Józef Balsamo/Tom III/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Stara hrabina udając się do pana Maupeau drżała na całem ciele.
Po drodze uspakajała się, rozumiejąc, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, godzina zanadto była na przyjęcie spóźniona, więc poprzestanie na zgłoszeniu u szwajcara przyszłej swej wizyty.
Było to około godziny siódmej wieczorem, a rozpowszechniony już pomiędzy arystokracją zwyczaj obiadowania o czwartej, przerywał wszelkie sprawy wogóle, od obiadu, aż do dnia następnego.
Dziwne sprzeczności zachodzą często w duszy ludzkiej. Pani de Béarn, gorąco pragnęła widzieć się z wice-kanclerzem, a jednak dodawała sobie otuchy myślą, że go nie zastanie.
W przedsionku pałacowym znalazła szwajcara, rozmawiającego z woźnym, który jakby mu wydawał jakieś polecenia. Zatrzymała się w obawie, aby osobą swoją nie przeszkadzać rozmawiającym, ale woźny, spostrzegłszy damę w najętym powozie, zaraz się oddalił.
Szwajcar zbliżył się do powozu i zapytał o nazwisko.
— Pewna jestem — rzekła — że zapóźno i nie będę miała zaszczytu widzieć Jego ekscelencji.
— Nie wiem — odpowiedział szwajcar, ale niech pani raczy powiedzieć mi, jak się nazywa?
— Hrabina de Béarn.
— Jego ekscelencja jest w pałacu — odpowiedział.
— Co? wykrzyknęła hrabina niezmiernie zdziwiona.
— Mówię, że jego ekscelencja jest u siebie — powtórzył szwajcar.
— Ale zapewne nie przyjmuje?
— Panią hrabinę przyjmie.
Pani de Béarn wysiadła, nie wiedząc czy śni, czy jest na jawie. Szwajcar pociągnął za sznurek i zadzwonił. Na schodach ukazał się woźny i szwajcar dał znak hrabinie, że może wejść.
— Pani z ekscelencją chce się widzieć? — zapytał woźny.
— Pragnęłabym tej łaski, choć nie śmiem jej się spodziewać.
— Proszę za mną, pani hrabino.
Tyle złego mówiono o tym dygnitarzu! — myślała hrabina — a ma przecie wielką zaletę, że jest w każdej chwili przystępnym, I to kanclerz!...
Tak idąc, drżała jednak na myśl zobaczenia człowieka, który miał być o tyle opryskliwym i szorstkim w obejściu, o ile skrupulatnym w pełnieniu obowiązków. Pan de Maupeau, zanurzony w obszernej peruce, ubrany w czarny aksamit, pracował w gabinecie przy otwartych drzwiach.
Wchodząc, rzuciła okiem dokoła, i z wielkiem zdziwieniem spostrzegła, iż prócz jej twarzy i chudej, żółtej a zafrasowanej twarzy kanclerza, żadna inna w lustrze się nie odbijała.
Woźny oznajmił: — „Pani hrabina de Béarn!“
Pan de Maupeau zerwał się na równe nogi i w jednej chwili stanął oparty o kominek.
Pani de Béarn złożyła trzy oficjalne ukłony.
Uprzejme słówka nie kleiły się jej. Nie spodziewała się tego szczęścia... nie spodziewała się, ażeby tak zajęty minister raczył...
Pan de Maupeau odpowiedział, iż czas nie mniej jest cennym dla poddanych Jego Królewskiej Mości, jak dla jego ministrów; że jednak należy czynić pewne wyróżnienia wśród tych, którym pilno, i on też najlepszą cząstkę wolnego swego czasu oddaje zasługującym na to wyróżnienie.
Nowe ukłony pani de Béarn, potem kłopotliwe milczenie, bo na tem skończyły się komplementa, a zaczynała się prośba.
Pan de Maupeau czekał, gładząc się po brodzie.
