<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kądziel
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pierwszem zajęciem panny Klary Wolskiej po przybyciu do Rudy było urządzenie przeznaczonego jej pokoju wedle swych potrzeb i wymagań.
Gdy ukończyła swą pracę, zaprosiła na ocenę panią Taidę.
— Niech pani raczy rzucić okiem na moją celkę! — prosiła, idąc za nią i spodziewając się napewno pochwały.
Ale pani Taida stanęła na progu, popatrzała i rzekła:
— Jeśli to ma być cela, to cela bałwochwalcy.
Największa ściana była od góry do dołu zawieszona obrazkami świętemi, przedzielonemi jeden od drugiego festonami z różańców, i zakończona ołtarzykiem, na którym paliło się kilka lampek i leżały stosy książek do nabożeństwa.
— Jakto, bałwochwalcy? — jęknęła panna Klara.
— A nacóż chrześcijaninowi ten miljon obrazków i ten stos książek? Wystarczy prosty krzyż albo obraz Bogarodzicy i jedna książka. No, a jeśli pani tu chce żyć jak w celi, to pocóż pani naprzeciwko ma tyle pierzyn i poduszek na łóżku? To nie ma konsekwencji.
— Przy tym ołtarzyku trzeba zbierać dwór cały do wspólnej modlitwy.
— Ciekawam kogo! Oprócz nas dwóch wszyscy są innego wyznania.
— Mój Boże! Tem bardziej należy ich oświecić i nawracać! To obowiązek.
Tu się oburzyła pani Taida.
— Czy pani dotąd żyła na księżycu, żeby podobne mrzonki prawić. A zresztą, pani daruje, ale naszym wspólnym obowiązkiem jest tylko siebie zbawić i drugich nie gorszyć. Do oświecania i nawracania są misjonarze i księża, a nam wystarczy być wyznawcami. Powtóre, pani tu przybyła pracować, a nie katechizować i modlić się. Jeśli zaś pani żądna nabożeństwa, znajdzie je pani w innej formie, lecząc i doglądając chorych, których tu nie brak. W takiej modlitwie stanę pani zawsze do współudziału.
— Ja miałam nadzieję, że chociaż w święta pani tu ze mną się pomodli! — westchnęła panna Klara.
— Tu nie, bo te obrazki czyniłyby mi tylko roztargnienie, a lampki strach pożaru tych papierowych kwiatów. Ale jeśli pani lubi taką dekorację, to niech ją pani dla siebie zachowa. To forma, byle treść była w pani religji, to i dobrze — i z tem opuściła pani Taida „celę.“
Panna Klara, srodze przerażona o jej zbawienie, postanowiła zacząć oświecenie i nawracanie od pani domu. Tymczasem objęła swe obowiązki i po roztrzepanej pannie Wandzie wydała się pani Taidzie skarbem. Była drobiazgowa, sumienna, dość tępego umysłu i niepraktyczna, ale posłuszna co do litery i nie kłamała nigdy.
Tylko czynności swe spełniała smętnie, wzdychająca i rzewliwa, jakby była kozłem ofiarnym za winy całej ludzkości.
Po tygodniu znienawidziła ją, ale zarazem drwiła z niej cała służba. Formułki zdawkowej moralności nosiła w kieszeni i na ustach zawsze jak panna Wanda sucharki i cukier. Miała je w piersi zamiast serca, w głowie zamiast myśli i rozdawała jak kolporter prospekty.
„Módl się i pracuj,“ „Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi,“ „Cierpienie wrota do raju,“ „Szanuj przykazania,“ „Przy ubogim Bóg“ — mówiła pokolei wszystkim, kto przychodził po radę i pomoc, uważając, że spełnia swój obowiązek. Chłopi słuchali, potakując, czekając, że po pięknem słowie nastąpi lekarstwo lub datek, ale panna Klara szła dalej, lub cofała się do swego pokoju i zatapiała się w swoich modlitewnikach, skąd wyławiała coraz piękniejsze frazesy, nigdy nie dotarłszy do głębi, nigdy nie dostawszy pereł z tej toni.
Przez czas jakiś spędzała wieczory w swej „celi“, potem wprosiła się na gawędkę do pani Taidy.
W sypialni ciemnawej, oświetlonej jedną lampą, siadywały naprzeciw, stanowiąc uderzający kontrast.
Rozdzielał je stół, zarzucony skrawkami grubego sukna i płótna, z którego pani Taida szyła spencerki, spódniczki i koszulki dla dzieci folwarcznych. Niebardzo jej to szło prędko i składnie, ale odziedziczyła to zajęcie po cioci Dysi, więc je spełniała sumiennie.
Panna Klara naprzeciw cieniutkie nici wiązała szydełkiem i rachując oczka, rozpoczynała rozmowę.
— Czy to być może, proszę pani, że poprzedniczka moja miała brzydki stosunek z pisarzem?
Pani Taida podnosiła oczy, uzbrojone w okulary.
— Kto pani to mówił?
— O, jabym sobie nie pozwoliła na podobne rozmowy. Słyszałam przypadkiem.
— Powinna była pani nie pozwolić na szkalowanie kogoś nieobecnego.
— Godność moja kobieca nie pozwala mi nawet wyznać, że rozumiem podobne stosunki.
— Żadnych grzesznych stosunków nie było, co najwyżej lekkomyślność młodości.
— Pani to nazywa lekkomyślnością! Ale ja wolna jestem nawet od takiej lekkomyślności i ubliżyłoby mi wglądanie i wtrącanie się do podobnie bezecnych rozmów! Wogóle, ciężkie jest życie panny mego wychowania wobec brutalności ludzi prostych, z którymi muszę obcować, i często zgroza mnie ogarnia, jakie były te, które ich uzuchwalały do okropnych wyrażeń i szczegółów! Straszna tu panuje demoralizacja! Czy wystawi sobie pani, że podobno żona leśniczego nie jest ślubna, a ochmistrzyni źle się prowadzi, nie mówiąc już o córkach ekonoma.
— Skądże pani to wszystko wie, z nikim nie rozmawiając i tak się gorsząc.
— Jestem, niestety, narażona na zgorszenie. Mój Boże, żeby mnie mama mogła widzieć, ona, co mnie uchowała jak kwiat czystą.
— Więc się pani tu dopiero dowiedziała o tych, jak je pani nazywa, „brzydkich stosunkach.“
— Wiedziałam, że świat grzeszny, ale teraz widzę, że jest to piekło. Dziękuję Bogu, że taka nie jestem.
— „Żem nie jest jako ów celnik“ — zamruczała pani Taida.
Panna Klara nie zauważyła przerwy.
— Przecie ci ludzie za życia są potępieni. Obcować z nimi jest grzechem. Oni już nawet nieprzystępni są nauce i opamiętaniu. Oni już nawet nie rozumieją, nie widzą, nie cenią cnoty. Oni ślepi — szydzą ze mnie. A ja im przykładem niebo wskazuję.
Pani Taida ręce złożyła z robotą na kolanach.
— Czy pani nie miała nigdy pokus młodości?
— Boże! Nigdy! W mojej klasie? — oburzyła się.
— A czy pani nie miała, nie kochała narzeczonego?
— Czemże mogłam pani natchnąć podobne posądzenie? Jestem biedną dziewczyną, ale pochodzę z rodziny chrześcijańskiej, z domu obywatelskiego.
— Więc cóż? Alboż chrześcijanki i obywatelki nie mają pokus, miłości i narzeczonych?
— Ja, dzięki Bogu, uniknęłam takich brutalnych zasadzek! — odparła panna Klara urażonym tonem.
— Ano, więc pani nie jest żywym przykładem ani żywcem do nieba pani nie pójdzie, bo nie mając pokus i walk, nie ma pani w tem ani zasługi, ani zwycięstwa i potępiać innych nie ma też pani prawa jako niekompetentna. Zapewne, zgorszenie jest i ludzie nie aniołowie, ale kamienować wolno tylko tym, którzy sami są bez grzechu. I o swą duszę nie ma pani co się lękać! Nie zbrudzi jej nikt i nic pomimo woli.
— Ja wiem, że się o biedną sierotę nikt nie troszczy, ani dba. Cierpienie i samotność zapoznanej to moja dola. Mój Boże, żeby mama wiedziała, jaki los mnie czeka!
— Toby panią może inaczej chowała — hartowniej i trzeźwiej. Ze swem usposobieniem powinnaby pani do klasztoru wstąpić — odparła zniecierpliwiona pani Taida. — Możeby panią tam pojęli, bo na świecie — wątpię.
Panna Klara westchnęła i umilkła.
Po chwili spytała pani Taida:
— Czego chciał ten chłop, któregom dziś spotkała w garderobie? Był bardzo zbiedzony.
— On! Zbiedzony? On najbezczelniej przyszedł do mnie o poradę dla żony, która — zachłysnęła się panna Klara — która miała dziecko! Myślałam, że umrę ze wstydu, gdy przy kucharzu rozpoczął mówić o takich rzeczach.
— Ależ, proszę pani, ani on, ani kucharz nie widzieli w tem nic gorszącego, ani wstydliwego. Ludzie przywykli do dworu iść po radę we wszelkich chorobach. Naturalnie, nie wiedziała pani, co rzec.
— Owszem, wiedziałam i powiedziałam, co myślę o takim cynizmie. A kucharz, ten się śmiał.
— Z pani zgrozy zapewne. Oni nie wierzą ani wiedzą, co naiwność. Zresztą, w pani wieku...
— Liczę lat trzydzieści i jestem panną!
— Pocóż więc pani te formy i wyrażenia podlotka? Wierz mi pani, że to nikomu nie wyda się szczere, ani stosowne. A cóż znowu uraziło panią dzisiaj w oborze, że pani stamtąd uchodziła jak z ognia.
— Noga moja tam więcej nie postanie. To nie jest zajęcie dla kobiety z mojej klasy!
Pani Taida pokręciła głową.
— Nigdy mi na myśl nie przyszło, że to coś niestosownego — rzekła znudzonym tonem. — A mleko, czy też gorszy panią?
— Mój Boże, pani mnie nie rozumie. To jednak tak jasne, że panna z obywatelskiego domu nie może się zajmować hodowlą inwentarza, ani radzić na choroby kobiece.
— A czemże wreszcie może się zajmować, gdy ją los rzucił na wieś i dał majątek, a nie męża. Dwadzieścia lat sama rządzę i pracuję, a ani razu mi do głowy nie przyszło, że czynię coś niestosownego z mą obywatelską godnością.
— Co wypada mężatce, to nie wypada pannie.
— Aha, więc pani lęka się o swą opinję dla zamężcia. To kwestję zmienia. Ale przed chwilą równie zażarcie broniła się pani przed posądzeniem o uczucie i narzeczonego. Ale tu nikt nie bywa i wątpię, czy znajdzie pani partję.
— O, jakże opacznie pani mnie sądzi. Mama mnie uczyła strzec czystości i cnoty dla samej siebie.
— Cóż znowu ma cnota i czystość do zajęcia oborą i miłosierdzia dla chorej kobiety? Et, pani sama nie wie, czego chce i czego się boi.
Pani Taida, ostatecznie zniecierpliwiona, zaczęła składać robotę, dając tem hasło do spoczynku.
W szarej księdze dnia tego zapisała:
„Boję się, żem wpadła z deszczu pod rynnę. Dostałam bigotkę i skromnisię trzydziestoletnią. Muszę się zająć oborą, bo ją coś tam gorszy, muszę zająć się chorymi, bo jej nie wypada, i muszę zająć się nią samą i zaglądać, by nie popełniła jakiego ekscesu. Mój Boże, i gdzież są normalne, zdrowe kobiety, i gdzież są te samodzielne pracownice, któreby miały w głowie równowagę! Wiek zbyłam, a nie słyszałam tylu bredni naraz, co od niej dzisiaj. I do tego wszystkiego przyczepiona jakaś religja, zupełnie mi nieznana. Równowagi trzeba, równowagi!“
Ale równowagi nie miała panna Klara i błędnie szła, poomacku szukając.
