<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kądziel
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pewnego dnia ciocia Dysia zachorowała. Było to w czasie epidemicznego tyfusu we wsi; szpitalik był przepełniony, ciocia Dysia niemiała czasu ani spać, ani wypocząć, aż się sama położyła, odrazu bez nadziei powstania. Całe życie nie robiła z sobą kłopotu, każdemu rada ulżyć i pomóc — tak i do końca było. Poleżała tydzień, a siódmego dnia, we śnie, odeszła tak cichutko, jak żyła.
Te siedem dni przesiedziała nad nią pani Taida, ratując, ile mocy, sprowadzając doktorów, podając lekarstwa, modląc się o życie. Ciocia Dysia brała cierpliwie lekarstwa, ale się wcale śmierci nie bała; martwiła się tylko, że to ją zaskoczyło wśród różnych rozpoczętych robót.
— Żeby w listopadzie, tobym wykończyła to i drugie, i możeby się z tą epidemją uspokoiło! Ano, inaczej mi odmierzone było — nie moja wina. Chłopaków ode mnie ucałuj, w szkatułce są dla nich pamiątki. Za tę biedną Stasię odmawiałam codzień koronkę do Przemienienia Pańskiego, to już tobie przekazuję. Moją książkę do nabożeństwa daj Annie, dozorczyni w szpitalu, moją odzież — ubogim! Wiem, że o duszy mojej nie zapomnisz... Dziękuję ci za całe życie i za pracę! Krótkie mi się wydało i lekkie z twojej łaski. Nie radam cię samą zostawić, ale widzisz, nie moja wola! Teraz mi księdza sprowadź, bo już pora. Dopłynęło się do brzegu!
I tak ciocia Dysia cichutko odeszła!
Nie pisała testamentu i troskała się o legaty, nie wzdragała się przed śmiercią, choć błogosławiła życie; jak rzetelna pracownica, gdy wieczór nadszedł, zasnęła w spokoju dobrego sumienia.
Zostało po niej trochę odzieży, szkatułka staroświecka z mnóstwem przegródek i z lusterkiem, wytarta książka do nabożeństwa, okulary, zielnik roślin lekarskich, pęk kluczy i fartuch szafirowy, roboczy.
Blada, drobniutka, sucha a uśmiechnięta leżała w trumnie; aż dziw był, że tak bezczynnie założyła ręce i tak długo odpoczywa. O śmierci jej nie było pochwalnych nekrologów w pismach i mało kto poza granicą Rudy dowiedział się, że umarła, bo mało kto pamiętał, że żyła.
Zato we dworze i po wsiach okolicznych powstał zgiełk i lament. Służba dworska i chłopi napełniali bezustanku, przez dzień i noc, pokój, gdzie ustawiono katafalk. Kobiety zawodziły i szlochały, pokazywały ją dzieciom, przypominały jej starania, dziękowały tym zwłokom za dobrodziejstwa żywej.
Pani Taida zmartwiała, surowa i twarda w bólu, słuchała tych mów i płaczu, powtarzając w duchu:
— Teraz zostałam sama, sama po koniec żywota.
Depesze poszły do chłopców i do siostry zamężnej, trzeciego dnia po śmierci zjechali się wszyscy.
Chłopcy szlochali jak dzieci, a gdy ją do trumny złożono, zapłakała wreszcie i pani Taida.
Cmentarz leżał o parę wiorst, w piaskach. Na wóz chciano trumnę złożyć, ale wtedy z tłumu szarego chłopstwa rzuciło się kilku, potem cała gromada do trumny tej.
— Poniesiemy, nie damy wieźć! — poszedł pomruk. — Święta była, matka nasza była, poniesiemy!
Miała tedy ciocia Dysia kondukt, jaki spotyka tylko bardzo maluczkich albo bardzo wielkich.
Gdy ją już zostawiono samą wśród krzyżów, a żywi wrócili do dworu, starsza siostra natarła na panią Taidę.
— Tak sama zostać nie możesz. Musisz sobie kogo wziąć do towarzystwa i do pomocy, bo i rady sama nie dasz, i zagryziesz się w samotności.
— Któż mi ją potrafi zastąpić — odparła pani Taida.
— No, to się wie, ale trzeba rady szukać. Mnie się zdaje, że mam dla ciebie osobę stosowną. Marcińska, krewna mego męża, umarła — mąż się żeni, zostały po niej dwie córki. Weź starszą — dobra dziewczyna, robotę zna, bo była u Rosowskich, swoich krewnych, przy kobiecem gospodarstwie, resztę sama douczysz!
— To ta, którą spotkałem u cioci na Wielkanoc? — wtrącił Włodzio.
— Ta sama. Nieprawda — dobrze matce radzę?
— Nie wiem — mruknął wymijająco Władzio.
— Ja sama czuję, że rady wszystkiemu nie dam! — rzekła pani Taida — i jeśli kogo brać, to lepiej znajomą i powinowatą niż zupełnie obcą. Daj mi jej adres — napiszę.
— Poco? Ja ci przyślę, przecież to od nas o miedzę.
— Tylkoż ją uprzedź, że roboty wiele, a rozrywek żadnych.
— Bardzo pracowita, nie lękaj się. Będziesz miała pociechę!
— Ano, to dobrze. Mnie byle te trzy lata pomogła, zanim Kazio nauk nie skończy.
— Pewnie! Ożenimy go wtedy i odpoczniesz.
Kazio podniósł na ciotkę oczy, w których się bunt malował, ale nie zaprzeczył. Był to skryty i zacięty chłopak, ale, nie przyparty do muru, zdania nigdy nie wygłaszał.
Postanowiono tedy sprowadzić pannę Wandę Marcińską i Ruda opustoszała. Wyjechała siostra z mężem, wyjechał i Włodzio do Kijowa, tylko Kazia zatrzymała pani Taida sobie do pomocy na tych dni kilka, zanim panna przyjedzie.
Chłopak zajął się gospodarstwem rolnem, pani Taida wzięła na się czynności cioci Dysi.
Pewnego wieczora poczta przyniosła list do Kazia z marką francuską i stemplem paryskim.
— Kto stamtąd pisze do ciebie? — zagadnęła matka.
— Stasia Ozierska! — odparł, jako rzecz zwykłą.
— Jakto, korespondujesz z tą awanturnicą? Co to znaczy? Daj mi ten list do przeczytania.
Chłopak poczerwieniał, zawahał się — wreszcie, z błyskiem gniewu na twarzy, list podał.
Pani Taida opamiętała się także.
— Nie otworzę go, jeśli nie chcesz! Jesteś dorosły, możesz mieć swoje stosunki i tajemnice. Jeśli są brudy, czytać nie będę.
— Stasia Ozierska nigdy brudu nie popełni! — ujął się gorąco. — Nie dlategom się żachnął, ale jeśli posiadam czyje zaufanie, nie mogę go zdradzać, nawet matce.
— To racja. Zabierz ten list, należy tylko do ciebie.
Chłopak list schował do kieszeni, zapanowało milczenie. Wtedy jasny obraz cioci Dysi stanął w myśli pani Taidy — i ten legat nabożeństwa „za biedną Stasię,“ który spełniała skrupulatnie, i gniew jej zmniejszył się, a oburzenie całkiem zgasło.
— Więc wiesz o jej losach! — rzekła z westchnieniem. — Gdzież się obraca, jak sobie radzi? Powiedzieć możesz, nikomu nie powtórzę, jeśli nie chcesz.
— Chodzi na medycynę w Paryżu!
— Bardzo potrzebne! Zakocha się w pierwszym lepszym koledze i wyjdzie zamąż!... Brednie!
— Nie myślę. Raczej zapracuje się nad siły i z nędzy i głodu skończy na suchoty — rzekł poważnie Kazio.
— Bardzo jej ciężko? Skarży się?
— O tem nawet nie wzmiankuje i pewnie nigdy się nie poskarży, ale tego łatwo się domyśleć.
— Ma, czego pragnęła! Ale skądże ta korespondencja między wami. Mam nadzieję, że jej nie pochwalasz?
— Ona mnie nigdy się nie radziła ani słuchałaby krytyki. Nie korespondujemy nawet we właściwem tego słowa znaczeniu. Miałem dwa listy, ten trzeci. Tak sobie — tyleśmy lat razem uczyli się i bawili. Pozostało koleżeństwo.
Pani Taida pochyliła głowę nad robotą, on czytał gazetę — milczeli.
Jesienny wicher spędzał resztki liści i wył wokoło domu, mimowoli przychodziła myśl o głodnych i ubogich, o wędrowcach i zbłąkanych.
— Może ona pisze do ciebie o pomoc. To przecie zgroza takie życie, bez chleba i grosza! Sama je wybrała, słusznie cierpi, ale to jej grozi zatratą. Przeczytajno list!
Kazio rozdarł kopertę i przebiegł kartkę oczami. Kilka wierszy było zaledwie, ale on je odczytał raz i drugi, coraz bardziej zdziwiony.
— To szczególne! — szepnął, podając list matce.
