Józef Balsamo/Tom VI/Rozdział LXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXII
WIADOMOŚCI

Noc, którą spędziliśmy, prowadząc czytelnika z Saint-Denis do la Muette, stamtąd na ulicę Coq-Héron, Plâtriere i Saint-Claude, użyta była przez panią Dubarry, aby starego króla skłonić do przyjęcia nowej polityki, stosownie do jej osobistych poglądów.
Największy nacisk kładła na niebezpieczeństwo, grożące ze strony Choiseul’ów, jeśli wkradną się w łaski następczyni tronu.
Król odpowiadał, wzruszając ramionami, że synowa jego jest jeszcze dzieckiem, a Choiseul starym dyplomatą, przeto ona nie będzie chciała, ani umiała pracować, a on się bawić.
I, zadowolony ze swego dowcipu, przerwał wszelkie dalsze w tym przedmiocie rozmowy. Pani Dubarry tymczasem zauważyła, że król dnia tego był chwilami roztargniony.
Ludwik XV był próżny i bardzo lubił wzbudzać zazdrość w swoich kochankach, z warunkiem jednak, aby nie trwała ona zbyt długo i nie objawiała się w kłótniach i sprzeczkach. Pani Dubarry była zazdrosną; grała w tem rolę zarówno jej miłość własna, jak i obawa. Zbyt wiele ją kosztowało zdobycie zajmowanego stanowiska, zbyt niskiem było jej pochodzenie, aby mogła, za przykładem pani de Pompadour, tolerować kochanki królewskie, lub też w chwilach znudzenia sama mu ich dostarczać.
Ponieważ pani Dubarry była zazdrosną, pragnęła przeto poznać dokładnie powód roztargnienia króla.
Na usilne domagania się, król odpowiedział te pamiętne słowa, które były wierutnem kłamstwem.
— Zajmuję się teraz przeważnie szczęściem mojej synowej, a wątpię bardzo, aby syn mój był w stanie ją uszczęśliwić.
— A dlaczegóż to? Najjaśniejszy Panie.
— Zauważyłem dziś, że Ludwik w Compiègne, w Saint-Denis, w la Muette zajęty był bardzo innemi kobietami, a nie zwracał prawie wcale uwagi na żonę.
— Nigdybym w to nie uwierzyła, gdybym usłyszała z innych ust, niż twoje, Najjaśniejszy Panie. Delfinowa jest przecie bardzo ładną kobietą.
— Trochę za szczupła.
— Jest jeszcze taka młoda.
— Co to znaczy? Spojrzyj, hrabino, na pannę de Taverney, i ona jest także młoda.
— I cóż?
— A jest prawdziwie piękną.
Oczy hrabiny zabłysły złowrogo; kroi zrozumiał natychmiast, że powiedział za wiele.
— Ależ ty sama, hrabino, z pewnością musiałaś być w tym wieku okrąglutką, jak pasterki Boucher’a.
Pani Dubarry, ułagodzona cokolwiek, ciągnęła dalej, przymilając się królowi.
— Więc panna de Taverney ]est tak bardzo piękna?
— Alboż ja wiem; mówiłem tylko, że nie chuda.
— A zatem musiałeś się jej dobrze przyjrzyć, Najjaśniejszy Panie.
— Kochana hrabino, po co zastawiasz na mnie sidła? Wiesz przecie, że mam wzrok krótki, widzę rozmiary, ale szczegółów oko moje nie dojrzy.
— U następczyni widziałem same kości.
— A u panny de Taverney zobaczyłeś tuszę; to znaczy, że piękność pierwszej jest arystokratyczna, drugiej — prostacza.
— Ależ, Joanno, wszak doskonałość twych kształtów nie przeszkadza ci bynajmniej być kobietą dystyngowaną.
— Chwała Bogu, komplement, ale niestety, nie do mnie samej jest wystosowany — pomyślała hrabina. Potem dodała głośno.
— Radabym widzieć delfinową, otoczoną ładnemi kobietami; czy może być coś brzydszego, niż dwór, z brzydkich i starych kobiet złożony.
— Podzielam w zupełności twoje zdanie, hrabino; wczoraj jeszcze mówiłem o tem z delfinem, ale to mąż, którego nic nie obchodzi.
— Gdyby tak na początek panna Taverney została damą dworską?
— Ma nią zostać, jak słyszałem.
— Widać, że cię to żywo obchodzi, Najjaśniejszy Panie.