Co wieczór, mniej więcej w podobny sposób, zanudzała panią Taidę i coraz więcej w swych zajęciach wynajdywała gorszących stron i niestosownych szczegółów.
Dawniej pani Taida nie ścierpiałaby tego długo, ale od śmierci siostry stała się łagodniejszą, smutek ją uspokoił, uczynił obojętniejszą. Zresztą spracowana była, żądna spoczynku, niechętna dysputom. Rachowała, że za lat parę, gdy Kazio wróci, wszystko się zmieni, więc w myśli czerpała cierpliwość.
Była tylko nieufna od czasu panny Wandy i więcej obserwowała swą towarzyszkę.
Tymczasem panna Klara była pośmiewiskiem całego dworu, nie zdobyła sobie uznania ani szacunku, ani powagi — nie nawróciła nikogo. Wydrzeźniano jej nabożeństwo, jej skromność, jej zażenowanie. Codzień przychodziła ze skargą do pani Taidy, że używano wobec niej cynicznych wyrażeń, że ją pytano o najdrażliwsze kwestje, że się jej radzono w najprozaiczniejszych dolegliwościach.
— Niech pani wejrzy w moją niedolę i nakaże im dla płci mojej i wieku szacunek.
Parę razy zburczała pani Taida winowajcę, ale wreszcie straciła cierpliwość i na nową skargę odparła ostro:
— Ależ, proszę pani, każdy sam sobie tylko może wywalczyć szacunek i powagę, tego ja pani nie mogę nakazać. Niech się pani nie naraża na śmieszność, to się nie będą ludzie śmiali. Ja wśród nich żyję tyle lat, a nie słyszałam i nie doznałam cienia nieprzyzwoitości.
— Jestem tedy rzucona na pastwę brutalności, bez żadnej opieki. Nikt się za mną nie ujmie! I oto jest los samotnej kobiety.
Pani Taida, czując, że wybuchnie, co prędzej wyszła, by tej elegji nie słyszeć.
Szczęściem, wieczory stawały się krótsze, więc i pogawędki w sypialni zaczynały się później; miało się ku wiośnie, roboty coraz więcej, nie było czasu irytować się cnotą uciemiężoną panny Klary.
W marcu, który tego roku był wyjątkowo ciepły i suchy, pani Taida oznajmiła pannie Klarze, że spodziewa się geometry, który zabawi miesiąc, gdyż będzie mierzył leśne poręby i łąki. Poleciła, by mu ogrzano narożny pokój i pamiętano o jego wikcie.
— Będzie jadał z nami, bardzo dobry i przyzwoity człowiek, już niemłody.
— Ależ w narożnym pokoju trzymam wazoniki z kwiatami i sama ich doglądam.
— Więc cóż? On nie pali. Kwiatom nie zaszkodzi — owszem, gdy się pokój ogrzeje, prędzej zakwitną.
— Ależ ja tam nie będę mogła wejść, gdy tam zamieszka mężczyzna.
— Cały dzień będzie na robocie.
— Chociażby, ja już tego progu nie przestąpię.
— Ano, jak sobie pani chce. Poręby są mi ważniejsze niż jakieś tam badyle. Geometra ma mieć narożny pokój i koniec!
I poszła do swojej roboty.
Panna Klara była wzburzona do głębi. Obcy mężczyzna, z którym trzeba będzie codziennie się spotykać, sąsiadować przez ścianę. To było straszne. Stało się jednak. Pewnego wieczora przyjechał własną taratajką, najeżoną instrumentami, które wyładowano w narożnym pokoju, a on sam przyszedł do salonu i zaprezentował się pannie Klarze bez długich ceregieli.
— Wawelski, geometra, do usług. Pani Skarszewska zapewne jeszcze w polu?
— Tak! — bąknęła panna Klara ze spuszczonemi oczami i bijącem na trwogę sercem.
Gość obejrzał ją i z natury rozmowny, rzekł:
— Pani dobrodziejka zapewne tu gospodaruje. Trzeba będzie w łaski się wkraść, żeby człowiek głodem nie przymierał. Jak się tak cały dzień zlata po bagnach, apetyt wilczy się przynosi. Proszę mnie mieć w opiece, odsłużę na weselu.
Panna Klara ośmieliła się oczy podnieść.
Zobaczyła człowieka lat czterdziestu, barczystego, wysokiego, obraz siły i zdrowia. Twarz ogorzała, obrośnięta, dobroduszne oczy, uśmiech łagodny.
— Do mnie należą śpiżarnia i apteczka. Bez żadnej odsługi będzie pan nakarmiony — szepnęła już śmielej.
— Pani już dawno w Rudzie? — spytał.
— Od jesieni. To pierwsza moja służba po śmierci mamy. Trzy lata, jak umarła.
— Trzy lata też, jakem żonę pochował.
— To pan także samotny?
— Gorzej, bo mam troje dzieci. Aj, proszę pani, co to za kram. Jedno chore, drugie krzyczy, trzecie z drzewa spadło, a wszystkie wołają jeść i drą ubranie i obuwie, a tu ja wciąż poza domem.
— Pan mieszka na wsi?
— Ja nigdzie nie mieszkam, ale mam dom, plac i ogród w miasteczku — kawał gospodarki. At, jaka tam gospodarka bez gospodyni.
— A miasteczko duże?
— Spore. Jest kościół, doktór, apteka, sąd. Pani tam pewnie bywa na sumie w niedzielę?
— O, ja ledwie trzy razy byłam w kościele. To tak daleko i o konie trudno. Radabym być co niedziela, ale nie moja wola.
— To po drodze do kościoła mój dom. Parkan zielony, kasztanami obsadzony. W podwórzu domostwo, ztyłu ogród. Dobra posesja. Dają mi za nią pięć tysięcy. Cóż, kiedy to w ruinę upada. Trzeba się ożenić, a tu się boję, że mnie żadna nie zechce.
Pannę Klarę uraziła ta nagła szczerość mężczyzny i wymówiwszy się zajęciem, wyszła.
— Jednakże i mężczyźnie źle być samotnym! — pomyślała.
Przy wieczerzy słuchała rozmowy geometry z panią Taidą, coraz więcej oswojona.
On dobrodusznie, szczerze opowiadał o swych kłopotach i domowych sprawach, które pani Taida znała oddawna, i wciąż wracał do jednego.
— Proszę pani, muszę się ożenić dla dzieci. Nie będę patrzał ni na wiek, ni na fortunę, byle miała dobre serce dla sierot. A to trudno znaleźć, bo niskiej kondycji nie chcę, a szlachcianki się krzywią na ten drobiazg.
— Znajdzie się, panie Wawelski! — pocieszała go pani Taida. — Słyszałam tylko, że słusznie się dzieci pańskich boją, bo podobno straszne urwisy?
— Może być. Ja je mniej znam niż sąsiedzi, a prawdę powiedziawszy, nie mam serca sierot bić ni karcić!
— Już to myślę, że pan będzie jeszcze nieraz pokutował za swe miękkie serce.
— Cóż robić. Taka już natura. Nie mogę patrzeć na żadną słabość albo niedolę obojętnie.
Panna Klara coraz więcej nabierała sympatji dla tak szlachetnego mężczyzny. Lęk jej zupełnie odleciał. Pan Wawelski dostał nazajutrz o świcie doskonałej kawy ze śmietanką, a na południową przekąskę spory pakiecik wędliny z buteleczką dobrej wódki i tabliczką czekolady.
Szczęśliwy człowiek trafił do najoschlejszego serca, jakie kiedy biło w piersi kobiecej.
Drzwi, łączące pokój z pokojem mężczyzny, zamknęła panna Klara na dwa spusty, zawiesiła dywanem i zastawiła komodą. Była bezpieczna w swej panieńskiej twierdzy, ale po tygodniu zatroskała się o los kwiatków i uzbroiwszy się w odwagę i polewaczkę, odsunęła komodę i dywan i weszła pierwszy raz w życiu do pokoju mężczyzny. Jakże jej serce biło!
Wawelski był na robocie. Pokój, jak zwykle pokój męski, gościnny, zostawiony na opiece służby, był źle sprzątnięty, zarzucony odzieżą brudną, posłanie nieporządne, zmięte. Panna Klara jak złoczyńca prędko podlewała kwiatki, ale ogarniało ją współczucie dla samotnika, który był bez kobiecej opieki. Potem, nie wiem, skąd jej to przyszło, ale poprawiła posłanie, ułożyła porządniej rzeczy, wydała świeżą pościel i umknęła do swej fortecy.
— Zrobiłam miłosierny uczynek — tłumaczyła przed sobą, chociaż w katechizmie o takim nie było mowy.
Wawelski, wywdzięczając się za dobre jadło, przychodził na gawędkę w niedzielę do jadalni i dokazywał cudów, bo na smętne lica panny Klary potrafił wywołać uśmiech. Przyszła i na nią kolej zwierzeń i opowiedziała mu swe dzieje. Świetność rodu, delikatne wychowanie, dostatek — potem ruinę, sieroctwo i walkę o byt. Miękkie jego serce wnet zabiło współczuciem dla jej niedoli i wyznał jej to szczerze. Wtedy to jej dusza się rozpłynęła, bo nareszcie była zrozumiana i przez kogo — przez mężczyznę!
Miesiąc minął niepostrzeżenie. Pewnego dnia zładowano na bryczkę instrumenty i geometra się pożegnał. Przypadkiem panna Klara była sama w jadalni, gdy wychodził.
— Żegnam pana! — rzekła głuchym głosem, podając mu rękę.
— Mam nadzieję — do widzenia! — poprawił. — Była pani dla mnie tak dobra, tak łaskawa, że byłbym niewdzięczny, gdybym nie odsłużył. Będę pani wyglądał na sumie w niedzielę.
I pocałował jej rękę.
Panna Klara chciała krzyknąć, wyrwać rękę, ale zanim się zdecydowała, on już odszedł, a ona tarła tylko rękę o suknię i patrzała za odjeżdżającą bryczką, powtarzając w myśli:
— Do widzenia, na sumie w niedzielę. Jak on mnie rozumie!
I pojechała na sumę raz i drugi. Pani Taida dawała konie, trochę mrucząc, ale że panna Klara ostatniemi czasy mniej była elegijna i nudna, więc czyniła też ze swej strony uprzejmości.
— Jednakże trochę się moja bigotka poprawia — myślała. — Czy ja do niej nawykam, czy ona pracuje nad sobą, ale może się wreszcie zżyjemy z sobą. Zawszeć pewniejsza, trochę starsza!
Aż tu piorun z jasnego nieba spadł pewnego dnia na Rudę. Był to Wawelski w swej kałamaszce, ale bez łańcucha i narzędzi, ustrojony, wygolony, z miną uroczystą i kazał się meldować pani Taidzie.
Wyszła do niego mocno zdziwiona, a on po swojemu, bez żadnego wstępu, rzecz zagaił:
— Przyjechałem prosić panią o sankcję i błogosławieństwo i przeprosić, że małżeństwem kłopot pani uczynimy, ale że mi dla dzieci śpieszno, więc pani w moje położenie wejdzie i daruje.
— Co takiego? Z kimże się pan żenisz?
— Z panną Klarą.
— Czyś pan oszalał! — zawołała szczerze pani Taida.
— Nie, proszę pani. Przy zdrowych zmysłach jestem i wszyscy mi winszują i ksiądz dziekan, i doktór, i aptekarz. Nie mogłem lepiej trafić; panna Klara jest obywatelską córką, bogobojna, łagodna i uległa, lata ma stałe i skłonność do mnie, a że sierocie dam dom i opiekę, to i zasługę mieć będę. Wszystko rozważywszy, postanowiliśmy się pobrać.