Zawierał te tylko słowa:
„Czy ciocia Dysia umarła? Zaraz mi odpisz. Pewnie umarła, bo onegdaj, w sobotę, w nocy, była u mnie. Odrabiałam kursy — nad ranem to było. Marka Wolska, z którą mieszkam, dowodzi, żem musiała zasnąć nad stołem. Ale to ona chrapała już od paru godzin na kanapce. Ja czytałam — zmęczona byłam jak dzwonek sklepowy, to prawda, alem czytała. Było mi trochę czerwono w oczach, może miałam przywidzenie, ale widziałam doskonale ciocię Dysię naprzeciw siebie, przy stole. Którędy weszła, nie wiem — siedziałam jak bałwan, anim się przeraziła, anim się poruszyła. Ciocia Dysia popatrzała po ścianach, jakby czego szukała, potem pokazała na moją głowę, jakby pytała, czy boli. Skinęłam, że tak. Wtedy mi podała jakiś gruby zeszyt, na którym było napisane: „Zielnik roślin lekarskich,“ uśmiechnęła się, kiwnęła mi głową i wyszła. Zerwałam się, zbudziłam Markę i opowiedziałam. Zburczała mnie, wyśmiała i nazajutrz roztrąbiła wszystkim. Drwią ze mnie, ale nie wybije mi nikt z głowy, że u was stało się jakieś nieszczęście, chyba ty zaprzeczysz. Jeśli tak jest, to snać ciocia Dysia mnie zapamiętała dobrze! Odpisz zaraz!“
Pani Taida popatrzyła na syna.
— To szczególne! W sobotę właśnie! — szepnęła. — Ten zielnik trzeba jej odesłać! — dodała po chwili.
Przyniosła gruby zeszyt. Nagłówek był ten sam, a wewnątrz na każdej karcie zasuszona roślina — historja jej, opis własności, nawet kilka przykładów zastosowania w wiejskiej praktyce cioci Dysi.
Całą resztę wieczora Kazio wertował zielnik, a pani Taida rozmyślała i wahała się.
Wreszcie, gdy się rozchodzili, rzekła do syna:
— Odpisz jej, a ja dam dużą kopertę na zielnik. Jutro odeślemy na pocztę.
Potem uklękła do pacierzy wieczornych.
Jesień posępna wciąż się odzywała za oknem, przywodząc pamięć śmierci, zimna i błądzenia!
— Jezu, jakeś się przemienił, będąc Bogiem, a stając się człowiekiem, tak przemienić racz troski i nędze nasze w pociechę i uspokojenie — szeptała pani Taida, oglądając legat zmarłej.
A skończywszy, otworzyła kantorek z pieniędzmi, między kartki zielnika włożyła banknot storublowy i nadpisała na zielniku: „legat cioci Dysi dla Stasi Ozierskiej, z prośbą o pamięć o zmarłej w modlitwie.“
Nazajutrz sama zapieczętowała kopertę i wysłała na pocztę.
W parę dni potem przybyła panna Wanda Marcińska. Miała na sobie czerwoną bluzkę, złoty pasek, kapelusz jaskrawy i zakarbowaną grzywkę. Zapewne znajdowała, że z tem jej „do twarzy,“ ale niestety, nie było to „do gustu“ pani Taidy, a że się nigdy nie bawiła w dyplomację, więc obejrzawszy ją od stóp do głowy, rzekła bez ogródki:
— Moja droga, czy ciebie nikt nie zaczepił na kolei?
Dziewczyna poczerwieniała.
— Nie, proszę pani! — wyszeptała.
— No, to bardzo szczęśliwie, bo zrobiłaś, co można, żeby zwrócić uwagę i narazić się na nieprzyjemność. Pokażę ci twój pokój, rozgość się i zmień ubranie. Mamy żałobę w domu.
Panna Wanda, zaledwie się znalazła sama, zalała się łzami nad swojem nieszczęściem, że musi służyć i znosić morały obcej osoby.
Na ten wybuch rozpaczy trafiła stara sługa, która jej przyniosła lampę, i przeraziła się okropnie, ile że w Rudzie nikt nie płakał, chyba świeżo po śmierci cioci Dysi.
— Mój Boże, czy panienka pochowała kogo? — spytała życzliwie.
— Sierota jestem, zmuszona służyć i pracować u obcych! — wyszlochała panna Wanda.
— Niechże panienka nie rozpacza. Nad sierotą Bóg z kaletą, powiadają. Panienka młoda, zdrowa, ładna, los się zmieni, kawaler się trafi. Tu u nas ludzie też żyją. Ja już czterdzieści lat przesłużyłam i nie płaczę na dolę! Jeden służy, drugi panuje, ale pracować każdemu trzeba. O to niema co płakać.
— Wasza pani okropnie ostra.
— I... bez racji złego słowa nie powie! Wiadomo, wymaga roboty, bo i sama pracuje — wygderze — od tego pani i gospodyni, ale sprawiedliwa. Nieboszczka to święta była. Za nią i modlić się nie trzeba! Do Boga poszła jako święta.
— A ludzie tu bywają? — już spokojniej, ciekawiej badała panna Wanda.
— O, bywają. Kto chory, kto potrzebę ma, to idzie jak na odpust.
— Ale z sąsiedztwa? Goście?
— To nie! Nasza pani tego nie lubi, chwała Bogu!
— Dlaczego chwała Bogu?
— Bo z gości ino rozchód, nieporządek i plotki. Służba wybredza i buntuje tutejszych, a państwo ino drwią i ogadują. U nas, dzięki Bogu, panien na wydaniu niema, żeby je oglądali; panicze kompanji nie szukają, spokojnie.
— A panicze w domu?
— Ej, nie. Latem, w żniwa, przyjadą. Starszy czyta, gra, śpiewa — młodszy na polowanie chodzi. Do ludzi obadwa nie łapczywi, a Boże broń, nigdy zgorszenia nie uczynią.
— A furman mi mówił, że jeden bawi w domu?
— To tylko dla tego nieszczęścia pozostał, że naszej pani ciężko było w pustym domu. Pewnie jutro wyjedzie.
Panna Wanda westchnęła i otarła łzy.
Jakaś jaśniejsza myśl spędziła troskę. Otworzyła torebeczkę ręczną, dobyła lusterko, puszek z pudrem i zlekka upudrowała grzywkę i twarz.
Stara Józefowa pierwszy raz widziała podobną operację i nie mogła pohamować ciekawości.
— Co też to panienka robi z tą mąką? — zagadnęła.
— To nie mąka, to puder. Okropny wiatr dzisiaj, boję się, że mi twarz spierzchnie i pryszczyk mi na czole się formuje. Moja kochana, dajcie mi trochę kwaśnego mleka na noc.
— Na noc! — powtórzyła Józefowa. — Toć będą kotlety i omlet na kolację. Głodem tu nie morzą.
— Ale jabym się umyć chciała.
— Kwaśnem mlekiem! Jezu! Panie! Toć wody ma panienka dwa dzbanki.
Starowinie w głowie się mieszało. Mąka na włosy, mleko do mycia. Fiksatkę jakąś nasłali pani. Straciła też chęć do przyjacielskiej gawędy i wyszła ponieść do reszty służby swoje wrażenia.
Panna Wanda, wzdychając, rozpakowała swój kuferek. W jednej chwili pokój był pełen gratów, sukienek, bluzek, spódnic, kapeluszy, rękawiczek i pantofli. Rzeczy te zajęły wszystkie sprzęty, ściany, nawet podłogę, aż było nie do uwierzenia, aby tak niewielki kuferek mógł zmieścić w sobie tyle rupieci. Po długim namyśle przebrała się panna Wanda, przymierzywszy wszystkie sukienki, zanim się na jedną zdecydowała, i nie sprzątnąwszy nic po sobie, a słysząc głosy w salonie, wyszła, ciekawa bardzo młodego Skarszewskiego.
Ale on nie zdawał się wcale podzielać jej zajęcia, bo ukłonił się sztywno i dalej debatował z matką o jakichś pługach, które jej polecał, a przeciw którym ona trochę oponowała.
— Moja droga! — nagle zagadnęła ją pani Taida. — Jutro biją wieprze, trzeba ci będzie bardzo rano wstać, aby tego dojrzeć. Czy znasz się na fabrykacji wędlin, aby zadyrygować klucznicy i kucharzowi?
— Nie — bąknęła panna Wanda. — U nas w domu zajmowała się tem służba.
— Hm, ja nie jestem tak zamożna, a moje wędliny mają stały zbyt do Odesy. Nie mogę tego lekceważyć. Dam ci dzisiaj przepisy do przejrzenia! Czemże zajmowałaś się w domu? Moja siostra mówiła, że się znasz na gospodarstwie. Zajmowałaś się tem u Rosowskich?
— Wyręczałam czasami mamę, a u Rosowskich miałam klucze od apteczki i robiłam herbatę!
— To niewiele. To najwięcej dwie godziny na dzień. No, mam nadzieję, że się wprawisz, byle ochota i życzliwość, pogodzimy się łatwo.
Wyszła do jadalni, a Kazio spytał:
— Zapewne lubi pani wieś i gospodarstwo?
— Trudno lubić służbę i obowiązek! — odparła.
— W takim razie bardzo pani będzie ciężko, bo czemże takie życie różni się od galer? Gdy się do obranego zajęcia nie ma powołania, nic się rzetelnego nie zdziała.
— Trudno mieć powołanie do robienia wędlin! — rzekła ironicznie.