— Wcale nie, tylko słyszałem, że tak mówiono.
— To panna niebogata?
— Tak, ale wysokiego urodzenia. Ród Taverney-Maison Rouge jest stary i zasłużony.
— Kto ich proteguje?
— Nie wiem. Ale to pewna, że są bardzo ubodzy.
— Nie są, widocznie, protegowanymi Choiseul’a, bo jużby pewno skarb królewski ich opłacał.
— Hrabino, kochana hrabino, dajmy pokój polityce.
— Cóż to za polityka, mówić, że Choiseul rujnuje króla?
— Nieinaczej — rzekł król, powstał i pożegnał się z faworytą.
W godzinę później był już w swoim pałacyku w Trianon, w doskonałym humorze, zacierał ręce z zadowolenia, że wzbudził zazdrość w pani Dubarry, a chodząc po pokoju, powtarzał, jak Richelieu, gdy miał lat trzydzieści:
— Co to za utrapienie z zazdrosnemi kobietami!
Po odejściu króla pani Dubarry przeszła do gabinetu, gdzie oczekiwała na nią Chon, żądna wiadomości.
— Szalone miałaś powodzenie, moja droga, parę dni temu prezentowana byłaś następczyni tronu, a wczoraj przypuszczona do jej stołu.
— No tak; i cóż stąd?
— Jakto, czyż nie wiesz, że setki powozów pędzą w tej chwili do Luciennes dla przypodobania się tobie?
— Bardzo żałuję.
— Czego?
— Powozów i ludzi, którzyby dziś rano gonić chcieli za moim uśmiechem; nie chcę dziś widzieć nikogo.
— Czy zanosi się na burzę, hrabino?
— Być może. Niech mi podadzą prędko czekoladę!
Chon zadzwoniła.
Wszedł Zamor.
— Czekolady! — zawołała hrabina.
Zamor szedł powoli, krok za krokiem.
— Prędzej, łotrze! co to znaczy? czyś nie słyszał, jak mówiłam, że chcę jeść; każę ci dać sto batów, jeśli nie pobiegniesz w tej chwili.
— Ani myślę biegać, ja tu jestem rządcą, a nie lokajem.
— Jakim rządcą! A ty trutniu! ja cię tu zaraz nauczę biegać!
I porwała szpicrutę, służącą do utrzymania zgody między jej wyżełkami i pinczerami.
Zamor, na widok szpicruty, uciekł, krzycząc i machając rękami.
— Co za usposobienie drapieżne, Joanno!
— Tak, ale czyż nie mam do tego prawa?
— Nie przeczę, ale wynoszę się od ciebie.
— Dlaczego?
— Bo mogłabyś mnie pożreć.
Wtem zapukano po trzykroć do gabinetu.
— Co tam nowego? Kto tam stuka? — z gniewem zawołała hrabina.
— Ten może liczyć na dobre przyjęcie — szepnęła Chon.
— A toby mi się podobało, żebym był źle przyjęty! — rzekł Jan z królewską powagą, stając u wejścia..
— I cóżbyś zrobił, gdybym cię źle przyjęła? Bo przecież to nie jest niemożebnem.
— Nic; nie wróciłbym więcej.
— Cóż dalej?
— Straciłabyś na tem więcej, niż ja.
— Jesteś gburem!
— Co znowu? Nie jestem tylko pochlebcą. Co to się stało dziś Joannie, powiedz mi, Chon.
— Czy ja wiem; jest zupełnie niedostępną.
— Więc nie zbliżajmy się do niej.
Podano w tej chwili czekoladę. Jan poskoczył i odebrał tacę.
— Jak się masz, kochana czekolado, pójdź, luba, pogadamy ze sobą.
Postawił tacę na stoliku, na którym sam usiadł.
— Chodź tu, Chon, wypijemy czekoladę; a kto jest w złym humorze, nic nie dostanie.
Chon skinęła przecząco, dając znak Janowi, żeby sam używał.
— Przyjemni jesteście oboje, niema co mówić! Ja cierpię, ja się smucę, a wy się obrażacie.
— Cóż ci jest, Joanno? powiedz — zapytała, zbliżając się, Chon.
— Ani jedno z was nie pomyśli o tem, czem ja się dręczę.
— Powiedz nam, Joanno, jeśli chcesz, żebyśmy z tobą współczuli.
Jan, zajęty śniadaniem, nie ruszał się z miejsca.
