Józef Balsamo/Tom III/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX
PANI DE BÉARN

Pierwszą przyczyną skandalu, będącego oddawna postrachem na dworze, miała być hrabina de Béarn; ciągnęła ona z pośpiechem ku Paryżowi, jak zawiadomiła o tem Chon swego brata, wicehrabiego Jana Dubarry.
Pani de Béarn podążała na żądanie wicehrabiego, któremu w okolicznościach trudniejszych, zawsze przychodziła na pomoc bujna wyobraźnia.
Nie mogąc znaleźć pomiędzy damami dworu upragnionej matki chrzestnej, bez której prezentacja pani Dubarry dojśćby do skutku nie mogła, obejrzał się na prowincji, przeszperał miasta, i nad brzegami Mozy, znalazł w starogotyckim lecz dobrze utrzymanym domu to co mu było potrzebne.
Znalazł starą hrabinę de Béarn, procesującą się od niepamiętnych czasów o jakieś prawa swoje.
Proces, od którego zależała cała fortuna hrabiny, podjęty został teraz przez pana de Maupeau, świeżo zjednanego przez pana Jana Dubarry, który wynalazł jakieś niby z nim pokrewieństwo i zaczął go tytułować kuzynkiem.
Pan de Maupeau, w przewidywaniu, że może wyjść na tem doskonale, zasługiwał się gorliwie faworycie, na żądanie której król mianować go kazał wicekanclerzem.
Pani de Béarn była rzeczywiście starą pieniaczką, na kształt hrabiny d’Escarbagnas lub pani Pinsbéche, dwóch znakomitych typów owej epoki.
Ruchliwa, szczupła, koścista, wodząca z pod siwych brwi oczami przestraszonego kota, pani de Béarn, zachowała sposób ubierania się z czasów młodości swojej, to jest z przed czterdziestu laty.
Puszyste gipiury, zębate płaszczyki, czepce ogromne, niezmiernie głębokie kieszenie, w ręku worek olbrzymi i jedwabna kwiecista krawatka, oto kostjum w jakim zastała hrabinę Chon, ukochana siostra pani Dubarry, posiadająca nieograniczone jej zaufanie, kiedy przedstawiła się pieniaczce, jako panna Flageot, córka adwokata.
Stara hrabina ubierała się tak z upodobania i z oszczędności zarazem. Nie należała do rzędu tych co się wstydzą swego ubóstwa, gdyż nie pochodziło ono z jej winy. Żałowała że nie jest bogatą, bo pragnęłaby zostawić godny imienia majątek, synowi swojemu. Ten był typowym młodzieńcem prowincji, nieśmiałym jak młode dziewczę, przywiązanym do materjalnych rozkoszy życia, ale nie dbającym o rozgłos.
Jedyną pociechą, jaka jej pozostała, była możność mówienia: „moje dobra“, o majątkach o jakie się procesowała, chociaż jako kobieta, obdarzona zdrowym rozsądkiem, wiedziała dobrze, iż ani jeden lichwiarz, a nie brakowało ich naówczas we Francji, nie udzieliłby na te jej dobra, ani złamanego grosza pożyczki.
To też hrabina de Béarn, zmuszona do poprzestawania na dochodach z majątku nie będącego w procesie, a przynoszących około tysiąca talarów, unikała dworu, gdzie wydawała dziennie dwanaście liwrów, jedynie na utrzymanie karety na rozjazdy do panów sędziów i panów adwokatów.
Unikała dworu dlatego także, iż wątpiła aby tak prędko odgrzebać mogła prawa swoje z pyłu zapomnienia, bo procesy, jeżeli i dziś nawet długo się wloką, za owych czasów, ciągnęły się przez dwa lub trzy nawet pokolenia, i jak ów krzew bajeczny z „Tysiąca i jednej nocy“, zakwitały dopiero po latach dwustu lub trzystu.
Mając to wszystko na uwadze, pani de Béarn nie chciała tracić ostatniej resztki ojcowizny, dla odzyskania dziesięciu dwunastych jej części, które dotąd były sporne. Była to, jak się mówić zwykło, kobieta starej daty, czyli bystra, roztropna, wytrwała i skąpa.
