na nim w zupełności.
Rada odbywała się pospiesznie, kiedy oznajmiono wysłańca od Kilińskiego.
Majster donosił, jako Moskale w Dziedzińcu Krasińskich gotują się do wystąpienia.
»Szarpać ich ze wszystkich stron i zatrudniać«. Napisał krótki rozkaz Cichocki.
— Rotmistrz Radzymiński! Wołać natychmiast! — zakrzyczał, naraz porywając się z miejsca.
Stanął w progu rotmistrz ponury, jak noc, i milczący.
— Okryj Waszmość swoim szwadronem Wrońskiego i przeprowadź do Wierzbowskiej.
Po chwili rozległy się szalone tententy i turkoty armat pędzących galopem, a po mgnieniu i brzaski karabinowych wystrzałów, gdy baterya przelatywała w poprzek Długiej.
Znowu przylecieli z wiadomościami od Kosmowskiego z koszar Mirowskich.
Raport był krótki: Moskale na Lesznie formują się w kolumnę atakową.
Cichocki napisał rozkaz Kosmowskiemu, aby posiłkując Kriegera, kiedy nieprzyjaciel ruszy na arsenał, uderzył mu na tyły i z flanku od Orlej i Solnej.
— Burza wzbiera i lada chwila zwali się na nas — zauważył spokojnie.
Jakby w odpowiedzi, zagrały armaty od strony Miodowej.
— Na stanowiska Mości Panowie! Na stanowiska!
Jakoż istotnie groźna burza, trzaskająca piorunami, nadciągała z paru stron.
Była godzina druga z południa, kiedy zagrzmiały armaty najcięższego kalibru i rozpoczął się atak na arsenał. Moskale występowali od Leszna; uderzali przez ogród Krasińskich i głębokimi, zwartymi szeregami posuwali się ulicą Długą.
Huknęły naraz kapele, zabiły bębny, dzikie »Hurra!« wstrząsnęło ulicami i trzy potężne kolumny, jak trzy tarany, zionące ogniem dział z karabinów, uderzyło na arsenał.
Ziemia zadygotała od grzmotów i czarne, duszące dymy przysłoniły słońce.
Cichocki, oblatując wszystkie stanowiska, nakazywał surowo.
— Ani strzału! Stać na miejscach! Czekać komendy! Spokojnie!
Arsenał dawał podobieństwo korabia na spiętrzonych wełnach dymów, ognia i grzmotów. Wynosił się chwilami ze skłębionych tumanów i zapadał z powrotem. Milczał jednak, niby skała nieporuszona w pośród rozszalałych żywiołów. Straszliwa zamieć działowych pocisków uderzała w mury ze wzrastającą siłą i gwałtownością. Moskiewskie piechoty przysuwały się coraz bliżej, prażąc nieustającym rotowym ogniem.
— Wszystkie baterye! Cel, pal, nabijaj! — przeleciał nareszcie rozkaz Cichockiego.
Arsenał przemówił głosami gromów i błyskawic.
Moskale drgnęli pod tą ulewą żelaza, lecz napierani z tyłu przez ściżbione masy, płynęli naprzód, niby wzburzona fala, coraz potężniej bijąca w kamienne tamy.
Chwila się stawała groźna i nieobliczalna w następstwa.
Arsenał bronił się ze wszystkiej mocy. Artylerya rozwijała najtęższy ogień. Armaty biły salwami. Każda strzelnica zionęła morderczym ogniem. Strzelano z okien, murów, a nawet i dachów. Dziedzińce pełne były dymów i kurzawy. Nieludzkie wrzaski wdzierały się do wnętrza. Od gradów ciężkich kul, tłukących jakoby piekielnymi dziobami, wszystko się trzęsło i dygotało. Tu i owdzie spadały sufity na głowy obrońców, leciały zawieruchy cegieł i tynków. Otwierały się nagłe wyłomy w ścianach. Waliły się mury. Padały wybite bramy. Jęki rannych rozdzierały powietrze. Niekiedy brandkule z piekielnym chichotem uderzały w dachy. Wybuchały pożary. Czasem granaty rwały się w zatłoczonych dziedzińcach. Moskiewskie baterye ciężkich dział nie ustawały ani na mgnienie, bijąc takim huraganem żelaza, iż zdawało się, jako lada chwila wszystko się rozwali w gruzy i nie pozostanie kamień na kamieniu.
