Józef Balsamo/Tom I/Rozdział X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Cały czas, przez jaki trwały doświadczenia Balsama, Gilbert spędził w niewysłowionych cierpieniach.
Stojąc u stóp klatki schodowej, bo już nie śmiał dostać się pode drzwi i podsłuchiwać, o czem mówiono w pokoju czerwonym, wpadł wreszcie w rozpacz, która, przy skłonnym do uniesień charakterze Gilberta, doprowadzić musiała do wybuchu.
Rozpacz tę powiększało poczucie słabości i niższości.
Balsamo był wprawdzie tylko człowiekiem, bo Gilbert, obdarzony umysłem silnym i niezależnym a przytem początkujący filozof, nie nazbyt wierzył w czarowników.
Lecz człowiek to był potężny, a on Gilbert słaby; człowiek to był odważny, a Gilbert takim jeszcze nie był. Dwadzieścia razy Gilbert chciał iść na schody, choćby się miał nawet spotkać z baronem. Dwadzieścia razy nogi ugięły się pod nim i nie ruszył z miejsca.
Wtedy w głowie powstała mu myśl, ażeby poszukać drabiny, której La Brie, zarazem kucharz, lokaj i ogrodnik, używał, przy oplataniu ściany bluszczem i dzikiem winem. Przystawiwszy drabinę do galerji schodów i wszedłszy na nią, niezawodnie słyszałby wybornie wszystko, czego tak gorąco pragnął się dowiedzieć.
Z przedpokoju wydostał się na podwórze i pobiegł do miejsca, gdzie zwykle drabina leżała pod ścianą. Kiedy jednak nachylił się, ażeby ją podnieść, zdawało mu się, że słyszy jakiś szmer od strony domu; obrócił się.
Źrenicami rozszerzonemi w ciemności, zobaczył w ciemnej framudze otwartych drzwi jakąś postać ludzką, ale przesunęła się tak szybko i cicho, jakby była raczej widmem, niż istotą żyjącą.
Zostawił drabinę na miejscu, a sam z bijącem sercem poszedł do zamku.
Wyobraźnie pewnego typu są nieodzownie zabobonne; zwykle zdarza się to najbogatszym z nich i najbardziej egzaltownym; przypuszczają możebność bajki równie jak rzeczywistości, świat realny uważając za zbyt pospolity, a mają pociąg doniemożliwości, a przynajmniej do idealności. Dlatego tęsknią do ciemnych lasów, że w zmroku ich kryją się duchy lub dobre genjusze. Tak samo starożytni, którzy byli tak wielkimi poetami, śnili o podobnych rzeczach wśród jasnego dnia. Że jednak ich słońce płonie ogniście, a nasze jest tylko słabem jego odbiciem, z którego ogniska mamy tylko odblask, wyklucza pojęcie wszelkich widm i upiorów, wyobrażali sobie oni wesołe driady i oready powiewne.
Gilbert, dziecko kraju chmurnego, gdzie pojęcia zawsze są posępne, myślał, że to duch jakiś.
I, jakkolwiek niedowiarkiem był, przypomniał sobie, co mu powiedziała owa kobieta, uciekająca od Balsama; czyż czarownik nie mógł wywołać jakiego upiora, który miał władzę popchnąć do złego nawet anioła czystości?...
Jednakże drugą myślą Gilberta była zawsze refleksja. Przywołał na pomoc wszystkie argumenty uczonych przeciw istnieniu duchów i artykuł o widmach, w słowniku filozoficznym przywrócił mu niejaką odwagę, choć zarazem obudził postrach, i to bardziej uzasadniony.
Jeżeli kogoś zobaczył, musiała to być istota żyjąca, a nadto chciała ona widocznie kogoś śledzić.
Strach wskazał mu pana de Taverney; sumienie podszepnęło inne imię.
Spojrzał w okno drugiego piętra w pawilonie. Powiedzieliśmy już, że u Nicoliny nie świeciło się wcale.
Najmniejszego hałasu, ani światła w całym domu, oprócz w pokoju cudzoziemca.
Patrzył, nadsłuchiwał, i przekonany był teraz w zupełności, iż mu się tylko przywidziała owa postać, że, mówiąc technicznie, było to tylko złudzenie optyczne.
Lecz kiedy przystawił drabinę i wszedł już na pierwszy jej szczebel, drzwi od pokoju Balsama otworzyły się i zamknęły, przepuszczając Andreę, która zeszła po schodach bez światła i bez szmeru, jakgdyby kierowała i podtrzymywała ją moc jakaś nadprzyrodzona.
Tak doszła do sieni, minęła Gilberta, o którego otarła się suknią i poszła dalej.
Pan de Taverney spał, La Brie także się położył, Nicolina znajdowała się w innym pawilonie, drzwi u Balsama były zamknięte, wszystko zabezpieczało młodzieńca od wszelkiej niespodzianki.
Uczynił gwałtowny wysiłek dla zapanowania nad sobą samym i podążył za Andreą, krok w krok.
Andrea przeszła przedpokój i udała się do salonu.
Gilbert podążył za nią z rozdartem sercem. Jednakże przy otwartych drzwiach zatrzymał się.
Andrea usiadła na taboreciku przy fortepianie, na którym paliła się świeca.
Gilbert szarpał sobie pierś paznokciami; w tem samem miejscu przed pół godziną ucałował suknię i rękę tej kobiety, a ona nie rozgniewała się na niego wcale; jakież on miał wtedy nadzieje, jakże się czuł szczęśliwym!
Zapewne pobłażliwość dziewczęcia była owocem zepsucia, o jakiem czytał Gilbert w romansach, stanowiących księgozbiór barona.
— Gdyby tak nawet było! — szepnął pod wpływem tej myśli — błogosławić będę to zepsucie, czy też słabość. Skoro anioł rzuca na wiatr swą szatą niewinności, niech i mnie dostanie się z mej kilka strzępków!...
Tym razem postanowienie Gilberta było niezachwiane, rzucił się do salonu.
Ale, gdy miał już przestąpić próg, ręka czyjaś wysunęła się z cienia i pochwyciła go energicznie za ramię.
Gilbert obrócił się przerażony, zdawało mu się, że serce wyskoczy mu z piersi.
— A! mam cię nareszcie, bezwstydniku! — szepnął mu do ucha głos gniewny — teraz wyprzyj się jeszcze, że nie masz z nią schadzek, spróbuj kłamać, że jej nie kochasz...
Gilbert nie miał nawet siły, ażeby ramię wyrwać z tego uścisku.
A jednak nie było to tak trudno. Przytrzymywała go tylko dłoń młodej dziewczyny.
Była to Nicolina Legay.
— Czegóż chcesz? — spytał tylko zniecierpliwiony.
— A! chcesz, ażebym zapytała się głośno? podchwyciła Nicolina groźnie.
— Nie, nie, chcę ażebyś milczała — odparł Gilbert z zaciśniętemi zębami, pociągając Nicolinę za sobą do przedpokoju.
— To chodź ze mną.
Tego tylko chciał Gilbert, bo, idąc z Nicoliną, oddalał się od Andrei.
— Dobrze, idę z tobą.
I poszedł za Nicoliną, która go zaprowadziła na dół i zamknęła drzwi za sobą.
— Ale — odezwał się Gilbert panienka wróci do swego pokoju i zawoła cię, ażebyś ją rozebrała do spania, a ciebie nie będzie.
— Jeżeli myślisz, że o to się w tej chwili troszczę, to się grubo mylisz. A co mnie to obchodzi, czy będzie wołała, czy nie! Ja muszę się z tobą rozmówić.
— Mogłabyś, Nicolino, odłożyć do jutra, co masz mi do powiedzenia; panienka nie lubi żartować, wiesz o tem dobrze.
— O jej! nie radzę jej się złościć, szczególniej na mnie!
— Nicolino, jutro, przyrzekam ci...
— Przyrzekasz! Piękne są te twoje obietnice, można na nie liczyć! A czyś nie przyrzekał, że będziesz na mnie czekał dziś o szóstej, przy Czerwonym Dworze? A gdzieżeś bywał o tym czasie? innej zupełnie stronie, boś przyprowadził podróżnego.
— Nicolino, pomyśl tylko, że cię odprawią ze służby, jeżeli zauważą...
— A ciebie to nie wypędzą, ciebie, kochanka panny; nie?... baron ani się zawaha.
— Mnie?... — wyrzekł Gilbert, próbując się bronie — żadnej racji nie ma, ażeby mnie wypędzać.
— Doprawdy! więc chcesz, ażeby pan ci pozwalał umizgać się do córki? Nie przypuszczam, ażeby był takim filozofem.
Gilbert mógł jednem słowem dowieść Nicolinie, że, chociaż sam był winien, jednak w tej winie Andrea nie miała najmniejszego udziału. Dość mu było opowiedzieć, co widział, wszystko, co się wydawało tak nieprawdopodobnem, a Nicolina, dzięki dobrej opinji, jaką kobiety mają nawzajem o sobie, byłaby we wszystko uwierzyła z pewnością. Wszelako pewna myśl głębsza powstrzymała młodzieńca w chwili wyznania.
Na takich tajemnicach, jaką była tajemnica Andrei, ludzie się bogacą, czy kiedy pragną skarbu miłości, czy gdy pożądają skarbów bardziej materjalnych i pewnych.
Gilbert pragnął skarbów miłości, obliczył, że gniew Nicoliny było to niebezpieczeństwo mniejsze niż pragnienie posiadania Andrei. Natychmiast wybrał jedno z dwojga i postanowił zamilczeć o szczególnej przygodzie nocnej.
— Więc dobrze, ponieważ chcesz koniecznie, to porozumiejmy się z sobą.
— O, to można zrobić prędko! — zawołała Nicolina, której charakter odmienny, niż Gilberta, me pozwalał panować nad zmysłami — ale masz słuszność, tu nam niedobrze, chodźmy do mego pokoju.
— Do twego pokoju! — zawołał Gilbert przestraszony — ależ to niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo nas może kto zejść.
— Cóż znowu! — odparła Nicolina z pogardliwym uśmiechem. — Panna! ho! ho! ona musi być zazdrosna o pięknego panicza! Tem gorzej dla niej, bo ludzi, których zna się tajemnice, można się nie obawiać. O! panna Andrea miałaby być zazdrosną o Nicolinę! Co za zaszczyt dla mnie!
I śmiech wymuszony, straszny jak huczenie burzy, przeraził Gilberta bardziej od wszelkiej pogróżki.
— Nie panny się boję, Nicolino, lękam się o ciebie.
— A tak! mówiłeś mi nieraz, że gdzie niema skandalu, tam niema nic złego. Filozofowie są nieraz obłudni, dlatego też wyznaczasz sobie z panną schadzki po nocy! No! no! dość już tych wykrętów!... Chodź do mego pokoju, ja tak chcę.
— Nicolino! — zawołał, zgrzytając zębami.
— Cóż takiego? — podchwyciła dziewczyna.
— Strzeż się!
I zamierzył się.
— O! nie boję się. Biłeś mnie już raz, kiedy byłeś o mnie zazdrosny. Wtedy mnie kochałeś. Było to w tydzień po naszym dniu miodowym i pozwoliłam się bić. Ale dziś nie pozwolę, bo mnie już nie kochasz, bo dziś ja jestem zazdrosna.
— I cóż mi zrobisz? — rzekł Gilbert, chwytając dziewczynę za rękę.
— O! będę tak krzyczała, że panna zapyta cię jakiem prawem dajesz Nicolinie, co dla niej tylko powinieneś mieć teraz. Puść mnie, radzę ci.
Gilbert puścił rękę Nicoliny.
Potem, wziąwszy drabinę i ciągnąc ją ostrożnie, przystawił do pawilonu tak, ażeby dostała do okna Nicoliny.
— Widzisz, co to jest przeznaczenie — rzekła; — drabina, po której prawdopodobnie miano się zakraść do pokoju panny, posłuży poprostu do wyjścia z poddasza Nicoliny Legay. To dla mnie pochlebne.
Nicolina czuła swą przewagę i przyśpieszała gorączkowo chwilę triumfu, jak zwykle kobiety, które nieraz potem drogo opłacają to zwycięstwo przedwcześnie otrąbione.
Gilbert czuł, jak fałszywe było jego położenie i starał się zebrać wszystkie siły do walki, którą przeczuwał.
I, jako człowiek przezorny, przedewszystkiem upewnił się co do dwóch rzeczy.
Po pierwsze, przechodząc pod oknem, ujrzał, że panna Taverney pozostawała wciąż w salonie.
Po drugie, przyszedłszy do Nicoliny, sprawdził, że można było, bez obawy złamania karku, skoczyć ze szczytu drabiny na ziemię.
Pod względem prostoty, pokój Nicoliny nie różnił się od innych mieszkań zamku.
Było to właściwie poddasze, którego mur zniknął pod obiciem szarem z zielonemi floresami. Łóżko drewniane i duża geranja, stojąca w okienku, stanowiły umeblowanie pokoju, do którego Nicolina dodała jeszcze dużą skrzynię, pożyczoną jej przez Andreę, która służyła zarazem za komodę i stół.
Nicolina usiadła na brzegu łóżka, Gilbert na krawędzi skrzyni.
Nicolina, idąc po schodach, uspokoiła się. Teraz, panując nad sobą, czuła się silną. Gilbert, przeciwnie, drżący jeszcze od wewnętrznych wzruszeń, nie mógł odzyskać zimnej krwi i czuł, jak gniew w nim rośnie, w miarę, jak pod działaniem woli zdawał się przygasać u młodej dziewczyny.
Na chwilę zapanowała cisza, Nicolina patrzyła na Gilberta okiem płomiennem i gniewnem.
— Więc to tak — odezwała się — kochasz się w pannie, a mnie oszukujesz?
— Kto ci powiedział, że się kocham w pannie? — odparł Gilbert.
— No, przecie masz z nią schadzkę?
— A któż ci powiedział, że to z nią mam schadzkę?
— Do kogo więc miałeś interes w zamku? Może do czarnoksiężnika?
— A może! Wiesz, że jestem ambitny.
— Powiedz raczej, zawistny.
— To ten sam wyraz, tylko tłumaczony w dobrem lub w złem znaczeniu.
— Nie bawmy się w czcze słówka. Nie kochasz mnie już, wszak prawda?
— I owszem, kocham cię zawsze.
— Więc czego odemnie stronisz?
— Bo, gdy się spotkamy, zawsze kłócisz się ze mną.
— Dlatego, że się tylko spotykamy.
— Wiesz, że zawsze byłem dziki i lubiłem samotność.
— Tak, wiem, że szukasz samotności, wchodząc po drabinie.
Gilbert czuł się pobitym na tym pierwszym punkcie.
— No, no, bądź szczerym, jeżeli możesz, Gilbercie, i przyznaj się, że mnie już nie kochasz, albo że kochasz nas obie?
— A gdyby tak było — rzekł Gilbert — cóżbyś na to powiedziała?
— Powiedziałabym, że to potworne.
— Czyż tak?
— Tak, i że to tylko wina twego serca!
— Nie, ale naszego społeczeństwa. Są kraje, gdzie, jak wiesz, każdy mężczyzna ma po siedm lub ośm żon.