— Tak, to mi tłumaczy tyle niesmacznych wędlin — uśmiechnął się.
Panna Wanda zreflektowała się, że ją rozdrażnienie za daleko uniosło i poczęła się cofać.
— W każdym razie moje aspiracje w niczem nie wpłyną na sumienne zajęcie się. Będę się starała zadowolić moich chlebodawców...
— Ja właśnie chciałem prosić panią o serdeczną życzliwość dla mojej matki. Jest bardzo samotna, potrzebuje towarzystwa, pomocy, często hamulca dla nadmiernej pracowitości. Proszę, niech pani będzie dla niej dobra.
Panna Wanda spłonęła rumieńcem zadowolenia; rola ofiary nie wydała się jej już tak straszna.
Ukradkiem zerknęła na Kazia i pod upudrowaną grzywką już się roiły marzenia rozkoszne.
Wydał się jej bardzo zajmującym, bardzo wybitnym, ba — nawet bardzo pociągającym.
Naprawdę był to osiemnastoletni, niezgrabny drągal, śniady, z czupryną jak szczotka, wcale niepiękny, ostrych rysów i niesłychanej chudości. Wyrastał wciąż jeszcze z ubrania, które z tej racji wyglądało zawsze jak pożyczone, a to żenowało go i czyniło jeszcze niezgrabniejszym.
Znał tylko towarzystwo kolegów, więc wobec kobiet porządnych był bojaźliwy, bał się z czem niestosownem wyrwać i rozmowy nie umiał prowadzić.
— Pan podobno jutro wyjeżdża? — zagadnęła panna.
— A tak. Bo mi pilno.
— A na święta pan przyjedzie?
— Chyba nie. Matka nie lubi, byśmy czas tracili. I słusznie, bo na tak krótko nie warto się zrywać. Zresztą psy mi wytruli latem, więc nie miałbym nawet polowania porządnego.
— Grubjanin i prostak. Niech sobie jedzie! — pomyślała panna Wanda, tracąc zupełnie ochotę do rozmowy.
W Rudzie dzień się zaczynał i kończył ze słońcem.
Zaraz po wieczerzy pani Taida dała swej nowej pomocnicy książkę z przepisami, założoną na stronicy wędlin, i wyprawiła ją do snu.
Nazajutrz o świcie odjechał Kazio, pani Taida obeszła gumno i obory — i wróciła do domu.
— Gdzież panna Wanda? — spytała się Hanny.
— Śpi! Ani się ruszy.
Pani Taida zajrzała do pokoju cioci Dysi i skamieniała na progu. Nic nie było sprzątnięte, pokój był pełen po brzegi ubrań, rupieci — stół zastawiony, na łóżku nawet walały się części garderoby, z pod których ledwie widać było śpiącą.
Ocknęła się na skrzyp drzwi.
— Już ósma! — rzekła pani Taida surowo. — Ależ tu porządek! Jakże można znieść coś podobnego.
— Proszę pani! Tak byłam wczoraj zmęczona!
— Chcę wierzyć! Ale robota każda ma swój czas i nie powinna zalegać! Zlituj się — sprzątnij tu co rychlej, zanim służba przyjdzie! Wstyd!
I oburzona, wyszła.
Panna Wanda wyskoczyła z łóżka wprost do lustra i poczęła, zmartwiona, oglądać wyrzuty z wiatru. To jej zajęło dość czasu, a że nie chciała gniewać powolnem ubieraniem pani domu, więc umyła się bardzo powierzchownie, nie przymierzała sukien, zdecydowała się na wczorajszą, bo była pod ręką, bardzo pośpiesznie ufryzowała grzywkę, kosztem czesania, i rzuciła się do opróżniania mebli ze swych strojów.
Otworzyła szafę i komodę i pełnemi garściami rzucała jedno z drugiem, byle nie było na widoku. Co się nie zmieściło, wpakowała napowrót do kuferka, zamknęła i zadowolona, ukazała się w jadalni.
— Wypijże herbatę, a potem oprowadzę cię wszędzie. Od jutra klucze te przechodzą pod twój zarząd.
I pokazała pani Taida pęk kluczów, które całe życie nosiła ciocia Dysia.
— Jeśli czego nie umiesz, śmiało się przyznaj, a o to, czego nie rozumiesz, pytaj.
— Będę się starała pani dogodzić! — obiecywała panna.
Oprowadziła ją tedy pani Taida po składach i spiżarniach, po chlewach i kurnikach, po mleczarni i kuchniach, pokazała cielęta, nauczyła, kiedy je trzeba karmić, oddawała pokolei klucze od zapasów i domowych porządków.
Pannie Wandzie robiło się straszno wobec takiego mnóstwa zajęć, ale nadrabiała miną, myśląc, że przecie nikt tak pedantycznie sam wszystkiego nie spełnia i że jest dosyć służby, żeby się wyręczać.
Szczęściem nie powiedziała tego pani Taidzie i wróciły do domu w przykładnej harmonji.
Przez parę dni było trochę opóźnień, bezładu, nieporozumień, ale po tygodniu porządek się ustalił i pani Taida odetchnęła.
— Może się to jakoś utrze! — myślała i zajęła się majątkowemi sprawami, które zaniedbywała od niejakiego czasu, nie mogąc wszystkiemu nadążyć.
Panna Wanda okazywała wielkie zajęcie i czynność. Od świtu była w ciągłym ruchu i poza domem — i rzecz dziwna, ze służbą nie miała zatargów, ani też szły na nią plotki i skargi.
Coprawda, to pani Taida mało korzystała z jej towarzystwa i nawet mało ją spotykała wśród dnia i w domu.
— To dobrze! Niech pracuje! — myślała.
Wieczorem panna Wanda bywała senna i wcześnie odchodziła do siebie. Wtedy pani Taida zamykała się w swej sypialni, czytała, pisała, modliła się, ale światła w domu były pogaszone i wszystko spoczywało.
Spoczywało, ale pozornie. Panna Wanda czatowała tylko na chwilę zamknięcia drzwi sypialni, wtedy pocichu przez garderobę, gdzie stara Hanna już spała, wykradała się na swobodę i szła do oficyny, do ekonomów.
Przychodzili tam: pisarz-kawaler, leśniczy; pani ekonomowa miała dwie córki, więc się zbierało towarzystwo. Grywano na gitarze, śpiewano romansowe pieśni, żartowano dość niewybrednie, honorując bardzo pannę Wandę. Ona zaś bez śpiewu, śmiechu i męskiego towarzystwa żyć nie mogła, a wyboru nie miała.
Zebrania te przeciągały się do północy i dalej, o świcie zaś już budzono pannę Wandę do śpiżarni i piwnicy. Jakiś czas zrywała się półsennie i jęcząc na ciężkie losy, spełniała swe obowiązki. Potem zaczęła szukać wyjścia i ulgi. Klucz od śpiżarni zostawiała z wieczora kucharzowi, żeby jej nie budził, lecz sam brał, co mu potrzeba; klucz od piwnicy dostawała ekonomowa, a szafarka miała sobie oddane do rozporządzenia ziarno i ospę dla ptactwa i trzody. Urządzenie to podobało się służbie, więc nikt panny Wandy nie zdradzał, a gdy pani Taida wróciła z gumna i pola na ranną herbatę, już zastawała swą pomocnicę, krzątającą się w jadalni.
I było niby wszystko w porządku.
Czasami tylko miewała panna Wanda złe chwile. Było to przy obrachunkach produktów spożywczych, raz na tydzień.
Pani Taida narzekała na wielki rozchód śpiżarni i prowentu, a na małą ilość garncy mleka.
— Jakto, dwa pudy cukru i trzy funty herbaty! To niemożebne! I pszennej mąki korzec! Na co? Nie pozwalajże na takie ekspensy! Przecie sama wydajesz!
— Sama, proszę pani, i codzień się z kucharzem kłócę!
— Dlaczegóż znowu mleko spadło o trzydzieści garncy w tym tygodniu? Powinnaś choć raz na tydzień być przy doju.
— Jestem dwa razy, ale krowy źle jedzą i...
— Źle jedzą. To ja wiem! Jest niedozór i basta.
I zamykała pani Taida księgę z westchnieniem, bo czuła, że jest źle, a wydołać wszystkiemu nie mogła.
Panna Wanda po takiej scenie płakała i skarżyła się przed ekonomową, narzekając na wyzysk straszny pani domu, a powiernica żale te przyjmowała z głębokiem współczuciem.
Szpitalik cioci Dysi poszedł w zapomnienie i upadek. Po tyfusie izby wykarbolowano i zamknięto, bo panna Wanda nie miała czasu ani pojęcia, jak się zająć chorymi. Brzydziła się okropnie ranami, mdlała na widok krwi, a bała się zarazy, gorączek i wysypek. Stancyjki białe i czyste, wycackane przez ciocię Dysię, stały się składem wilgoci, pajęczyn i kurzu, a pamięć o nichby zginęła, gdyby nie stara dozorczyni, cioci Dysi prawa ręka.
Przyszła ona pewnego dnia do pani Taidy.
— Proszę pani, — rzekła oburzona — ekonomowa kazała mi oddać klucz od szpitala. Chce tam postawić swoje warzywa. A toć nieboszczka w grobie się obróci, jak się o tem dowie!