— Więc ona się zgadza? Porozumieliście się?
— A jakże, proszę pani, dała mi słowo wobec księdza dziekana po sumie, zeszłej niedzieli. Nawet już obiecała bielizną kościelną się zajmować. Do naszego połączenia brak tylko zgody pani; uzyskawszy ją dam na zapowiedzi.
— A, dawaj pan, dawaj! Jesteście oboje pełnoletni, jeśli nie pełnomyślni. Zaraz tu panu przyślę narzeczoną.
Poszła po pannę Klarę i znalazła ją w „celi“, zajętą szyciem. Ołtarzyk był mocno okurzony i paliła się przed nim już tylko jedna lampka.
— Jest tu pan Wawelski i mieni się narzeczonym pani. Dlaczegóż dotychczas nic mi o tem pani nie mówiła?
Panna Klara oblała się łuną dziewiczego rumieńca.
— Nie śmiałam — szepnęła. — On, jako mój przyszły opiekun i głowa, powinien mnie uprzedzić.
— Czy pani zastanowiła się nad obowiązkami, które panią czekają, czy pani im podoła?
— Spełnię mężnie swe powołanie. Portem kobiety jest uczucie!... Na to nas Bóg stworzył.
— Pani się tedy nawróciła, winszuję. Ale oprócz uczucia, pan Wawelski ma troje dzieci, gospodarkę. Trzeba będzie tęgo pracować.
— Przy nim nic mi nie straszne! — wyszemrała panna Klara.
— Ano, to niechże pani wyjdzie do narzeczonego i oznaczy termin zapowiedzi. Z mojej strony żadnych nie będzie przeszkód. Otóż pani na samej sobie się przekonała, jak w sprawach uczuć trzeba być dla bliźnich pobłażliwą. Niech pani z tej nauki na przyszłość skorzysta.
— Nie zapomnę nigdy, że w domu pani szczęście mi zaświtało. Niech pani sierocie matkę zastąpi do końca.
W jakiś czas potem przybyło w księdze szarej:
„Pobrali się, no, dzięki Bogu, że tak się skończyło. Teraz już i dojrzałym, i przejrzałym pannom nie będę ufała. Ta nic nie darowała: ani białej sukni, ani welonu, ani pomarańczowego wieńca, ani jąkanej trwożnej przysięgi. Istny podlotek. Pokazało się z metryki, że ma trzydzieści siedem lat! A ten Wawelski, przekonałam się, że ją wziął dla obywatelskiego rodu, żeby się przed aptekarzem pochwalić.
„Z wielkiego zajęcia i pośpiechu zostawiła tu swój ołtarzyk. Musiałam go sama rozebrać i odesłać. Zdaje się, że zostanie w skrzynce, jeśli go dzieci Wawelskiego nie porozciągają po kawałku na wszystkie strony. Lżej mi jest w domu bez pomocy i dużo wody upłynie, zanim mnie namówią na udzielenie pracy „samodzielnym kobietom.“
Narazie łatwo to było rzec pani Taidzie.
Kazio przyjechał, więc objuczyła go połową swych ciężarów i nie chciała słyszeć o towarzyszce.
Stanowczo coraz więcej była rada z Kazia. Czuła w nim powołanie do roli, zapał do pracy, a przytem nad wiek zastanowienie i powagę.
Przez ten rok praktyki zagranicą nabrał lepszych form i ogłady towarzyskiej, ale patrząc na postęp niemiecki, rwał się do zmian, ulepszeń, inowacyj. Roiły mu się rasy poprawne bydła, narzędzia, nowe gatunki zbóż, opowiadał cuda o rezultatach i wtedy się zapalał, ożywiał.
A pani Taida przerywała jak uosobienie arytmetyki:
— I owszem. Znajdź na czem zaoszczędzić, a dam ci wkład na tamto. Gotówka należy do Włodzia.
Więc mózg Kazia pracował i tem tylko zajęty, nie szukał ni rozrywki, ni swawoli.
Chodził, jak zwykle, na polowanie tylko, ni sąsiadów, ni kobiet nie był ciekaw.
Potrosze niepokoiło to panią Taidę. Prawie gwałtem wyprawiła go do siostry na imieniny, gdzie zjazd bywał liczny.
Na odjezdnem dała mu staroświecki pierścionek z soliterem i rzekła mimochodem:
— To rodzinna pamiątka. Już trzecie pokolenie nim się zaręcza. Niechże ci służy. Jesteś już dorosły, więc czas ci pomyśleć, że i ciebie zaręczyny czekają. A im rychlej, tem lepiej, bo sam wiesz, jak ci w życiu i w domu pomoc potrzebna. Ja już z pola schodzę i niedługo podam się do dymisji.
Kazio popatrzył na pierścionek bez wielkiego zapału.
— Jeszcze go gdzie zgubię! — rzekł. — Niechby go mama jeszcze schowała. Ja tu nie mam ochoty z pannami się zabawiać.
— Masz czy nie masz, a musisz. Trzeba ci gospodyni, towarzyszki, pomocnicy. Rozglądaj się i szukaj, bo za dwa lata musisz się żenić. Jak sam się nie zdecydujesz, to ja ci wybiorę, a starym kawalerem nie dam ci zostać. To nie żarty, to obowiązek, który spełnić trzeba. Pisze mi ciotka, że są tam dwie panny: jedna Piotrowska, a druga Gruszecka, bardzo dobre partje. Zapoznaj się z niemi i powiesz mi, jak ci się podobały! No, jedźże szczęśliwie. Możesz i tydzień zabawić, a jeśli ci się zdarzy lejcową kasztankę przehandlować, to dobrze.
Pojechał tedy Kazio, ale już czwartego dnia był zpowrotem.
— No, i cóż? Jakżeś się bawił?
— A dobrze. Kasztankę przehandlowałem z panem Piotrowskim. Wziąłem karą i trzydzieści rubli.
— No, a panna podobała ci się?
— Panna jak wszystkie. Robi herbatę, rozmawia o książkach, narzeka, że wieś nudna, trochę ogrodem się zajmuje.
— A ładna?
— Nie w moim guście.
— Więc przecie masz swój gust. A była jaka odpowiednia? Tańce były?
— Były. Kręciłem wszystkie pokolei, alem żadnej nie zapamiętał. One się silą być jedne do drugich podobne. Jakby kto katalogi różnych fabryk maszyn przeglądał. Wszędzie to samo. Żeby im naznaczono konkursy prób jak maszynom, a tak siedzą rzędem pod ścianą i kto ich tam pozna, dobra czy zła — po etykiecie i po cenie!
— Bardzo jeszcze jesteś głupi i smarkacz! — burknęła pani Taida, nierada z eksperymentu.
Cztery dni nie miała koni, wróciły zdrożone, koło w bryczce trzeba było przeciągać, furman jakiś zbuntowany i — wszystko to, żeby w rezultacie ten dziki chłopak porównywał panny do młocarni lub drapacza. Stanowczo jest jeszcze za głupi i nieokrzesany.
Rozgniewał ją i raptem przypomniała sobie mały z nim rachuneczek do załatwienia.
— Powiedzno, zapomniałam dotychczas cię spytać, pocoś ty po wakacjach jeździł do Genewy?
— Na wystawę inwentarza! — odparł najspokojniej.
— Aleś Stasię Ozierską wynalazł.
— To nie było trudno. Ona tam się uczy.
— Cóż to — może to ta jest w twoim guście?
Kazio popatrzył na matkę z wyrazem zupełnie szczerego zdziwienia. Można było ręczyć, że sam sobie nawet tego pytania nigdy nie zadawał.
— Albo ja wiem. Nigdy o niej jak o kobiecie nie myślałem! — odparł. — Ona tak do innych niepodobna.
Pani Taida była znowu z siebie niezadowolona.
— Masz tobie! Jeszcze gotów zacząć myśleć! — rzekła sobie w duchu.
A głośno dodała:
— No, chyba że taki dziwoląg nie ma wielu sobie podobnych — szczęściem! W normalnych warunkach dla takiej niema miejsca! Chodźmy obejrzeć tę karą klacz!
Po tej próbie odłożyła zamiar małżeństwa do przyszłego roku.
Znowu lato jak sen minęło. Było dla Rudy pomyślne. Przed zimą pełne były stodoły i brogi, piękne runie, ceny zapowiadały się dobre, tylko pani Taida została znowu samotna na długie wieczory, słoty i mrozy. Włodzio ją odwiedził w październiku, ale długo nie mógł bawić. Zresztą ten nie był wcale wyręczeniem ani pomocą.
— Ale, mam dla mamusi ideał towarzyszki — rzekł raz wśród opowiadań o swych stosunkach towarzyskich.
— Twoja rekomendacja wcale nie wzbudza we mnie wiary i zaufania. Próbowałam już różnych samodzielnych kobiet. Dziękuję!
— To wcale nie jest samodzielna kobieta. Ma ojca, matkę, rodzeństwo i narzeczonego, i nawet nie uboga. Narzeczony kończy prawo, czekają na siebie. Bezczynność i powietrze miejskie jej nie służy. Zupełnie bezinteresownie zajęłaby się tutaj. Jak mama się zdecyduje, proszę do mnie słówko napisać, a ja rzecz załatwię.
— Może się obejdę. Kazio na przyszły rok wróci, ożenię go.
— Oho, tak się to mamie wydaje łatwo. Czemu mama o mnie nie pomyśli, ja starszy i gotów choć jutro do ołtarza, a Kazia mama nie namówi.
— To się mylisz. Kazio zrobi, co zechcę, a ty gotóweś zrobić, czego ja nie zechcę.
— No, zobaczy mama, jak nas fałszywie sądzi.
— Cóż to za zagadki? Wiesz co o Kaziu? To mów.
— Mnie się zdaje, że on się kocha w Stasi Ozierskiej.
— Pleciesz jak na mękach! — oburzyła się.
— Tylko ona go nie chce! — dokończył niezrażony.
— Skądżeś to wysnuł? Chyba nie z ich zwierzeń?
— Nie. Mam przeczucia i obserwacje.
— Et! — machnęła ręką pani Taida.
Zamyśliła się i spytała:
— A ta twoja protegowana ma jaki taki ład w głowie?
— Ależ jak najlepszy. Zupełnie przyzwoita i miła panienka. No, i ładna, i wesoła, ale zakochana w swym Karolu i nie zalotna. Serjo mówię, żeby się mamie podobała i dogodziła. Proszę spróbować na czas jakiś.
— Czemże się ona zajmuje?
— Daje lekcje.
— A ten jej Karol gdzie?
— W Kijowie, w uniwersytecie.
Więcej pani Taida nie pytała.
Ale około Nowego Roku napisała do Włodzia:
„Jeśli ta panna, o której wspomniałeś, jest do wzięcia, to spróbuję raz jeszcze. Naturalnie za wynagrodzeniem miesięcznem! W całoroczną wytrwałość już nie uwierzę.“
W kilka dni potem przyszła depesza od Włodzia, że panna już jest w drodze. Posłano po nią konie do kolei, ale nie zjawiła się na dzień oznaczony. Dopiero nazajutrz zaniepokojona pani Taida zobaczyła swój zaprząg pod gankiem. Wysiadła dziewczyna młoda, blada, anemiczna, tak wzruszona, że drżała i nie mogła się odezwać.
— Dlaczego pani wczoraj nie przyjechała? — spytała pani Taida po przywitaniu.
— Pociąg się opóźnił i furman mnie objaśnił, że nie zdążymy przed nocą. A ja się tak okropnie boję jechać w nocy.
— Czego? Droga prosta i szeroka.