— Panie ministrze — odezwała się hrabina — staję przed waszą ekscelencją, aby mu pokornie przedstawić ważną sprawę, od której całe moje mienie zależy.
Pan de Maupeau lekko skłonił głową, co miało znaczyć:
— Niech pani mówi.
— Wistocie cały mój majątek, a raczej syna mego, jest zagrożony z powodu procesu, który prowadzę obecnie przeciw familji Saluces’ów.
Wice-kanclerz słuchał w zamyśleniu.
— Lecz prawość waszej ekscelencji tak mi jest znaną, że chociaż wiem, jaką żywi pan przyjaźń dla strony przeciwnej, bez wahania jednak przychodzę błagać o wysłuchanie.
Pan de Maupeau nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, słysząc prawość swoją tak wychwaloną: było to podobne do apostolskich cnót Dubois, nad którymi unoszono się przed pięćdziesięciu laty.
— Pani hrabina słusznie mówi, że jestem przyjacielem Salucesów; lecz niemniej słusznie wierzy, iż przyjmując pieczęć kanclerską, zrzekłem się wszelkich przyjaźni. Odpowiem więc pani, pominąwszy wszelkie postronne szczegóły jak przystało na kierownika sprawiedliwości.
— O! panie, bądź błogosławiony! — zawołała stara hrabina.
— Badam waszą sprawę, hrabino, jako zwyczajny prawnik — ciągnął dalej kanclerz.
— A ja składam waszej ekscelencji dzięki.
— Sprawa wasza, hrabino, o ile słyszałem, wkrótce ma być rozpoznawana.
— W przyszłym tygodniu, ekscelencjo.
— Więc czego teraz pani żądasz?
— Aby wasza ekscelencja poznać zechciał bliżej tę sprawę.
— Znam ją.
— Co wasza ekscelencja o niej myśli? — drżąc zapytała hrabina.
— O pani sprawie?...
— Tak.
— Myślę, że niema najmniejszej wątpliwości...
— Jakto? co do wygranej.
— Nie, co do przegranej.
— Pan powiada, że przegram.
— Nieomylnie. Dam pani jedną radę.
— Jaką? — zapytała hrabina z ostatnią iskierką nadziei.
— Jeżeli pani masz jakie wypłaty, po zapadnięciu wyroku...
— To co?
— To trzeba mieć kapitały przygotowane.
— Ależ zrujnowani będziemy!
— Pojmuje pani hrabina, że sprawiedliwość na takie względy nie zważa.
— Jednakże, obok sprawiedliwości, jest jeszcze litość.
— Hrabino, sprawiedliwość przedstawiają z zawiązanemi oczyma.
— Nie odmówicie mi jednak waszej rady, ekscelencjo.
— I owszem, o co chodzi?
— Czyż niema sposobu wejścia w układy, złagodzenia wyroku?
— Czy nie znasz żadnego ze swoich sędziów, hrabino?
— Żadnego.
— To źle! Panowie de Saluces mają bliskie stosunki prawie z całym parlamentem!
Hrabina zadrżała.
— W gruncie rzeczy to nic nie znaczy, bo sędzia nie da się powodować osobistemi względami...
Była to taka prawda, jak prawość wicekanclerza i głośne cnoty apostolskie Dubois, Hrabina o mało nie zemdlała.
— Bądź co bądź, ciągnął kanclerz, złożywszy hołd cnocie — sędzia więcej o swoim przyjacielu myśli niż o obcym, to aż nadto słuszne; a ponieważ sprawiedliwie przegrasz pani swój proces, w dodatku jeszcze mogą następstwa jego dla pani uczynić jak najnieprzyjemniejszymi.
— Ależ to przerażające, co mi wasza ekscelencji mówi.
— Co do mnie, niech pani wierzy hrabino, że będę neutralnym, nie potrzebuję nic polecać sędziom, a ponieważ sam nie sądzę, mogę więc o tem mówić.
