<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kądziel
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pani Taidy Skarszewskiej nikt nie lubił w okolicy, ale każdy musiał ją szanować, liczyć się z nią, i przyciśnięty do muru — przyznać, że była wiele warta.
Była to kobieta, którą bieda i praca wychowała, bieda i praca nauczyła, bieda i praca towarzyszyła i wiodła przez życie. W tej kompanji stwardniało jej serce, wyrobił się despotyczny charakter — nawet zgrubiały rysy, głos, wyrażenia. Była bezwzględna dla słabości, wymagająca cnoty jako obowiązku pracy, jako jedynej dźwigni i celu życia, pogardzająca próżniakiem jak przestępcą, prawiąca prawdę ostrą twardo, bez żadnych ogródek! Nie wierzyła w słabe zdrowie, w przeciwne okoliczności, w pokusy i upadki — nawet w wadliwe wychowanie i dziedziczne wady. Dla niej świat nie dzielił się na stany, klasy, płcie.
Nie. Był to człowiek pracujący — do niego należała ziemia; był próżniak — dla niego był Sybir więzienie, ba! gdyby była prawodawcą, dodałaby bez wahania szubienicę.
Razu jednego krewniak jej i chrzestny syn zarazem zgrał się i przyciśnięty koniecznością, przyjechał błagać o ratunek. Wtedy już pani Taida miała srebrne włosy, ale się pozbyła towarzyszki biedy, więc mogła go poratować. Przyjęła go w stodole, gdzie dozorowała zdawania partji pszenicy i zaraz ofuknęła, że w roboczy dzień nie pójdzie go bawić do salonu. Nieśmiało opowiedział swe nieszczęście.
Skoczyła jak furja:
— Nieszczęście! Jak śmiesz to tak nazywać! Nieszczęście święta rzecz. Bóg je zsyła. To Jezusowe ciernie! A twoje nieszczęście czego warte? — stryczka. Sznurek ci dam, ot masz, powieś się, ty łotrze!
— Ależ, ciociu, ja się do winy przyznaję, ale ja się poprawię, nie wezmę kart do ręki. Ten jeden raz! Nie o mnie zresztą chodzi, ale o ziemię. Serce mi się krwawi nad dolą Zapola.
— Bądź spokojny. Ziemia bez szubrawca nie zginie, owszem odetchnie, gdy po niej chodzić przestaniesz. Ładnie ty ją uprawiasz, ślicznie o nią dbasz! Owszem, owszem, żeby was nie stało co do jednego, hultajów, rozpustników, leniów, graczy, jarmarkowiczów, toby może ta nieszczęśliwa ziemia odetchnęła. Robactwem szkodliwem jesteście i chwastem! I ty śmiesz do mnie się zwracać o ratunek! Masz!
I rzuciła mu pod nogi kłębek szpagatu.
Tedy się krewniak bardzo obraził i bywać przestał. Coprawda, mało kto odwiedzał Rudę, majątek pani Taidy, bo prawie każdy usłyszał tam kazanie i gorzką prawdę, ciśniętą bez ogródki w oczy. Ona sama o gości mało dbała, mawiając:
— Próbowałam tego zamłodu, ale się nie opłaciło. Gość zawsze oderwie od zajęcia, zajmie czas — i na co? Tylko obmowa i plotki, bo tylko się sąsiadów sądzi, krytykuje lub wyśmiewa. O czem innem gadać na partykularzu? Potem pojedzie dalej i co sam mówił, włoży w twoje usta, jeszcze coś dokomponuje i ot, gotowa zwada z sąsiadem. A służba gościnna buntuje miejscową albo wprost odmawia. Nigdy po gościach nie zostanie nic dobrego, tylko irytacja i śmiecie w domu! Zresztą niema czasu na wizyty.
Nie kryla się z tem zdaniem, więc ludzie ogłosili ją za jędzę i sknerę i trawą porósł podjazd do domu w Rudzie, bo i pani Taida niewiele zużywała koni na swoje przyjemności.
Kilka razy do roku jeździła do parafji na wielkie święta lub do spowiedzi, kilka razy za interesami do powiatu, parę razy do brata i siostry, i na tem się kończyły jej stosunki ze światem.
Przez całe swe życie wierna była „Gazecie Warszawskiej“ i wierzyła w nią bezwarunkowo co do polityki i korespondencyj rolniczych, potem zaprenumerowała „Kraj“, ale co rychlej się wycofała.
— Można dostać żółtaczki z irytacji, czytając ich polemiki! I co z tego za korzyść! Ja wiem, że jest ciężko, źle, nieznośnie! Ale jak mi kto będzie bezustannie przypominał, to mnie cała moc odpadnie i robić nic nie zechcę! Człowiek dwa razy nie żyje, ani doli sobie nie wybiera. Jaka mu wypadła, musi ją odbyć. Na tamtym świecie będzie ład, a tutaj nigdy!