— Ale wilki mogły napaść i zbójcy po lasach. Tak sama, tyle mil... Nie mogłam się odważyć. Przenocowałam na stacji.
— Pani chyba nigdy z miasta nie wyjeżdżała?
— Owszem. Co rok wyjeżdżamy na letnie mieszkanie.
— To chyba tam widziała pani wilki i zbójów, bo tu tego nie znamy.
— A furman mi opowiadał, że często je spotykał i raz go omal nie pożarły.
— Plótł bajki, żeby panią zabawić.
— Niemiłosierny, a ja drżałam z bojaźni! — uśmiechnęła się panna uspokojona.
Pani Taida wprowadziła ją do jadalni i zaprosiła do stołu.
— Dziękuję pani, nie głodnam i mam tak szaloną migrenę ze wzruszeń i zmęczenia, że tylko marzę o spoczynku.
— Niechże się pani w swoim pokoju rozgości i położy.
Nowo przybyła zgodziła się chętnie, a miała w sobie nielada wdzięk, kiedy pani Taida pozostała chwilę w jej pokoju, gawędząc, a potem zajrzała raz jeszcze i słysząc, że nie śpi, spytała, jak się czuje.
— Bardzo mnie głowa boli — odparła łagodnie dziewczyna.
— Często na to pani cierpi? — zagadnęła pani Taida, siadając na łóżku.
— O, bardzo często. Wogóle marne mam zdrowie! — westchnęła.
— Trudno pracować w takich warunkach.
— Mam nadzieję, że mi wieś posłuży! Tak bardzo jestem wdzięczna pani za łaskawą propozycję. Ze wszystkich sił będę się starała dogodzić.
— No, no, nic! Niech pani stara się zasnąć i nie bierze tak bardzo do serca swych obowiązków. Nie zakatują tu pani.
Pogładziła ją po głowie i wyszła.
Tego wieczora zapisała w swej szarej księdze:
„Zdaje mi się, że zamiast wyręczenia, Włodzio mi przysłał pacjentkę, której nie mógł w mieście nic pomóc. Będę dozorczynią swojej pomocnicy! Oto jest wybór doktorski. Ale ta jest pierwsza, która mi się podobała, wzięła za serce. Dobre musi być stworzenie, a takie wątłe i blade, że ochota bierze odpaść jak zamorzone cielę.
„Ale, wielki Boże, co też tym kobietom w głowach świta z tą samodzielną pracą, z tą walką o chleb! Konia kują, a żaba nogę nadstawia! Krwi to nie ma, muszkułów nie ma, cienkie, chude, wątłe, ale bierze się za bary z życiem i chce sama podołać!“
Nazajutrz panna Irena wstała wcześnie i widocznie starała się stać użyteczną, bo okurzyła i podlała kwiatki w doniczkach, poukładała w salonie książki i gdy pani Taida przyszła na śniadanie, zaraz się dopomniała o klucze i zajęła się herbatą, a potem poprosiła o robotę.
— Umiem szyć, proszę pani, księgi kasowe prowadzić, robię sztuczne kwiaty, jak mówią, wcale nieźle, uczyłam się introligatorstwa, rysunków, a muzykę posiadam, bo dawałam lekcje. Mogę też przygotowywać dzieci do trzeciej klasy gimnazjum i chodziłam przez lato na kursy pszczelnicze.
Nic z tego nie potrzebowała pani Taida, ale aż zdumiała nad ilością fachów.
— I pocóż pani się uczyła tylu rzeczy naraz?
— Próbowałam wszystkiego pokolei, żeby mieć zajęcie, nie być na łasce rodziców.
— Ależ te wszystkie nauki opłacali rodzice. Ładna ulga, niema co mówić! Teraz rozumiem, gdzie pani straciła zdrowie. To na te próby i kursy. A chleba nic nie dało?
— Nie! — wyznała szczerze panna Irena. — W Warszawie więcej jest szwaczek niż sukien, pani nie ma pojęcia, jak są wyzyskiwane i źle płatne. Zresztą, to moje małe zdrowie poczęło szwankować, musiałam zaprzestać. Z kwiatami było to samo. Wtedy się nauczyłam buchalterji, mam patent, ale pomimo starań i ogłoszeń nie mogłam znaleźć posady. Teraz wszystkie kobiety do tego się rzuciły i dlatego spadła cyfra wynagrodzenia. A ja jestem nieśmiała, nie umiem się targować, ani prosić i że marnie wyglądam, ubiegały mnie śmielsze i zdrowsze. Introligatorstwo chybiło także, do rysunku nie miałam większych zdolności, muzyka dała wreszcie chleb, alem do reszty zdrowie zerwała i nerwy rozstroiła, dając po dziesięć godzin lekcyj. Wtedym nauczyła się pszczelarstwa, ale na te posady nikt nie chce brać kobiet. Nie ufają, a przytem mężczyźni zarazem uczą się stolarstwa, robią ule, a my na to nie mamy sił. I tak, nic mi się nie opłaciło, a tak serdecznie uczyłam się każdej rzeczy. Siedem lat już walczę napróżno.
Pani Taida, zrazu oburzona takiem zmarnowaniem czasu i pieniędzy, wobec szczerości tej spowiedzi nie śmiała wystąpić z ostrą krytyką.
— Żeby pani, zamiast takiego błądzenia w lesie fachów, wyszła poprostu zamąż w lat osiemnaście, trafiłaby pani na najodpowiedniejszy obowiązek i pracę. Ale wy teraz wszystkie macie bzika na punkcie samodzielności.
Panna Irena uśmiechnęła się łagodnie.
— Nie bzika, ale chęć dopomożenia mężowi w walce o byt, która codzień cięższa. Nie chciałoby się być ciężarem, zabawką lub meblem tylko, ale pomocą.
— A cóż to wy myślicie, że przed wami kobiety nie miały tyleż rozumu i ambicji, że choć nie miały patentu z siedemnastu zawodów, nie pracowały. Brednie! Tylko o tem się nie mówiło jak o jakiemś niesłychanem bohaterstwie. Naturalnie, bywały i flondry, i lafiryndy, ale niech wam się nie zdaje, że i wśród was takich niema. Nic nowego pod słońcem, ale wy, doprawdy, wyprodukujecie coś nowego. Bo chyba nigdy nie było tak wątłych, słabych organizmów, słabych nerwów i zniszczonego zdrowia jak wasze wskutek zamęczania się nieprodukcyjną nauką. Wykoślawicie ludzkość, i tyle!
Panna Irena spuściła oczy.
— To prawda! Dlatego też ja nie wyjdę zamąż.
— A syn mi wspominał, że ma pani narzeczonego.
— Miałam, ale mu odmówiłam! Jakżebym miała sumienie obarczać kogoś sobą.
Była smutna szczerość w jej tonie i spojrzeniu.
Panią Taidę żal ogarnął.
— No, no! nie trzeba żyć w ostatecznościach. Poprawi się pani, wypocznie, nerwy się wzmocnią i zdrowiej zacznie pani myśleć i czuć. Młoda dziewczyna, która wyrzeka się miłości, jest albo fałszywa, albo chora. Pani na fałszywą nie wygląda.
— Nie, o, nie! — składając ręce, zawołała panna Irena.
— No, a teraz postanówmy, czem się pani zajmie. Szyć jest mało co, wystarczy na to wieczora, o kwiaty chyba panią proboszcz poprosi na maj. Księgi rachunkowe prowadzę całe życie sama, choć bez patentu na buchalterkę; uczyć tu niema kogo. Ruch dla pani będzie konieczny. Niech się pani zajmie domem i ogrodem. Właśnie zakładają tu inspekta.
— Mój Boże, czemuż nie uczyłam się ogrodnictwa.
— Dzięki Bogu, że nie! Ogrodnika mam, pani go dopilnuje tylko codziennie, a zresztą ja panią nauczę, co i kiedy ma być zrobione. Zajmie się pani śpiżarnią i porządkiem w domu, chyba to pani umie?
— Chciałam chodzić do szkoły kucharek! Szkoda, byłabym może użyteczniejsza teraz. Ale mama się oparła, i tak się to odwlekło.
— Bardzo szczęśliwie, bo już chyba uczyniłby się z tego wszystkiego bigos w głowie! — odparła pani Taida, uśmiechając się z tej manji nauki.
Dziewczyna z wielkim zapałem wzięła się do zajęcia. Przez kilka dni chodziła krok w krok za panią Taidą, patrząc, dziwiąc się wszystkiemu, przerażona bydłem, psami, końmi, nawet ustępowała z drogi przed indorem, a do każdego chłopa mówiła „pan.“ Nie znała i nie rozumiała gospodarstwa wiejskiego, wpadała w zachwyt lub w podziw nad każdą rzeczą, pytała o nazwy zbóż i rozróżnić ich nie mogła, płakała, gdy ładowano cielęta na rzeź, bawiła się z jagniętami w owczarni, powtarzając z dumą:
— Tyle wszystkiego i do pani należy — i pani wszystko umie i zna, i rozumie! O, jaka pani mądra.
Pani Taida uśmiechała się, pogłaskana uznaniem.
— Ano, niewielka sztuka. Całe życie jedno robię, to się i zebrało, i nauczyło. Nie mądrość mnie utrzymała, ale wytrwałość. Dzięki Bogu, chłopcy nie zmarnują mej pracy i za matkę się pomodlą po śmierci.
— Pan Włodzimierz to bardzo panią kocha. On zawsze żartuje, nigdy nie mówi na serjo, tylko o pani. Wtedy czyni się poważny, jakby o świętości mówił. Zawszem go na takie rozmowy wyciągała, żeby mi o pani opowiadał i tak marzyłam, by do pani pójść na naukę.
— To Włodzio często bywa u państwa?
— Mieszka w tej samej kamienicy i przeszłej wiosny, gdym zachorowała na zapalenie płuc, ojciec go zbudził w nocy i przyprowadził. Wyleczył mnie, a potem zaczął bywać jak sąsiad, wieczorami. Takeśmy się zaprzyjaźnili.
Podejrzliwa pani Taida nie zauważyła nic szczególnego w jej tonie i wyrazie twarzy, tylko, że dziewczyna pomizerniała jeszcze bardziej i pokaszliwała.
— Za wiele używała pani powietrza i ruchu. Czy panią co boli?
— Nic — prawie nic! Trochę w boku kole. Ale to się często zdarza, przejdzie.
Ale nazajutrz musiała w łóżku pozostać, chociaż się rwała do roboty. Pani Taida była stanowcza, wzięła ją w kurację domową, a potem pilnowała jak dziecka.
Dowiedziała się z rozmowy, że w Warszawie prawie całą zimę chorowała, miała setki recept, straciła zupełnie sen i apetyt, nikła w oczach. Tedy jej ambicję dobrej gospodyni poruszyła chęć, by to biedactwo odżywić i wyleczyć. Ograniczyła jej zajęcia, pilnowała ciepłego ubrania, karmiła starannie. Coprawda, pomocy i teraz nie zdobyła sobie, raczej nowe zajęcie, ale rzecz dziwna, nie narzekała nawet w swej szarej księdze.
Coprawda, panna Irena była zupełnie inna niż jej poprzedniczki, ta chciała wszystko robić, wszystkiego się nauczyć, wszystko spełnić i gorzkie łzy wylewała, gdy nie mogła podołać.
— Proszę pani, ja jestem tu pasorzytem. Ja tak bezczynnie nie mogę istnieć. Mnie wstyd!
— To wstydź się pani, ale tego, żeś taka blada, chuda, że mało jesz i że czytasz w nocy zamiast spać. Jak się pani z tego poprawi, dam robotę, a tymczasem cicho być i słuchać mnie! A jeśli pani chce zasłużyć, proszę zagrać.