Arsenał bronił się, niby lew osaczony.
W nizkich izbach, salach i kazamatach, przepełnionych gryzącymi dymami, jakby na dnie rozszalałego morza, leżała bełkotliwa cisza i wszystko odbywało się w spokoju i z niesłabnącą sprawnością. Żołnierze byli tak pełni ekstazy i skupienia, że obrona przybierała chwilami podobieństwo jakiejś dziwnej uroczystości. W bladych, na kamień stężałych twarzach, w rozpłomienionych oczach i w zwartych postawach widniała nieprzełamana moc i dostojeństwo. Śmierć krążyła dokoła. Śmierć wyła na każdym kroku. I śmierć drapieżnemi szponami szczerbiła szeregi. Nikt na to nie dawał baczenia. Nieulękle patrzyli w przeznaczenie. Każdy trwał niby skała na swojem stanowisku. Panowało przytem głębokie milczenie. Po zabitych ścieśniały się szeregi i walka ciągnęła się dalej.
Słychać się jeno dawały komendy, szczęki armatnich zamków, zgrzytania wyciorów, jednostajne trzaski stępli, wybuchy i nieustający war szeptanych pacierzów.
Już ustawały ręce od pracy, parzyły lufy, ćmiło się w oczach i dech zapierały gorzkie, prochowe dymy. A od ciągłych grzmotów i wstrząśnień, bojowej gorączki, wytężonej uwagi wszystko zaczynało przybierać kształty straszliwego majaczenia. Ale od dowódcy aż do ostatniego gemeina jednako spełniali swoją powinność i jednako gotowi byli umierać.
Generał Cichocki wciąż był na wszystkich oczach. Zjawiał się wszędzie, gdzie był powinien, gdzie było potrzeba rady, pomocy i decyzyi. Był duszą arsenału i obrony.
Rozmawiał z Radzymińskim, stojącym z jazdą w dziedzińcu, kiedy właśnie zamilkły wraże armaty i buchnął krzyk niezmierny. Moskale rzucili się do szturmu. Wyjrzał jakąś strzelnicą: masy wojsk, zjeżone bagnetami, pędziły na fosy i szańce.
— Wszystkie baterye kartaczami! Cel, pal, nabijaj! — rozkazał, podnosząc perspektywę do oczów.
Zamigotała wstęga błyskawic i ulewą piorunów uderzyła w szturmujące szeregi. Nieludzki ryk wydarł się z piersi tysięcy. Jakoby kolczaste bicze pękających granatów jęły smagać, siec i rozdzierać na strzępy. Zawyły rozsrożone roty i dzikie, pijane wściekłością, rzucały się niepowstrzymanie naprzód. I zdawało się, jako nic ich powstrzymać nie zdoła. Kładły się, niby bór pod uderzeniem huraganu, zawalały fosy trupami i niczem niezmożone, rwały się do nowych szturmów. Ze ślepem męstwem, spiętrzonemi falami biły w arsenał i miażdżone, podarte i zdziesiątkowane, jak fale, odpływały gdzieś w głąb, aby za chwilę powrócić z jeszcze większą siłą i uporem.
Ale i arsenał bronił się coraz potężniej, zwłaszcza, iż na tyłach szturmujących kolumn podniesły się bojowe zgiełki i gęste strzelaniny. Zbrojny lud spieszył na pomoc.
Kiliński napadał z dwóch stron, szarpiąc na wszystkie sposoby. Od Freta grały działa Zaręby coraz bliżej i częściej. Z Leszna również ryczały armaty. Kapitan Kosmowski z Orlej, a Krieger od kościoła napierali zajadle.
Moskale, osaczani w żelazną obręcz powstańców i bici z arsenału, zaczynali już nieco słabnąć, chwiać się, mieszać.