Niezawodnie sama lepiejby kierowała swoją sprawą, niż wszelkiego rodzaju prawnicy; ale nosiła nazwisko de Béarn, co stanowiło w wielu razach przeszkodę poważną. Trawiona smutkiem i niepewnością, pani de Béarn, w okularach na nosie, spędzała dni na odczytywaniu starych pergaminów, a w nocy w perskim szlafroku i z rozwianemi włosami, broniła swoich praw do sukcesji zagarniętej przez Salucesów, z taką wymową, jakiejby należało życzyć jej adwokatowi.
Łatwo pojąć, że przy takiem usposobieniu, zjawienie się Chon pod przybranem nazwiskiem Flageot, silnie wzruszyło panią de Béarn.
Młody hrabia, jej syn, służył naówczas wojskowo.
Ponieważ bardzo chętnie wierzymy w to, czego pragniemy, więc i pani Béarn dała się łatwo zdurzyć młodej kobiecie.
Wkradł się jednak w jej umysł i cień podejrzenia, przypominała bowiem sobie, że lubo zna pana Flageot od lat dwudziestu, lubo w ciągu tego czasu odwiedziła go z jakie dwieście razy przynajmniej, nigdy nie widziała, ani słyszała w jego gabinecie dziecięcia, coby się jednak mogło było przytrafić. Ale wreszcie co tu o tem myśleć, głównie chodziło o to, aby to była córka pana Flageot i basta.
Oświadczyła, że jest zamężną, że do Verdun wstąpiła w drodze do Strassburga gdzie oczekiwał na nią mąż, to więc rozproszyło ostatecznie niedobre myśli hrabiny.
Hrabina powinna była może zapytać o list uwierzytelniający ojca, ale czyż rodzonej córce nie można powierzyć poufnej misji bez listu? Na cóż-by wreszcie przebywała mil sześćdziesiąt, aby z takiem kłamstwem wystąpić?
Gdyby hrabina była bogatą, mogłaby przypuszczać, że to spisek uknuty na nią przez złodziei, dla zrabowania jej w drodze powozów, djamentów i innych kosztowności. W położeniu w jakiem się znajdowała, pobudzała ją tylko do uśmiechu myśl o rozczarowaniu, jakiego doznaliby źle poinformowani złodzieje.
Skoro zatem Chon w swej mieszczańskiej toalecie i w jednokonnym kabrjolecie, wynajętym na ostatniej stacji, na której swój powóz zostawiła, zniknęła jej z oczu, pani de Béarn przekonana, że nadeszła chwila spełnienia poświęcenia, wsiadła do swojej starej karety i do tego stopnia nagliła pocztyljonów, iż dojechała do la Chaussée na godzinę przed delfinową, a do rogatki Saint-Denis, w pięć czy sześć godzin później, aniżeli panna Dubarry.
Ponieważ pakunków miała nader mało, a najpilniejszem dla niej było zobaczenie się z adwokatem, kazała zatrzymać się przy ulicy du Petit-Lion, przed drzwiami pana Flageot.
Nie obeszło się bez tego, żeby tłumy ciekawych paryżan nie przystawały przed wehikułem, który zdawał się pochodzić z czasów Henryka IV, wehikułem pomnikowej budowy, z firankami z popękanej skóry, zsuwającemi się ze strasznym zgrzytem.
Ulica du Petit-Lion nie należała do szerokich, pani de Béarn zaparła ją więc landarą swoją zupełnie. Zapłaciwszy pocztyljonom, rozkazała odprowadzić karetę do oberży, w której zwykłe się zatrzymywała, to jest pod Pijącego Koguta, przy ulicy Saint-Germain des Pres.
Weszła na ciemne schody pana Flageot, zadowolona z chłodu, który na nich panował, a tak pożądanym był po przebytej z pośpiechem i wśród upału podróży.
Adwokat, gdy mu służąca Małgorzata oznajmiła panią de Béarn, podciągnął do góry dolną część swego ubrania, osuniętą z powodu gorąca, nacisnął na głowę perukę, która na wszelki wypadek zawsze się pod ręką znajdowała i narzucił gruby szlafrok bawełniany.
Tak wystrojony i uśmiechnięty, wyszedł na spotkanie kljentki.
