Józef Balsamo/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
ANDREA DE TAWERNEY

Zmysł spostrzegawczy Józefa Balsamo znajdował niezmiernie bogaty dla siebie materjał w każdym szczególe dotyczącym barona, dziwaka i oryginała, zagrzebanego w zapadłym kącie lotaryńskim.
Solniczka, przypadkowo ale dokładnie, uwydatniła mu charakter pana de Taverney.
Teraz, przyzwawszy na pomoc całą przenikliwość swoją, zaczął badać rysy Andrei. Zabrał się do tego w chwili gdy młode dziewczę zabawiało się, wodząc końcem noża po figurkach, wyrzeźbionych na solniczce, które wyglądały, jakby zbiegły z jednej z uczt nocnych, wyprawianych za regencji, przy końcu których Canillac, jak wiadomo, był obowiązany światła gasić.
Czy to przez ciekawość, czy innem jakiem wiedziony uczuciem, Balsamo tak uporczywie wpatrywał się w Andreę, że panna de Taverney, ulegając sile jego wzroku, coraz mimowoli oczy swoje zwracała na niego.
Czysta i prawdziwie niewinna istota znosiła zrazu to badanie z zupełnym spokojem, ale niebawem uległa nerwowemu podrażnieniu, napędzającemu krew do głowy, a następnie uczuła się wzburzoną.
Chciała stawić opór panu Balsamo i zaczęła także wpatrywać się weń natarczywie wielkiemi oczyma.
Na nic się to jednak nie zdało. Poczuła, że powieki ciążyć jej zaczynają, że jej z trudnością przychodzi je podnosić.
Podczas gdy tajemniczy podróżny staczał tę niemą walkę ze swoją piękną przeciwniczką, baron de Taverney to zrzędził, to się śmiał, to mruczał coś pod nosem, to klął jak prawdziwy szlachcic wiejski, lub też szczypał w łokieć biednego La Brie, który na swoje nieszczęście, akurat się w pobliżu znajdował.
Ten sam los byłby spotkał z pewnością i Nicolinę, gdyby nie to, że spojrzenie pana barona padło przypadkowo i z pewnością poraz pierwszy na jej ręce bardzo ładne.
Pan de Taverney miał słabość do pięknych rączek.
W tej słabości czerpały początek wszystkie szaleństwa, jakie wyprawiał za młodu.
— Hej, hej! patrzajcie no, — zawołał, co za śliczne paluszki ma ta bestyjka, co za paznokietki przecudowne! Osobliwość, słowo honoru!... A coby to było, gdyby rąbaniem drzewa i szorowaniem rondli nie była sobie rogu zdzierała!... Bo paznokieć to róg, panno Nicolino, róg najzwyczajniejszy!...
Nicolina, nieprzywykła do komplimentów barona, spojrzała nań z lekkim uśmiechem, zdradzającym zdziwienie raczej niż zadowolenie z pochwały.
— Tak... tak... — odezwał się de Taverney, zauważywszy, co się działo w serduszku dziewczyny. — Tak... tak... moja panno... świętą prawdę ci powiedziałem — i radzę zanotuj ją sobie w pamięci. Bo muszę ci powiedzieć, kochany gościu, — dodał, zwracając się do Balsamo, — że panna Nicolina, którą tu oto widzisz, nie jest bynajmniej taką jak jej pani świętoszką, i wcale się nie przeraża, gdy jej kto podobać się pragnie.
Balsamo spojrzał żywo na córkę barona i spostrzegł, że piękna jej twarzyczka przybrała wyraz jaknajwyższej pogardy. Nastroił się też na tę samą zaraz nutę, za co Andrea była mu wdzięczna widocznie, bo z mniejszym chłodem czy niepokojem zaczęła spoglądać na niego.
— Czy uwierzysz, kochany gościu, — zaczął znowu baron, pogłaskawszy Nicolinę pod brodę, — czy uwierzysz, że ta ladaco przeszła przez klasztor, tak samo jak moja córka, i że także odebrała pewne wykształcenie? Nie rozstają się też z sobą ani na chwilę nawet. Podobne przywiązanie mogłoby bodaj wywołać uśmiech zadowolenia panów filozofów, utrzymujących, że i ten gatunek stworzeń posiada taką samą jak my duszę.