— Co ty pleciesz! Kto ekonomowej pozwolił?
— A panna Wanda!
Zarządziła pani Taida śledztwo. Wyparła się panna Wanda, wyparła ekonomowa i szpital został uratowany. Stara dozorczyni, która obok mieszkała, przysięgała, że co nocy ciocia Dysia chodziła po tych stancyjkach. Gadka ta poszła po dworze i już nikt się o te izby nie pokusił. Ale te bajki wystraszyły pannę Wandę. Z wieczorków bała się wracać sama do domu. Weszło w zwyczaj, że ją pisarz do drzwi musiał odprowadzać.
I tak minęła zima, nadeszła Wielkanoc, wiosna z całą masą robót rolnej kampanji. Pani Taida była gościem w domu, zdała cały zarząd wewnętrzny w ręce panny Wandy, mało wglądając w szczegóły, przez długie lata przywykła do rządów cioci Dysi.
Panna Wanda była przerażona powiększeniem obowiązków. Przybył jej ogród, chów cieląt i drobiu: nawet nie starała się już temu podołać.
Wiosna rozmarzała ją zupełnie. Upajał zapach czeremchy i bzów, budziły się tęsknoty i rozczulenia. Do pracy prozaicznej, monotonnej nabierała z dniem każdym więcej wstrętu, los wydawał się jej nędzą, krzywdą i pokutą. Była tylko bardzo zajęta wystrzeganiem się przed opalenizną twarzy i sporządzaniem sobie letnich, jasnych sukienek.
Wszystkie zarobione pieniądze szły na to ku wielkiej zgrozie starej Hanny.
— Ma panienka trzy pary pończoch i cztery koszule, a sprawia sobie ósmą suknię — mruczała. — Ja ta nie chwalę takiego porządku.
— Albo Hannie suknie potrzebne — śmiała się panna Wanda. — Chłopcy już na Hannę nie patrzą.
— Do licha takie chłopcy, co się na sukienki biorą. I złotówki na taki skutek szkoda!
Ale panna Wanda gniewała się za to i robiła swoje.
W maju przyjechał Włodzio, w parę tygodni po nim Kazio i zaraz nazajutrz rzekł do brata:
— Czyś ty oszalał, żeby latać za tą panną. Niech mama dopatrzy. Będzie ci ciepło!
— A cóż mam robić. Dziewczyna łatwa i smaczna, zabawię się trochę. Chcesz, rozdzielmy ją sobie na dnie — ty trzy, a ja cztery? Po sprawiedliwości.
— Dziękuję. Trzymaj ją sam dla siebie.
— Cóż ty! Może jeszcze się kochasz w Ozierskiej?
— Ja chcę polować i matce pomóc — bab niecierpię.
— A ja za niemi przepadam.
Kazio, uśmiechając się szyderczo, robił naboje do strzelby.
— Toś ty z nią gruchał wczoraj za stawem. Popsuliście mi ciąg kaczek. Komary mnie ścięły, a przeczekać was nie mogłem. Klaskały buziaki, że ha!
— Nie wymyślaj. Wcalem jej wczoraj nie widział i jeszcze do buziaków nie doszło. Ja jestem smakosz!
— No, to ona była z kimś innym! — rzekł spokojnie Kazio, zarzucając strzelbę na plecy i gwiżdżąc na swoją wyżlicę.
— Czy ci nie wstyd szkalować biedną dziewczynę! — oburzył się Włodzio.
— A to dobre. Sam mówisz, że łatwa przecie. Łatwa dla ciebie, to i dla innych. To ty ją szkalujesz. Ja tam o nią tyle dbam, co o pusty ładunek.
— Z któregoś spudłował. Aha, kwaśne winogrona!
— Tfu! — splunął Kazio i poszedł.
Coprawda, dla niego kobieta nie istniała. Mógł się Włodzio nie bać rywalizacji. Gdy nie polował, to czytał lub szedł w pole i z amatorstwem dozorował roboty. Często brał pług z rąk niezdary parobka i prowadząc go, wciągał chciwie w płuca zapach świeżej roli. Wieczorem szedł na ustronne łąki i godzinami, czekając na ciągnące kaczki, coś rozmyślał, uśmiechał się i marszczył. Miał w sobie jakąś rozrywkę i zajęcie. Może się z tego przed matką zwierzał, bo często z nią przesiadywał i radził, zresztą mało było z niego pociechy w towarzyskiem życiu.
Panna Wanda trefiła grzywkę, coraz to nowe produkowała bluzki i kostjumy i bardzo często przefruwała, nucąc, pod oknami oficyny, gdzie mieszkali chłopcy. Teraz jeszcze bardziej wyglądała zapracowana i zajęta, wszędzie jej było pełno.
Włodzio bał się drwin brata, ale nie umiał milczeć, nie pochwalić się. Zagabywał go często.
— Nieprawda, ładne ma bestja zęby. Mówię ci, jak się śmieje, to człowieka djabli biorą. Napewno jedziesz jutro z mamą do Porębów?
— My jedziemy, ale pisarz zostaje! — mruknął Kazio.
— Co to ma do rzeczy. Gadasz czasem ni w pięć, ni w dziewięć! My się z nią wybieramy jutro czółnem do folwarku. Zatrzymaj mamę jak najdłużej. Nigdym jeszcze tak dobrze nie bawił się w domu!
— Czy ty się chcesz z nią żenić?
— Żenić? Oszalałeś! A mnie to poco?
— Bo ja wiem. Wiecznie ci baby w głowie, to sobie jedną weź i trzymaj. Będzie spokój.
— Mnie właśnie dobrze z niepokojem takim.
Nazajutrz pani Taida z Kaziem pojechali do Porębów na cały dzień. Panna Wanda upakowała im koszyk z przekąską, Włodzio jej pomagał, od wycieczki wspólnej się wymówił.
— Nie mogę, proszę mamy. Muszę raz tę rozprawę skończyć, a wakacje tak rozpróżniaczają — tłumaczył.
— To racja. Rozprawa — to twoja przyszłość. Pisz!
Była to zwykła jego wymówka.
W drodze pani Taida rzekła do Kazia:
— Jak on już zda doktorski egzamin, to trzeba będzie dać mu na instalację kilka tysięcy, a i tobie na praktykę w Księstwie i na podróż pryśnie tysiąc. Śpieszcie się stanąć na waszem stanowisku, bo już mnie pora odpocząć. Ciągnę i ciągnę ten pług, ale coraz ciętej.
— Ja chcę jeszcze trzy lata się kształcić, żeby zupełnie rzecz objąć. Im więcej się uczę, tem więcej znajduję przedmiotów do nauki.
— Byleś ochoty nie stracił, bo to nie lekki i nie słodki chleb.
— Dziękuję mamie za wybór. Dogadza mi.
Pani Taida miała ochotę go pogłaskać, ale nie chciała okazać czułostkowości, więc tylko rzekła:
— Nie naderwę ci nic z tych trzech lat, ale potem zaraz cię ożenię i osiądę na zupełnej emeryturze.
— Na to niech mama nie rachuje. Ja się nie ożenię, bo takiej jak mama drugiej niema, a reszta to nie ludzie.
— Ty, smarkaczu, mnie nie praw pochlebstw, a kobiet nie szkaluj. Umieją one pracować. Ot, Wanda się wyrabia, byle dobry kierunek i dobre chęci, wyjdzie na ludzi. A gdy przybyła, widziałeś: dzierlatka!
Kazio milczał. Po jakimś czasie pani Taida spytała obojętnie:
— Cóż? Korespondujesz jeszcze z Ozierską?...
— Bardzo rzadko. Przeniosła się do Genewy i przeprosiła rodziców.
— Nie może być! Nic mi matka nie pisała.
— Bo się wstydzą przekleństw, które na nią miotali. A ona się ani shańbiła, ani upadła.
— I cóż, jeszcze na uniwersytecie?
— Jeszcze dwa lata. Teraz ojciec pod sekretem przed matką, a matka w sekrecie przed ojcem posyłają jej zasiłek. Zdrowa, bo ma co jeść.
— No, w każdym razie postrzelona głowa. A otrzymała zielnik?
— Otrzymała i pisała, że sama mamie podziękuje.
— To się obejdzie. Ale to był dziwny wypadek.
I umilkli, westchnąwszy na myśl o cioci Dysi.
Wedle zamiaru, zabawili cały dzień w Porębach i o zachodzie słońca wrócili do domu.
Dom zastali pusty. Lokaj opowiedział, że panna Wanda chora na zęby, a panicz starszy zamknął się w oficynie i nie chce kolacji.
Czekali na panią Taidę interesanci, więc poszła z Kaziem do kancelarji i wnet jej wyszła z pamięci choroba panny Wandy.
Kolację spożyli we dwoje i zabierali się do czytania dzienników, gdy lokaj oznajmił z jakąś dziwną miną, że pisarz prosi o posłuchanie.
Wyszła tedy znowu pani Taida do kancelarji, a Kazio obok, w sypialni, słuchał ciekawie, tknięty jakiemś przeczuciem.
Pisarz był to drab olbrzymi, przystojny, młody chłopak, syn zagrodowego szlachcica z Podlasia.
Zdziwiła się pani Taida wyrazem jego twarzy. Świeciły mu zuchwale oczy, latały usta, do liców biła krew gorąca.