Oblicze jego wyrażało atoli takie zdziwienie, że hrabina uczuła się nieco zmieszaną.
— No, jestem! kochany panie Flageot — zawołała — jestem!
— A widzę, pani hrabino, odpowiedział pan Flageot — i ściągając skromnie szlafrok na przodzie, poprowadził panią de Béarn do fotela obitego skórą i stojącego w najlepiej oświetlonym kącie gabinetu, przezornie odsuwając ją od papierów na biurku rozłożonych, bo znał ciekawość swego gościa.
— Pozwól mi pani — odezwał się z galanterją — nacieszyć się naprzód tak miłą niespodzianką.
Pani de Bearn rozparła się wygodnie w fotelu i podniosła w tej chwili nogi obute w atłasowe z haftem trzewiki, aby zrobić miejsce na skórzaną poduszkę, którą jej podsuwała Małgorzata. Nagle wyprostowała się jak struna.
— Jakto! niespodzianką? — zawołała, wciskając na nos wydobyte okulary, by lepiej przypatrzeć się impertynentowi.
— Nie inaczej; przekonany byłem, że pani przebywa w dobrach swoich — odpowiedział prawnik, uciekając się do tego uprzejmego pochlebstwa dla określenia trzech morgów ogrodu warzywnego.
— Przebywałam tam rzeczywiście; lecz na wezwanie pańskie opuściłam je natychmiast.
— Na moje wezwanie?
— No tak, naturalnie.
Pan Flageot zrobił oczy tak wielkie, jak okulary hrabiny.
— Zdaje mi się, że stawiłam się dosyć prędko — ciągnęła pani de Béarn — powinieneś pan być zadowolony.
— Pani, zachwycony jestem jak zawsze; ale pozwól mi powiedzieć sobie, że nie pojmuję, co ja mam mieć z tem wspólnego?\
— Jakto! — zawołała pieniaczka — przecież to pan wszystko zrobiłeś.
— Ja?
— Rozumie się, że pan... A zatem, co tam nowego?
— Mówią, że król myśli o zamachu przeciwko parlamentowi. Ale czem mogę pani służyć?
— Wcale mi nie chodzi o króla i o jego zamachy!
— O cóż więc pani idzie?
— O mój proces. Pytam co w mojej sprawie słychać nowego.
— O! co do tego, łaskawa pani — odpowiedział prawnik, smutnie potrząsając głową to... nic...
— Nic?...
— Nic a nic.
— Rozumie się, że nic, od tej pory w której widziałam się z córką pana.
— Z moją córką?
— Tak.
— Powiedziała pani: z moją córką?...
— Rozumie się, z tą, którą pan do mnie przysyłałeś...
— Wybacz hrabino, lecz niepodobna jest, abym córkę moją posyłał do pani.
— Niepodobna?
— Z tej bardzo prostej przyczyny, że jej nie mam.
— Jesteś pan pewnym tego? — zapytała hrabina.
— Pani — rzekł pan Flageot, mam zaszczyt być bezżennym.
— Masz tobie! — zawołała hrabina.
Adwokat zaniepokojony zawezwał Małgorzaty, aby podała hrabinie coś chłodzącego, a przedewszystkiem, aby miała na nią baczenie.
— Biedna kobieta, pomyślał, w głowie jej się przewróciło.
— Jakto? — zapytała znowu hrabina — pan naprawdę nie masz córki?
— Nie, pani.
— Zamężnej w Strassburgu?
— Nie pani, po tysiąc razy nie.
— I nie upoważniałeś pan jej — kończyła hrabina, nie mogąca pozbyć się swojej myśli, — do oznajmienia mi w przejeździe, że mój proces wszedł na wokandę?
— Nie.
Hrabina podskoczyła w fotelu, uderzając się po kolanach rękami.
— Może pani hrabina napije się tego troszkę — zaproponował pan Flageot — to dobrze pani zrobi...
I dał znak Małgorzacie, która zbliżyła się z tacą i dwiema szklankami piwa, ale hrabinie pić się odechciało i tak szorstko odsunęła tacę, że Małgorzata przywykła w domu do pewnych przywilejów, uczuła się mocno dotknięta.