Tak, rzecz niesłychana, w Rudzie nastrojono stary fortepian i wieczorami grywała panna Irena. Grywała ślicznie: zdarzało się, że pani Taida, słuchając, opuszczała ręce z robotą na kolana, żeby sobie wrażenia niczem nie rozpraszać.
Wtedy mruczała gderliwie:
— Takie miłe dziecko. Szczęściemby komu stać się mogła, żeby nie ta przeklęta emancypacja! Zmarnowała siły i zdrowie — taka szkoda!
Czytać w nocy w łóżku zabraniała pani Taida, ale dopilnować niebardzo mogła, bo miała sen zdrowy, a wstawała o świcie. Ale przecie pewnej nocy wstała i cichaczem poszła na przeszpiegi.
W pokoju panny Ireny paliło się światło, zastała ją nad książką przy stole.
— To, tak! — napadła zgóry. — To zamiast spać, pani czyta jakieś głupie romanse. Gdzie jest klucz od bibljoteki? Proszę mi go oddać.
Dziewczyna przerażona podała klucz, ale poczęła z płaczem tłumaczyć się i przepraszać:
— To nie romanse, proszę zobaczyć! Ja się uczę ogrodnictwa i przypominam sobie botanikę. Mnie taki wstyd przed ogrodnikiem!
Istotnie wertowała botanikę. Pani Taida zabrała książki, oburzona.
— Zabraniam pani uczyć się czegokolwiek i umieszczę panią za karę w pokoju obok mojego, dla kontroli. A jak pani ośmieli się czego uczyć, napiszę do rodziców, że pani się zabija, mnie nie słucha, najgorzej postępuje. Zaraz proszę się kłaść! Czy pani nie czuje, że ma bzika z tą nauką.
— Ależ ja nic nie umiem, nic nie robię. Darmo jem chleb pani. Ja czuję, że ogrodnictwo to moje powołanie — jęczała panna Irena.
— To w ostateczności ucz go się pani w dzień. Tymczasem zaś powołaniem pani jest nabrać sił i słuchać mnie.
Codzień odbywały się podobne sceny. Dziewczyna była opętana żądzą nauki i pracy.
Szczęściem miało się ku wiośnie, więc można było dać jej więcej swobody, bez strachu o przeziębienie. Była też zdrowsza, marcowe wichry ją opaliły, powietrze pobudzało apetyt, dreptała dzień cały po ogrodzie, znosząc pani Taidzie pierwsze pierwiosnki i fiołki, zanudzając ją pytaniami ogrodniczemi.
— Pani wszystko umie! — zachwycała się szczerze. Pewnego dnia zajęła się też pasieką i wróciła spuchnięta, zapłakana. Nie z bólu, ale z rozpaczy, że snać nie umie z pszczołami się obchodzić, kiedy ją tak tną niemiłosiernie.
— Nie dosyć się uczyłam, — biadała — za krótko chodziłam na kursy.
— Bzik! — mruczała pani Taida. — Niech się pani opamięta. Cierpliwości lat parę i praktyki.
— Ja jestem za głupia widocznie. Nie mogę sobie dać rady. Cały dzień przesiedziałam w pasiece, na nic już nie miałam czasu. Coby to było, żebym miała tyle roboty, co pani!
— Ależ dziecko! Ja mam siwe włosy, trzydzieści lat wprawy, całą armję dozorców i służby. Mój obowiązek inny. Pani na swe wątłe siły dość robi. Nie można się tak ciągle dręczyć. To pani kradnie energję.
Ale próżne były perswazje. Panna Irena była zawsze niezadowolona z siebie, w ciągłej trosce, żeby posiąść wszystkie fachy i wszystko wypełnić.
Dopiero, gdy musiała odleżeć swą zapalczywość do roboty, pokorniała, obiecywała poprawę, posłusznie słuchała gderania i ledwie na nogach, znowu robiła swoje.
Na Wielkanoc niespodzianie zjawił się Włodzio. Ucieszyła się pani Taida, ale radość krótko trwała. Przywiózł smutną wieść, że Ozierski nagle zmarł z anewryzmu, a żona z rozpaczy prawie od zmysłów odchodzi.
— Siedziałem nad nią trzy dni! — opowiadał. — Rozesłałem depesze do wszystkich córek i wie mama, która przyjechała? Najmniej spodziewana — Stasia. Tamte się wymówiły, jedna chorobą dziecka, druga brakiem funduszów. Siedzi bo gdzieś niedaleko Chin! No, jak się ożenię, a będę miał córki, jednej nie dam zamąż, żebym miał choć w chorobie ratunek. Przyjechała Stasia, choć straci półrocze najważniejsze, ostatnie. Ale wcale się nie targowała, ani wspomniała. Zajęła się chorą bardzo starannie i umiejętnie; byłem zachwycony i wyznałem jej to — chciałem nawet w rękę pocałować. Na to mnie zwymyślała i wyrzuciła za drzwi! Co do towarzyskich zalet, widoczne jest, że na te kursy nie uczęszczała.
— Jakto, nie podziękowała ci za staranie i opiekę?
— Owszem, zaraz na wstępie, po swojemu, szorstko. Ale gdzie panna Irena? — obejrzał się.
— W ogrodzie zapewne! Ale Ozierska wyzdrowieje, jak myślisz?
— Mam nadzieję, że tak. A mama z niej rada?
— Z Ozierskiej? Co ty pleciesz!
— Ja o pannie Irenie myślałem.
— Ach, o niej! Powiem ci otwarcie, że chociaż pomocy mam z niej mało, ale radam. Ma bzika, ale dobra dziewczyna.
— Mam do niej list od rodziców. Wzywają do siebie.
— Poco? Właśnie zaczęła nabierać sił i zdrowia.
— Tęsknią starzy po niej.
— Otóż to mój los i pociecha z obcych towarzyszek. Ledwiem sobie jedną dobrała, zabierają. Znowu szukaj, przebieraj i dostań jakiegoś cudaka.
— Więc to ja mamie dogodziłem! — uśmiechnął się Włodzio. — Teraz, jak sobie żonę wybiorę, mama na niewidziane da błogosławieństwo.
— No, mam nadzieję, że tylko sobie na żonę wybierzesz zdrowszą i silniejszą. Masz zapewne dosyć chorych i kuracyj poza domem. Ale dobrze, żeś przyjechał. Mam dla ciebie setkę pacjentów, a chłopi wciąż się dowiadują, „kiedy nasz doktór przyjedzie.“ Już to Dysi nikt nie zastąpi. Pannie Irenie nawet nie wspominałam o chorych, boby desperowała, że jeszcze się nie uczyła medycyny, a dość i bez tego desperuje! Bzik jest! Jakiż fundusz zostawał Ozierski? Nie wiesz?
— Wiem, bom widział testament. Wcale nieźle zebrał. Każda z córek i matka będą miały po piętnaście tysięcy. Czy dawno mama miała list od Kazia? Nicpoń do mnie się nie odzywa od pół roku.
— Ja mam list co tydzień, ale jak go znasz, nic o sobie nie pisze — tyle, że zdrów. Dzięki Bogu, że już w czerwcu wraca nastałe.
— Możebyśmy poszli do ogrodu? — zaproponował Włodzio, coraz niespokojniejszy.
— Idźże sam. Ja mam dosyć spacerów. Przygotuję ci tymczasem jedzenie i pokój.
Włodzio wyszedł na ganek i obejrzał się naokoło. Zewsząd pachniały bzy i świergotały ptaki. Poszedł w szpaler grabowy, potem ścieżką, wśród kwitnących jabłoni; nigdzie nie widać było panny Ireny, której szukał.
Dopiero mignęło mu coś w inspektach, i tam ją znalazł nad grzędami rozsady.
— Dobry wieczór pani! — zawołał radośnie. — Szukałem pani wśród bzów, a znajduję przy sałacie.
— To nie sałata, ale kapusta — odparła, podając mu rękę.
— Mniejsza, jakie tam zielsko kuchenne. Ale pani się nie wydaje ani zdziwiona, ani bardzo uradowana moim niespodziewanym widokiem. Warto było lecieć z Warszawy na takie obojętne przyjęcie.
— Kiedy mi już ogrodnik pana przybycie ogłosił. Miałam czas zebrać zmysły — rzekła żartobliwie.
— I nawet pani nie odstąpiła kapusty, by mnie powitać.
— Mówię panu, zbierałam zmysły.
— Widzę dużo nowych nabytków w pani. Nabrała pani zdrowej cery, trochę ciała i dużo sarkazmu. To ostatnie w największej dozie — stanowczo. Skądże ten ostatni nabytek?
— O, to nie tutejsze. Korzystałam jeszcze w Warszawie z pana przykładu, uczyłam się, teraz praktykuję.
— No, no! Żeby tak dłużej wiejskiego powietrza, pobiłaby pani profesora. Szczęściem, rodzice stęsknili się za panią i wzywają do siebie.
— Jakaś wczorajsza widocznie tęsknota, bo zawczoraj miałam list i pozwalają mi zostać, o ile tylko pani Skarszewska zechce.
— Tak, ale się rozmyślili i przeze mnie piszą, żeby pani wracała.
— O, przez pana. Są tęsknoty, które mnie wcale nie rozczulają. Możemy iść do domu.
Włodzio, który się rozsiadł do dłuższej gawędy, zaprotestował.
— No, a ta kapusta? Pani była nią tak zajęta. Ja mogę zaczekać, aż pani skończy — nie głodnym.
— Niech się pan nie poświęca. Wrócę tu, gdy pan będzie odpoczywał po podróży.
— Aj, panno Ireno! Zapowiedziałem, że się pani mnie nie pozbędzie. Ja przysięgi dotrzymuję.
— Dobrze, że pan to mówi za siebie, dlatego wierzę! — rzuciła, odchodząc szybko w stronę dworu.
Poszedł za nią, wcale nie zrażony.
— Rodzice zdrowi? Dawno pan był u nas? — spytała.
— Zdrowi. Byłem zawczoraj po list. Mam też dla pani paczkę od matki.
— Pocóż przysyłają paczkę, kiedy mnie wzywają do powrotu?
Na tę logikę nawet Włodzio się zmieszał.
— A, bo — zająknął się — paczkę dali pierwej, a potem zamiar zmienili, a ja zapomniałem paczkę odesłać. Nic nie szkodzi, zabierze ją pani z sobą. Ja wyjeżdżam w czwartek — razem pojedziemy.
— Ślicznie pan to ułożył, ale ja nie pojadę, aż mnie pani Skarszewska uwolni, a w każdym razie nie pojadę z panem.
— Dlaczego?
— Bo zwykłam podróżować sama, bez żadnej opieki.
— Ależ, panno Ireno, rzecz się zmieniła, bo ja pani jeszcze nie powiedziałem wszystkiego. Ja się rodzicom oświadczyłem o panią.
Panna Irena zatrzymała się, popatrzała na niego i ruszyła ramionami.
— Dlatego, żem panu już raz odmówiła! Dziękuję panu! Teraz mi się pan przysłużył! Ano, tak, to naturalnie nie mogę tu pozostać i muszę wrócić do domu na gderanie rodziców, których pan tymczasem odurzył i intrygował! Ale za to odpłacę panu i opowiem pani Skarszewskiej.
— To może już, jak ja pojadę! — jęknął Włodzio. — Ja obiecuję czekać cierpliwie na panią.
— Niech pan nie czeka, bo ja zamąż nie wyjdę. A pani Skarszewskiej opowiem dziś jeszcze. Zanadto ją czczę i uwielbiam, abym zachowała przed nią taką tajemnicę.
— Ależ to i moja tajemnica, nasza! — szepnął prosząco.
— Właśnie usuwam się ze wspólności.
Szła coraz prędzej, byli już na ganku.
Nagle Włodzio zwyciężył jedyną bojaźń, jaką znał — bojaźń matki.