Pochwycił ten moment Cichocki. Trąbki rzuciły sygnały i piechoty jęły się pospiesznie wysuwać do kontrataków, kiedy naraz straszliwy huk wstrząsnął murami. Wschodnia baszta wyleciała w powietrze. Arsenał zadygotał aż do fundamentów. Olbrzymi słup ognia, dymów i murów targnął się posępną fontanną w górę i opadł, zasypując rumowiskami dziedziniec i część ulicy Długiej.
Moskale, w obawie dalszych wybuchów, cofnęli się gwałtownie w tył; ale po chwili, profitując z gęstej kurzawy i dymów, runęli jak potok na wyłamane ściany.
Nie zaskoczyli jednak Cichockiego. Na rumowiskach już czekały piechoty z karabinami do strzału, armaty, nabite kartaczami, i wolentery z kosami.
Bitwa zawrzała z nową siłą i zawziętością bezprzykładną.
Traicznie długie chwile ważyło się zwycięstwo. Bowiem przychodziły momenty, jako ciężka artylerya moskiewska i regularne wojska zdawały się brać widoczną górę, i wtedy arsenał, zalewany orkanami pocisków i falami szturmów, przybierał postać jakoby otwartej mogiły, broniącej się już bez tchu, bez pamięci, z rozpaczą szaleństwa i z niewysłowionem bohatyrstwem. Rozpacz podnosiła siły; rozpacz dawała moc nadludzką. Każdy wałczył za dziesięciu. Każdy stawał się już ciosem niechybnie śmiertelnym. Każdy zmagał się ze wszystkiemi. Chwilami milkły armaty, ścichały karabiny, ustawały nawet wrzaski, a jeno wśród ponurych rzeżeń, jęków i przekleństw szamotały się dziko wojska, walczące białą bronią. Pierś łamała się o pierś, zgrzytały żelaza, charczały rozdzierane gardziele, trzaskały gnaty i wyły zbiesione gromady. Chwytano się już za bary i bito z wściekłością o ziemię, o mury, o działa i wozy. Przychodziły chwile, w których nie było nic nad głosy rozpaczy, mordów i nieubłaganej nienawiści. Oślepiające migoty szabel, fontanny krwi, potworne rany, sztychy bagnetów, straszne ciosy kos, świsty spadających toporów, łomoty drągów, zakrwawione pięście, oszalałe oczy, krwawe maski twarzy, obłąkańcze ruchy, czasem salwa, niekiedy jakiś podziemny ryk tratowanych, niekiedy warkoty bębnów, trąbki jazdy następującej z flanków, obłoki dymów — oto jakby zjawiony obraz szaleństwa, miotającego się z głuchym porykiem pod murami arsenału.
Przemogło bohatyrstwo! Wolność zatryumfowała nad niewolnikami.
Zwiastunem zwycięstwa było rozbicie Tiszczewa. Zgnietły go piechoty gwardyi i lud, atakujący z Leszna. Tiszczew padł, śmiertelnie ranny, a reszta jego batalionu wywiesiła białą chorągiew. Wtedy Cichocki zwrócił się wszystką mocą przeciw kolumnom, bijącym z Długiej i z ogrodu Krasińskich. Z obrony przeszedł do ataków i niby orzeł, raz po raz spadał na wyjące hordy żołdactwa. I niemało wspierany kupami zbrojnego ludu, zbiegającego się coraz liczniej, uderzał nieustannie, nie pozwalając wrogowi na wytchnienie i nie dając mu ani chwili opamiętania.
Owo w tymże czasie podporucznik Wroński, zająwszy Saski Dziedziniec i przy pomocy Konopki obsadziwszy bramę od Królewskiej armatami i strzelcami, ze drżeniem nasłuchiwał grzmotów od strony arsenału. A już z ledwie hamowaną niespokojnością, wyglądał korpusu Nowickiego, o którego ruchach, co chwila mu donoszono. Był już na Grzybowie, zaś znaczna część jego wojsk nadciągała Marszałkowską. Za chwilę mogli wkroczyć na Królewską. Na zatrzymanie całej armii Wroński miał około sto ludzi i dwie armaty! Prawda, niedaleko, bo pod Saską Kuźnią, stał jeszcze Mycielski z trzema kompaniami Działyńczyków. Razem była to garść przeciwko tysiącom! Podporucznik ducha nie tracił, ale dla zabicia udręki jął gorąco dyskurować z Konopką.