— Nicolina jest u mnie nie dla tego, że mnie kocha, — odpowiedziała Andrea wyniośle, — ale dlatego tylko, że mi się ją trzymać podoba.
Balsamo spojrzał zukosa na pokojówkę, aby sprawdzić, jakie wrażenie sprawiły na niej te słowa jej pani.
Wyraz niezadowolenia przemknął jak błyskawica po twarzy dziewczyny, a odwróciwszy się szybko dla ukrycia łez, jakie, jak się zdaje, w oczach się jej zakręciły, zaczęła patrzeć uważnie w okno, wychodzące na dziedziniec.
Balsamo interesował się bardzo żywo wszystkiem co dotyczyło otoczenia, do którego został wprowadzony. Śledząc Nicolinę, dojrzał, jak mu się zdawało, przedmiot, na który zwróciła uwagę, ukazującą się za oknem głowę mężczyzny.
— Dziwny to dom jakiś doprawdy — pomyślał — każdy tu ma jakąś tajemnicę swoją. Pana barona i Nicolinę rozumiem już zupełnie, niebawem i pannę Andreę zrozumiem. — Zamyślił się krótką chwilę, a baron to zauważył.
— Marzysz o czemś, kochany gościu, — powiedział. — Dajże pokój i zostaw to sobie na noc. Bo marzenie jest bardzo zaraźliwą chorobą, udziela się niezmiernie łatwo. Marzącą jest tu przedewszystkiem panna Andrea, marzącą jest panna Nicolina, marzącym jest i ten próżniak, który te oto kuropatwy zastrzelił...
— Gilbert? — zapytał Balsamo.
— Taki sam jak La Brie filozof. Ale, ale, czy nie jesteś pan przypadkiem zwolennikiem filozofów?... Bo w takim razie nie zgodzilibyśmy się ze sobą, uprzedzam...
— Nie znam się z filozofami wcale — odpowiedział obojętnie Balsamo.
— Tem lepiej dla pana! Gadziny to jadowite i szpetne. One to swojemi wstrętnemi zasadami podkopują podstawy monarchji, Francja nie śmieje się już, tylko czyta, ale w tem sekret co czyta. Całe nieszczęście stąd pochodzi, że Jego Królewska Mość dopuścił do rozmowy ze sobą tego kuglarza Voltaire‘a, że czytał jego bazgroty, studjował Diderota.
Gościowi wydało się, że poza oknem mignęła znowu ta sama twarz blada, którą widział przed chwilą, i że zniknęła dlatego tylko, iż spojrzał na nią.
— A pani czy jest filozofką? — zapytał z uśmiechem pannę de Taverney.
— Nie rozumiem co to jest filozofja, — odpowiedziała Andrea, — ale wiem to tylko, że kocham wszystko co poważne i piękne.
— Głupstwa pleciesz, moja panno! — zawołał baron; — żyj i używaj, oto rzecz poważna, piękna i jedynie rozumna.
— Przecież pani, o ile mi się zdaje, nie ma wstrętu do życia, — zauważył Balsamo.
— To rzecz względna... — odpowiedziała Andrea.
— Oto i nowe znowu głupstwo, — zawołał de Taverney. — Czybyś też pan uwierzył, kochany gościu, czego mi kiedyś syn mój dowodził?...
— Pan baron ma zatem syna?...
— Mam, niestety!... Vice-hrabia de Taverney, porucznik żandarmów Delfina! Przepyszny okaz!...
Ostatnie dwa wyrazy wymówił baron z jakimś szczególnym naciskiem.
— Winszuję, — rzekł Balsamo z ukłonem.