— Może ci brak pieniędzy? — zagadnęła Chon.
— O to możesz być spokojna, wprzód ich może zabraknąć królowi, niż mnie.
— To pożycz mi tysiąc dukatów; oddasz mi prawdziwą przysługę, — odezwał się Jan.
— Dam ci tysiąc szczutków w twój nos czerwony.
— Król nie chce porzucić tego nieznośnego Choiseul’a? zagadnęła Chon.
— A to nowina! Wiecie dobrze, że są złączeni na całe życie.
— Może stary król zakochał się w swojej synowej?
— Jesteś już bliską odgadnienia mojego gniewu, Chon; ale patrzno na tego łotra, zajął się jedzeniem i ani myśli o mnie. O! wy oboje zabijacie mnie swoją obojętnością!
Jan, zajęty czekoladą, nie zważał wcale na burzę, która wrzała poza jego plecami; nalał sobie spokojnie drugą filiżankę.
— Co mówisz, Joanno, byłżeby król zakochany?
Dubarry skinęła głową.
— Zakochany w synowej?... No, ale to lepiej dla ciebie. Lepiej ta, niż inna.
— A jeśli nie w niej, ale w innej jest zakochany?
— Co za nieszczęście, mój Boże! rzekła Chon blednąc.
— Zemdlej teraz, sprawisz mi przyjemność!
— Ale w kimże się kocha?... powiedz mi, Joanno.
— Zapytaj miłego braciszka, póki nie zadławi się tą czekoladą. On wie, a przynajmniej domyśla się z pewnością.
— Mówiłaś co do mnie?
— Tak, mówiłam do ciebie, miły, uprzejmy gościu. Pytam o nazwisko kobiety, w której król jest zakochany.
Jan odwrócił się i mając usta napchane jedzeniem bąknął:
— Panna de Taverney.
— Panna de Taverney! nieszczęście — jęknęła Chon.
— A ten łotr wie o tem! wie, i tak smacznie zajada! — zawołała hrabina, opierając się o poręcz fotelu.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego dotąd nie wydrapałam mu tych szkaradnych, zaspanych oczu, ręczę ci, Chon, że wstał zaledwie.
— Mylisz się, Joanno, nie kładłem się wcale.
— Więc cóż robiłeś, łajdaku.
— Biegałem całą noc i cały ranek.
— Wiedziałam o tem... I ja mam być obsłużoną? Któż mi teraz powie, gdzie się znajduje ta dziewczyna?
— Gdzie jest? — spytał Jan.
— Tak.
— W Paryżu; gdzieżby miała być?
— W Paryżu, ale gdzie?
— Ulica Coq-Héron.
— Kto ci to powiedział?
— Stangret, który odwoził ją do domu. Czekałem na niego w stajni, i spytałem go, gdy wrócił.
— I powiedział ci?
— Że odwiózł państwa de Taveiney na ulicę Coq-Héron, do niewielkiego domku, dotykającego pałacu d’Armenonville.
— Już nie gniewam się teraz na ciebie, Janie; zupełnie przebłagałeś mnie temi wiadomościami, ale to dla mnie mało, ja o tej kobiecie wszystko wiedzieć muszę. Gdzie bywa, kogo widuje, czy odbiera od kogo listy?
— Jak potrzeba, to się dowiemy.
— Ale w jaki sposób?
— Myślałem ja, teraz wy możecie pomyśleć — rzekł Jan.
— Na ulicy tej są zapewne domy, a w nich mieszkania do wynajęcia — rzekła Chon.
— Tak, tak — zawołała Dubarry — trzeba nająć w sąsiedztwie mieszkanie, a w niem umieścić kogo, coby nie spuszczał z oka tych ludzi i widział, kto wchodzi, kto wychodzi i dokąd idzie.
— Każę zaprzęgać, pojedziemy zaraz na ulicę Coq-Héron.
— Próżna fatyga, tam niema żadnego mieszkania do wynajęcia w sąsiedztwie. Dowiadywałem się. Jest... przy ulicy Plâtrière.
— Co to za ulica Plâtrière?
— Co to za ulica?
— Tak! — Styka się ogrodami z ulicą Coq-Héron.
— Więc prędko, śpieszmy się, najmijmy to mieszkanie.
— Nie potrzeba, już je nająłem.
— Co za idealny człowiek! Chodź, ucałuj mnie, Janie.