Siedzieli pod murem, ćmiąc lulki, oczy same strażowały u wylotu ulicy.
Dzień był bardzo cudny. Niebo wisiało błękitne, lśniące i bez chmur. Rozświergotane loty jaskółek przecinały ją czarnemi wężownicami. Ze Saskiego Ogrodu płynęły upajające powiewy. Powietrze było pachnące wiosną i nagrzane. Po drzewach śpiewały ptaki. W niedojrzanych wysokościach słychać było przelatujące dzikie gęsi. Wiosna szła wszystkim światem. Jeno ziemia dygotała od nieustannych grzmotów armat. Miasto huczało, niby ul wzburzony. Ze wszystkich stron buchały bitewne zgiełki. Tu i owdzie nad ulicami podnosiły się dymy pożarów. Niekiedy słychać się dawały jazdy, przelatujące cwałem. Puste ulice dawały podobieństwo grobom otwartym, śmierć jeno niemi chodziła, posiewając trupami. Wojna głosiła się na wsze strony biciem bębnów, graniem trąb, wrzaskiem kapel, rykami armat, mordem i pożogą. A nad nią ze wszystkich wież kościelnych huczały dzwony nieustającą pieśnią trwogi.
Wroński sprzeczał się z Konopką o Marata, uważał go obłąkanym mordercą. Wprawdzie wyznawał jakobińskie maksymy, lecz marzyły mu się nowe lądy, podnoszące się z pod rumowisk starego świata, lądy arkadyjskiego szczęścia i wzniosłej harmonii pełne.
— Zjawiony Mojżesz przyniesie tablice nowych praw. Nie dziś, to jutro, a wstanie jeniusz, za którym pójdzie ludzkość! A może powróci jeszcze Chrystus! — marzył głośno.
— Ludzkość nie potrzebuje jeniuszów — szepnął Konopka — wystarczy jej gilotyna!
— Tylko jeniusz może jej wskazać słoneczne drogi, tylko jeniusz może ją wywieść z tej strasznej niewoli chaosu, w jakiej grzęźnie. Któż ma stanąć na szczycie nieskończonej drabiny?
— Jeniusz jest tyranem, przeczy równości. Jeniusz ma tylko swoje cele.
— Zwierciadło świata! Prawy głos człowieczy przed Bogiem, jego namiestnik na ziemi.
— Być może, ale ja to między bajki włożę! — zaśmiał się rubasznie Konopka — tymczasem zaś sprawy muszą się potoczyć taką koleją: głodni — niech się nasycą; nadzy — niech się przyodzieją; skrzywdzeni — niech się pomszczą; poniżeni niech się wywyższą. Oto jest prawdziwa ewangelia rewolucyi. Resztę oddaję śmierci. Precz z majaczeniami!
— Bóg nie jest majaczeniem, wieczna tęsknota nie jest chimerą, to istota serc naszych.
— Bóg umarł! Najstraszniejszy z tyranów obalony! Króluje nam rozum, nie zapominaj!
Stado kruków spadło na dachy Saskiego Pałacu rojowiskiem rozchwianych skrzydeł, szponów i krakań posępnych. Kilkanaście opadło na brzozy przy murze, pod którym siedzieli. Zakraczały skrzekliwie, ważąc się na wiotkich gałązkach. Brzozy w białych, przeczystych gzłach stały, niby zesromane dzieweczki, obtulone zielonymi warkoczami. Owiane chmurą bladych, pierwszych listków, dyszały słodką wonią. Zdały się być pieśnią wiosny bijącą na słońcu. Jawiły się w niewysłowionej cudności.
Konopka objął je tkliwemi oczami, a uszczkniętą gałązkę przytknął do warg spalonych.
— Kto wielbi naturę, Bogu hołd składa — wyrzekł uroczyście Wroński.