— Zobaczmy — powiedziała hrabina, patrząc na pana Flageot z pod okularów — poruzumiejmy się, jeżeli łaska.
— Właśnie tego pragnę. — Małgorzato, zatrzymaj się; zechciej pani napić się koniecznie... i porozumiemy się zaraz.
— Bardzo oto proszę, gdyż jesteś pan dziś dla mnie niepojęty, drogi panie Flageot; możnaby rzec, że ze zbytecznego upału przewróciło ci się w głowie.
— Niech się pani nie unosi!... — powiedział prawnik, odsuwając swój fotel na dwóch tylnych nogach, by się dalej znaleźć od hrabiny, niech się pani nie unosi, porozumiejmy się spokojnie.
— I owszem. Mówisz zatem panie Flageot, że nie masz córki?
— Nie hrabino i żałuję tego szczerze, bo jak widzę, robiłoby to pani pewną przyjemność, jakkolwiek...
— Jakkolwiek? — powtórzyła hrabina.
— Jakkolwiek, co do mnie, wolałbym w najgorszym razie chłopca, bo chłopcom lepiej się powodzi w tych czasach.
Pani de Béarn z wielkim niepokojem złożyła ręce.
— Jakto! nie wzywałeś mnie pan do Paryża, przez siostrę, siostrzenicę, lub jakąkolwiek inną krewną?
— Ani mi to żartem do głowy nie przyszło, boć wiem dobrze, jak kosztowny jest pobyt w Paryżu.
— A mój proces?
— Wstrzymuję się ze zdawaniem z niego sprawy, do czasu dopóki nie zostanie wznowiony.
— A kiedyż będzie wznowiony?...
— No! będzie... będzie...
— Więc jeszcze nie jest?
— Przynajmniej ja nic o tem nie wiem.
— Niema o bliskiem stawaniu zatem mowy?
— Niestety, pani...
— A zatem, — zawołała stara dama powstając — zażartowano sobie ze mnie niegodnie.
Pan Flageot odsunął perukę na czubek głowy i mruknął:
— Bardzo się tego boję.
— Panie Flageot!... — wrzasnęła hrabina.
Adwokat podskoczył na krześle, dając znak Małgorzacie, aby trzymała się wpobliżu...
— Nigdy nie daruję tego poniżenia, udam się do ministra policji, aby kazał odszukać lafiryndę, która pozwoliła sobie tak mi ubliżyć!
— Ba! — odezwał się pan Flageot — to chyba będzie bardzo trudno.
— Jak ją tylko znajdą — prawiła hrabina w uniesieniu, — rozpocznę kroki natychmiast.
— Przybędzie zatem nowy proces, — powiedział smutno adwokat.
Słowa te ochłodziły staruszkę.
— Boże! — zawołała, — a ja zdążałam tu z taką radością!
— Cóż ta kobieta powiedziała pani?
— Że przybywa od pana.
— Intrygantka jakaś.
— Że pan kazałeś powiadomić mnie, iż moja sprawa wznowiona; że powinnam przybyć natychmiast pod groźbą nowego opóźnienia.
— Niestety! pani hrabino, daleko, bardzo nam daleko jeszcze do rozpoczęcia.
— Zapomniano o nas, czy tak?
— Zapomniano, pogrzebano i chybaby cudem... ale to tak rzadko się trafia...
— Zapewne... — westchnęła hrabina.
Pan Flageot jej zawtórował.
— Słuchaj panie Flageot, chcesz bym ci coś powiedziała?
— Proszę.
— Ja tego nie przeżyję.
— Toby pani bardzo źle zrobiła.
— Boże! mój Boże! czuję że moje siły wyczerpują się.
— Odwagi, pani, odwagi!
— Czyż nie masz pan żadnej dla mnie rady?
— I owszem: powrócić do swoich dóbr i zgoła nie dawać wiary tym, co zjawiać się będą w mojem imieniu, nie przynosząc ani litery ode mnie.
— Trzeba abym powróciła do moich dóbr?...
— To będzie najrozsądniej.
— Wierzaj mi atoli panie Flageot — przerwała hrabina, że nie zobaczymy się więcej na tym padole płaczu.
— Okropność!
— Mam strasznych widocznie nieprzyjaciół!