Dewotką nie była pani Taida. Pacierz ranny odmawiała o świcie, idąc na gumno, wieczorny, rozbierając się do spoczynku, w niedzielę odmawiała modlitwy ze starego „Ołtarzyka polskiego“, który odziedziczyła po matce, a gdy miała wolną chwilę lub dotknęła ją jaka klęska, otwierała na chybił trafił „Listy św. Pawła“, odczytała stroniczkę i tyle. Ubierała się zawsze czarno, bez pretensji, nie posiadając w swej garderobie nigdy więcej nad dwie suknie; jadła bardzo mało, sypiała sześć godzin na dobę. Od świtu do zmierzchu na nogach lub na wózku, nie powiedziała nikomu w życiu „nie mam czasu“ lub „poczekaj“, czy z wrodzonych zdolności, czy z długoletniej rutyny mając w głowie przedziwny ład.
Życie jej upłynęło w Rudzie, a dzieła i czyny nie wyszły poza zakres szarego tłumu ziemian. Gdyby była mężczyzną, stałaby się luminarzem powiatu, ale że była kobietą, więc nie miała głosu ni w radzie, ni w sądzie, ni na zjazdach marszałkowskich — nigdzie. Nie mogła zaprotestować, gdy podwyższano podatki, ani obronić się, by jej nie wyznaczano reparacji dróg o siedem mil, ani wpłynąć na obniżenie procentów w Banku Wzajemnego Kredytu, którego była członkiem; miała tam głos, ale osobiście go używać nie miała prawa.
Miała wszystkie ciężary obywatela, bez żadnych prerogatyw.
Osiemnastoletnią dziewczyną wyszła zamąż, w dwadzieścia dwa lata została wdową z dwoma synami i mnóstwem długów. Naznaczona opiekunką małoletnich, długie lata była pod kontrolą marszałkowskiej kancelarji, pilnowali ją ostro panowie sąsiedzi, wymagano szczegółowych rachunków, wtrącano się we wszystko. Ale długów nikt nie płacił — tylko ona, klęsk nikt nie wynagradzał — tylko ona, biedy nikt nie cierpiał — tylko ona, synów nikt nie uczył — tylko ona i Rudy nikt nie kochał — tylko ona.
A gdy starszy syn, Włodzimierz, doszedł do pełnoletności, na obiedzie u marszałka panowie mu rzekli:
— No, uchowaliśmy ci Rudę w porządku. Teraz o los swój i byt możesz być spokojny!
I byli rzetelnie rozrzewnieni swą obywatelską służbą.
W pracy swej i trudzie nie była jednak pani Taida sama. Mieszkała z nią siostra niezamężna, trochę ułomna, wskutek tego wykreślona z kandydatek do stanu małżeńskiego, panna Jadwiga, ciocia Dysia, jak ją nazwali chłopcy.
Kopciuszek rodziny, ciocia Dysia, po owdowieniu siostry, przyjechała na czas jakiś do Rudy i została na zawsze. Była cichutka, łagodna, każdemu z drogi ustępująca, skrzętna i pracowita. Jest na świecie wiele panien brzydkich i kalek, skazanych na samotną starość i wykolejenie, ale któraż w porę rezygnuje z marzeń, która w porę dobrowolnie usuwa się od uczuć, pragnień i utartego celu, która potrafi wynaleźć sobie inny cel, a nie stać się pośmiewiskiem i nieszczęśliwą?
Otóż ciocia Dysia nie stała się pośmiewiskiem, nie poczuła się nigdy nieszczęśliwą i nawet mawiała, że innej doli nie pragnie. Stanęła do pomocy siostrze, jeszcze bardziej ukryta w szarej masie obywatelstwa okolicy. Pani Taida nie miała prawa korzystania ze swego głosu — ciocia Dysia nawet głosu nie miała. O pani Taidy czynach i dziełach nie wiedziano poza powiatem, o czynach cioci Dysi nie wiedział nikt i nikt o niej nawet nie mówił.
W Rudzie pani Taida, burcząc często, karcąc ostro, napominając co chwila, prowadziła męskie gospodarstwo; ciocia Dysia, drepcząc dużo, gderząc potrosze, zajmowała się kobiecem. Tak się to cichutko odbywało, że zdawało się, że ona nic nie robi. Nawet myślała to pani Taida i z roku na rok, w miarę rozwoju gospodarstwa, dodawała siostrze obowiązków.