— Niestety! panie ministrze, ja zaś podejrzewam! Wicekanclerz utkwił siwe oczki w hrabinę.
— Podejrzewam, że panowie de Saluces mieszkając w Paryżu, są w dobrych stosunkach ze wszystkimi sędziami, i że dlatego będą wszechmocni...
— Przedewszystkiem, mają za sobą prawo.
— Jakże to boleśnie słyszeć te słowa z ust człowieka nieomylnego, jakim jest wasza ekscelencja.
— Tak pani, mówię to wszystko, bo to jest prawda, a jednak, z udaną dobrodusznością ciągnął dalej pan de Maupeau, — na honor, chciałbym być pani użytecznym.
Hrabina zaniepokoiła się; zdało jej się, że coś niejasnego widzi jeżeli nie w słowach to w myśli wicekanclerza, i czuła zarazem, że gdyby się rozproszyły te ciemności, możeby coś przychylnego dla siebie ujrzała poza niemi.
— Zwłaszcza imię jakie pani nosi, jedno z najpiękniejszych imion Francji, jest dla mnie wiele znaczącym względem.
— Nie przeszkodzi mi to przegrać!...
— Pani! ja nic nie mogę.
— O! ekscelencjo, ekscelencjo, mówiła hrabina, kiwając głową, co to się teraz dzieje!
— Chcesz pani mówić, rzekł z uśmiechem pan de Maupeau, że za naszych czasów było lepiej.
— Niestety! ekscelencjo, tak mi się zdaje przynajmniej, i z rozkoszą wspominam owe czasy, kiedy jako zwyczajny adwokat królewski w parlamencie, wygłaszałeś te cudne mowy, którym ja, wówczas młoda kobieta, przyklaskiwałam z zapałem! Co za ogień, co za wymowa, co za prawość!! A! panie kanclerzu, w tamtych czasach nie było ani intryg, ani stronności w tamtych czasach wygrałabym mój proces.
— Mieliśmy panią de Phalaris, która próbowała rządzić, w chwili gdy regent zamknął oczy, i Myszkę, która wszędzie się wkręciła, aby coś zgryźć.
— O! pani de Phalaris tak wielką damą była, a Myszka tak dobrem dziewczęciem!
— Że niepodobna było nic im odmówić.
— I one nie umiały odmawiać.
— O! pani, śmiejąc się odpowiedział kanclerz z takim szczerym śmiechem, że zdziwił hrabinę, nie zmuszaj mnie do obmawiania moich rządów przez wzgląd na moją młodość...
— Nie może mi jednakże wasza ekscelencja zabronić płakać nad stratą mojego majątku, nad ruiną mojego starożytnego domu.
— Otóż zaraz widać, hrabino, że nie należy pani do naszej epoki; złóż, złóż ofiarę bożkom dzisiejszym!
— Niestety! panie, bożki gardzą uwielbieniem tych co z próżnemi przychodzą rękami.
— Kto wie?
— Doprawdy?
— Tak, a pani, o ile mi się zdaje, wcale jeszcze nie probowała.
— O panie! jakże dobrym jesteś, że tak po przyjacielsku odzywasz się do mnie.
— Toż w równym wieku jesteśmy, hrabino.
— Czemuż nie mam dwudziestu lat, i czemu pan nie jesteś zwykłym adwokatem?... Przemawiałbyś za mną i radni Saluces’owie nie oparliby się nam.
— Niestety! wiek ten już nam się nie wróci, z galanterją podchwycił kanclerz, teraz trzeba ażeby za nami błagali młodzi, bo sama pani przyznajesz, że to jest wiek wpływowy... Nikogo hrabino nie znasz u dworu?
— Starych wyszłych z mody arystokratów, którzy żenowaliby się prosić za swoją dawną zubożałą przyjaciółką. Mam wstęp do Wersalu, gdybym chciała poszłabym tam, lecz na cóż mi się to zda?