Nieprzyjaciel pokazał się w końcu Królewskiej. Na czele maszerowały bataliony piechoty, po nich szła jazda pod młodszym Igelströmem, potem znowu zwarte zastępy grenadyerów i w końcu oddziały kawaleryi Kaminiewa i kozacy. Dziesięć armat wielkiego wagomiaru toczyło się w odstępach batalionowych. Prócz tego każdy batalion posiadał jeszcze po dwa działa. Naczelne dowództwo sprawował podpułkownik Klugen.
Kolumna pokazywała się groźna, przeszło trzy tysiące ludzi i szesnaście armat.
A cel mogli mieć tylko jeden: przeforsować przejście, oswobodzić Igelströma i zdobyć arsenał.
Czarna, brzemienna nieszczęściem chmura zawisła nad insurekcyą.
Wroński, stanąwszy na murze pod osłoną brzóz, z perspektywą przy oczach, patrzał w moskiewskie wojska. Szalone myśli przelatywały mu przez głowę, obłędne myśli lęków. Przerażenie zjeżało mu włosy. Szukał jakowegoś ratunku i nie znajdował. Pot zalewał mu oczy, dygotał cały i ledwie się już trzymał na nogach. Nadziei jednak nie tracił.
A kolumna niby rzeka płynęła zwolna całą szerokością ulicy. Żółte sztandary i znaki powiewały nad lasem bagnetów, trójkątne kołpaki, kształtem biskupiej tyary, grały w słońcu mosiężnemi blachami. Ciężki, akuratnie mierzony krok tysięcy boleśnie odzywał się w jego sercu. Maszerowali spokojnie i w poczuciu własnej potęgi, przy warkocie bębnów, rzegocie brzękadeł, krzykach i śpiewach, wybuchających radosną falą głosów.
Ściszone odległością grzmoty armat z arsenału biły raz po raz, jakby do wtóru.
Mycielski przyleciał na naradę; trwała sekundy, zdeterminowali bowiem jedno:
Bronić przejścia do ostatniego tchu.
Wroński, wytoczywszy armaty na ulicę, wyrychtował je w następujące szeregi. Otworzono jaszcze i kanonierzy stanęli z zapalonymi lontami na swoich miejscach. Konopka obsadził okna pałacowego pawilonu, kilkadziesiąt strzelb groziło z flanku. Mycielski z piechotą, przytajony pod Saską Kuźnią, czekał stanowczej pory.
Wszyscy jakby skamienieli na stanowiskach.
Bitwa w tych okolicznościach przybierała postać bohatyrskiego szaleństwa.
Trzecia wybiła z południa, gdy jakiś szwadron, wysforowawszy się naprzód, galopem ruszył na wywiady. Flankowy ogień z pawilonu, przywitał go tak skutecznie, że straciwszy kilkunastu ludzi, zawrócił w największym popłochu.
Wroński gruchnął w ślad za nim z obu armat, a nim rozwiały się dymy, strzelił po raz drugi.
Kolumna osadziła się w miejscu, on zaś wraz z działam i cofnął się w bramę, właśnie na porę, kiedy zagrały ciężkie baterye i jęły trzaskać salwy za salwami.
Bitwa się rozpoczęła, dziwna jeno i zgoła niepojęta w swoich obrotach i przebiegu.
Moskiewskie wojska pomimo miażdżącej przewagi następowały słabo, uderzały z wahaniem i zatrzymywały się z niewiadomych przyczyn. Raz po raz wybuchały dzikie wrzaski żołdactwa, grzmiały tarabany, baterye zaczynały ryczeć i zwarte masy zrywały się gwałtownie z miejsca; lecz skoro Wroński zagadał kartaczami, a Konopka z okien pawilonu otwierał celny a rzęsisty ogień, cofali się na dawne miejsce w bezradnym popłochu. Wychodziło, jako nie wiedzą, co robić ze sobą. Bowiem niekiedy rozpoczynali karabinowy ogień i salwy za salwami siekły okoliczne dachy, okna, domy i świstały w pustych ulicach. To znowu baterye waliły, aż ziemia dygotała i od miotów wichury brzozy pod murem pokładały się z jękiem i szumem. Wreszcie szarżowała kawalerya na bramę, kartacze Wrońskiego i niechybne strzały Konopki.