— A co tam, Waśkowski?
— Ja, proszę pani, przyszedłem ze swoją własną sprawą, po sprawiedliwość. Wiem, że mnie pani wypędzi bez świadectwa, bom winien, ale mi krew mózgi zalała na takie kłamstwo i oszustwo.
— Ależ ja nic nie rozumiem? Co się stało?
— Panicz nic nie mówił? — zdumiał Waśkowski.
— Mówię, że nic nie rozumiem.
— Proszę pani, my się kochali już pół roku z panną Wandą i ja mam prawo do niej. Tymczasem, jak panicz przyjechał — aha, nowe sitko na kołeczku! Żeby choć przyznała się, powiedziała prawdę, jeszczebym ścierpiał. Ale kłamała, oszukiwała, wykręcała się i trzymała obydwóch, a taka sprytna, żem nigdy na gorącym uczynku nie złapał.
Pani Taida z osłupienia, zda się, skamieniała.
— Więc na chytrość, chytrość. Zacząłem szpiegować i wydusiłem z rybaka, że zamówił go panicz na dzisiaj z czółnem do pasieki. O świcie już tam byłem, odesłałem pasiecznika na wieś i ukryłem się w jego budzie, a we dworze powiedziałem, że jadę do miasteczka. No, i udało się. Przypłynęli, rozłożyli się pod krzakami o trzy kroki od budy. Widziałem, słyszałem, miałem prawdę. I wtedy mi krew mózgi zalała i wyszedłszy, powiedziałem jej, co się należało. Wypierać się nie mogła, ale się panicz za nią ujął, chciał mnie uderzyć — wtedym oszalał, pchnąłem go, plunąłem na nią i uciekłem. Teraz już oprzytomniałem — nie warta była mego starania ani mojej złości, szelma jest; ale i panicz nie miał się za kogo ujmować. Oto jest prawda, proszę pani, ja klucze przyniosłem i księgi.
Pani Taida jeszcze milczała, jakby się ze snu budziła. Nagle żachnęła się i rzekła głosem, w którym gromy były:
— Weź klucze i księgi i milczeć. Rozumiesz — jeśli się dowiem, żeś słowo pisnął, stracisz posadę i świadectwa nie dam. Kamień w wodę!
Zawróciła się i wyszła. W sypialni już Kazia nie było, umknął w ostatniej chwili. Pani Taida drżącemi rękami zajrzała do księgi pensji, potem z kasy odliczyła pieniądze i poszła do pokoju panny Wandy.
Zapaliła świecę. Dziewczyna w ubraniu leżała na łóżku. Zerwała się, najoczywiściej zaspana.
— Oto są pieniądze za rok. Konie będziesz miała na ranny pociąg. Zbierać się żywo. Pod tym dachem niema dla takich miejsca.
— Proszę pani... ja... ja nic pani nie ukradłam! — poczęła panna Wanda.
— Okradłaś moją wiarę i okradłaś kobiecą cześć własną.
— Moja cześć do mnie należy i sprawy z tego nie mam komu zdawać — coraz śmielej odcinała się panna Wanda.
— Mylisz się. Poza sądem Bożym jest ludzki sąd. Mężczyźni odpowiadają za swój honor, kobiety za swój — powinny.
— Com ja winna, żem się dwom podobała.
— Winnaś, bo żebyś jednemu była wierna, drugiby ciebie nie zaczepił. Zalotność nietylko jest grzechem, ale wstydem. Uczyniłaś wstyd nam wszystkim! Pogarda i lekceważenie kobiet jest dziełem takich jak ty.
— Ja nic nie jestem winna. I co ja w domu powiem?
— Jeśli się czujesz niewinną, opowiedz prawdę. Jeśli zaś zrozumiesz swą winę, to możesz milczeć. Ja cię oszczędzę tym razem. Ale radzę się zastanowić i zrozumieć, że taka zabawa jest hańbą ducha człowieczego i doprowadzi cię do poniewierki. Gdzie są klucze i rachunki?
Panna Wanda poczęła udawać, że szuka kluczy, ale bezskutecznie, bo były u kucharza.
A nieubłagana pani Taida czekała.
Wtem weszła Hanna.
— Pomóżno pannie Wandzie odszukać kluczy.
— Skądże tu one mają być? Kucharz je ma u siebie — zamruczała stara.
— Jakto?
— A toć panna je co wieczór oddaje!
— Idźże i przynieś je do mnie! — rzekła pani Taida. — Panna Wanda dzisiaj wyjeżdża. Pomożesz jej się pakować.
I wyszła.
Ale to nie był koniec. Udała się wprost do oficyny.
Kazio musiał już brata przestrzec, bo gdy otworzyła drzwi, zastała Włodzia, pilnie piszącego.
Tu efekt się nie udał, chłopak był przygotowany.
— Jakiem prawem bałamuciłeś Wandę? — spytała ostro.
— Przepraszam mamę, ale to ona mnie bałamuciła — odparł czelnie.
Na to nie było odpowiedzi.
— Czy rozprawa twoja gotowa?
Uf! To było gorzej. Włodzio się zmieszał, posunął książkę na swój rękopis.
— Jeszcze niezupełnie — bąknął.
Ale pani Taida dostrzegła ruch — usunęła go i wzięła zeszyt.
Przeczytała nagłówek. Niżej było pół zapisanej stronicy i białe karty.
— I to wszystko?
Pod spojrzeniem jej Włodzio radby się w mysz zamienił i umknął w szparę podłogi.
— To już na czysto. Mam notatki! — wskazał stos papierów.
Pani Taida sięgnęła i tam, ale Włodzio miał fatalny dzień. Pierwsze, co napotkała, były to rysunki, karykatury i żarty takie, że je co rychlej rzuciła. Dalej znalazła jakieś wiersze, potem wiele listów — notatek jakoś nie było. Wtedy popatrzała na niego długo, długo, a on pod tym wzrokiem kręcił się i czerwienił.
— Hodowałam cię nie na rozpustnika i kłamcę! — rzekła wreszcie z takim żalem i wyrzutem, że go raptem opuściła śmiałość i cynizm, a ogarnął wstyd i upokorzenie.
— Niech mama daruje! — szepnął.
Pokręciła głową i ciężko westchnęła.
— Pracowałam całe życie, żebyście przez moją pamięć szanowali inne kobiety.
— Proszę mamy, — rzekł poważnie — ale innych tysiące pracują, by niemi pogardzać, a jam tylko takie spotykał.
— I pocoś jeszcze mnie okłamywał, poza memi plecami korzystając z jej lekkomyślności.
— Nie wypada mi się bronić cudzym kosztem, ale, ale...
Skinęła ręką, bardzo dotknięta.
— Nie tłumacz się. Miałeś naukę...
— Miałem, o, miałem! I mogę mamie przysiąc, że teraz zajmę się tylko rozprawą. Niech mama Waśkowskiego nie karze!
Nazajutrz rano nie było panny Wandy w Rudzie i jak zwykle, poniewczasie wyszły najaw wszystkie jej sprawki. W pokoju znaleziono bezład nie do opisania. W szufladach kłęby szmat, podartych pończoch, nasiona ogrodowe, skórki pomarańcz, jakieś maści w zatłuszczonych papierkach, ogryzki ciast, kawałki cukru, korki od bucików, wstążki, klucze od pogubionych kłódek i kłódki od pogubionych kluczy, zeszyt z rachunkami, oblany wiśniowym sokiem, kilka serwet holenderskich, pokrajanych na woreczki do twarogu, księga mleczywa, zasmarowana wierszami, i mnóstwo innych rzeczy. Hanna stara opowiedziała o rautach u ekonomów, a reszta służby na wyścigi obgadywała nieobecną, aż pani Taida podniosła głos i przerwała zwierzenia. Po jej admonicji wszyscy znaleźli, że najlepiej będzie milczeć, aby gromów więcej na własną głowę nie ściągać.
W gospodarstwie był taki nieład, że pani Taida, zdawszy na Kazia zarząd roli, dwa tygodnie ciężko pracowała, zanim doprowadziła znowu do porządku śpiżarnię i nabiał, ogród i cielęta. Kilkoro tych ostatnich jednakże nie przeżyło opieki panny Wandy. Gdy pani Taida podsumowała rezultat pracy swej pomocnicy, doszła do wyniku, że oprócz wynagrodzenia i życia, ta żądna pracy osoba kosztowała Rudę kilkaset rubli.
Nie był to jeszcze koniec nieprzyjemności. Przyszedł list od ojca panny Wandy, pełen gorzkich wymówek, że córka straciła zdrowie wskutek nadmiernego zajęcia, nad siły kobiece, że za swe poświęcenie i oddanie doznała gorzkiej niewdzięczności, że pani Taida wyzyskiwała bezwzględnie jej pracę — cztery stronice tej treści.
Zrazu oburzona, pani Taida odpisała, potem rzuciła list do ognia i tylko w swej szarej księdze dała folgę swej goryczy:
„Więc tak wyglądają pracujące kobiety, więc w ten sposób mają sobie wywalczyć samodzielność, więc dla takich wre i kipi świat cały! Więc zajęcie, które spełniała Dysia, jest nad siły młodej dziewczyny. Ja ją wyzyskiwałam, od pracy straciła zdrowie! Napiszę ja dzieło o emancypacji! Ale niech mnie Bóg broni od powtórnej próby!“
Postanowiła pani Taida dać sama radę robocie i trwało tak aż do końca wakacyj.
Kazio wyręczał ją doskonale w domu i gumnie, szło wszystko jak w zegarku, aż się bociany zaczęły zbierać do odlotu.
Pierwszy odjechał Włodzio z gotową rozprawą; temu pilno było do Warszawy, bo już syt był atmosfery i cnoty, obowiązującej na wsi. Po nim i Kazio zaczął przebąkiwać, że mu pora w świat ruszać. Pani Taida, wzdychając, zaczęła go w drogę ekwipować.
— Mój Boże, czemu nie mam choć jednej córki! — myślała z ciągłym do losu żalem.
I wyprawiła Kazia na praktykę zagranicę i została na słotną jesień i długą zimę sama w domu.
Wtedy to w liście do Ozierskiej wyznała, że sama nie da rady, że gospodarstwo wiejskie to warsztat dla dwóch osób i że chyba znowu musi starać się o pomocnicę, tylko broń, Boże, nie młodą. Młodej za nic, chyba jaką starą pannę lub wdowę bezdzietną.
„Moja Taisiu, — odpisała Ozierska — taką osobę znajdziesz tu, w Warszawie, bardzo łatwo. Tysiące kobiet poszukuje zajęcia i chleba, spełnisz miłosierny uczynek, dając tym biedaczkom kąt i pracę. Przyjedź do nas, mamy wolny pokój, będzie ci jak w domu. Podamy ogłoszenie do „Kurjera“, zobaczysz sama kandydatki i wybierzesz tę, która ci się najlepiej spodoba. Zresztą mamy tyle do pogadania i tak ci będziemy radzi!“
Ta propozycja wydała się pani Taidzie bajeczną. Odjechać Rudy, gospodarstwa, być w Warszawie, w tym zgiełku, wybierać z mnóstwa nieznajomych towarzyszkę, pracownicę, nie wiedząc, co zacz jest!
Po niejakim czasie jednak zreflektowała się i poczęła myśleć, że z rozpaczy człowiek brzytwy się chwyta. A wreszcie pewnego dnia kazała znieść z góry walizkę i zaczęła się pakować.
Tydzień zajęło przygotowanie do wyprawy, dawanie dyspozycji, wydzielanie wiktu i zboża na czas nieobecności, tysiące poleceń oficjalistom.
Nareszcie wyruszyła, tak zmęczona już w bramie, że wątpiła, czy żywa dojedzie.
Ze stacji zatelegrafowała do Włodzia, bojąc się zginąć w Warszawie, przez całą drogę nic prawie nie jadła, obawiając się, by pociąg nie odszedł bez niej. Odetchnęła dopiero u kresu, widząc syna na peronie.
Zaledwie Włodzio ją ulokował w dorożce, zaraz oznajmił niesłychaną rzecz:
— Wie mama, kolegę mam u Ozierskich.
— Co za kolegę?
— Stasia przyjechała, ale jaka Stasia!... Uczesana, umyta, małomówna — istny rabin!
— Już dosyć medycyny?
— Nie. Chorowała na jakąś gorączkę. Ozierski sam jeździł po nią i przywiózł, żeby wypoczęła. A wie mama, kto im doniósł o jej chorobie? Nasz Kazio. To on w Genewie praktykuje agronomję!
Pani Taida była tem wszystkiem doszczętu rozstrojona. Nawet nie znalazła odpowiedzi.
— No, a ty miałeś choć jednego pacjenta? — spytała.
— Miałem dwóch: jeden szewc, drugi introligator. Szewc żyje, a ten drugi umarł, ale obadwa mi nic nie zapłacili. To nic jeszcze, będę sławny!
— Twoja rzecz teraz. Ja swoje spełniłam. Wierzę w to, że pasorzytem na świecie nie będziesz. Przywiozłam ci kilkaset rubli na ciężki początek. Czy też temu miastu końca niema! Mój Boże, jak ludzie w tym piekielnym hałasie żyć mogą!
— Dojeżdżamy! Z bramy na lewo, pierwsze piętro! Służę mamie!
Pani Taida i jej walizka zniknęły w sieni.
Był to nareszcie kres podróży. Wpadła w objęcia Ozierskiej, rozpoczęły się wykrzykniki, opowiadania, bezładna rozmowa i zaraz posiłek.
— A panny Stasi niema? — zagadnął Włodzio.
Ozierscy spojrzeli na panią Taidę zakłopotani.
— Słyszałaś? — szepnęła Ozierska.
— Ano, cóż znowu! Dobrzeście zrobili — odparła.
— Dziękuję pani za dobre słowo! — ucieszył się Ozierski. — Bo to łatwo wyklinać i wydziedziczać, ale ostatecznie trudno tego dotrzymać.
— Może się i ona opamięta i rozmyśli.
— O tem już nawet nie śnimy — westchnęła matka. — Ale przynajmniej tyle pociechy, że herezyj nie wyprawia i nie wygaduje. Teraz po całych dniach czyta, siedzi w bibljotece uniwersyteckiej albo tu, w domu, nad książką i wydziera się znowu tam. Ubłagaliśmy, że zostanie do świąt, a potem — co robić, trzeba będzie odwieźć. Żeby nie twój poczciwy Kazio, to byłoby po niej. Umierała i nie prosiła o ratunek.
Pani Taida pokręciła głową. Ta poczciwość Kazia była dla niej mocno podejrzanego gatunku.
Zaczęto mówić o sprawie pomocnicy i Włodzio już układał ogłoszenie do „Kurjera“. Po wielu naradach i zmianach ułożono następujące:
„Poszukuje się osoby w średnim wieku na wieś, do zarządu kobiecem gospodarstwem i wyręczenia pani domu. Reflektantki zgłoszą się na ulicę Wspólną, nr. 14, do pani Ozierskiej, między 1 — 3 po południu“.
— Trzeba dodać: „wymagana znajomość rzeczy, bo uczyć nie myślę!“ — proponowała pani Taida. — Napiszcie też, żeby to była osoba z naszego towarzystwa, żeby była zdrowa i silna i z taktem.
— Pomyślą, że mama szuka synowej! — wtrącił Włodzio.
— To już można będzie ustnie załatwić! — zdecydowała Ozierska.
Pani Taida, westchnąwszy, dała Włodziowi trzy ruble i posłała go do „Kurjera“, a sama udała się do przeznaczonego sobie pokoju, by się po drodze okrzątnąć i wypocząć.
Na obiad wróciła Stasia z bibljoteki. Ledwie ją poznała pani Taida. Wychudła i sczerniała, oczy jej się tylko paliły po dawnemu, ale jakimś płomieniem posępnym, złym, a usta miały wyraz goryczy i zawziętości — niemłodej już.
Przyszła sama do gościa i pocałowała rękę, zmieszana jakby i niechętna.
Uraziło to panią Taidę, ale przypomniała sobie ciocię Dysię, koronkę codzień odmawianą i pogładziła dziewczynę po głowie.
— Mizernaś okropnie. Przepracowujesz się, to nic nie warte! No, ale żeś się z rodzicami pogodziła, to poczciwie, zacnie!
Stasi krew uderzyła do skroni, zawahała się sekundę i znowu schyliła się do ręki staruszki.
— Pani wtedy przysłała zielnik i sto rubli. Dawnobym za zielnik podziękowała, ale chciałam pieniądze odesłać i nie mogłam.
Z wielką trudnością mówiła.
— A to co znowu! — oburzyła się pani Taida. — Jeślim ci je posłała, to po pierwsze wiedziałam, że ci potrzebne, a po drugie — byłam pewna, że mi je zwrócisz, jak już będziesz zarabiała na chleb, ale nie teraz, kiedy się uczysz. No, mam nadzieję, że do rodziców mnie z tem nie odeślesz — dodała niespokojnie.
— Rodzicom nie śmiałam wspomnieć, żem przyjęła jakby jałmużnę, tylko gdym była bardzo chora, powiedziałam o tem synowi pani, żeby panią przeprosił i podziękował, bo już oddać nie miałam nadziei.
— Potrzebnieś mówiła! — mruknęła pani Taida. — A on co robił w Genewie?
— Nie wiem. Byłam bardzo chora, gdy się zjawił, a potem nie wiem, gdzie się podział.
— A ty zawsze trwasz przy swojem?
Przez chwilę wzrok Stasi zamigotał po dawnemu zapałem i młodością.
— Pani się pyta! Pani, która przez całe życie od celu swego nie odstąpiła na krok, nie zawahała się na sekundę. Ja także na swojem postawię.
I znowu gorycz wróciła na jej twarz i dodała:
— Ciężko, mozolnie, gorzko, ale bodaj najgorsze, to ten wstręt i obrzydzenie, które w sobie mam do ludzi i uczuć. Przechodzimy, my kobiety, tam piekło — nie zostaje nam nic niewiadomego, nic nieznanego, nic świętego! Są takie, które uciekają, niezdolne wytrzymać, są inne, które się z tem oswajają, nawet gustują. Ja wytrzymałam, tylko z niczem nie porównać ohydy mej i pogardy.
Połknęła ślinę, jakby to obrzydzenie dławiło ją za gardło i chwilę milczała.
— Pani wie, żem widziała ducha? — szepnęła.
Pani Taida skinęła głową.
— Nie mówiłam o tem nikomu i sama nie wierzę w nadprzyrodzone zjawiska, ale widziałam i jeśli mnie coś czasem godzi z ludzkością, to ta twarz umarłej. Przypominam ją sobie w złych chwilach. I dlaczego ją widziałam, dlaczego do mnie przyszła! Nazajutrz poszłam do kościoła, chociaż tam nigdy nie bywam.
— Tego właśnie ona chciała od ciebie. A może i czegoś więcej jeszcze — wzięła ciebie pod opiekę! Zachowaj ją w pamięci! Każdy młody zaczyna od zapału i bezwzględnej wiary w ludzkość i idee, przechodzi potem rozczarowania, bunty, niewiarę, pogardę, a wreszcie dochodzi do równowagi, miary i wielkiej tolerancji i spokoju. Naturalnie, mówię o takich, co mają rozsądek, zdrowie moralne i fizyczne i siłę. Że zaś takich mało na świecie, więc dlatego świat pełen niedołęgów, kalek i pasorzytów. Otóż, jeśli chcesz się ohydy pozbyć, nie patrz i nie myśl o takich, ale ziarna szukaj w plewie — i ziarnem bądź! A jeśli się chcesz pogardy zbyć — pomyśl, że ci nędzni są nieszczęśliwi i chorzy, a ty zdrowa i silna. Trzeba dla nich mieć litość i miłosierdzie, nie pychę! Nie wiesz, dlaczego ustali, spodlili się lub upadli. Kto silny, niech nie sądzi słabości, tylko niech Bogu za pomoc dziękuje. Jeszcze teraz mnie nie rozumiesz — to szkoła, którą się siwizną opłaca, ale zda ci się kiedy moje słowo, jeśli je zapamiętasz.
Tu pani Taida przypomniała sobie pannę Wandę i dodała:
— A ostrożnie z amorami, bo to ci plany zupełnie pokrzyżuje.
— Z amorami! — powtórzyła szyderczo Stasia. — Do tego nabrałam wstrętu na całe życie, nie wychodząc z roli spektatorki! Brrr! — wzdrygnęła się.
— I to gadanie bez sensu! Życie bez uczucia jest anomalją. Jeśliś zdrowa i silna, to i z tem dojdziesz do równowagi!
Była Stasia bardzo zmieniona, bo nie podniosła kwestji, nie bryznęła cynizmem. Zmieniła rozmowę.
— Ten zielnik to skarb. Tam są odkrycia i wynalazki, a zbiór bardzo bogaty. Dużom się z niego nauczyła.
— Była też lekarką nieboszczka, chociaż nie miała patentu. Miała powołanie i wielkie serce! — odparła pani Taida.
Ozierska weszła, zdziwiona tak długą rozmową, wrócił też Włodzio z kwitem i przerwali zwierzenia Stasi.
Nazajutrz już o dwunastej przyszła pierwsza kandydatka na posadę do Rudy. Była to bardzo elegancka dama, w kapeluszu z piórami, upudrowana, ufryzowana i wdzięcznie uśmiechnięta.
— Przychodzę wskutek ogłoszenia w „Kurjerze.“ Nieszczęśliwe okoliczności zmuszają mnie do poszukiwania pracy.
Na panią Taidę uderzyły ognie, ale się nieco pohamowała.
— Czy pani zajmowała się gospodarstwem wiejskiem? — spytała sucho.
— Dotąd nie potrzebowałam pracować na siebie. Mój mąż miał dobrą posadę na kolei. Po jego śmierci miałam magazyn mód, ale interesy źle poszły jak zwykle kobiecie samotnej, bez męskiej opieki!
Westchnęła i dodała:
— Przeczytawszy ogłoszenie, pomyślałam, że wyjazd na wieś poprawi mi zdrowie i uspokoi nerwy, zerwane ciężkiemi przejściami.
— A pomyślała pani, czy spełni swe obowiązki? Czy pani się zna na hodowli drobiu i trzody, na ogrodnictwie i mleczywie?
— Jakto, ja mam być szafarką i klucznicą! — oburzyła się dama. — Ogłoszone było, że mam zarządzać i wyręczać panią domu.
— Więc pani myśli zarządzać, nie mając pojęcia o obowiązkach i robocie. Mnie wyręczać, uważając pracę za nieszczęśliwy dopust. Ja zaś uważam ją za wielkie szczęście. Różnimy się tedy w kardynalnej kwestji. Potrzebuję pomocnicy, a nie nerwowej ofiary.
Dama się bardzo obraziła i powstała majestatycznie.
— W takim razie nie trzeba dawać kłamliwych ogłoszeń i trudzić ludzi, którzy wyszli z wieku morałów! — rzekła drżącym głosem i wyszła.
Pani Taida, oburzona, poszła do jadalni, gdzie Ozierska krzątała się z kucharką, i opowiedziała pierwszą próbę.
— Cierpliwości! Trafisz na dobrą. To dopiero początek. O, znowu dzwonek! Otwórzno, Stasiu, bo Kasia wyszła do pralni.
Stasia siedziała u okna z głową podpartą rękami, zatopiona w czytaniu. Podniosła się automatycznie i wyszła do przedpokoju. Po chwili wróciła.
— Któż to? — spytała matka.
— A znowu coś do pani Skarszewskiej — odparła pogardliwie.
— Jakże wygląda?
— Anim spojrzała. Nie warto.
— Dlaczego? — zagadnęła Pani Taida.
— Bo to będzie korowód wszelkich pasorzytów, kalek i niedołęgów. Alboż to ludzie. Osoby w średnim wieku szuka pani. Cóż warta osoba w średnim wieku, która nie ma fachu i stanowiska, która nic nie zdobyła, nic nie wywalczyła do tej pory! Plewy!
— No, no! — ujęła się Ozierska. — O chleb jest trudno, walka o byt ciężka. Ty zawsze jesteś krańcowa.
Pani Taida wyszła do interesantki, a Stasia odparła:
— Chleb mieć będzie ta, która wie, czego chce i do czego dąży. Taka nie szuka ogłoszeń w „Kurjerach,“ ale ma już stanowisko i walki o byt się nie boi. Pani Skarszewska szuka drugiej siebie, a mama jest tak naiwna, że wierzy, iż taką znajdzie między warszawiankami. Toć one wyobrażają sobie, że na wsi nic się nie robi, tylko spaceruje, wącha świeże powietrze i zjada kurczęta.
Zatrzasnęły się drzwi przedpokoju i jednocześnie weszła pani Taida.
— Wyobraźcie sobie, że ta mi powiedziała najspokojniej, że nie może przyjąć posady — u wdowy! Jakto? Niema mężczyzny w domu? Być bez opieki silnego ramienia, narażoną na grubjaństwo służby? Ona się boi!
— Hihihi! — zachichotała szyderczo Stasia. — Ona się boi! Biedactwo! Das ewig weibliche!
Pani Taida była zdesperowana.
— Cofnę ogłoszenie! — rzekła. — Bo doprawdy nie wytrzymam. Jeszcze coś podobnego, a nagadam im impertynencyj. Znowu dzwonią.
Stasia poszła otworzyć, ale był to Włodzio.
— Dzień dobry, kolego! — powitał żartobliwie. — Wiecie, miałem dziś pacjentkę, a jaką ładną. Zadowolona była z porady i będę ją miał w kuracji stałej.
— Panna, czy wdowa? — ironicznie spytała Stasia.
— Otóż właśnie, że mężatka.
— I to bywa! — odparła. — Winszuję.
— A tu co słychać? Mama zdrowa, w dobrym humorze?
— W najgorszym. Nie radzę panu chwalić się pacjentką, bo do żartów nie usposobiona. Odbywa się przegląd towarzyszek.
— Szła tu przede mną jakaś chuda i żółta i czytała tablicę w sieni. Jeśli pani o swego Kazia zazdrosna, to o tę może pani być spokojna.
— Gust męski jest tak fantazyjny! — odcięła. — Jeśli pan kiedyś szalał za tą żydówką, co robiła papierosy, to niech żadna nadziei nie traci i niech każda o swego wybranego drży!
— Ej, panno Stasiu, to niemiłosiernie takie rzeczy pamiętać. Dzyń — to pewnie ta żółta! Pójdę z paniami się przywitać, a potem siadam za portjerą i będę na przedstawieniu gratis.
Stasia otworzyła drzwi. Na progu stała osoba istotnie w średnich latach, chuda i jakby wystraszona.
— Czy tu mieszka pani Ozierska? — spytała.
— Tutaj.
— Bo to wyczytałam w „Kurjerze“...
— Proszę panią do salonu! — przerwała Stasia.
Ale interesantka musiała się wynurzyć.
— Oddawna marzę o wyjeździe na wieś, do ciszy i spokoju. W mieście nie można uniknąć zgorszenia, pokus; ciągle się jest narażonym na grzeszne myśli i uczucia. Przed występkiem skryć można oczy tylko w świątyni...
Spuszczone miała oczy, więc nie widziała wyrazu twarzy Stasi, za portjerą odzywało się podejrzane sapanie, to Włodzio się dusił ze śmiechu. Szczęściem weszła pani Taida i Stasia uciekła.