— A więc dobrze, niech pani mówi wszystko, ale wobec mnie. I ja powiem wszystko, czego mi pani nie pozwalała sobie mówić. I owszem. Nie lękam się.
Pani Taida czekała na nich w jadalni i przyjrzała się podejrzliwie. Panna Irena miała twarz obrażoną i gniewną. Włodzio wyglądał jak pobity, ale zawzięty do dalszej walki.
Gdyby nie obecność służącego, natychmiast wytoczyliby sprawę, ale musieli czekać spokojnego wieczora.
Zdziwiła się pani Taida, gdy oboje zażądali posłuchania razem, w sypialni, przy drzwiach zamkniętych. Zasiadła tedy w fotelu i patrzała badawczo to na jedno, to na drugie, ani przypuszczając, co to będzie.
Panna Irena wystąpiła pierwsza, pochyliła się do jej ręki i cała drżąca, zaczęła mówić:
— Proszę pani, muszę opowiedzieć rzecz od początku. Kiedym poznała syna pani, byłam zaręczona. Chorowałam ciężko i pan Włodzimierz przekonał mnie i rodziców, żem za wątła, że mi grożą suchoty, że nie powinnam iść zamąż. Narzeczonemu mojemu to samo powtarzał — no, ja w to wierzę, więc wróciłam słowo. Pogodziłam się z moim losem, rodzice przecierpieli ze mną i jakoś spokój nam wrócił. Raptem, pewnego dnia pan Włodzimierz mi się oświadczył.
Pani Taida podniosła wzrok na syna bez słowa, ale on poczuł mrówki na plecach. Potem obejrzała się na pannę Irenę i spytała ostro, jak cięcie noża:
— I pani go przyjęła?
— Nie. Odmówiłam, naturalnie. I powiedziałam otwarcie, że wedle własnego jego zdania nie mogę iść zamąż i nie pójdę. Wtedy zaczął się śmiać i wyznał, że mówił to tylko, by się pozbyć rywala, a mnie dla siebie zachować. To było okropne!
— Paniby więc wolała, żebym go zabił! — wtrącił Włodzio. — Jakżebym się od niego odczepił?
— Powiedziałam tedy, że odmawiam, że go nie chcę, żeby dał mi spokój — byłam okropnie oburzona. Myślałam, że zrozumie swój niecny postępek, że się będzie wstydził. Byłam pewna, że progu naszego nie przestąpi. Wrócił, jakby nic, trzeciego dnia.
— Nieprawda, nazajutrz — wtrącił Włodzio.
— Nie powiedziałam nic rodzicom, bo mi wstyd było za pana Włodzimierza, a on ich tak oczarował, że słuchali go jak wyroczni. Wtedy zupełnie się zmienił, zabawiał mnie zwierzeniami o swych sukcesach, przechwalał się podbojami, traktował omal jak kolegę.
— Wcale nie — chciałem wzbudzić w pani zazdrość.
— Tak, to dowodzi, jak mnie pan źle zna! Ja byłam tylko rada, że pan o mnie nie myśli. Wreszcie zapomniałam o tych oświadczynach, uwierzyłam w pozory przyjaźni. Rodzice wciąż chcieli mnie na wieś wysłać, doktorzy ręczyli, że wrócę zdrowa po roku pobytu, pan Włodzimierz namówił ich, by mnie tutaj oddali. Ja tak bardzo chciałam panią poznać, uległam pokusie. Jak mi tu było dobrze, jak się czułam szczęśliwa, tego wyrazić nie umiem. Nie chciałam myśleć, że to się skończyć musi. Wiem, żem pani więcej przysporzyła kłopotu niż pomocy, alem miała nadzieję nabrać sił, doświadczenia i przecie czemś być na świecie — utrzymać się samodzielnie! Pan Włodzimierz i to mi zniszczył. Oświadczył się raptem o mnie rodzicom.
— U pani wszystko „raptem“. A tymczasem już dwa lata, jak panią kocham. Dla mnie to już aż nadto długo! — mruknął Włodzio.
— Rodzice są widocznie przekonani przez pana, że jestem wzajemna. Tak z listu wygląda, w którym piszą, że gdy tylko pan otrzyma zezwolenie swej matki, oni szczęścia naszego nie będą krępowali. O moich uczuciach nawet nie wątpią; zapewne pan ich upewnił! Szkoda, że pan nie pomyślał, że ja mam wolę i na sprzedaż nie jestem i wierzę w pana diagnozę, żem za wątła do małżeństwa.
Zwróciła się do pani Taidy:
— Więc teraz trzeba mi dom pani opuścić. Niezapomniany będzie pobyt w nim i do śmierci wdzięczność zachowam za pani dobroć i nauki. Przepraszam za mą szczerość, ale przynajmniej wyniosę stąd pani szacunek!
Pani Taida popatrzała znowu na syna.
— No, a ty, jak nazwiesz swe postępowanie? — spytała twardo.
— Kochaniem, mamo — odparł najzuchwalej w święcie. — Panna Irena powiedziała swoje, uczerniła mnie jak negra i szatana. Myśli, że się wstydzę, wcale nie! Popełniłem te wszystkie występki i jeszcze sto takich popełnię, a ją dostanę. Niech sobie to pani zapamięta. Ja zaś ze swych czynów jestem zupełnie zadowolony. Było to tak: zbudzili mnie raz w nocy do chorej. Poszedłem, mrucząc, spojrzałem i zakochałem się odrazu naumór. Mnie samemu to się wydaje bajeczne, ale stało się. Próbowałem zrazu różnych sposobów, żeby się bolączki pozbyć — nie było ratunku, tedym się poddał i powiedziałem sobie: kiedy ci serce i duszę wzięła, nie będziesz wzdychał i ustępował z drogi losowi, tylko ją sobie zdobędziesz, pomimo narzeczonego, pomimo zaręczyn, pomimo woli całego świata. Tak!
Ja zaś jestem kość z kości, krew z krwi mamy. Jak sobie postanowię, wypełnię. Wprawdzie rzadkom wypełniał zacne zamiary, ale na ten zato zebrałem wszystkie siły.
Wziąłem się tedy do narzeczonego. Chociaż panna Irena czyni z niego ofiarę moich intryg, jednak proszę też uznać, że uczucie jego nie było bardzo mocne, kiedy ani bronił, ani żądał poradzenia się powag uczonych medyków, ani prosił o odłożenie wyroku. Nie — on się zgodził i dalej farbuje swe barchany i gra w winta. Jest to najnudniejszy pedant, jaki się znalazł na świecie i gdyby nie bezmierne uprzedzenie pani do mnie, to powinna pani mi być wdzięczna, żem panią od niego oswobodził. Ale sprawiedliwości niema w duszy pani, chyba ja ją wyrobię.
Panna Irena wstała oburzona.
— Jeżeli mam słuchać dowcipów i żartów z rzeczy tak ważnych, to wolę odejść! — zawołała.
— Ja wcale nie żartuję, ale wesół jestem, bo kocham i cieszę się, że nareszcie mogę się wygadać. Przechodzę do dalszych zarzutów. Czyni mi pani winę z tego, żem sobie zjednał jej rodziców. Ale ja ich kocham i uwielbiam, że mi wychowali taką córkę. Jabym im nieba przychylił za to, że się na mnie poznali i są mi przychylni. Ja im zawsze będę nie zięciem, lecz synem najprzywiązańszym.
— Więc pan śmie w dalszym ciągu żywić nadzieję?
— Żywię, panno Ireno, żywię — i utrzymuję tę kochaną nadzieję, bo to nawet nie nadzieja, lecz wiara. Przecie niesposób, to się nie zgadza z rozumem pani, żeby się upierać nierozsądnie. Bo i co mi pani ma do zarzucenia? Jestem młody, zdrów, przystojny, wesół i łagodny, a od czasu, gdym panią pokochał, nawet cnotliwy. Mam dobry fach, porządne stosunki, przychylność rodziców, a pani innego nie kocha, więc pokocha mnie. Coprawda, dłuży mi się nieznośnie czas oczekiwania na wzajemność, ale ponieważ trzeba być względnym na słabości ludzkie, będę czekał, aż pani swój upór pokona.
Panna Irena wybuchnęła nareszcie:
— Dosyć tego. Otóż ja zapowiadam, że to, co pan nazywa uporem, jest godnością kobiecą, której pan nie raczy uznać, a którą ja cenię nadewszystko. Nie jestem ani sprzętem, ani niewolnicą, która szczęśliwa ma być z łaski pana. Wolno panu wybierać, a mnie wolno odrzucać pana, co czynię w tej chwili uroczyście, a jeśli pan potem ośmieli się mnie dalej prześladować, postępowanie pana nazwę...
Tu pani Taida zatrzymała ją ruchem ręki.
— Nie kończ! — rzekła. — Nie policzkuj go, kiedy nie możesz dać satysfakcji za obrazę. Toby było nieszlachetnie. On postąpił źle, lekkomyślnie cię sądził — teraz ja ci ręczę, że więcej przykrości od niego mieć nie będziesz.
— Przepraszam, mamo, ale ja nie ustąpię! — przerwał energicznie Włodzio.
— Ty odjedziesz jutro do Warszawy, gdzie masz obowiązki i pracę.
— A panna Irena?
— Panna Irena nie należy do ciebie ani sprawy ze swych czynów i postanowień zdawać nie jest obowiązana. Nareszcie, to przechodzi granice elementarnej delikatności i doprawdy nie poznaję ciebie.
Włodzio umilkł, ale wnet skombinował, że panna Irena musi do rodziców wrócić, a zatem wszystko idzie jak najpomyślnej. Po minie jego wyczytała pani Taida myśli — i dodała:
— No, i radzę ci zająć się usilnie pracą i nie pokazywać mi się na oczy, aż się opamiętasz i zrozumiesz, jakeś mnie dotknął i uraził.
Była to dymisja w niełasce. Włodzio się zasępił, przegrał haniebnie i cała odwaga uleciała. Jak niegdyś, gdy dostał w skórę, milcząc, ucałował rękę matki, pannie Irenie złożył piorunujące spojrzenie i sztywny ukłon i wyszedł.
Panna Irena uklękła przy fotelu pani Taidy.
— Czy pani bardzo się gniewa na mnie? — spytała.
— Mam żal, żeś mi nie wyznała wszystkiego odrazu. Uniknęłabyś dzisiejszej przykrości i przykrości rodziców. Chłopak jest jak opętany. Nie chwalę go, ale i ty mu już daruj. Naprawdę, kto ich uczy tej zarozumiałości i pewności siebie? Same kobiety! Obałamuceni są łatwemi zwycięstwami i potem według tamtych sądzą inne! Tracą zupełnie równowagę i mają siebie za bóstwa. Dziękuję ci za zdrową naukę: to mu posłuży w życiu.
— Pani myśli, że mi już da pokój?
— Jestem tego pewna.
— A ja nie! Czy pani widziała, z jaką miną wychodził? Nazajutrz po moim powrocie przyjdzie do nas jakby nigdy nic! To mnie doprowadza do rozpaczy, do wściekłości!
— Uspokój się, nie zobaczysz go, bo tutaj zostaniesz — odparła pani Taida z uśmiechem.
— To nie może być! — zawołała panna Irena. — Ja wyjadę gdzie na służbę. Nie mogę tu zostać!
— Owszem, tu jesteś najbezpieczniejsza. Do rodziców twoich ja napiszę, wyjaśnię rzecz. Tutaj już przywykłaś do zajęcia i do mnie. Zdrowie twoje się poprawia, mnie z tobą dobrze. Włodzio cię tu nie będzie napastował, rodzice się zgodzą; wymażemy dzisiejszy wieczór z pamięci i koniec! No, idź spać i nie rozpaczaj! Ale, jeszcze jedno: czy on ci złamał serce tą intrygą z narzeczonym?