I wreszcie po latach ciocia Dysia zajmowała się śpiżarnią i kuchnią, drobiem i domem, ogrodem i nabiałem. Nie bez tego, żeby nieraz wyręczyła siostrę w prowencie i doglądaniu inwentarza. Mieściło się to jakoś zgodnie w dwunastu godzinach dnia roboczego i nie zalegało nazajutrz.
Z zamiłowania, dogadzając sobie, ciocia Dysia leczyła chłopów i marzyła, jakby to pięknie było, żeby dwie stancje w czworakach zająć na szpitalik.
W niedzielę snuła sobie na ten temat plany.
Dwie stancyjki bielutkie, łóżka czyste, biała pościel, apteczka, wanna. Bo to przychodzi chory — dasz lekarstwo, on pójdzie do chaty, zje co niezdrowego albo wyjdzie w nocy na mróz, albo zabrudzi ranę i wszystko przepadło!
— Może ci jeszcze do tego szpitala parę szarytek się chce i Kosińskiego z Warszawy! — dogadywała pani Taida.
— Pewnie, że szarytek mi się chce, ale jak nie wolno, to nie! Dozorczynię bym znalazła, a doktorem powinien Włodzio zostać!
I dalej roiła ciocia Dysia już w myśli.
Otóż nie roiła napróżno. Pewnego roku, gdy ogromnie obrodziła pszenica, a Włodzio świetnie skończył gimnazjum, pani Taida kazała opróżnić dwie stancje w oficynie i na imieniny cioci Dysi położyła przed nią klucz i sto rubli:
— Oto masz na twój szpital.
— A ja jadę do Kijowa na medycynę! — rzekł Włodzio.
A ciocia Dysia zaczęła z radości płakać.
Założono tedy szpitalik, a pakowne były te dwanaście godzin cioci Dysi, bo i to się w nich pomieściło.
Chłopców swoich wychowywała pani Taida surowo.
Malcy hartowali członki i zdrowie, chodząc boso, jeżdżąc oklep konno, mało się ucząc do ośmiu lat. Potem przygotowywał ich do gimnazjum miejscowy nauczyciel wiejski i szli do szkół. Matka osobiście uczyła ich historji, ciocia Dysia religji i szli w świat.
Obydwaj mieli stancję u znajomego jurysty w gubernjalnem mieście, gdzie pani Taida była o nich spokojna i nie widywała od wakacyj do wakacyj.
Ale po paru latach musiała pani Taida umieścić ich u profesora. Wtedy zaczęła ich odwiedzać co parę miesięcy, a pisywać co tydzień.
Gdy mieszkali jeszcze w domu, nad łóżkiem, pod świętym obrazkiem, miał każdy pęczek brzeziny. Nie był to pusty symbol. Matka miała gniew prędki, a rękę skorą — z brzeziną tą bywali często w bliższych stosunkach. Gdy wyjechali do szkół i wrócili w mundurach na wakacje, ujrzeli ze zgrozą, że brzezina była na dawnem miejscu. Włodzio, starszy, śmielszy, zerwał swoją ze ściany i wyrzucił przez okno. Kazik, młodszy, tylko zębami zazgrzytał, ale nie tknął.
Nazajutrz, gdy pokazali cenzury i list Ozierskiego, przekonali się, że symbol zachował swą dawną siłę.
Włodzio dostał za zły stopień z arytmetyki, Kazio za skargę Ozierskiego, że we dwoje z jego córką wybrali się pewnego dnia niedaleko, bo do Ameryki. Złapano ich za rogatkami, gdyż mieli zamiar iść pieszo do Hamburga, a na przejazd okrętem posiadali całe trzy ruble.
Po odnowieniu stosunków z brzeziną nastąpił morał krótki, bo się pani Taida śpieszyła w pole.
— Włodziu, kto nie umie rachować, ten robi długi, a zatem się hańbi. Rozumiesz! Zapamiętaj sobie, — jeśli wydasz kiedy grosz pożyczony, wyprę się ciebie. A pamiętaj, że przez całe życie może nie doczekasz się grosza, który będziesz mógł nazwać własnym, tyle masz obowiązków! Wyrzuciłeś rózgę, smarkaczu, a ja ci powiadam, żebyś swoje wady wyrzucił, wtedy ja sama ją sprzątnę. A tymczasem szanuj ją, boś do innego mentora jeszcze nie dorósł.
Włodzio, nadąsany, zbuntowany, wybuchnął:
— U nas, w klasie, nie biją, my nie wstępniaki!
— A to, wielka szkoda, że nie biją i tem bardziej ja będę biła. Zresztą masz rózgi na czapce, żebyś o tem pamiętał.
— To nie rózgi, to laur! — oburzył się Włodzio.
— Laur, laur, patrzajcie go! Ano, to się staraj, żebym ja w to uwierzyła. Dla mnie to rózgi, wasze godło.