Wroński zaś z Konopką, profitując z takowych obrotów, chwytali w lot każdą okoliczność do skutecznego szarpania wroga. Wroński co chwila zmieniał stanowisko, bił zuchwale z czoła, strzelał z bramy, to sztychował wzdłuż Królewskiej. Sam celował, sam zapalał i w potrzebie wraz z kanonierami przetaczał działa. Napadał, cofał się i krył za murami w miarę okoliczności. Rozpłomieniony walką, gardzący niebezpieczeństwem, ostrożny a zuchwały, baczny a napastliwy, w postanowieniach nagły i jak cios druzgocący, dawał obraz władnego, nieulękłego męstwa. Konopka nie ustępując mu w niczem, jeszcze przewyższał w błyskawicznych obrotach, bowiem na czele swoich obwiesiów, przemienionych w boju na falangę nieustraszonych rycerzów, rzucał się, niby żrący płomień. Spadał na wrogów szarpiąc ich, jak się tylko dało. Co chwila w innej stronie rozlegał się jego przeszywający świst. Strzelał z okien pawilonu. Grzmiał z dymników i dachów pałacowych. Raził celnie z poza drzew Saskiego Ogrodu. W ten sposób prowadzona walka przeciągała się długie godziny z niemałym uszczerbkiem dla Moskalów.
Dopiero koło szóstej, właśnie gdy pod arsenałem ucichły działa, Klugen zdecydował się na stanowcze działanie. Zagrzechotały bębny i armia ruszyła do ataku.
Wroński cofał się od bramy krok za krokiem, powstrzymując napierające masy kartaczami od czoła i flankowym ogniem Konopki. Schronił się do Brühlowskiego pałacu, nie przestając i stamtąd strzelać przez Saski Ogród w boki następującej kolumny.
Pierwsze bataliony, zdobywszy bramę i dziedziniec a niedojrzawszy nigdzie przeciwnika, rzuciły się na Saski Pałac z tryumfalnym okrzykiem zwycięstwa. Słabe straże elektorskie uciekły lub zostały wybite. Boczne pawilony zarówno, jak i sam pałac, zahuczały dziką wrzawą żołdactwa. Ustała wszelka dyscyplina i rozpoczął się rabunek. Nie pomogły komendy oficyerów, ni nawet ich prośby i płazowania. Hordy jęły nasycać głód grabieży i zniszczenia. Zabrzęczały rozbijane szyby i oknami poleciały bezcenne farfury, meble i sprzęty. Dobrano się wreszcie do podziemnych sklepów i tysiące flach i gąsiorów gasiło nienasycone gardziele. A gdy wytoczono smoliste beczki i antały, pijatyka stała się powszechna. Pito z flach i gąsiorów, pito kociołkami, pito prosto z beczek, pito z kałuż rozlanych — pito do ostatniego tchu, na śmierć.
Naczelne bataliony grenadyerów przemieniły się wnet w bezładne kupy oszalałego swywolą ultajstwa. Dzika, bełkotliwa i pijana wrzawa zatrzęsła murami. Już tu i owdzie zabrzęczały bałabajki. Ściany zdały się pękać od tłumów. Pijane żołdactwo rozbijało się w ciasnych przejściach, salach i antyszambrach z rykiem burzy, ogarniętej wściekłością. Łamano wszystkie zapory i drzwi. Bito kolbami porcelanowe pająki. Roztrzaskiwano źwierciadła. Miażdżono butami kryształy i szkła weneckie. Chińskie wazy pryskały w tysiączne skorupy. Z furyą obtłukiwano farfurowe kominki. Przy wtórze wycia i śmiechów rozszarpywano gobeliny i obicia ścian. Przypuszczano zajadłe szturmy do konterfektów i obrazów; piękne damy, króle, rycerze i święci, pocięci pałaszami, postrzelani, podarci bagnetem, wylatywali za okna. Niegdzie, na pawimentach z różanego drzewa, dających obrazy najcudniejszych kobierców, już rozpalano ogniska, podsycane szczątkami sprzętów. Karty ksiąg i kopersztychy, porwane na strzępy, fruwały, niby stada motyli w gryzących dymach, napełniających pokoje. Bagnet i kolba, pięście i nogi, pracowały na wszystkie sposoby, pozostawiając za sobą jeno plugawą ruinę.