— Nie, pani! W głębi duszy pomyślałam to samo, co pan Włodzimierz mówił przed chwilą: że małe to było uczucie, kiedy tak łatwo ustąpiło, i nie żałuję go.
— Więc właściwie nienawiści, wstrętu nie masz do Włodzia?
Panna Irena pomyślała chwilę.
— On mnie doprowadza do takiej irytacji, do takiego oburzenia swoją zarozumiałością, że doprawdy, czasem nienawidzę go, ale nie mogę nienawiści zachować. Gdy ostygnę, śmiać mi się chce, bo ostatecznie on jest tak wesół i szczery, i dowcipny, że zapominam wszystko nieznośne, co mi wyrządza. Żeby nie te nieszczęsne starania i oświadczyny, bylibyśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Pani Taida zamyśliła się chwilę i uśmiechnęła.
— No, to i dobrze! Idź spać. Gdy jutro wstaniesz, twój prześladowca będzie na drodze do kolei.
Po swych niefortunnych konkurach Włodzio wcale rezonu nie stracił. Wrócił do Warszawy i wedle słów panny Ireny trzeciego dnia, jakby nigdy nic, poszedł do jej rodziców.
Zaraz na wstępie dowiedział się od służącej, że panienki niema.
— To nic! Jutro przyjedzie — pomyślał.
Rozważał, co powiedzieć rodzicom, gdy matka wyszła i z twarzy jej poznał, że wie wszystko.
— Bardzo nam przykro, panie Włodzimierzu, — rzekła — że życzenia nasze nie zgadzają się z wolą Irenki. Bardzo to ładnie z pana strony, że pan przyszedł, że się nie obraził na dziecko. Dziękujemy serdecznie.
— Czego ona się uśmiecha tak lubo? — pomyślał, a głośno zapytał: — Kiedyż wraca panna Irena?
— Ona wcale nie wraca. Matka pana ją zatrzymała, mieliśmy list, w którym donosi, że ponieważ Irenka panu odmówiła, sprawa ta załatwiona, a że mama rada z jej towarzystwa i wieś dziecku służy, więc ją zatrzymuje pod swoją opieką w Rudzie, gdzie pan nie bywa prawie, no, i nie będziecie mieli przykrości spotkania po tem, co zaszło.
Włodzio miał minę jak ktoś, co wpadł w wodę głową naprzód i wydostał się na powierzchnię. Zachłysnął się, oczy wytrzeszczył i oniemiał.
— Mama mnie dopiero zaszła — pomyślał.
I wreszcie rzekł naiwnie:
— Ależ mnie wcale nie byłoby przykro spotkać pannę Irenę. To ci dopiero koncept!
— Ależ ona sobie tego nie życzy widocznie, zresztą, cóż robić. Między wami skończone, niestety. Miał pan w nas gorliwych stronników!
— To mama mnie zgubiła! — wybuchnął.
— Ależ nie, kiedy zatrzymała Irenkę. Musi jej być życzliwa, zaco wdzięczna będę do śmierci.
— Zaco? Że trzymać będzie pannę Irenę w tej dziurze jako swą towarzyszkę?
— Ano, dziecko temu rade. Widocznie jej dobrze. Pisze, że jest teraz zupełnie szczęśliwa.
— Naturalnie! Dlatego, że mnie unieszczęśliwiła. To zupełnie do panny Ireny podobne.
Nic nie pomogło oburzenie. Wrócił jak niepyszny do domu i napisał list do Rudy. Po tygodniu otrzymał go napowrót, nierozcięty. Tedy począł robić awanturnicze projekty, ale ich nie wykonał i wreszcie, żeby się otrzeźwić, zaczął pilnie pracować.
U rodziców panny Ireny bywał często i zapowiedział im, że dopóki córka nie będzie z kim innym po ślubie, on z roli starającego nie ustępuje i ten oryginalny stosunek utrzymywał wytrwale. Obrażony był na matkę i pisywał do niej lakoniczne listy, pełne gorzkich przymówek.
Tymczasem przyszła wiosna i maj z bzami i pewnego wieczora zjawił się Kazio w przejeździe do Rudy.
Z kolei zajechał wprost do brata i zdziwił się, znalazłszy go w mieszkaniu nad książką.
— Czyś ty niezdrów? — spytał.
— Dlaczego?
— Boś zmizerniał i spędzasz wieczór w domu.
— Zaczytałem się. Zdrów jestem. A ty? Jedziesz do Rudy?
— Jutro, już nastałe. Wstąpiłem do ciebie po drodze.
— Nastałe? Poco? Chce ci się tam zakopać? — niespokojnie rzekł Włodzio.
— Matka każe! — rzekł Kazio lakonicznie.
— Jutro cię nie puszczę. Zabawimy się trochę. Nie rozumiem, poco cię matka ściąga. Ty bo nie masz za grosz woli. Powinieneś się oprzeć, jeszcze rok praktykować. Zresztą z twemi zdolnościami i siłami mógłbyś dostać świetną posadę, mieć tysiące, zamiast być popychadłem matki. Czy ty myślisz, że ona się władzy i rządu wyrzeknie? Będziesz u niej karbowym bezpłatnym.
— Na to mnie chowała i kształciła. Wolę być u niej w Rudzie ostatnim niż gdzieindziej pierwszym.
Stropił się Włodzio, ale coraz był niespokojniejszy.
— Wiesz, że matka ma nową towarzyszkę?
— Wiem i wreszcie ta jej dogodziła. Toś ty tej sztuki dokazał i wynalazł ideał.
Domyślił się Włodzio, że brat o jego konkurach nic nie wie. Postanowił tedy kwestję wyjaśnić.
— Wiesz, że jestem z nią zaręczony?
— Z kim? Z tą towarzyszką mamy? No, to kiedyż ślub? — odparł spokojnie Kazio.
Wstrętny był z tą flegmą.
— Albo ja wiem, kiedy ślub? Żebym ja wiedział.
— No, czemu?
— Bo ona mnie nie chce.
— Aaa. Taak! A mówisz, zaręczony. Czy matka o tem wie?
— Wie i pozwala na taki skandal i trzyma ją w Rudzie, a mnie, mnie zabroniła tam przyjeżdżać! Rozumiesz! Wymówiła dom rodzonemu synowi dla kaprysów obcej dziewczyny.
— Musiałeś dopiero bąka palnąć, kiedy do tego doszło! — roześmiał się Kazio. — No, no, ciekawym tej panny bardzo, która aż ciebie przekonała do sakramentu.
— Bardzo cię proszę, abyś się do niej nie zalecał, bo ona mnie przeznaczona.
— Ale ciebie nie chce. Słowo daję, nie poznaję ciebie. A toś ty na fest zakochany.
— Nie masz z czego żartować — ty się na tem nie rozumiesz? Ty się ożenisz z pierwszą lepszą, którą ci mama wybierze, jak chłop. A ja z tą albo żadną. Tylko to sobie zapamiętaj, tobie do niej wara! Czytałeś, znasz „Die Braut von Messina?“
Kazio ramionami ruszył.
— Widocznie, że i na fizyków deszcz pada! — rzekł, ziewając, bynajmniej niewzruszony groźbą.
Zaczął się zbierać do snu, a po chwili spytał:
— Ozierskie zmieniły mieszkanie?
— Skąd wiesz? Jużeś tam był?
— Nie, ale mam do Stasi list i książki od koleżanki z Genewy i nie wiem, gdzie jej szukać.
— Ano, tak. Przeniosły się na Złotą 26, dla biednej Ozierskiej, która desperowała w starych kątach. Wiesz, Stasia bardzo porządnie się sprawia. Ani słówka narzekania, chociaż nie słodko jej z chorą, no, i rok stracony. Szkoda tylko, że ona tak do ludzi niepodobna, bywałbym częściej. Miałaby towarzystwo i opiekę, ale cóż, kiedy ona jest dziwoląg i ja się z nią nigdy nie mogę porozumieć.
Kazio zapewne już spał, bo nic nie odpowiedział.
Nazajutrz rano wyszedł wprost na Złotą 26. Otworzyła mu sama Stasia.
Podali sobie ręce i uścisnęli po koleżeńsku.
— Jedziesz do domu? — spytała.
— Tak. Cóż z tobą? Bieda?
— Ano, pewnie. Matka dotąd nie odzyskała władzy w nogach i zapewne tak już zostanie. Mój dyplom caput.
— Nie może tak być. Mnie gorzko o tem pomyśleć; jakże tobie dopiero musi być okropnie. Trzeba skończyć. Ja ci podam projekt. Przyjedź z matką do Rudy i tam ją zostaw. Przysięgam ci, że będę ją sam niańczył i pilnował, a ty wracaj do Genewy.
Stasia popatrzała nań uważnie, potrząsnęła głową.
— To się nie da zrobić, ale żeś to pomyślał i powiedział, zapamiętam ci całe życie. Dziękuję. Chodźże do matki. Wspomina cię często i dobrze. Przecie żeby nie ty wtedy, tobym już dawno zgniła w ziemi! Ona to pamięta.
Weszli do saloniku, gdzie Ozierska siedziała u okna, zajęta robotą na drutach.
Rozpłakała się na widok Kazia, ale rada mu była i zaczęła rozpytywać, gdzie się obracał, co porabiał, co matka pisuje.
On, zwykle małomówny, rozgadał się, potrafił ją zająć, nawet rozweselić. Stasia tymczasem rozpakowała przesyłkę koleżanki i wykrzyknęła radośnie:
— Wiesz, Magda mi wykłady notowała, przysłała cały semestr. Skarby!
Oczy jej błyszczały zapałem i zaraz rzuciła się czytać z chciwością, zapominając o wszystkiem. Kazio w dalszym ciągu bawił matkę, gawędził, zwijał włóczkę, podał lekarstwo, przyniósł z kuchni buljonu, rozgospodarował się jak w domu.
Zatrzymała go Ozierska na obiad, a potem został na wieczór i głośno czytał chorej.
Opodal, przy drugim stoliku, Stasia z głową w dłoniach pożerała notatki; ani razu się do nich nie odezwała, opętana swą gorączką nauki. O dziesiątej matka zawołała ją, chciała już spocząć, wtedy napół przytomna oderwała się i zbliżyła się do nich.
Kazio się pożegnał i rzekł:
— Jeślim pani nie dokuczył, przyjdę znowu jutro.
— Mój drogi, to ja mogę dokuczyć, nie ty. Przyjdź, jeśliś taki poczciwy.
Stasia nic nie rzekła, może nawet nie słyszała, o czem mówią. Zaledwie ułożyła matkę do snu, wróciła do saloniku i czytała, aż jej biały dzień przerwał. Potem się wcale nie kładła, tylko umyła, przebrała, wyprawiła kucharkę na targ i oczekując przebudzenia matki, czytała znowu.
Kazio doznał od Włodzia bardzo złego przyjęcia.
— No, i cóż ty sobie myślisz? Czekałem ciebie na obiad, czekałem na herbatę, kupiłem bilety do teatru a ty gdzie się włóczysz? Cóż to — łajdactwo cię napadło? Ładne obyczaje!
— A tobie co to szkodzi? Hulałeś ty dosyć, teraz na mnie kolej. Wcale na mnie nie rachuj, będę u ciebie nocował. Dla twej cnoty to wystarcza. A dnie będę używał wedle własnego gustu.
— Awantura! A tak ci pilno było do Rudy?
— Pilno, pewnie, że pilno, alem się dosyć nanudził w Prusach i dość się w Rudzie nanudzę. Więc zabawię się tydzień w antrakcie. Dobranoc ci!
I prędko naciągnął kołdrę na głowę, aby przerwać egzamin i żarty.