— Pan porucznik, — zaczął starzec, — to także skończony filozof. Śmieszne to, słowo honoru; zaczął oto rozprawiać o potrzebie wyswobodzenia murzynów. A cóż się z cukrem stanie? — zapytałem. — Pijam kawę bardzo słodką i król Ludwik XV także. — Mój ojcze!... — odpowiedział vicehrabia, — lepiej się obyć bez cukru, niż patrzeć na to, tak strasznie cierpiące plemię... — Co za plemię?... — zawołałem oburzony — plemię małp — dodałem i tak zawiele czyniąc im honoru. — A wiesz pan, co mi synek mój odpowiedział? — Nie odgadniesz tego, choćbyś myślał lata całe. Zaczął mi oto dowodzić, że wszyscy ludzie są sobie braćmi. Więc ja, uważasz, ja, jestem bratem murzyna! Nie, daję słowo szlacheckie, że jest coś w powietrzu, co w głupich głowach przewraca. Ja jestem bratem murzyna!... Jakże się to panu podoba?...
— Pan porucznik zadaleko się posunął, — odparł Balsamo.
— Mam szczęście, kochany gościu, nieprawdaż? Jestem ojcem dwojga dzieci, ale nie mogę powiedzieć, że się w potomstwie mojem odrodzę...
Córka anioł, a syn apostoł!... Prześlicznie!... Pijżeż pan to moje obrzydłe wino!...
— Dla mnie jest ono wyborne — rzekł Balsamo, spoglądając na Andreę.
— Aha, więc i pan jesteś także filozofem!... Strzeż że się, bo każę córce, aby ci powiedziała kazanie. Ale nie — nie potrzeba. Filozofowie nie mają przecież żadnej religji. Lepiej to jednak było na świecie, gdy wierzono w Boga i króla. Daleko lepiej... Obecnie trzeba się wiele uczyć, przeczytać stosy książek, ażeby w nic nie wierzyć. Za moich czasów uczono się rzeczy przyjemnych tylko, uczono się dobrze robić szablą, dobrze grać w faraona, dobrze tańczyć i zręcznie się umizgać do kobietek. Oto historja moja. Całe Taverney poszło na balet i operę; a jedyna rzecz, która mnie boli, to fakt iż człowiek zrujnowany, przestaje być człowiekiem. Panu się zdaje, że jestem oryginałem i niczem więcej — nieprawda?... — A wiesz dlaczego? Dlatego tylko, że jestem zrujnowanym, że muszę żyć w tej tutaj dziurze przeklętej, że mam perukę kiepską, a ubranie wyszarzane... Ale spojrzyj pan na mego przyjaciela, marszałka, który ma szaty nowe, perukę nastroszoną, który mieszka w Paryżu, posiada dwieście tysięcy liwrów rocznego dochodu. I młody i świeży i rześki, chociaż o dziesięć lat starszy odemnie. O całe dziesięć lat, kochany panie!...
— Mówisz pan o panu Richelieu?
— Naturalnie, że o nim mówię...
— O księciu de Richelieu?...
— Spodziewam się, że nie o kardynale. Nie sięgam aż tak daleko.
— Dlaczegóż jednak, mając przyjaciół równie potężnych, usunąłeś się pan od dworu?...
— Dla chwilowego jedynie wypoczynku, — odparł stary baron, — ale powrócę tam niezadługo, — dodał, rzucając dziwne na córkę spojrzenie.
Balsamo zauważył to spojrzenie.
— Marszałek proteguje zapewne pańskiego syna?
— Mego syna! Gdzież tam — nie znosi go.
— Nienawidzi syna przyjaciela?
— Ma najzupełniejszą słuszność.
— Co pan mówisz?
— Pan porucznik jest filozofem! Marszałek się nim brzydzi.
— A Filip nie pozostaje mu dłużnym, wypłaca mu się z procentem — wtrąciła Andrea z niezamąconym spokojem. — Posprzątaj, Nicolino — zawołała jednocześnie.
Dziewczyna oderwała oczy od okna i podbiegła do stołu.
— Dawniej — powiedział baron z westchnieniem — siadywało się przy obiedzie przynajmniej do drugiej po północy. Bo dawniej było co jeść! A gdy się zjadło, to się piło... Raczyć się byle lurą nie sposób!... Hej, Nicolino! — przynieśno butelkę maraskino... jeżeli jest jeszcze notabene.