O! niech odzyskam moje dwieście tysięcy liwrów dochodu, a będę znowu poszukiwaną. Uczyń ten cud, ekscelencjo!...
Kanclerz udawał, że nie słyszy tych ostatnich słów.
— Na pani miejscu puściłbym starych w niepamięć, jak oni z panią uczynili, i udałbym się do młodych, wśród nich rekrutując sobie stronników. Czy znane są pani córki królewskie?
— Zapomniały o mnie.
Zresztą, nie wiele one mogą. A niezna pani delfina?
— Nie.
— On teraz coprawda zanadto zajęty arcyksiężniczką, aby o czem innem mógł myśleć; lecz poszukajmy pomiędzy ulubieńcami.
— Nie wiem nawet jak się nazywają.
— Pan d’Aiguillon?
— Letkiewicz, o którym niestworzone rzeczy mówią; on to się schował we młynie, gdy inni się bili... Fi!...
— E! wszystkiemu co się mówi trzeba wierzyć tylko w połowie.
Poszukajmy jeszcze.
— Szukaj ekscelencjo, szukaj.
— Czemu nie? Tak... Nie... Otóż jest...
Czemu nie miałaby się pani udać do samej hrabiny?
— Do pani Dubarry? — zapytała dama, otwierając swój wachlarz.
— Tak; to w gruncie rzeczy dobra kobieta.
— Doprawdy?
— A nadewszystko uczynna.
— Jestem z zanadto starej rodziny, aby się jej podobać.
— Mylisz się, hrabino, ona, i owszem, pragnie sobie zjednywać starodawne rodziny.
— Doprawdy? podchwyciła hrabina, widocznie chwiejąc się w oporze.
— Pani ją zna?
— Mój Boże! nie.
— To źle.
— Ma duże wpływy!
— Tak, lecz ja nigdy jej nie widziałam.
— Ani jej siostry Chon?
— Nie.
— Ani Bischi?
— Nie.
— Ani jej brata Jana?
— Nie.
— Ani murzyna Zamora?
— Jakto, murzyna?
— Tak, jej murzyn to potęga.
— To małe straszydło, którego portrety sprzedają na Pont-Neuf, ten podobny do przebranego mopsa?
— Ten sam.
— Ja miałabym znać tego smolucha krzyknęła, obrażona w swojej godności hrabina jak możesz pytać o to ekscelencjo?
— Widocznie nie pragniesz pani odzyskać dóbr swoich.
— Dlaczego?
— Bo brzydzisz się Zamorem, hrabino, — Lecz z tem wszystkiem, co może ów Zamor?
— Może się bardzo przyczynić do wygrania procesu.
— On, ten Mozambik! jakimże sposobem?
— Powiedziawszy swej pani, że sprawiłoby mu to przyjemność. On ma wpływy... robi, co chce ze swoją panią, a jego pani wszystko, co chce, robi z królem.
— Więc to Zamor rządzi Francją?
— Hm! Zamor ma wielkie wpływy i wolałbym poróżnić się z... delfinem, aniżeli z nim.
— Jezusie! — wykrzyknęła pani de Béarn — gdyby mi to mówiła osoba nie tak poważna, jak wasza ekscelencja...
— Nie tylko ja to mówię, lecz wszyscy. Zapytaj, hrabino, książąt i parów, czy, jadąc do Luciennes albo do Marly, zapominają o cukierkach dla podniebienia, lub o perłach do uszu Zamora. A wiesz pani, przy jakiem mnie, kanclerza państwa, zastałaś zajęciu? Układałem dla niego dochody gubernatorskie.
— Gubernatorskie?
— Tak; p. de Zamor jest mianowany komendantem Luciennes.
— Takim tytułem wynagrodzono hrabiego de Béarn po dwudziestoletniej służbie!
— Mianując go komendantem zamku de Blois, tak.
— Co za upadek, mój Boże! — zawołała stara hrabina — ależ monarchja zgubiona?