Tu się zwróciła do Kazia, który, zaciąwszy usta, coraz bardziej chciał uciec do Ameryki...
— A ty, fąflu jeden, próżniaku, uciekać chcesz? A wiesz ty, kto ucieka? Złodzieje, zbójcy i hultaje. Skądeś wziął te trzy ruble? — gadaj zaraz. Możeś pożyczył u kolegi?
— Nie — bąknął Kazio.
— Więc skąd je miałeś?
Kazio milczał. Wiedziała pani Taida, że gdy się zatnie, żadna siła i mus nie doprowadzi go do wyznania. Dała tedy na ten raz za wygraną.
Takie zwierzenia otrzymywała ciocia Dysia.
Przepadali za nią chłopcy, była ich powiernicą, pocieszycielką, często orędowniczką u matki.
Ciocia Dysia mitygowała ją, a im wmawiała kult dla matki, opowiadała jej troski i kłopoty, jej nadzieje, w nich pokładane, ich obowiązki względem niej.
Lata szły po latach, chłopcy uczyli się dobrze, coraz rzadziej spotykali się z brzeziną, wreszcie przeszła w mit, jeszcze groźny, ale coraz niewyraźniejszy. Zarysowały się też coraz wyraźniej ich charaktery.
Na wakacje Włodzio przywoził książki i wiersze, był rozmowny, uprzejmy, wesół, figlarz i swawolnik. Kazio rwał się do zajęcia w polu, lubił polowanie, konną jazdę, rybołóstwo, ale był co do swych myśli skryty, a przy ludziach dziki i nieufny.
Matka im wcześnie zapowiedziała, na co się mają kierować.
— Bo i poco to bałamuctwo — mówiła. — Niech odrazu każdy wie, co ma i co go czeka, to nie będą błądzić. Rudy nie podzielimy, bo albo jeden weźmie las bez roli, albo drugi pole bez drzewa. W całości to coś warte, a w kawałkach obadwa poginą i naturalnie, czyja będzie wina — matki! Jeśli Bóg życie mi przedłuży, a las się trochę przetnie, to na spłatę Włodzia się zbierze. Niech sobie fach wybierze. A Kazio tu zostanie. Tylko ja cię tu, nieuka, nie wezmę, żebyś eksperymenty na Rudzie czynił, bąki strzelał i żeby ta kochana ziemia za ciebie pokutowała. Świat idzie naprzód, a rolnik musi więcej umieć niż kto inny. Pójdziesz tedy po teorję na akademję, a praktyki to już ja cię douczę!
Był to wyrok bez apelacji, a że ciocia Dysia po swojemu wyłożyła go chłopcom, więc przyjęli bez szemrania i żadnych warunków; ludzie zaś nie bywali w Rudzie, więc żaden przyjaciel nie zbuntował chłopców na „baby, co ich za nos wodzą!“
Dzień powszedni w Rudzie rozpoczynał się ze słońcem i jeden do drugiego był tak podobny jak paciorki różańca. Latem siostry prawie się nie widywały, zajęte każda w swoim zakresie, spotykając się na chwilę przy posiłku; jesienią i zimą spędzały razem wieczory w sypialni pani Taidy. Gwarzyły o robotach ukończonych, o zamierzonych; cioci Dysi pracowite ręce migały igłą, pani Taida pisała dzienne rachunki, a na zakończenie w wielkiej księdze notowała główniejsze dnia wypadki. Księga ta była historją jej życia, chciała ją synom zostawić na pamiątkę.
Gdy był dzień pocztowy, czytała głośno gazetę, a gdy otrzymała jaki list, wnet nań odpisywała. Listy jednak były rzadkością; oprócz chłopców, korespondowała tylko z siostrą, bratem i Ozierską. Tej ostatniej listy były zawsze tematem do rozmów. Ozierscy mieli trzy córki i była to zrazu zazdrość pani Taidy.
— Szczęśliwa, ma córki! Co to syn! Albo się go ma dla siebie? Byle od ziemi odrósł, idzie do szkół, uczy się ze dwanaście lat, a potem rzuci matkę dla lada lafiryndy i Bóg wie, kogo może do gniazda sprowadzić. A żona odciągnie go doreszty od rodziny — i koniec! Córka to moje własne, pokieruję, jak zechcę, i wstydu nie zrobi, długów nie zaciągnie i zaraz jest z niej pomoc i wyręczenie. Szczęśliwa Ozierska, nie będzie nigdy samotna.
Okazało się jednak, że każde szczęście ma rysę, którędy nieszczęście się sączy dla równowagi.
Ozierskim córki stały się kłopotem i zgryzotą całego życia. Najstarsza wyszła źle zamąż i wegetowała gdzieś w głębi Wschodu, nie śmiejąc nawet skarżyć się rodzicom, którzy odradzali jej z całych sił to małżeństwo.