— Przysiągłbym, że to Saluces’ów sztuczka.
— W każdym razie bardzo nędzna.
— O tak!... bardzo nędzna.
— Oj! sprawiedliwość, sprawiedliwość! — I wykrzyknęła hrabina, — to otchłań, drogi panie Flageot.
— A dlaczego? — odpowiedział prawnik; dlatego, że sprawiedliwość nie jest już sobą, bo pan de Maupeau chce być kanclerzem, zamiast prezesem pozostać.
— Panie Flageot, napiję się teraz chętnie.
— Małgorzato! — krzyknął adwokat.
Nie było jej. Wysunęła się spostrzegłszy, że rozmowa weszła na tor pokojowy. Teraz wróciła z dwoma szklankami na tacy, którą była wyniosła. Pani de Béarn wychyliła powoli swoje piwo, zaszczyciwszy poprzednio adwokata trąceniem o jego szklankę. Potem pożegnała go smutnym ukłonem i smutniejszem jeszcze „do widzenia” i skierowała swe kroki do przedpokoju.
Pan Flageot szedł za nią z peruką w ręku. Pani de Béarn stanęła nad schodami i zaczęła szukać poręczy, gdy jakaś ręka spoczęła na jej ręce, a jakaś głowa odbiła się od jej piersi.
Ręka ta i głowa należały do jednego z dependentów — który po cztery stopnie przeskakując pędził na górę.
Stara hrabina, złorzecząc, poprawiła suknię i schodziła dalej, dependent zaś dopadł do drzwi pchnął je, i zawołał rozradowanym donośnym głosem prawdziwego jurysty:
— Oto jest, panie Flageot, jest — w sprawie Béarn!
I podał papier adwokatowi.
Posłyszawszy swoje nazwisko, hrabina powróciła, odepchnęła dependenta, rzuciła się na pana Flageot i wyrwała mu papier z ręki.
— Cóż?... wykrzyknęła, co tam powiedziano o tem, panie Flageot?
— Na honor, nic jeszcze nie wiem, hrabino; jeżeli jednak raczy pani oddać mi papiery, to się dowiem.
— Prawda, prawda, mój dobry panie Flageot; masz i czytaj, a prędko.
Adwokat spojrzał na podpis.
— Od pana de Guilton, prokuratora — powiedział.
— O! mój Boże!
— Zaprasza mnie — kończył pan Flageot z wzrastającem osłupieniem, — abym był przygotowany do bronienia sprawy na wtorek, bo nasz proces jest wywołany.
— Wywołany! — zakrzyczała hrabina, skacząc prawie z radości, — wywołany! Tylko proszę cię panie Flageot, nie żartujmy, bo tym razem już bym się nie podniosła więcej.
— Pani — powiedział ogłuszony nowiną prawnik, — jeżeli tu jest ktoś, co żartuje, to chyba pan Guilton, a byłoby to po raz pierwszy w jego życiu.
— Czy ten list tylko rzeczywiście jest od niego?
— Jest Guilton, proszę patrzeć.
— Prawda!... wywołany dzisiaj, będzie broniony we wtorek. Widocznie ta dama, która mnie odwiedziła nie była intrygantką?
— Widocznie, że nie.
— Skoro jednak nie przez pana była przysłana!... Czyś pan tylko pewny tego?
— Na Boga! najzupełniej jestem pewny!
— Przez kogóż więc?
— Właśnie to ciekawe przez kogo.
— Bo nareszcie była przysłana przez kogoś.
— Nie rozumiem.
— Tonę w domysłach.
— Pozwólno mi raz jeszcze to odczytać mój drogi panie Flageot, — jest wywołany, będzie broniony, tak, napisano będzie broniony przed panem prezesem Maupeau... Do wszystkich djabłów! czy tak jest?
— Bezwątpienia.
— To źle!
— Dlaczego?
— Bo pan Maupeau to wielki przyjaciel Saluces’ów.
— Naprawdę?...
— Przyjaciel ich zagorzały.
— Masz tobie, to znaczy, że w większym niż kiedykolwiek jesteśmy kłopocie. Dziwne mam szczęście!
— A jednak, niema co, trzeba aby go pani hrabina odwiedziła.