— Co najmniej bardzo chora, hrabino; ale z chorego, co ma umrzeć, wyciąga się, co można.
— Tak, tylko trzeba mieć możność zbliżenia się do niego.
— Wiesz, czego potrzeba, hrabino, aby być dobrze przyjętym przez panią Dubarry?
— Czego?
— Trzeba, aby się tak złożyło, iżbyś mogła ten dyplom gubernatorski wręczyć jej murzynowi... pyszny wstęp do interesu!
— Tak sądzisz, ekscelencjo? — zapytała zgorszona hrabina.
— Jestem tego pewny; ale...
— Ale...
— Ale nie znasz z jej otoczenia nikogo, hrabino?
— Prócz pana, ekscelencjo!
— E! ja...
— Jakże?
— Ja byłbym w wielkim kłopocie.
— Tak — rzekła biedna stara, złamana tą odpowiedzią — tak, fortuna nic dla mnie zrobić nie chce. Wasza ekscelencja przyjmuje mnie, jak nigdy nie spodziewałam się być przyjętą, nawet nadziei nie miałam dostąpić takiego zaszczytu. Ja ze swej strony, nie dość, że jestem gotowa nadskakiwać pani Dubarry, — ja z rodu Béarnów! — nie dość, że dla dostania się do niej, przyjmuję rolę posłańca do tego obmierzłego murzyniska, któregobym nie zaszczyciła kopnięciem nogą... spotkawszy go na ulicy, a jeszcze trudno mi się dostać do tej poczwary...
Pan de Maupeau zdawał się namyślać, wtem woźny oznajmił:
— Pan wicehrabia Jan Dubarry!
Na te słowa kanclerz uderzył w dłonie ździwiony, a hrabina osunęła się na fotel, na pół zdrętwiała.
— I mów jeszcze, hrabino, że cię fortuna opuściła! — zawołał kanclerz.
— Przeciwnie, Opatrzność działa za ciebie!
Następnie zwrócił się do woźnego i, nie pozwalając hrabinie ochłonąć z wrażenia: — „proś“ — zawołał.
Woźny oddalił się, a po chwili wrócił, poprzedzając naszego znajomego, Jana Dubarry, który wszedł wyprostowany z ręką na temblaku.
Po zwykłym ukłonie, kiedy hrabina niepewna i drżąca usiłowała powstać, ażeby odejść, kanclerz skinął jej lekko głową, na znak, że posłuchanie skończone.
— Przepraszam, ekscelencjo — odezwał się wicehrabia, — przepraszam panią, nie przeszkadzam, pozostań pani, jeżeli ekscelencja niema nic przeciw temu; mam tylko parę słów do powiedzenia.
Hrabina, nie dając się prosić, usiadła; serce jej biło i rozpływało się z radości.
— Może będę przeszkadzała — wyjąkała nieśmiało.
— O! wcale nie. Dwa słowa mam do powiedzenia ekscelencji, tyle tylko, ażeby zanieść skargę.
— Skargę! — zawołał kanclerz.
— Zamordowany jestem, ekscelencjo; zamordowany! nie mogę darować takich rzeczy, pojmuje pan. Niech poniewierają nami, niech żartują z nas w śpiewkach, niech czernią, wszystko to znieść można, ale niech nas nie zabijają przebóg! — przecie to idzie o życie.
— Wytłumacz się pan! — zawołał kanclerz z udanem przerażeniem.
— Uczynię to natychmiast, ale przerwałem posłuchanie.
— Pani hrabina de Béarn — rzekł kanclerz, przedstawiając ją wicehrabiemu Dubarry.
Dubarry cofnął się z wdziękiem, składając ukłon; hrabina uczyniła to samo i ukłonili się sobie z taką ceremonją, jakgdyby się znajdowali na pokojach dworskich.
— Poczekam, panie wicehrabio — powiedziała.
— Pani hrabino, nie śmiem popełnić występku przeciw grzeczności.