A uciecha sięgnęła szczytu, kiedy zjawiły się obozowe dziewki, które stadem zjuszonych rują suk wdarły się z wyciem na pokoje. Zabawa przybrała nowy obrót. Kilkunastu mołojców, złupiwszy szatnię elektorską, w perukach, złocistych frakach, kryzach i królewskich płaszczach puściło się w tany, wytupując wściekłego kozaka. Brzęczały do wtóru bałabajki, ryczały gamratki, biły kolby i puste gąsiory, a tłuszcza wyła wszystkimi głosami rozbestwionych bydląt. Zasię w drugich salach, do koła ognisk, na kanapach, poduszkach, stosach kobierców, roztasowywali się, niby na biwakach. Poszły z rąk do rąk świeże flachy i zaczęli śpiewać zwolna, miarowo, tęskliwie, a coraz ogromniej i rozgłośniej.
Wtem od Krakowskiego runął niezmierny okrzyk i jęły trzaskać atakowe salwy.
To Mycielski, ściągnąwszy, skąd się dało, nadmierną liczbę trąb, bębnów i kotłów, upatrzywszy stosowną porę, nakazał z całej mocy zagrzmieć w instrumenta i równocześnie uderzył na resztę kolumny, stojącej w Królewskiej ulicy. Wsparły go kupy zbrojnych wolonterów.
Klugen, snać osądzając po okropnej wrzawie i furyi ataku, jako ma sprawę z przeważającemi siłami, nakazał trąbić na odwrót. Odstępowali tak pospiesznie, że to wyglądało na ucieczkę. Niemałą tego przyczyną byli maroderzy, którzy ogarnięci ślepym popłochem jęli uciekać z pałacu obłąkanemi stadami. Rozgniatano się na śmierć w ciasnych przejściach. Wyskakiwano oknami. Porzucano zrabowane skarby, porzucano nawet karabiny i patrontasze, byle jeno unieść życie. Nawet spici do nieprzytomności próbowali uciekać na czworakach. Powstał piekielny zamęt i naraz ryk rozpaczy wydarł się ze wszystkich gardzieli, bowiem Konopka przedostawszy się od strony ogrodu, wsiadł im na karki, pędził przed sobą i wymiatał, niby plugawe śmiecie. Krew spłynęła schodami, bluzgała na stiukowe ściany, tryskała aż na sufity i formowała kałuże po salach. Zawiązały się krótkie a straszliwe zawziętością bitwy, gdzie już nie było pardonu ni miłosierdzia. Wycia rozpaczy, śmiertelne jęki, głosy błagań daremnych i ogłuszające tumulty walk, zlane w jeden straszliwy chór, podnosiły się niekiedy aż do krwawych zórz zachodzącego słońca. Nim zapadł zmierzch, na pobojowisku pozostali jeno zabici, a gdzie niegdzie kwiliły żałosne, opuszczone głosy konających.
Na rozkaz Cichockiego Wroński z Konopką popędzili z pomocą domom na rogu Miodowej i Senatorskiej, przeciwko którym Igelström, osaczany coraz ciaśniej i napierany ze wszystkich stron, wywierał całą złość, usiłując się tamtędy przerwać. Ale dom Teppera, pałac biskupów krakowskich, pałac »pod gwiazdą« i kamienica Roeslera, ukryte w chmurach dymów i zionące nieustannym ogniem karabinów, dawały postać fortalicyi niezdobytych. Słońce zaszło, mrok wypełnił głębokie kanały ulic, ale nie było mowy o śnie i odpoczynku. Warszawa trzęsła się od grzmotów dział. Bito się we wszystkich stronach miasta. Walczono z jednakiem męstwem. Walczono do upadłego.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |