Józef Balsamo/Tom III/Rozdział XXXIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Król udał się do Marly, a stosownie do tego co zapowiedział, około trzeciej po południu kazał się zawieźć stamtąd do Luciennes.
Przypuszczał, że pani Dubarry po odebraniu jego bileciku, pośpieszy zaraz z Wersalu, aby oczekiwać nań w uroczej siedzibie jaką sobie zbudować kazała. Król był tu już parę razy, ale nie przepędził nigdy ani jednej nocy w willi, dlatego, jak mówił, że Luciennes nie było pałacem królewskim.
Mocno był też zdziwiony, zastawszy Zamora przy zwykłem jego zajęciu, to jest przy wyrywaniu piór papudze, która kąsać go usiłowała.
Dwoje tych ulubieńców rywalizowało z sobą, tak jak pan de Choiseul z panią Dubarry.
Król zatrzymał się w małym salonie i odprawił swoją świtę.
Nie miał w zwyczaju wypytywać lokai, pomimo, że był najciekawszym człowiekiem w całem królestwie; ale Zamor nie był lokajem, było to coś pośredniego pomiędzy małpką amerykańską a papugą.
Zapytał więc Zamora:
— Czy pani hrabina w ogrodzie?
— Nie, panie — odpowiedział Zamor, nie dodając tytułu królewskiego, bo pani Dubarry, przez jeden ze swoich kaprysów, tylko „panem“ kazała zwać Ludwika XV, gdy w Luciennes przebywał.
— Jest zatem u karpi?
W Luciennes z nadzwyczaj wielkim nakładem wykopano na górze staw, nawodniono go za pomocą wodociągów i zarybiono najpiękniejszemi karpiami z Wersalu.
— Nie, panie, — odpowiedział Zamor.
— Więc gdzież jest?
— W Paryżu, panie.
— Jakto, w Paryżu! niema jej w Luciennes wcale?...
— Nie, panie, Zamora tylko tu przysłała.
— Na co?
— By oczekiwał na króla.
— Ha! ha! — zawołał Ludwik XV, — na ciebie włożyła obowiązek przyjmowania mnie tutaj.
To mnie zachwyca doprawdy; towarzystwo Zamora! dzięki ci stokrotnie, hrabino.
Powstał obrażony trochę.
— O! nie, — odezwał się murzynek — król nie będzie miał Zamora za towarzysza.
— A to dlaczego?
— Bo Zamor zaraz pojedzie sobie.
— A gdzież ty pojedziesz?
— Do Paryża.
— Pozostanę więc sam. Coraz lepiej. — Co masz do załatwienia w Paryżu?
— Widzieć się muszę z panią Dubarry i powiadomić ją, że król przybył do Luciennes.
— Aha!... Hrabina poleciła ci zatem, abyś mi to powiedział?
— Tak, panie.
— A czy nie powiedziała co mam robić tymczasem?
— Powiedziała, że pan będzie spał.
— Zapewne — pomyślał król, — niezwłocznie nadjedzie, przygotowywa z pewnością jakąś nową dla mnie niespodziankę.
I głośno dodał:
— Jedź-że prędko i sprowadź tu hrabinę... Ale, ale, jakże pojedziesz?
— Na wielkim białym koniu w czerwonym czapraku.
— A jak prędko biały koń stanie w Paryżu?
— Nie wiem — odpowiedział murzyn, — ale on umie pędzić szybko, a Zamor lubi szybko jechać.
— No, to całe szczęście, że Zamor lubi szybko jeździć.
I stanął w oknie, by popatrzeć na odjeżdżającego.
Lokaj wysokiego wzrostu, podsadził murzynka na konia, i Zamor puścił się galopem ze szczęśliwą, a właściwą dziecięcemu wiekowi nieświadomością niebezpieczeństwa.
Pozostawszy sam, zapytał król pokojowego, czy jest w Luciennes co nowego do obejrzenia.
— Jest — odpowiedział tenże. — Pan Boucher maluje gabinet pani hrabiny.
— A! Ten biedny, poczciwy Boucher jest tutaj — rzekł z rodzajem zadowolenia Ludwik XV — a gdzież to?
— W pawilonie; czy Wasza Królewska Mość życzy sobie, abym go tam zaprowadził.
— Nie — odpowiedział król — pójdę lepiej do karpi. Podaj mi nóż.
— Nóż, Najjaśniejszy Panie?
— Tak, i duży bochenek chleba.
Pokojowiec powrócił, niosąc na japońskim półmisku okrągły chleb i nóż długi a ostry.
Król dał znak lokajowi, aby szedł za nim i zadowolony, skierował się w stronę stawu.
Nie ominął nigdy ani jednego dnia, aby nie poświęcić choć kilku chwil rozrywce karmienia karpi.
Zasiadł na ławeczce, skąd rozpościerał się prześliczny widok.
Zanosiło się na burzę, korony drzew ciemno się odbijały na jasnej zieleni łąk; woda nieruchoma i gładka jak tafla szklana, rozstępowała się miejscami, gdy złocista ryba, spostrzegłszy muszkę wodną, szybującą po powierzchni, rzucała się, aby ją pochwycić.
Wtedy drgające koła rozszerzały się na szybie jeziora i zamieniały gładkie jego zwierciadło w mieniącą się morę.
Król, posiadający sztukę spędzania czasu na niczem, rozejrzał się w krajobrazie, policzył domy wiosek, policzył i całe wioski na widnokręgu, a nareszcie wziął z talerza chleb i zaczął go krajać na spore kawałki.
Karpie posłyszały skrzypienie noża i obeznane z tym odgłosem, ucztę zwiastującym, podpływały pośpiesznie do Jego Królewskiej Mości. Postępowały tak samo i z pierwszym lepszym lokajem, ale Ludwik XV, przeświadczony był jak najmocniej, że się tak zachowywały względem niego wyłącznie.
Rzucał jeden po drugim kawałki chleba, za któremi ryby się uganiały, i które też po chwili ginęły zupełnie z powierzchni.
Po upływie pół godziny, Jego Królewska Mość z zadowoleniem zauważył, że ani jeden ze stu rzuconych kawałków nie został zmarnowany.
Gdy się znużył nareszcie, przypomniał sobie, że pan Boucher może mu także nastręczyć rozrywkę: prawda, daleko mniej ponętną, niż karpie, ale na wsi nie można być wybrednym.
Skierował się do pawilonu, o czem Boucher został uprzedzony.
Malując, a raczej udając, że maluje, śledził on oczami Ludwika XV, a spostrzegłszy, że się zbliża, poprawił żabot i mankiety i wstąpił na drabinę; zalecono mu bowiem udać, iż nie wie nic o przybyciu królewskiem.
Potem, gdy usłyszał trzeszczącą pod stopami władcy posadzkę, zaczął mazać pędzelkiem pyzatego amorka, skradającego się do pasterki w błękitnym gorseciku i słomianym kapeluszu.
Serce mu biło, ręka drżała.
Ludwik XV stanął na progu.
— O! panie Boucher — zawołał, — jakże cię czuć terpentyną!
I poszedł dalej.
Biedny Boucher, jakkolwiek znał mało artystyczne usposobienie króla, spodziewał się jednak czegoś innego i omało nie spadł na ziemię, dotknięty zawodem jaki go spotkał.
Zszedł z drabiny i ze łzami w oczach, nie zeskrobawszy palety i pozostawiając pędzle nieumyte, opuścił gabinet.
Jego Królewska Mość spojrzał na zegarek.
Siódma dochodziła.
Wszedł do pałacu, podrażnił się z małpką, posprzeczał z papugą i obejrzał jednę po drugiej wszystkie chińskie figurki ustawione na etażerkach.
Nadeszła noc.
Król nie znosił ciemności. Zapalono zatem światła.
Ale jeszcze bardziej nienawidził samotności.
— Konie niech będą za kwadrans! — zawołał i dodał do siebie: — pozostawiam jej jeszcze piętnaście minut, to jest dziewięćset sekund, ale ani jednej więcej.
Wyciągnął się na sofie przed kominkiem.
Za czterechsetnem uderzeniem wahadła zegaru, przedstawiającego słonia niebieskiego, którego dosiadła sułtanka, Jego Królewska Mość spał smacznie.
Łatwo zrozumieć, że lokaj, który przybył z oznajmieniem, że powóz gotowy, gdy zobaczył Majestat we śnie pogrążony, wyniósł się pośpiesznie. Z tego uszanowania dla snu tak dostojnego wynikło, że Ludwik XV, obudziwszy się sam, ujrzał przed sobą panią Dubarry, wcale nie zaspaną, jak się przynajmniej zdawało i patrzącą na niego wielkiemi oczami. Zamor w kąciku przy drzwiach oczekiwał rozkazu.
— A! jesteś nareszcie, hrabino — powiedział król, siadając.
— Jestem, Najjaśniejszy Panie, i to od bardzo dawna nawet.
— Od jak dawna?
— Co najmniej od godziny. Och! jak Wasza Królewska Mość spać potrafi!..
— Na honor, hrabino, nudziłem się śmiertelnie; a przy tem po nocach bardzo źle sypiam. Wiesz, że o mało nie odjechałem?
— Wiem, widziałam zaprzężony pojazd Waszej Królewskiej Mości.
Król spojrzał na zegar.
— Ależ to wpół do jedenastej! — zawołał — spałem trzy godziny prawie.
— Akurat tyle, Najjaśniejszy Panie; — no powiedz-że, czy się źle w Luciennes sypia?
— Nie, nie na honor! Lecz cóż ja widzę, u djabła? — wykrzyknął spostrzegając Zamora.
— Widzi Wasza Królewska Mość gubernatora Luciennes.
— Jeszcze nie, nie — powiedział król, śmiejąc się. Jakto! ten dudek włożył uniform, chociaż nie ma jeszcze nominacji? Widocznie ufa mojemu słowu!
— Najjaśniejszy Panie, mamy chyba wszelkie prawo liczyć na to wasze słowo. — Zamor przytem posiada już dyplom.
— Jakto?
— Przysłał mi go wicekanclerz: oto jest. Jedyną formalnością jaka pozostaje do spełnienia, jest przysięga; każ mu ją wykonać niezwłocznie i niechaj czuwa nad nami.
— Zbliż się, panie gubernatorze — powiedział król.
Zamor się zbliżył; przybrany był w mundur z kołnierzem haftowanym i kapitańskiemi epoletami, w krótkie spodnie, jedwabne pończochy i szpadę. Szedł krokiem sztywnym i miarowym, z wielkim trójgraniastym kapeluszem pod pachą.
— Będzie on umiał przysięgać?... — zapytał król.
— Spróbuj, Najjaśniejszy Panie.
— Przystąp według przepisu — powiedział król, przypatrując się ciekawie czarnej lalce.
— Na kolana — — powiedziała hrabina.
— Wykonaj przysięgę — dodał król.
Dziecko złożyło jedną rękę na sercu, drugą w dłoń króla i mówiło:
— Przysięgam na wierność i cześć memu panu i pani mojej, przysięgam bronić do śmierci pałacu, którego straż mi powierzono, a gdyby mnie oblegano, wyjeść do ostatniego słoika konfitury, zanim się poddam.
Król ubawił się formułą przysięgi i powagą, z jaką została wypowiedzianą.
— Wzamian za tę przysięgę — odezwał się król, przybierając należytą powagę — przekazuję ci, panie gubernatorze, najwyższą władzę nad wszystkiem tem, co zamieszkuje powietrze, ziemię, ogień i wodę w obrębie tego pałacu.
— Dziękuję, panie — powiedział, powstając Zamor.
— A teraz — rzekł król — idź i pokaż się w kuchniach w tem pięknem ubraniu, a nas zostaw w spokoju. Ruszaj!
Zamor wyszedł jednemi, a Chon weszła drugiemi drzwiami.
— Jakto! jesteś maleńka? Dzień dobry ci, Chon!
Król pociągnął ku sobie siostrę faworyty i ucałował.
— I cóż, Chon, ty z pewnością powiesz mi prawdę!
— O! Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała — zupełnie źle trafiliście. Prawdę! Po raz pierwszy chyba przytrafiłoby mi się to w życiu. Jeżeli chcecie ją usłyszeć, zwróćcie się do Joanny; ona kłamać nie potrafi:
— Czy to prawda, hrabino?
— Najjaśniejszy Panie, — Chon dobre ma o mnie zdanie. Dobry przykład mnie zgubił i od dzisiejszego wieczora gotowa jestem kłamać, jak prawdziwa hrabina.
— Zatem — odezwał się król — Chon ma coś, co przedemną ukrywa.
— Daję słowo, że nie.
— Jakieś książątko, jakiś markizek, czy wicehrabia, do któregośmy jeździli?...
— Nie sądzę — odpowiedziała hrabina.
— A cóż ty, Chon, na to?
— Nie sądzimy, Najjaśniejszy Panie, Należałoby, zażądać raportu policji o tem.
— Pana de Sartines, czy mojej?
— Pana de Sartines.
— Ile Wasza Królewska Mość ofiaruje mu za to?
— Jeżeli to będzie coś ciekawego, nie będę się targował.
— Daj więc pierwszeństwo mojej policji, Najjaśniejszy Panie. Usłużę ci... po królewsku.
— Sprzedasz samą siebie?...
— Czemu nie, jeżeli zapłata będzie odpowiednią.
— Zgoda zatem! Jakiż ten raport? Tylko bez kłamstw, przedewszystkiem.
— Francjo! obrażasz mnie.
— Chciałem powiedzieć, bez wykrętów.
— A zatem, Najjaśniejszy Panie, przygotuj kapitały, bo raport zaraz będzie.
— Gotów jestem — rzekł król, pobrzękując kilku sztukami złota w kieszeni.
— Przedewszystkiem, pani hrabina Dubarry, widzianą była w Paryżu około drugiej z południa.
— To już wiem. Cóż dalej?...
— Przy ulicy de Valois.
— I to wiem także.
— Około szóstej, podążył Zamor za nią.
— I to możebne; ale co pani Dubarry robiła przy ulicy de Valois?
— Była u siebie.
— Rozumiem; po co jednak jeździła do siebie?
— By się spotkać ze swoją matką chrzestną.
— Ze swoją matką chrzestną! — powiedział król ze skrzywieniem, którego pokryć nie potrafił, więc się ma zamiar ochrzcić?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, w wielkiej chrzcielnicy wersalskiej.
— Na honor, źle czyni; tak jej dobrze było w pogaństwie!
— Cóż chcesz, Najjaśniejszy Panie! — znasz przysłowie, że „to nęci, czego się nie posiada“.
155 — Chcemy zatem mieć chrzestną matkę?
— I mamy ją, Najjaśniejszy Panie.
Król wzruszył ramionami.
— Przepadam za tym ruchem, Najjaśniejszy Panie; — dowodzi on, że byłbyś niepocieszony na widok przegranej Grammont’ów, Guemenée’ych i wszystkich świętoszek dworu.
— Co takiego?
— Bezwątpienia, sprzymierzasz się z tymi ludźmi!
— Ja?... Hrabino, dowiedz się i zapamiętaj na zawsze, że król sprzymierza się tylko z królami.
— Prawda; lecz wszyscy twoi królowie są przyjaciółmi pana de Choiseul.
— Powróćmy do owej chrzestnej matki, hrabino.
— I ja to wolę, Najjaśniejszy Panie.
— Udało ci się więc ją sfabrykować?
— Znalazłam ją, znalazłam hrabinę de Béarn, z rodziny książąt, którzy nawet panowali ongi. Pani de Béarn nie przyniesie ujmy sprzymierzeńcom sprzymierzeńców Stuartowskich, tak się spodziewam.
— Hrabina de Béarn — zauważył ze ździwieniem król. Znam jedną tylko, która mieszkać powinna w okolicy Verdun.
— Ta sama; umyślnie podróż odbyła...
— Ona ci więc poda rękę?
— Obydwie!
— Kiedyż to?
— Jutro o jedenastej z rana będzie miała zaszczyt być przezemnie przyjętą na sekretnem posłuchaniu; i jednocześnie, jeżeli to nie będzie zbyt niedyskretnem, zażąda od króla oznaczenia dnia, a król oznaczy najbliższy jaki można, czy nie tak, panie Francjo?
Król począł się śmiać, niezbyt jednak szczerze.
— Zapewne, zapewne — powiedział, całując hrabinę w rękę.
Naraz, jakgdyby coś sobie przypomniał:
— Jutro, o jedenastej — zawołał.
— W czasie śniadania...
— To niemożebne, moja droga.
— Jakto! niemożebne?
— Nie będę tu na śniadaniu, powracam dziś wieczorem.
— A to co znowu? — powiedziała pani Dubarry, czując zimno przenikające aż do serca. — Odjeżdżasz, Najjaśniejszy Panie?
— Muszę, droga hrabino, wyznaczyłem tę godzinę panu de Sartines dla bardzo pilnej pracy.
— Wola Twoja, Najjaśniejszy Panie; ale zjesz kolację chociaż, mam nadzieję...
— O! tak, być może... jestem dziś głodny, będę na kolacji.
— Każ podawać, Chon — powiedziała hrabina, dając jej znak mający widoczną łączność z umówionym z góry planem.
— Chon wyszła.
— Król dostrzegł w lustrze ów znak, a chociaż nie mógł sobie zdać z niego sprawy, zrozumiał, iż kryła się w tem jakaś zasadzka.
— Wreszcie, nie! — powiedział; niepodobna myśleć o kolacji... Muszę wyjechać natychmiast.
Mam sprawy, sobota dzisiaj...
— Ha, niech i tak będzie! każę więc podjechać koniom.
— Tak, moja piękna.
— Chon!
Chon powróciła.
— Konie dla króla! — rzekła hrabina.
— Dobrze — odpowiedziała Chon z uśmiechem.
I wybiegła znowu.
W chwilę potem słychać było jej głos wołający w przedpokoju:
Konie dla króla!