— O! proszę pana, proszę — mnie idzie tylko o pieniądze, a panu o honor, panu więc należy się pierwszeństwo.
— Pani — rzekł wicehrabia, — skorzystam z waszej uprzejmości. I opowiedział sprawę kanclerzowi, który wysłuchał go z powagą.
— Potrzebowałbym na to świadków — rzekł pan de Mauepau, po chwili milczenia.
— A! — zawołał Dubarry — poznaję w tem niezłomnego sędziego, wierzącego tylko niezaprzeczonej prawdzie. Znajdą się i świadkowie...
— Ekscelencjo — odezwała się hrabina, — jeden już się znalazł.
— Któż nim jest? — zapytali jednocześnie wicehrabia i pan de Maupeau.
— Ja — odrzekła hrabina.
— Pani? — podchwycił kanclerz.
— Proszę posłuchać, czyż to zajście nie zdarzyło się w wiosce de la Chaussée?
— Tak pani.
— Przy zmianie koni pocztowych?
— Tak.
— To będę pańskim świadkiem. Przejeżdżałam tamtędy, we dwie godziny po wypadku.
— Doprawdy? — zagadnął kanclerz.
— Uszczęśliwiasz mnie pani — dodał wicehrabia.
— Cała wioska, ze wszelkiemi szczegółami, ciągnęła hrabina, — mówiła o tem wydarzeniu.
— Strzeż się, hrabino, — zawołał Dubarry, — jeżeli przystajesz na wyświadczenie mi przysługi w tej sprawie, Choiseul’owie, prawdopodobnie znajdą sposób, ażebyś tego musiała później żałować.
— A tak! istotnie — dodał kanclerz, — i to, tem łatwiejby im przyszło, że pani hrabina ma obecnie proces, którego wygranie wydaje mi się mocno niepewnem.
— Ekscelencjo, ekscelencjo — zawołała stara dama, — podnosząc ręce do czoła, — z przepaści w przepaść się staczam.
— Wesprzej się, hrabino, trochę na tym panu — rzekł kanclerz półgłosem, — on ci poda silne ramię.
— Ja tylko jedno — dorzucił Dubarry ze znaczącą miną, — ale znam kogoś, kto posiada dwa mocne i długie i wyciąga je do was, hrabino.
— O! panie wicehrabio — zawołała stara dama, — czyż mogę w to uwierzyć?
— Przysługa za przysługę, proszę pani; przyjmuję waszą, niech pani przyjmie moją. Dobrze?
— Czy ja przyjmuję... O! za wiele szczęścia.
— Zatem! jadę do siostry: racz pani przyjąć miejsce w moim powozie.
— Jakto, tak odrazu, bez żadnego przygotowania?... Oh! bez żadnego powodu wicehrabio, nie ośmieliłabym się.
— Przeciwnie, powód łatwo da się znaleźć — podchwycił kanclerz, wsuwając w rękę hrabinie dyplom dla Zamora.
— Ekscelencjo! — zawołała hrabina — jesteś moją opatrznością, tak, jak wicehrabia jest kwiatem szlachty francuskiej.
— Do usług pani... powtórzył Dubarry, wskazując drogę hrabinie, której w tej chwili jakby skrzydła wyrosły.
— Dzięki ci, w imieniu siostry, kuzynie — wyszeptał pocichu wicehrabia do pana de Maupeau. — Dobrze odegrałem moją rolę, co?
— Wybornie, — rzekł Maupeau. — Opowiedz tam jak ja wykonałem swoją. Ale, pilnuj się, stara jest mądra...
W tejże chwili hrabina się obróciła.
Dwaj panowie pożegnali się nadzwyczaj ceremonjalnie.
Kareta wspaniała ze służbą w liberji królewskiej oczekiwała przed gankiem. Hrabina usadowiła się przepełniona dumą, i na dany przez Jana znak ruszono z miejsca.