Jan otarł sobie usta, podszedł do pani Dubarry, ucałował ją w obydwa policzki, poczem złożył jej ceremonjalny ukłon, dziękując za zaszczyt jakiego dostąpił.
— Uspokoiłaś się nakoniec?... — wyrzekł Jan.
— Powiedz mi, mój drogi, czy cię kto nie poznał?
— Któż mógłby mnie poznać na ulicy Plâtrière?
— I nająłeś?
— Maleńkie mieszkanko w jakimś nędznym domu.
— Pytano cię, dla kogo?
— Naturalnie.
— Cóż odpowiedziałeś?
— Dla młodej wdowy. Czy ty wdową jesteś, Chon?
— Czemużby nie! — odrzekła.
— Doskonale; Chon zamieszka tam, pilnować będzie, szpiegować; ale nie trzeba tracić czasu.
— Natychmiast pojadę. Każ zaprzęgać.
Pani Dubarry szarpnęła za dzwonek.
— Zaprzęgać, jak najprędzej!
Jan i hrabina uważali Andreę za bardzo niebezpieczną; odrazu zwróciła na siebie uwagę króla pięknością. Trzeba ją zatem pilnować.
— Ta dziewczyna przyjechała z prowincji; niepodobna, aby przy swoich wdziękach nie zdobyła serca jakiego szlachcica z sąsiedztwa, który zapewne przybył lub przybędzie za nią do Paryża. Trzeba ich będzie połączyć. Król zaraz ostygnie w zapałach, skoro zobaczy tę prowincjonalną sielankę — mówiła Dubarry.
— Mylisz się, siostrzyczko; młoda mężatka to bardzo łakomy kąsek dla Najjaśniejszego Pana; sądzę, że byłoby lepiej, gdyby mogła mieć kochanka, to wpłynęłoby daleko silniej!..
— Już zaszły konie! — rzekł, patrząc w okno, Jan.
Chon ucałowała siostrę, uścisnęła rękę brata i pośpieszyła do powozu.
— Może weźmiesz z sobą Jana?
— Nie, ja sobie pójdę swoją drogą. Czekaj na mnie, będę pierwszym, który ci złoży wizytę na nowem mieszkaniu.
Chon pojechała, Jan zaś siadł przy stoliku i wypił trzecią filiżankę czekolady.
Chon, przedewszystkiem wstąpiła do siebie, zmieniła ubranie, starając się przybrać pozór uczciwej mieszczanki. Okryła się skromnym jedwabnym płaszczykiem, posłała po lektykę i w pół godziny później szła w towarzystwie panny Sylwji na czwarte piętro, po ciemnych i brudnych schodach, do mieszkania, najętego dla niej przez wice-hrabiego.
Tymczasem stara właścicielka domu, mieszkająca na pierwszem piętrze, zobaczywszy dwie młode kobiety, wchodzące na drugie piętro, zawołała:
— Czego tu panie szukają?... z pewnością się pomyliły, proszę zejść zaraz.
Chon, przybrawszy o ile mogła najsmutniejszą minę, odpowiedziała:
— Brat mój wynajął tu dla mnie mieszkanie na czwartem piętrze. Miałażbym się pomylić?
— A to pani! przepraszam... taka młoda i już wdowa... biedaczka!... Ale tu pani będzie bardzo dobrze i wygodnie, cicho, nikt nie chodzi, nie jeździ, żadnego hałasu. A okna mieszkania pani wychodzą na śliczne ogrody.
— Tego właśnie serdecznie życzyłam sobie.
— Jednak przez okno w korytarzu, można widzieć przechodzące procesje, a czasem nawet ludzi, co pokazują sztuki z uczonemi psami. — Nie wątpię, że to stanowić będzie dla mnie bardzo miłą rozrywkę.
I poszły dalej po schodach.
Staruszka popatrzyła za niemi jeszcze chwilę, a wracając, rzekła do siebie:
— Ta kobiecina wygląda bardzo uczciwie. Zamknąwszy drzwi za sobą, Chon pobiegła zaraz do okien wychodzących na ogród.
Jan nie pomylił się wcale. Pawilon, zamieszkiwany przez rodzinę Teverney, znajdował się prawie pod oknami najętego mieszkania.
Nie pozostawało już żadnej wątpliwości, gdy w chwilę potem Chon zobaczyła piękną młodą dziewczynę, siedzącą z robotą przy otwarłem oknie.
Była nią Andrea.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.