— Idź, przynieś — potwierdziła Andrea, gdy dziewczyna zdawała się czekać na to zaakceptowanie rozkazu barona.
Baron rozparł się wygodnie w fotelu, przymknął oczy i wzdychał.
— Wspomniał mi pan o marszałku de Richelieu... — wtrącił Balsamo, który widocznie usiłował padtrzymać rozmowę.
— No tak, mówiłem o nim, — odpowiedział baron i zanucił jakąś arję równie smętną, jak były smętne westchnienia.
— Jeżeli marszałek brzydzi się, jak pan powiadasz, synem pańskim i jeżeli słusznie potępia go jako filozofa, powinien był jednakże zachować przyjaźń dla pana, boć pan filozofem nie jesteś, jak mi się zdaje.
— Nie jestem, dzięki Bogu!
— Na tytułach, jak sądzę, wcale także panu nie zbywa, boć służyłeś pan królowi...
— Okrągłe lat piętnaście. Byłem właśnie adjutantem marszałka; odbyłem przy jego boku kampanję pod Mahon, a przyjaźń nasza datuje się... zaraz... zaraz... datuje się od sławnego oblężenia Philipsburga, to jest od 1742 roku.
— Jakto?... — zawołał Balsamo — byłeś pan przy oblężeniu Philipsburga... No więc jesteśmy kolegami....
Starzec wyprostował się w fotelu i spojrzał na niego szeroką rozwartemi oczyma.
— Za pozwoleniem, — rzekł — a ileż to lat sobie liczysz, drogi mój gościu?
— Ja nigdy swoich lat nie obliczam, — odpowiedział Balsamo, podając kieliszek, aby go piękna Andrea napełniła maraskinem.
Baron przypuszczał, że Balsamo nie ma ochoty przyznać się do swego wieku.
— Pozwól mi pan, — rzekł — powiedzieć sobie, że wcale nie wyglądasz na żołnierza z pod Philipsburga; od r. 1742 do dzisiaj upłynęło lat dwadzieścia ośm, a pan nie masz więcej bodaj, jak trzydzieści.
— Któż to nie ma lat trzydziestu? — odparł niedbale podróżny.
— No ja naprzykład! — zawołał baron — nie mam ich od lat trzydziestu...
Andrea patrzyła na przybysza z nieprzepartą ciekawością. Szczególny ten człowiek coraz to w innem przedstawiał się jej świetle.
— Nie rozumiem, — odpowiedział baron — ale przypuszczam, że pan się mylisz, że bierzesz Philipsburg za jakieś inne miasto. Wyglądasz pan na lat trzydzieści najwyżej. Czy nie prawda, Andreo?
— Tak jest, odpowiedziała córka, usiłując wytrzymać wzrok gościa, lecz i tym razem bez skutku.
— Wiem dobrze co mówię, — oświadczył Balsamo tonem stanowczym. — Mówię o sławnym oblężeniu Philipsburga, podczas którego książę de Richelieu zabił w pojedynku kuzyna swego, księcia de Lixen. Miało to miejsce w czasie powrotu z fosy po lewej stronie gościńca. Przebił go szpadą nawylot. Przechodziłem właśnie tamtędy w chwili, gdy książę de Deux-Ponts podtrzymywał konającego w swoich objęciach. Siedział on nad fosą, a pan de Richelieu tymczasem najspokojniej w świecie obcierał szpadę z krwi.
— Na honor!... — zawołał baron — to prawda. Wszystko tak było, jak pan opowiadasz.
— Znane są panu te szczegóły?... — zapytał spokojnie Balsamo.
— Byłem świadkiem pana de Richelieu, który wówczas nie był jeszcze marszałkiem, ale to do rzeczy nie należy.
— Zaraz... zaraz — przerwał Balsamo, wpatrując się z uwagą w barona.
— Co takiego?
— Czy nie byłeś pan wtedy kapitanem?
— Tak panie.
— W pułku lekkiej jazdy imienia królowej, w pułku, który w Fontenoi, prawie że w pień wycięto?...
— Czy pan i tam także byłeś? — zapytał baron, próbując drwinkować.