— Okropnie mnie zapewne przyjmie...
— Prawdopodobnie.
— O panie Flageot, co mi pan mówisz?
— Prawdę, kochana pani.
— Nie tylko że sam tracisz odwagę, lecz i mnie resztę jej odbierasz?
— Nie, nie może być nic dobrego przy panu Maupeau.
— Do tego stopnia słaby z pana Cyceron?
— Cyceron byłby także przegrał sprawę, gdyby był bronił jej przed Verresem, a nie przed Cezarem, odpowiedział pan Flageot, zdobywając się na tę skromną odpowiedź wobec nadzwyczajnego zaszczytu uczynionego mu przez klientkę.
— Radzisz mi zatem, ażeby go nie odwiedzać?
— Uchowaj Boże, nie mogę radzić pani nic podobnego; żałuję tylko, że jest pani do tego zmuszoną.
— Mówisz, panie Flageot, jak żołnierz mający zamiar uciec ze stanowiska. Możnaby przypuścić, że się obawiasz sprawy.
— Pani hrabino, odpowiedział adwokat, przegrałem w mojem życiu nie jedną, która zapewniała większe widoki zysku, aniżeli ta.
Hrabina westchnęła, ale przywołując całą swoją energję:
— Nie ustąpię, dodała z rodzajem godności stanowiącej sprzeczność z całą tą trochę komiczną rozmową, — nie będzie mi nikt mógł powiedzieć, że broniąc swej słusznej sprawy, cofnęłam się przed intrygą. Przegram, ale pokażę ludziom złej wiary oblicze kobiety wyższej, których tak dziś nie wiele u dworu. Czy zechcesz panie Flageot towarzyszyć mi do pana wicekanclerza?
— Pani, odpowiedział adwokat przywołując także na pomoc wszystką swoją godność, pani, przysięgliśmy sobie, my członkowie opozycji w parlamencie paryskim, że poza obrębem audjencji, nie będziemy mieli nic wspólnego z tymi, którzy odstąpili sprawy pana d’Aiguillon. Jedność stanowi siłę; a ponieważ w tej sprawie pan de Maupeau na dwóch ramionach płaszcz nosił, ponieważ mamy mu wiele do zarzucenia, pozostaniemy w naszym obozie, dopóki nie wywiesi białej flagi.
— W złą porę proces mój przychodzi, jak widzę, westchnęła hrabina: adwokaci poróżnieni z sędziami, sędziowie z kljentami... Ale wszystko mi jedno, wytrwam.
— Niech ci Bóg dopomaga, pani hrabino, rzekł adwokat zarzucając połę szlafroka na lewe ramię, jak senator rzymski togę.
— Nie tęgi adwokacina, powiedziała sobie w duchu pani de Béarn. Obawiam się, że z nim mogę mieć mniejsze powodzenie przed parlamentem, niżeli je miałam sama u siebie, przemawiając przed poduszkami.
— Adieu, panie Flageot, rzekła, wystudjuj proszę dobrze moją sprawę, nie wiadomo co się przytrafić może.
— O obronę niech się pani nie kłopocze, hrabino. Będzie ona piękną, bardzo piękną, bo obiecuję sobie użyć w niej strasznych aluzyj.
— Do czego, panie, do czego?
— Do upadku Jerozolimy, którą porównam z wyklętemi miastami i ogni niebieskich wzywać na nią będę. Pojmuje pani, iż nie trudno będzie się domyśleć, iż ta Jerozolima to... Wersal.
— Panie Flageot, wykrzyknęła stara pieniaczka, nie kompromituj siebie, a raczej mojej sprawy!
— Ech! ona i tak stracona z panem Maupeau; chodzi tylko o wygranie jej przed współczesnymi; a ponieważ nie wymierzą nam sprawiedliwości, zróbmy skandal!
— Panie Flageot...
— Bądźmy filozofami, szanowna pani... zagrzmijmy!
— Bodaj ci djabli zagrzmieli! mruknęła hrabina, podły adwokacino, który we wszystkiem szukasz okazji do udrapowania się w swoje filozoficzne łachmany. Idźmy do pana Maupeau, on nie filozof i z nim napewno łatwiej mi będzie porozumieć się, niż z tym niedołęgą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.