Druga poślubiła zdolnego technika, który w rok po ślubie został wysłany do Eupatorji i tam wlókł smętny żywot, jakby wygnańca.
Najmłodsza, podlotek, zapowiadała się jeszcze gorzej. Samowolna, nieokiełznana natura, głowa szalona, przytem niesłychanie zdolna i ambitna, wypowiadała posłuszeństwo wszelkim prawom, zwyczajom, formom; trwała w nieustannym buncie z rodziną i społecznym porządkiem. Ona to z Kaziem uciekała do Ameryki, a potem rzuciła się do nauk, czytając najskrajniejsze dzieła, wygłaszając zasady rewolucyjne, emancypując się z pod władzy rodzicielskiej, wypowiadając wojnę całemu ustrojowi świata.
Listy Ozierskiej pełne były rozpaczy i troski, żyła w ciągłej trwodze o skandal, ucieczkę, jawną kompromitację. Włodzio, gdy przyjeżdżał na wakacje, opowiadał tysiące awantur „warjatki Stasi“.
Znała ją tedy dobrze z opinji pani Taida, zanim poznała osobiście.
Pewnego lata Ozierska przywiozła ją z sobą do Rudy na parę tygodni wakacyj.
Rachowała w duchu, że może wpływ pani Taidy czegoś dokaże, a wiejska samotność umityguje egzaltację dziewczyny.
Stało się jednak, że okrzyczana Stasia podobała się pani Taidzie — przynajmniej nie zrobiła na niej wrażenia takiego dziwoląga, jakiego sobie wyobrażała.
Była nieładna, ale uderzająca charakterem i inteligencją, przytem zajęta żywo przedmiotem, czynna, ruchliwa, ciekawa nowego otoczenia i życia.
— Oczerniliście ją, moja droga! — rzekła do Ozierskiej. — Cóż tak strasznego, kozak-dziewczyna i tyle.
— Poczekaj! — westchnęła Ozierska.
Nazajutrz rano nie było w domu Stasi. O świcie, umówiwszy się zapewne z wieczora i wcale starszych nie uprzedzając, poszła z Kaziem na kaczki.
Wrócili około południa, oboje obłoceni po szyję. Stasia niosła z kawalerską dezynwolturą kapelusz na tyle głowy, flintę na ramieniu, dwie kaczki u torby i gwizdała.
— Jezus, Marja! — jęknęła Ozierska. — Do czegoś ty podobna.
Włodzio, usłyszawszy, co Stasia gwiżdże, począł chichotać i dogadywać, ciocia Dysia aż przestała drylować wiśnie. Pani Taida obejrzała ją od stóp do głowy, wstała i zawołała za sobą Kazia do domu.
— Będzie mu ciepło! — mruknął Włodzio.
— Moje dziecko! — rzekła przerażona ciocia Dysia. — Samaś te kaczki zabiła?
— Sama, a jakże! Była i trzecia, ale upadła w taką topiel, że gdym po nią poszła, o małom nie została na zawsze.
— Jakże ci na to Kazio pozwolił?
— Wcalem się go nie pytała. Nie jestem dama, żeby mi świadczył grzeczności.
— A co ty jesteś? — zagadnęła, śmiejąc się, ciocia Dysia.
— Jestem człowiek! — i położywszy kaczki na stopniach ganku, dodała: — Zarobiłam na śniadanie.
Pani Taida wróciła i ozwała się:
— Zarobiłaś na coś jeszcze więcej. Powiem ci po śniadaniu.
— Idźże się przebierz! — zawołała oburzona matka — i zastanów się, czy to wypada tak się zachowywać!
— Mama się wiecznie turbuje, że nie wypada. Niech mama mocno kopnie, to wypadnie! — rzekła niefrasobliwie Stasia, niknąc w domu.
Ozierska spojrzała bez słów na panią Taidę.
Ta ramionami ruszyła.
— Ano, dałabym jej radę ja, — rzekła. — Kazio już drugi raz nie pójdzie, za to ci ręczę!
W jadalni dwoje winowajców zeszło się u stołu.
— Cóż, dostałeś? — zagadnęła Stasia.
— Wiadomo! — mruknął Kazio.
— Bo ja ci mówię i powtarzam: idźmy w świat.
— Et! Matki nie porzucę.
— Głupiś!
— Samaś głupia!
Na tem się urwała rozmowa, bo byli oboje bardzo głodni, a więc kłócić się nie mieli czasu. Dopiero zjadłszy wszystko, co było na stole, Stasia spytała:
— Pójdziemy jutro?
— Ani myślę wodzić z sobą babę, o którą mnie potem łają jak smarkacza.
— Przypomnę ci to po wakacjach. Pamiętaj! — rzuciła oburzona, wychodząc.
Czekała na nią pani Taida i zagadnęła:
— Powiedzże mi, Stasiu, jakie masz zamiary na przyszłość?
Dziewczyna była w najgorszem usposobieniu. Siadła na schodkach, podparła brodę pięściami i żuła przekleństwa.
— Moich zamiarów pani nie zrozumie — odparła.
— Dlaczegóż to?
— Bo pani pochodzi z epoki niewoli i ciemnoty, a ja stoję u wrót swobody i oświaty.
— Stasiu! — jęknęła matka.
— Daj pokój, moja droga! Przecie ona mnie nie może obrazić. Owszem, ciekawam tej nowej epoki. Dążysz tedy do swobody i oświaty. Jedno i drugie jest szanowne, ale to nic nowego, ani dla mnie niezrozumiałego. Chcesz tedy nauki, a potem pracy! To bardzo dobrze. Tylko czy ty rozumiesz, czego chcesz — co to jest nauka i praca?
— No, to chyba elementarz! — zaśmiała się Stasia.
— Szkoda tedy, że tego elementarza nie umiesz. Bo dokuczać matce, to nie oświata, ale dzikość, a błocić się na kaczkach, to nie praca, ale swawola.
— Nie ja matce, ale matka mnie dokucza. Polowania nie zabrania mi żadne prawo, tylko głupi, nielogiczny obyczaj. Tego wypełniać nie myślę.
Starsze panie milczały, ale Stasia rozgrzała się i wybuchła:
— Żeby się kto chciał zastanowić, ile takich anachronizmów jak rak toczy ludzi. Żeby kobiety same się zastanowiły, jaki dla nich jest wstyd i hańba w tych obyczajach niby opiekuńczych, w tem ohydnem „nie wypada!“ Nie wypada się uczyć, bo to ujma kobiecości, nie wypada samej jeździć i chodzić; nie wypada pannie obrać sobie fachu i opuścić dom rodzicielski; nie wypada ostrzyc warkoczy, zarzucić gorset, ubierać się niemodnie; nie wypada nie być naiwną, palić tytoniu, śpiewać wesołych kupletów i gwizdać; nie wypada być człowiekiem, mieć indywidualność, charakter! No, a gdy przestrzega tych prawideł, jakaż nagroda? — dostanie męża. To ci dopiero szczyt, wart takiego starania! Miałabym się za kretynkę, gdybym dla takiej nagrody spełniła choć jedno „wypada“ i zatruła sobie jedną minutę mojej złotej swobody.
— To są słowa, a gdzież twoje czyny? — spytała spokojnie pani Taida.
— Słów mi nikt nie hamuje, a czyn każdy muszę zdobywać. Mam lat siedemnaście i kończę gimnazjum. Pani synowie tyleż uczynili z pomocą i zachętą całego świata, co ja z buntem, przeszkodami i oporem. I jeśli kto kogo się radzi w matematyce, to nie ja ich.
— A potem? — badała poważnie pani Taida.
— Jak zdam na patent, będę korepetycjami zbierała fundusz na uniwersytet, słuchając gniewów i rozpaczy rodziców, jak gdybym cześć swoją sprzedawała. Dobrego słowa nikt mi nie dał i nie da, a nawet go teraz już nie chcę. Przebojem dojdę do celu! Za chłopami uciemiężonymi, spodlonymi niewolą gardłowali wszyscy szlachetni, za murzynów lali krew bohaterowie, kobiety są także spodlone i uciemiężone, ale o nie nikt się nie upomni, a jeśli się kto odezwie, to tylko z szyderstwem! To też i my do społeczeństwa, co nas zakuło w niewolę, czujemy nienawiść!
Tu ciocia Dysia podniosła swój cichy głos:
— Ależ, Stasiu, na świecie nie brak pracy, ale rąk chętnych, nawet nie burząc podstaw społecznych. Nie ten wiele robi, kto wysoko stoi, ale ten, kto, choć maluczki, spełnia powołanie.
— Ale jeden ma powołanie chować cielęta i dzieci, a drugi być astronomem lub chemikiem.
— A wiesz ty, że u nas w kraju dużo mniej jest poprawnych cieląt niż uczonych ludzi — zawołała pani Taida. — Mamy kraj rolniczy, a stoimy najniżej w kulturze rolnej, tracimy ziemię z powodu niezdarstwa jednych, a wielkich aspiracyj drugich. Jak Żydów klątwa Boża, tak nas własna głupota wypędzi z ziemi. Żebyś ty była człowiekiem, tobyś nie powinna myśleć o swojej płci, ale o swojej narodowości, bo to jest kwestja, wobec której twoje szalone idee, chociaż mają może rację, powinny siedzieć cicho.
Stasia umilkła, gorejącemi oczami patrząc na mówiącą. Pierwszy raz w życiu ktoś jej tak kwestję postawił i tak myśl skierował. A pani Taida mówiła dalej:
— Dlatego my powinniśmy być w zgodzie i jedności. Pilnować zasad, obyczajów, milczeć na wszelkie osobiste uciski i utrapienia, sił nie marnować na nic innego. Szanować starszych, bo to jedyna nasza własna władza: strzec się buntów i gwałtów, być wzorem, nie zgorszeniem. Zazdrościsz laurów bohaterom swobody chłopów i murzynów. Wierz mi, i tu jest sztandar, pod którym służyć warto, tylko na to trzeba być człowiekiem!
I to powiedziawszy, pani Taida wstała, a przechodząc, przesunęła rękę po roztarganej czuprynie Stasi i poszła do swej roboty.
Ozierska i ciocia Dysia miały tyle taktu, że nie dodały słowa więcej — żadnych morałów. I Stasia pozostała na ganku sama, zadumana. Przesiedziała tak godzinę, a potem poszła przez ogród drogą polną, po której majestatycznie sunęły furgony, naładowane zbożem. Wokoło łany się ciągnęły, jak okiem zajrzeć, jedne już puste, najeżone ścierniskiem, inne jeszcze falujące owsem, inne pługami podarte, czarne. Ludzie się wszędzie uwijali, a wśród nich ukazywała się co chwila pani Taida na swym wózku jak wódz, wydając rozkazy, strofując, ucząc, bacząc na wszystko.
Stasia usiadła na wzgórku, pod krzyżem, i przypatrywała się uważnie kilka godzin. Zastał ją tam Kazio, wracający od bydła z pastwiska.
— Co ty tu robisz? — zdziwił się.
— Co mam robić? Nic? — mruknęła.
— Może masz papierosa?
— Mam, ale nie dla ciebie. Baby nie powinny palić.
— Dajże pokój. Tak mi się wyrwało. Mam ciebie przecież za kolegę.
— Tak, gdy mnie potrzebujesz.
— Takeśmy przecie sobie zaprzysięgli. Zapomniałaś? Pokaż rękę!
Odsunął swój rękaw i pokazał bliznę białą.
Podobną ona miała. Jeszcze w czasach niefortunnej wyprawy do Ameryki zawarli z sobą ślub na wzór skandynawskiego braterstwa i na pamiątkę tego nakapali sobie płonącego laku na rękę, chełpiąc się jedno przed drugiem, że nie okażą bólu. Stasia na to przypomnienie dała mu papierosa, a on rzekł:
— To nie moja wina, że ty nigdy ode mnie nie żądasz pomocy.
— Nie żądam, bo nie potrzebuję, ale ty, jak śmiesz mi urągać. Jesteś zdrajcą!
Chłopak skoczył jak oparzony.
— Coś ty powiedziała! Cofnij!
— Ubliżyłeś naszemu ślubowi! Nie brat mi jesteś, ale mężczyzna. Nie wolno ci nazywać mnie babą.
— To prawda, ale byłem zły, bo Włodzio ze mnie drwił. Jeśli chcesz, pójdę jutro z tobą znowu na kaczki. Co mi ostatecznie matka zrobi!
— Nie chcę. Twojej matce nie godzi się dokuczać. Wiesz ty — ja starych niecierpię, ale twoja matka podobała mi się.
— Bo ona także babą nie jest! — odparł z dumą. — A gdybyś ty przeczytała jej szarą książkę...
— Książki pisze?
— Ma taką jedną grubą, grubą — i tam dzień po dniu notuje swoje życie. Jakie tam dnie są!
I zadumał się.
— Chciałabym ją przeczytać.
— Nie da. Chowa ją dla nas — po śmierci. Ja ukradkiem czytałem.
— Wykradnij ją dla mnie!
— Spróbuję, ale trudno.
— Oho, a ty się trudności boisz!
Kazio poczerwieniał i spojrzał na nią wściekle.
Roześmiała się drwiąco i puszczając kłęb dymu z papierosa, rzekła:
— Ojciec lepiej chował Darwina, a jakeś go zechciał, tom ci go dostała. Mnie to tylko miłe, co trudne.
— Matka szarej książki nie chowa. Leży u niej na biurze. Ty tego nie rozumiesz! Przecież skarbony, wiszącej przy drzwiach kościoła, nie ściągniesz, choć nie przykuta!
— Głupiś! Żeby w skarbonie, zamiast pieniędzy, była wiedza i nauka, tobym ja ją wzięła nawet z ołtarza.
Cisnęła papierosa i poszła ku domowi, gwiżdżąc.
Nazajutrz zagadnęła panią Taidę:
— Jabym chciała przeczytać pani szarą książkę.
Zdumiała pani Taida, ale że się bardzo śpieszyła w pole, więc nie badała, skąd wie o niej i skąd jej przyszła ciekawość.
— To za głupie dla ciebie albo za mądre, jak chcesz. Jednem słowem, nie dla ciebie pisane! — odparła, siadając na swój wózek i ruszając w pole.
Pozostała tedy Stasi tylko nielegalna droga.
Książkę wykraść było bardzo trudno. Leżała na widoku dzień cały — wieczorem pisała w niej pani Taida, potem zamykała drzwi sypialni i zabierała się do spoczynku.
Tedy Stasia wyczekiwała dni kilka do niedzieli. Było to zarazem święto i wybierano się do kościoła.
W sobotę Stasia wróciła ze spaceru, podrapana ohydnie. Całą twarz miała czerwono pokreśloną, jakby dzień cały przedzierała się przez głogi.
Musiano ją tedy w domu zostawić i postawiła na swojem. Ledwie odjechali, zabrała się do wertowania szarej księgi.
Wybieg jej zrozumiał przecie Kazio. Gdy wrócili, zagadnął ją pocichu:
— Czytałaś? Pewnieś się zbeczała, bo oczy masz jak królik czerwone!
— Jeszcze co wymyślisz. Ja nie umiem beczeć! — oburzyła się.
I więcej nic nie rzekła.
Zabawiły jeszcze dni kilka i przez cały czas Stasia zachowywała się przyzwoicie. Nie sprzeczała się z matką, nie perorowała krańcowo, nie gorszyła swą zuchwałą mową nawet cioci Dysi.
Gdy wyjeżdżały, pani Taida pocałowała ją łaskawie w głowę, a dziewczyna schyliła się, by ją w rękę pocałować.
W szarej księdze tego dnia napisała pani Taida:
„Wyjechała dzisiaj Walerka Ozierska z córką. Byłam bardzo do dziewczyny uprzedzoną i teraz nie wątpię, że będą z nią mieli dużo biedy, ale nie tyle z jej winy, co z winy ich systemu. To darmo — z dziewczyny tej nie zrobią salonowego sprzętu ani wychowają potulnej panienki „do wydania,“ ale mam nadzieję, że hańby też nie przyniesie. Jest bardzo zuchwała i harda, nie da się sponiewierać, jest bardzo ambitna, więc nie powinna upaść! Dawniej ukrywano przed dziewczętami wiedzę, żeby pozostały niewinne i czyste nieświadomością, dzisiaj wiedza stoi otworem — naiwnych niema, może świadomość brudu utrzyma w nich czystość. Boże, ustrzeż tę młodą duszę! Szkodaby mi jej było, żeby zmarniała. Rwie się do pracy i nauki. Albo to co złego? Za co ją karać? Perswadowałam Ozierskiej, ale ona jest trochę jak kura, co wysiedziała kaczęta. Nie umie sobie z tem dać rady.“
W jakiś czas potem jeszcze raz znalazła się w szarej księdze wzmianka o Stasi:
„Miałam dziś list od Walerki. Biedna, ciężko odchorowała stratę córki. Stasia zaraz po powrocie z Rudy urządziła okropną scenę w domu, żądając pieniędzy na uniwersyteckie studja i paszportu zagranicę. Na odmowę ojca zacięła się w ponurem milczeniu, po tygodniu uciekła z domu, wykradłszy u ojca z biura swoją metrykę i sto rubli. Zostawiła list, pełen wyrzutów, i wyrzeczenie się „wyrodnych rodziców.“ Źle się stało i teraz poważnie się lękam, że dziewczyna się zmarnuje! A kto temu winien? Druk i manja pisania! Żeby zamiast smarowania papieru kwestją emancypacji, kobiety wzięły się naprawdę wszystkie do pracy, którą mają pod ręką, nie byłoby kwestyj i nie byłoby takich szalonych głów jak Stasia! Ano — łatwiej smarować piórem po papierze o uniwersytetach i równouprawnieniu, jak osiwieć w ciężkim trudzie bez sławy i mienia. Smarują tedy na nieszczęście ludzkości! Biedne dziecko. Dysia postanowiła codzienny pacierz na intencję Stasi. Bodajże do Boga doleciał, bo tu trzeba Jego cudu! Kazio dzisiaj wyjechał do Puław. Za trzy lata dopiero stanie mi do pomocy! Oj, czas mi już spocząć, Włodzio pisze, że mógł dostać stypendjum, ale się cofnął wobec zupełnie ubogich. Dobrze zrobił. Napiszę mu to zaraz i pochwalę.“
Potem już w szarej księdze nie było wzmianki o Stasi — i nie było o niej mowy w Rudzie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.