— To nie są chrześcijanie — odparła Nicolina niecierpliwie.
— To są filozofowie! — wyniośle odpowiedział Gilbert.
— O! panie filozofie! więc uważałbyś za dobre, gdybym jak ty, postarała się o drugiego jeszcze kochanka?
— Nie chciałbym być względem ciebie niesprawiedliwym i tyranem, nie chciałbym powściągać popędów twego serca... Przedewszystkiem, niech się nikt nie krępuje... Zmień przedmiot miłości, Nicolino! nie mógłbym cię zmusić do wierności, która, zdaniem mojem, obca jest naturze ludzkiej.
— A!... — zawołała Nicolina — widzisz, że mnie nie kochasz! Czy przynajmniej masz dobrą pamięć, panie filozofie? — dodała z uśmiechem ironicznym.
— Jak kiedy — odpowiedział Gilbert.
— Czy przypominasz sobie, coś mi powiedział, kiedy przed pięciu miesiącami przyjechałam tu z panną z klasztoru?
— Nie, ale przypomnij mi.
— Powiedziałeś do mnie: „Jestem biedny“. Było to tego dnia, kiedy czytaliśmy razem Tanzai w ruinach zamku.
— Cóż dalej?
— Wtedy bardzo drżałeś!
— Być może; jestem z natury lękliwy, ale czynię co mogę, ażeby się wyleczyć z tej wady, jak i z innych.
— Tak, a skoro się poprawisz ze wszystkich swych wad — rzekła Nicolina ze śmiechem — będziesz doskonałym.
— A przynajmniej silnym, bo mądrość daje siłę.
— Gdzieś to wyczytał, proszę?
Co ci do tego? Cóż ci jeszcze mówiłem w ruinach?
Nicolina czuła, że coraz bardziej traci grunt pod nogami.
— A! mówiłeś: „Jestem biedny, Nicolino, nikt mnie nie kocha, nikt nawet nie pomyśli, że i ja mam tutaj coś“ i uderzyłeś się po sercu.
— Mylisz się, Nicolino, jeżeli, mówiąc to uderzyłem się, to nie po sercu, ale po głowie.
Serce jest tylko pompą tłoczącą, przeznaczoną do rozprowadzania krwi po ciele. Przeczyta, w „Słowniku filozoficznym“ art. „Serce”.
I Gilbert wyprostował się dumnie. Wobec Balsama upokorzony, nadawał sobie ton wyniosły wobec Nicoliny.
— Masz słuszność, Gilbercie, musiałeś uderzyć się po głowie. Powiedziałeś więc wtedy, uderzając się po głowie: „Traktują mnie tu, jak psa podwórzowego, a nawet Mahon lepiej się ma odemnie“. A ja ci wtedy odpowiedziałam, ze niesłusznie nie kochają ciebie, że gdybyś był moim bratem, tobym cię kochała. Zdaje mi się, że odpowiedziałam ci to z serca, a nie z głowy Ale może się omyliłam: ja nie czytałam „Słownika filozoficznego“.
— Szkoda, żeś nie czytała, Nicolino.
— Wtedy objąłeś mnie. „Nicolino, jesteś sierotą, rzekłeś do mnie, ja jestem także sierotą. Nasza nędza i poniżenie czynią nas rodzeństwem — kochajmy się więc Nicolino, jakbyśmy byli nimi rzeczywiście. Zresztą, gdybyśmy nimi naprawdę byli, społeczeństwo zabroniłoby nam kochać się tak, jak chcę, ażebyś mnie kochała“. Wtedy mnie pocałowałeś.
— Być może.
— Czy myślałeś tak, jak mówiłeś?
— Zapewne. Zawsze się myśli, co się mówi w danej chwili.
— A dziś?