— Nie, odpowiedział Balsamo; nie, ja już nie żyłem wtedy.
Baron wytrzeszczył oczy, Andrea zadrżała, Nicolina przeżegnała się krzyżem świętym.
— A zatem — zaczął znowu Balsamo — nosiłeś pan uniform lekkiej jazdy, przypominam to sobie doskonale. Gdy marszałek się potykał, pan przytrzymywałeś jego konia. Zbliżyłem się i zapytałem o szczegóły; a pan mnie objaśnił...
— Ja?
— No tak!... pan! Teraz poznaję pana. Nazywano pana wówczas małym rycerzem.
— Co to jest! — wykrzyknął baron zachwycony.
— Proszę mi wybaczyć, że nie odrazu poznałem pana. Ach, trzydzieści lat mogą zmienić człowieka. Za zdrowie zatem Richelieu‘ego, drogi baronie!
Rzekłszy to, Balsamo, podniósł w górę swój kieliszek i wychylił go do ostatniej kropli.
— Więc pan to wszystko widziałeś?
— Na własne oczy baronie.
— Masz zatem lat pięćdziesiąt?
— Mam tyle, ile potrzeba.
Baron przechylił się w fotelu z miną wyrażającą gniew i zakłopotanie. Nicolina nie mogła powstrzymać się od śmiechu, Andrea zaś zamyśliła się i utkwiła oczy w Balsamo.
Czekał on widocznie tej chwili i przewidywał takową.
Powstał i cisnął parę błyskawic ze swych ognistych źrenic, a młode dziewczę, jakby prądem elektrycznym rażone, zadrżało.
Z rękami bezwładnemi, z głową pochyloną, uśmiechnęła się bezwiednie do przybysza i zamknęła oczy.
Balsamo stojąc ciągle, dotknął jej ręki: poczuł że zadrżała jeszcze.
— Więc pani — rzekł — przypuszczasz także, że kłamię, gdy utrzymuję, iż byłem przy oblężeniu Philipsburga?
— Nie, ja wierzę panu — odparła z mocą Andrea, robiąc nadludzki wysiłek.
— Zatem ja chyba jestem warjat — powiedział baron. Bardzo przepraszam! jeżeli jednak nie jesteś pan ani widmem, ani cieniem!...
Nicolina wytrzeszczyła oczy przerażone.
— Kto to wie! — powiedział Balsamo z taką powagą, że do reszty zapanował nad młodą dziewczyną.
— Policzmy no uważnie, kochany gościu, zawołał starzec, postawiwszy widocznie rzecz tę wyjaśnić czy naprawić. Masz lat przeszło trzydzieści. Nie wyglądasz wcale na więcej.
— Czyż mi pan baron uwierzy, jeśli powiem mu coś prawie nieprawdopodobnego?
— Nie umiem odpowiedzieć na to, odparł baron z miną zakłopotaną, podczas gdy Andrea wsłuchiwała się w rozmowę z natężeniem. Jam wielki niedowiarek, uprzedzam...
— Nacóż więc zadawać mi pytania, jeżeli nie chce się wysłuchać odpowiedzi?
— No, a gdybym jej wysłuchał — czy to zadowolili pana?...
— Zapewne — lubo powtórzę w takim razie to tylko, co raz już powiedziałem — powtórzę mianowicie, że widziałem pana barona, że znałem go nawet podczas oblężenia Philipsburga.
— Chyba jako dziecko tedy?
— Zapewne.
— Lat czterech lub pięciu co najwyżej?
— Nie; miałem wówczas lat czterdzieści.
— Ha! ha! — zaśmiał się baron na całe gardło. Nicolina mu zawtórowała.
— Miałem więc rację, baronie!... — odezwał się poważnie Balsamo, że mi pan nie zechcesz uwierzyć...
— Jakże w takie głupstwa możną wierzyć, daj mi pan dowód jaki na to co mówisz?...
— Dowód na to, co takie jasne i proste — odrzekł Balsamo, nie okazując najmniejszego zakłopotania. Miałem wówczas lat czterdzieści i jeden, lubo nie utrzymuję wcale, żem był wtedy tym samym co dzisiaj człowiekiem...