— Pani poszukuje posady? — zagaiła pani Skarszewska.
— Tak, pani. Modlitwa i praca jest mojem szczęściem.
— Pani zamężna?
— O, nie! Żyłam z mamą dotychczas w Siedleckiem. Ojciec zostawił nam folwareczek. Ale mama była słabego zdrowia — przeniosłyśmy się do Siedlec. Dzierżawca nas doprowadził do nędzy, a wreszcie i folwareczek trzeba było sprzedać. Kapitalik poszedł na doktorów i aptekę, i mamusia zmarła temu dwa lata. Dostałam posadę tutaj przez znajomą hrabinę w szpitaliku, ale zawsze marzyłam o wyjeździe na wieś i gdym przeczytała ogłoszenie, wnet pomyślałam, że to może palec Boży, bo na tę intencję suszę wszystkie wtorki — dzień, w którym opuściłyśmy naszą Wólkę.
— Więc pani się zna na wiejskiem gospodarstwie?
— Przecież mieliśmy Wólkę, a ja zawsze wyręczałam mamusię. O, znam wieś, i kocham jej ciszę, spokój i patrjarchalne obyczaje.
Włodzio za portjerą pomyślał, że cisza i spokój rzadko były widziane w Rudzie przy mustrze fornali, pastuchów i czeladzi i że patrjarchowie mieli pod względem obyczajów pojęcia nie zawsze zgodne z etyką nowożytną, ale pani Taidzie podobały się aspiracje kandydatki do wiejskiego życia; a zresztą poprzednie były jeszcze gorsze. Przystąpiła tedy do szczegółów.
— Pani jest dobrego zdrowia? Roboty będzie dużo.
— O, pani! Nie wiem, co bezczynność. Gdy odpoczywam, to się modlę. Chorować nie miałam czasu.
— Uprzedzam panią, że jestem sama w domu, wdowa i nikt prawie u mnie nie bywa. Wesołości, towarzystwa niech się pani nie spodziewa.
— Bogu dzięki! Bogu dzięki! Marzyłam o tem i wyznam pani, że jako biedna sierota jestem nieufna i nieśmiała. Boję się towarzystwa, mężczyzn szczególnie. Oni są tacy bezwzględni i sensualni. Nie umieją uszanować domu!
Pani Taida popatrzyła na nią, ale miała taką minę rzetelnie wystraszoną, że tylko się uśmiechnęła.
— No, o to może pani być zupełnie spokojna. U mnie, w domu, zgorszenia niema i nie będzie. Co do obowiązków, będzie się pani zajmowała śpiżarnią, ogrodem i nabiałem. Służba domowa będzie pod pani rozkazami. Księgi mleczywa i domowych wydatków będzie pani prowadziła.
— Postaram się sumiennie spełnić obowiązki z Bożą pomocą. Czy będę mogła codzień być na Mszy świętej?
— Codzień? Do kościoła jest pięć mil drogi!
— O, Boże! I pani bywa tylko w niedzielę?
— Ja bywam cztery razy na rok.
— Jakże to być może! Więc można tak żyć bez Boga!
— Jakto bez Boga! Pani nie umie katechizmu! W niebie, na ziemi i na każdem miejscu jest On!
— Zapewne, ale to okropne! Bez sakramentów, bez nauki, bez Świętej Ofiary — być codzień narażonym na pokusy szatańskie i nie móc się przed niemi schować w świątyni! Czyż możliwe jest ustrzec duszę w takich warunkach? To strasznie niebezpieczne. Tego nie można uczynić bez porady spowiednika i roztrząśnienia sumienia. Ciało mdłe, proszę pani!
— Tfu! — wybuchnęła pani Taida. — Co też pani bredzi! W tem strasznem miejscu żyją ludzie i umierają w świątobliwości. W tem miejscu ja żywot zbyłam i potępienia się nie lękam. Pokusy! Co za pokusy mieć tam można, tak szczególnie straszne. Na to niema czasu przy robocie. Pacierz się mówi rano i wieczór, nikogo się nie krzywdzi i nie szkaluje, chorego i biednego opatrzy, prawdę się mówi, obowiązek spełnia i Boga się ma wszędzie, byle się go w sobie czuło. Pani myśli, że gdy siedzę o pięć mil od kościoła, to Bóg o mnie już nie wie? A ja jestem pewna, że wie. Zresztą pani znane jest zdanie św. Augustyna: „Każda cela może być Tebaidą, a każdy dom kościołem.“ To zależy od tego, kto mieszka.
Kandydatka westchnęła bardzo głęboko.
— Zawiniłam! Pani mi wskazała drogę. Bóg żąda ode mnie próby i ofiary. Niech się spełni Jego wola!
I spojrzała w okno, na przeciwległą kamienicę, bo nieba widać nie było.
— Pani jest bardzo egzaltowana! — mruknęła pani Taida.
— Pragnę cnoty i zbawienia. Boję się świata i szatana, ale sobie nie ufam. Czyż to złe?
— Nie, nie! Ale nie trzeba w niczem przesadzać. Wracając do rzeczy, jakież pani stawia warunki?
— Chciałabym mieć osobny pokoik i skromne wynagrodzenie! Bardzo mało potrzebuję.
Pani Taida już dużo niechętniej powiedziała sumę.
— Zgadzam się, tylko będę prosiła o namysł do jutra. Wieczorem przyślę kartkę z decyzją.
— I owszem, o to samo chciałam prosić dla siebie. I ja potrzebuję się namyśleć.
Na tem się skończyło. Pani Taida wróciła do jadalni, patrząc w zamyśleniu na bilet z nazwiskiem: „Klara Wolska, Nowy Świat, Nr. 45.“
— No, i cóż? — spytała Ozierska.
— Albo ja wiem. Dziwoląg po dziwolągu, aż nareszcie traci się zupełnie zdrowy sąd. Ta znowu dewotka, ale ze wsi rodem, pracować chce, na wszystko się zgadza, nic nie wymaga! Albo ja wiem! Jestem zupełnie zniechęcona.
— Niech mama drzwi zamknie na dzisiaj i chodźmy na miasto. Jest wystawa Chełmońskiego, może mama potrzebuje co kupić, ja służę za przewodnika — ofiarował się Włodzio, nie śmiejąc drwić, chociaż mu twarz drżała od śmiechu.
— A jakże! Mam cały arkusz sprawunków! — westchnęła pani Taida. — Pokażesz mi też swe mieszkanie.
Nazajutrz rozpoczął się znowu korowód, tylko Ozierska zasiadła też w salonie, by pomóc, bo pani Taida była zupełnie odurzona. Stawiło się siedem kandydatek. Z tych trzy zaraz się cofnęły, dowiedziawszy się, że to posada w domu bez gospodarza.
— Zrozumiałam, że mam wyręczyć panią domu u wdowca! — rzekła jedna tonem obrazy, że ją turbują do pomocy kobiecie.
Dwie obraziły się, że nie miały osobnej służącej i że mają dozorować udoju — w oborze, w nawozie.
— Nie pochodzę z domu szafarek.
Jedna była srodze dotknięta, że za taką ilość roboty ma otrzymać tylko dwieście rubli.
— Pani żartuje chyba. Moja matka płaciła drożej garderobianej!
Ostatnia wreszcie zgadzała się na wszystko, ale nie miała pojęcia, na co się zgadza, bo przez całe życie nie wyjeżdżała z Warszawy, tylko do Wilanowa, a zajmowała się dotychczas lekcjami muzyki.
Już po trzeciej zjawiła się jeszcze jedna. Była to gruba kobiecina, w czepku na bakier, z wypiekami na twarzy.
— Tu szukają gospodyni na wieś! Ja pojadę! Co tam, raz kozie śmierć! Przemówiłam się ze starym, on mnie spostponował, więc mu powiadam: czekaj, psia nogo, ja ci pokażę! Pojadę na wieś, między ludożerce, między bałwochwalce — na takie wygnanie, na takie zatracenie, a z tobą nie zostanę!
Aby jej się pozbyć, musiała pani Taida wezwać pomocy Włodzia i posłała go pędem do „Kurjera.“
— Cofnij ogłoszenie, cofnij! Mam tego dosyć!
Była już zdecydowana z niczem powrócić, ale żal jej było kosztu i strach samotności w domu.
— Wezmę chyba tę Wolską! — rzekła.
— Niech mama poczeka, aż się załatwi ze spowiednikiem i sumieniem! — odparł Włodzio.
— Bardzo cię proszę z tego nie żartować. Mam nadzieję, że i ty te dwie władze szanujesz.
Włodzio zerknął ku Stasi, ale jej twarz była niewzruszona.
Wieczorem posłaniec przyniósł odpowiedź panny Klary Wolskiej:
„Twarz pani wyraża siłę i prawdę; oddaję się ufnie pod opiekę pani, przyjmuję obowiązek. Proszę o wyrozumiałość dla mych słabości i o wzgląd dla moich potrzeb duchowych, które są mojem jedynem szczęściem i przyszłością sierocą.“
Pani Taida, nagle zdecydowana, złożyła list.
— Niech będzie ta, bo niema z czego wybierać! A czas mi wracać do roboty!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.