— Dziś, jestem starszy o pięć miesięcy, poznałem rzeczy, o których nie wiedziałem i odgaduję inne, których jeszcze nie znam. Dzisiaj myślę inaczej.
— Jesteś więc fałszywym, kłamcą, obłudnikiem zawołała Nicolina unosząc się.
— Nie większym, niż podróżny, którego pytają w głębi doliny, co myśli o krajobrazie, i któremu to samo pytanie zadają, gdy wszedł na szczyt góry, która mu zasłaniała widnokrąg.
— Więc się ze mną nie ożenisz?
— Nigdy ci nie powiedziałem, że się z tobą ożenię odrzekł Gilbert z pogardą.
— Ho! ho! zawołała dziewczyna zrozpaczona — zdaje mi się, że Nicolina Legay warta jest Sebastjana Gilberta.
— Wszyscy ludzie są sobie równi — rzekł Gilbert — tylko natura lub wykształcenie dają im odmienną wartość i różne zdolności. Według tego, czy mniej czy więcej rozwijają się te zdolności, oddalają się jedni od drugich.
— A ponieważ ty masz je bardziej rozwinięte niż ja, więc oddalasz się odemnie?
— Naturalnie. Jeszcze nie rozumujesz, ale już rozumiesz.
— Tak, tak! — wykrzyknęła Nicolina zrozpaczona — tak, rozumiem.
— Co rozumiesz?
— Że jesteś nieuczciwym człowiekiem.
— Być może. Wielu ludzi rodzi się z instynktami złemi, lecz wola je poprawia. Pan Rousseau także się urodził ze złemi popędami, jednak się poprawił. Będę naśladował pana Rousseau.
— O! mój Boże, mój Boże! — rzekła Nicolina — jak mogłam kochać takiego człowieka?
— To też nie kochałaś mnie — podchwycił zimno Gilbert — podobałem ci się tylko i nic więcej. Przybyłaś z Nancy i widziałaś tylko seminarzystów, którzy ci się wydawali smiesznymi, albo wojskowych, których się bałaś. Myśmy byli oboje młodzi, oboje niewinni, i oboje pragnęliśmy już takimi nie być. Głos natury odzywał się w nas nieprzeparcie. Przez dwa miesiące żyliśmy, zamiast wegetować. Ale czyż dla tego, że dzięki sobie wzajemnie byliśmy szczęśliwi przez dwa miesiące, mamy się nawzajem unieszczęśliwić na zawsze. Cóż znowu, Nicolino.
— Czy to filozofję mi wykładasz? — podchwyciła Nicolina.
— Tak — odpowiedział Gilbert.
— Więc dla filozofów niema nic świętego?
— I owszem, rozum.
— Tak, więc ja, która co chciałam zostać uczciwą dziewczyną...
— Przepraszam, ale na to już za późno.
Nicolina zbladła, potem się zarumieniła.
— Kobieta zawsze jest uczciwą, pocieszałeś mnie, kiedy jest wierną temu, którego jej serce wybrało. Przypominasz sobie tę teorję o małżeństwach?
— Mówiłem o związkach, Nicolino, gdyż nigdy się nie ożenię.
— Nie ożenisz się nigdy?
— Nigdy. Chcę być uczonym i filozofem. Owoż wiedza wymaga odosobnienia duchowego, a filozof ja — fizycznego.
— Panie Gilbercie — rzekła Nicolina — jesteś nędznikiem i sądzę, że więcej warta jestem od ciebie.
— Skończmy — rzekł Gilbert, powstając — bo tracimy czas daremnie, ty na wymyślanie, a ja na słuchanie. Kochałaś mnie, bo ci się podobało, nieprawdaż?
— Naturalnie.
— Więc to jeszcze nie racja, ażebym został unieszczęśliwiony dlatego żeś ty uczyniła coś, co ci się podobało.
— Głupiec! — rzekła Nicolina — myśli, że mnie przekonał i udaje, że się nie boi.
— Ciebie się mam bać, Nicolino?