— Ha! ha! ha!... — wykrzyknął baron — ależ to zaczyna trącić już bałwochwalstwem. Był jakiś filozof grecki — ci nędznicy filozofowie — trafiali się od najdawniejszych czasów! był otóż jakiś filozof grecki, który nie jadał nigdy soczewicy z tej racji, że w jej ziarnkach mają siedlisko dusze — mój zaś syn utrzymuje, że mają dusze murzyni. Jakżeż się u djabła nazywa ten kiep, co wymyślił takie głupstwo?...
— Pytagores — odpowiedziała Andrea.
— Tak, Pytagores — uczyli nas tego jezuici. Ojciec Porée kazał raz mnie i koledze memu Aronet‘owi, opisać wierszem łacińskim tego błazna. Tak, tak, Pytagores.
— Skądże pan może wiedzieć, czy ja nie byłem Pytagoresem? Nie przeczę, że mogłeś pan być nim kiedyś — odpowiedział baron; ale wiem, że Pytagores nie był przy oblężeniu Philipsburga. Przynajmniej ja go tam nie widziałem.
— Ale za to widziałeś pan tam może niejakiego Jana des Barreaux, co to służył w czarnych muszkieterach.
— A tak — tego to widziałem... ale on nie był wcale filozofem lubo miał wstręt do soczewicy i jadł ją tylko, gdy nic lepszego nie było.
— Czy przypomina sobie pan baron, że nazajutrz, po pojedynku pana de Richelieu, ów des Barreaux był razem z panem w fosie?...
— Pamiętam to najwyborniej.
— Przypominasz pan sobie także zapewne, że czarni muszkieterowie i lekka jazda, co siedm dni razem służbę pełnili.
— Tak — więc cóż z tego?
— Otóż! Kule jak grad padały tego wieczoru. Des Barreaux, bardzo smutny, zbliżył się do pana i poprosił o poczęstowanie tabaką. Podałeś mu ją pan w złotej tabakierce.
— Na której był portret kobiety?
— Tak jest... Widzę go dokładnie w tej jeszcze chwili. Portret kobiety blondynki... czy tak?...
— Co to jest do licha! — mruknął baron prawie osłupiały. — No i cóż dalej?
— Dalej — kończył Balsamo, gdy des Barreaux właśnie zażywał tabaki, kula go ugodziła w szyję, i jak niegdyś de Berwickowi urwała głowę.
— Niestety! potaknął smutnie baron; biedny des Barreaux!
— A więc szanowny panie, musiałem znać i widzieć cię w Philipsburgu, ja to byłem bowiem tym des Barreaux, ja w mej własnej osobie.
Baron przechylił się w fotelu przerażony.
— Ależ to czary! — wykrzyknął. Przed stu laty, za takie facecje poszedłbyś na stos, gościu kochany. Boże! zdaje mi się, że czuję koło siebie strzygę, czy wisielca. Boże! wielki Boże.
— Panie baronie — rzekł z uśmiechem Balsamo, — prawdziwych czarowników ani wieszają, ani palą. Na stos lub na stryczek głupcy się tylko dostają. Ale dajmy pokój na dziś wszystkiemu, bo oto panna de Taverney już usypia. Rozprawy metafizyczne mało ją widocznie obchodzą.
W rzeczy samej, Andrea, pokonana przez siłę nieznaną a niezwalczoną, pochylała lekko czoło, jak kwiat, na którego kielichu za wielka kropla rosy osiadła.
Posłyszawszy słowa Balsama, zrobiła wysiłek, podniosła głowę, powstała i podtrzymywana przez Nicolinę, wyszła z jadalnej sali.
Jednocześnie zniknęła twarz do szyb przylepiona, twarz, w której Balsamo poznał już Gilberta.
W chwilę potem słychać było Andreę silnie uderzającą w klawisze.
— Mogę żałować z Archimedesem: „Eureka“ rzekł Balsamo.
— Co to Archimedes? — zapytał baron.
— Dzielny i uczony człowiek, którego znałem lat temu dwa tysiące sto pięćdziesiąt — odrzekł Balsamo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.