— Tak? A cóż ty możesz mi zrobić? Zazdrość cię zaślepia.\
— Zazdrość!... ja mam być zazdrosną? — podchwyciła młoda dziewczyna, śmiejąc się nerwowo, — O! grubo się mylisz, jeżeli mnie masz za zazdrosną. O co byłabym zazdrosną, proszę? Gdybym miała takie białe ręce jak panna, a mieć je będę jeszcze, kiedy przestanę pracować, to czy mi się nie równać z naszą panną. Spojrzyj, jakie mam włosy — i dziewczyna odwiązała wstążkę, która je przytrzymywała — mogą mnie okryć od stóp do głowy jakby płaszczem. Jestem zgrabna, dobrze zbudowana. — I Nicolina objęła rękami swą kibić. — Zęby mam jak perły. — I przyjrzała się zębom w lusterku ponad łóżkiem. — Kiedy się do kogo uśmiechnę i popatrzę w pewien szczególny sposób, zawsze się zarumieni, zadrży i ugnie się pod mojem spojrzeniem. Jesteś moim pierwszym kochankiem, to prawda, ale nie pierwszy z ciebie człowiek, którego bałamuciłam. O, Gilbercie — mówiła dalej młoda dziewczyna, której urywany śmiech był bardziej złowróżbny niż gwałtowne groźby — wierzaj mi, nie zmuszaj mnie do wojny z tobą; nie sprowadzaj mnie z tej wąskiej ścieżki, na której mnie zatrzymuje jeszcze mgliste wspomnienie rad mojej matki i echo jakichś moich modlitw dziecięcych. Gdy raz zrzucę z siebie wstyd wszelki, strzeż się wtedy, Gilbercie, bo będziesz miał sobie do wyrzucenia nietylko nieszczęścia, jakie stąd dla ciebie wynikną, ale i te, jakie spadną na innych.
— Ho! ho! — odrzekł Gilbert — widzę, żeś teraz porządnie zhardziała Nicolino i przekonany jestem, że...
— Że co?
— Że gdybym chciał się teraz ożenić z tobą...
— To co?
— Tobyś mi odmówiła.
Nicolina zamyśliła się; potem z zaciśniętemi pięściami, zgrzytając zębami, wyrzekła: \
— Zdaje mi się, że masz słuszność, Gilbercie; zdaje mi się, że zaczynam wdrapywać się na tę górę, o której mi mówiłeś; zdaje mi się, że i ja mam jakieś wyższe przeznaczenie, że za mało dla mnie byłoby zostać żoną uczonego lub filozofa. Teraz idź, Gilbercie, na swą drabinę, a nie skręć karku, chociaż zaczynam przypuszczać, że byłoby to wielkiem szczęściem dla innych, a może i dla ciebie.
I młoda dziewczyna, obróciwszy się tyłem do Gilberta, zaczęła się rozbierać, jakby go wcale nie było.
Gilbert pozostał przez chwilę nieruchomy, niezdecydowany, bo podniecona zarówno poezją gniewu, jak i ogniem zazdrości, Nicolina wyglądała zachwycająco.
Ale Gilbert postanowił już sobie niezachwianie zerwać z Nicoliną.
Nicolina mogła szkodzić zarówno jego miłości, jak i ambitnym planom.
Oparł się.
Po chwili Nicolina, nie słysząc poza sobą żadnego szmeru, obróciła się; w pokoju nie było nikogo.
— Poszedł! — wyszeptała — poszedł!
Przystąpiła do okna; wszędzie zalegały ciemności, nigdzie nie błyszczało światełko.
— A panna? — rzekła Nicolina.
I młoda dziewczyna zeszła po schodach na palcach, stanęła pode drzwiami swej pani i nadsłuchiwała.
— Aha! — wyrzekła — sama się rozebrała i śpi. Do jutra więc. O! dowiem się, czy ona go kocha!