Rzeczywiście dotrzymał słowa. Bawił tydzień i wracał do brata tylko na noc. Na wszelkie pytania wykręcał się sianem lub opowiadał jakieś bajki o poznanej w drodze Francuzce, o spotkanym koledze itp.
Dopiero ostatniego dnia wyciągnął z sobą Włodzia, ale po sprawunki i wynudził go setnie, wodząc po składach narzędzi rolniczych, żelaza, skór, farb, smarów, sznurów itp. „delikatesów“.
Zjedli potem dobry obiad — i Włodzio ciągnął go do teatru, proponował wesołą kolację.
— Ba, a moja Francuzka! Muszę ją przecie pożegnać! — roześmiał się Kazio, podniecony trochę benedyktynką.
I zostawił go jeszcze przy stole, a sam umknął.
Zanim doszedł na Złotą, trochę ostygł, ale zawsze nadzwyczajne było jego żądanie, gdy mu Stasia otworzyła drzwi.
— Jadę o jedenastej, pójdź ze mną na spacer do Łazienek. Dobrze? Nogi trochę rozprostujesz.
— Czyś oszalał! Na spacer! A mnie to poco? — zdziwiła się. — Zresztą mama...
Ale Ozierska dosłyszała i poczęła wołać:
— Ma rację, ma rację! Przejdźcie się trochę! Do mnie się obiecała na wieczór Męcińska, wcale was nie potrzebuję. Idź, dziecko, idź!
— Ależ kiedy ja nie chcę! — oburzyła się Stasia. — Nie znam nic bliższego idjotyzmu jak spacery dla spaceru.
Kazio nic nie odpowiedział, ale właśnie to milczenie wydało jej się wyrzutem, a podejrzliwa była ogromnie.
— Cóż to! Obraziłeś się, żem nie zechciała dogodzić głupiej fantazji. Zapewne znajdujesz, żem ci odpłacić powinna za twe uprzejmości.
Ruszył ramionami.
— Ja zawsze robię to tylko, co mi się podoba, więc uprzejmości nikomu nie świadczę. Ale też nie wiem, czego się oburzasz na moją propozycję. Chyba mnie masz za konkurenta i znajdujesz, że młodej pannie nie wypada spacerować z kawalerem.
Stasia aż skoczyła z gniewu.
— Jak to zaraz po twoim dowcipie znać, żeś wykwalifikowany hodowca bydła!
— Ależ, Stasiu! — żałośnie upomniała matka.
— Niech się pani nie alteruje! — uśmiechnął się Kazio. — Ja już do jej nieparlamentarnych wyrażeń przywykłem. Cóż, Stasiu, pójdziemy? Zróbże mi tę przyjemność!
— O cóż ci chodzi właściwie?
— Ano, chociażby o rozmowę z tobą, bo przez cały ten tydzień nie przemówiłaś ani razu.
— Nieznośny jesteś — mruknęła. — Tak mi się chce z tobą gadać i spacerować jak cyganowi modlić.
Jednakże, gdy przyszła Męcińska, staruszka, sąsiadka, i zasiadła z Ozierską do bezika, Stasia sama się odezwała:
— No, to chodźmy wreszcie, tylko do Łazienek ci nie obiecuję, najdalej do Wiedeńskiego dworca.
I poszli. Zaraz w bramie ogarnął ich tłum ludzki i pociągnął. Setki, tysiące szły w stronę rogatek, żeby choć złudzenie mieć świeżego powietrza i wiosny.
— Lubisz tłum? — zagadnął Kazio.
— Nie wiem. Nie patrzę, nie uważam. Wszystko mi jedno, jestem czem innem zajęta...
— Ja bo niecierpię. Wieśniak jestem z krwi i kości. Ty i wsi pewnie nie lubisz?
— Także mi obojętne, gdzie jestem. Dawniej chciałam, skończywszy studja, praktykować w mieście, być sławną. Potem marzyło mi się właśnie osiąść gdzie w zapadłym kącie i leczyć chłopów bezpłatnie.
— Jak ciocia Dysia!
— Ano, tak. Tylko w takim razie ze sławą caput, bo lekarz wiejski, żeby genjalny był nawet, umrze bez wzmianki w księdze nauki.
— Dlaczego?
— Ano, naturalnie! Nie może być specjalistą, bo go od suchotnika wołają do położnicy, od gorączkującego do paralityka, od odry do niewidomego. A wśród tego musi jeszcze zęby rwać, stawy naciągać i bańki stawiać.
— A mnie się roiło, że ty w naszem miasteczku zastąpisz starego Fijolskiego. Nawet matka mi mówiła, że tak pewnie zrobisz!
— To matka twoja jednak wierzy, że skończę?
— Wierzy.
— Hej, kiedy ja skończę teraz. Jakem te notatki dostała, to mi było tak wesoło jak pannom na wydaniu w karnawale, a teraz tom znowu zła jak pies. Klnę siebie, boć matki nie porzucę, niech się dzieje, co chce, ale nie mogę goryczy strawić. Duszą tam jestem, w Genewie!
— Bo się zastanów i mnie posłuchaj. Zostaw mi matkę w Rudzie i jedź. Co się wahasz! Ot, chcesz, zdajmy się na sąd mojej matki.
— Poco mnie kusisz, nie może tak być. Głową mur rozbijam, ale obowiązek nie mur. Ale słuchajno, ty, dawnom cię chciała spytać, pocoś ty do mnie tak przystał? Co ty w tem masz za interes? Przecież nie jesteś tak dalece głupi, żeby się kochać we mnie?
— Albo ja wiem! Nie zastanawiałem się nigdy nad tem. Chyba nie, bo się ciebie nie boję jak wszystkich panien, ani mi tchu nie zapiera, gdy ciebie zobaczę. Oto zżyłem się z tobą tyle lat i w nałóg weszło.
— Bo mi się wciąż plączesz przez życie, sama nie wiem poco.
— Może ci to dokucza?
— Nie, przywykłam. Tylkom się bała, że ci głupstwo strzeli do głowy i będziesz myślał, że ja się w tobie rozkocham. No, więc żebyś wiedział, żem ja nie poto tyle się mordowała, cierpiała i znosiła, żeby cel zdobywszy, żoną czyją zostać, rzeczą mężczyzny, jego sługą lub zabawką. Kądziel prząść, dzieci niańczyć, śpiżarnią zarządzać i złe humory znosić. Do tego nie mam powołania.
Kazio się roześmiał.
— W takiej roli nigdym ciebie sobie nie przedstawiał, ale też i żony takiej za nic nie wezmę. Zresztą wogóle nie chcę się żenić. Pamiętasz, jakeśmy sobie ślubowali? Dotrzymam, druhu!
— Wątpię. Matka twoja potrzebuje synowej.
— Tymczasem nie. Dobrała sobie nareszcie dobrą towarzyszkę!
— Ach, tę protegowaną Włodzia, Irenę Szumską.
— Znasz ją?
— Tak, trochę. Rodzaj anemicznej stokrotki, ale dobra dziewczyna, tylko chorowita. Jeśli nie wyjdzie zamąż za doktora, to fundusz straci na kurację.
— To też Włodzio chce się z nią żenić.
— Doprawdy! Ma lepszy gust, niż sądziłam.
— Ale ona go nie chce.
— Także ma lepszy gust, niż sądziłam!
— Nie lubisz Włodzia?
— U ciebie zawsze: lubisz, nie lubisz, jak u pensjonarek. Ja zaś tem się nie rządzę nigdy, nawet nie rozumiem. Taksuję człowieka; cenię lub nie cenię i dalej o tem nie myślę.
— Przecie kochać każdy musi. To konieczność życia.
— Wmawiajcie to sobie, wmawiajcie, abyście się stali zwierzętom równi: ja nie chcę. Jeśli jest mus kochania, to ja go biorę duchowo. Ja kocham swą naukę — człowieka za nic mam, bo mi niczem jeszcze żaden nie zaimponował.
— Toś ty słaba, kiedy szukasz wielkości i mocy i to uwielbiasz. Żebyś była sama siłą, patrzałabyś pod stopy i słabe do siebie dźwigała.
— Brednie! Podobne szuka podobnego.
— Nieprawda. Kontrasty i sprzeczności łączą się i uzupełniają wzajem. Szwankuje twoja fizyka.
— Bo mnie wyciągasz na dysputy idjotyczne. Mówię ci, nie kocham nikogo i potem, jak ludzie względem mnie postępowali, powinnam na nich plwać i nienawidzieć. Dosyć nad sobą przepracowałam, żeby ich tylko ignorować.
— No, przecie mnie do ludzi nie zaliczasz?
— A do czego?
— Ano, do nauki.
— Jakiej nauki?
— Takiej, którą lubisz.
— Znowu lubisz! Daj mi święty spokój i wracajmy.
Zawrócili i chwilę milczeli. Wreszcie Kazio się ozwał:
— Więc jeśli ludzkością omal nie pogardzasz, to cóż będzie z pacjentami? Jeśli o nich tyle będziesz dbać, to winszuję nieborakom.
— Pacjent to nie człowiek, to moja idea. Za każdego chorego życiebym oddała.
— Jak kiedy dostanę czarnej ospy albo tyfusu, to mnie będziesz leczyła. Dobrze?
— Ospę masz pewnie szczepioną, a do tyfusu nie masz usposobienia. Wogóle ty jesteś doskonale zdrów, jak rzadko się spotyka. Myślę czasem, jakby to dobrze było, żeby ludzkość więcej miała takich osobników.
— Tobyście z głodu poumierali — Eskulapy...
— Ba, ale patrzeć na niedołęstwa, kalectwa, nędze i słabości to jest utrapienie nielada. A przytem to człowieka przygnębia, bo i nauka na to bezsilna. Ludzkość marnieje strasznie, a medycyna i higjena utrzymuje te marnoty na świecie. Czasami żałuję, żem nie poszła na matematykę! Ci światy odkryli, policzyli gwiazdy, ich twierdzenie to dogmat, a my, cośmy dokazali? — szczepienie, chirurgja, próby, macania, błądzenie, a rak, suchoty, a obłąkanie, jak były, tak są. W zielniku cioci Dysi jest ziółko jakoby radykalne od suchot. Marzyłam, aby je wypróbować, ale w aptekach go nie znają nawet, a teraz już mi o tem i nie myśleć.
— Czemu? Jak będziesz w Rudzie, znajdziemy ziele i nigdzie łatwiej jak na wsi próbować. Matka zeszłych wakacyj desperowała, że troje młodych zupełnie dogorywa na suchoty.
— Otóż to. Dogorywa taki nędzarz, chłop, żydziak, ubogi urzędnik, a doktorzy jak na drwiny wysyłają go do Kairu; więcej nic zdziałać nie mogą. Dla takich odkryć ziele to, chatom je dać, suterenom, strychom, to moje marzenie, szczęście — to zielebym kochała!
— I mówisz, że ignorujesz ludzkość. A kochania masz w duszy za miljony.
Nie uważała, co mówił, szła zamyślona.
— Wiesz — ozwała się nagle — ja ci to ziółko w zielniku pokażę, poszukaj go w Rudzie i przyślij mi. Ja już nie mam możności sama badać — odeślę Magdzie.
— Nie chcę tak. Ziółko ty sama dla siebie znajdziesz w Rudzie. Dla Magdy ono tam nie rośnie.
— To sobie je trzymaj! Ty dopiero jesteś samolub. Myślisz, że tem mnie zjednasz, zwabisz.
— Jeśli ci naprawdę droga nauka — tak...
— Znowu ciebie nie rozumiem. Poco ty gwałtem chcesz być moim opiekunem i dobrodziejem. Wiesz, że za to nic ode mnie mieć nie będziesz.
— Niczego też nie żądam. Wolno ci kochać duchowo, mieć jakiś kult — wolno i mnie. Od dziecka przystaliśmy do siebie, do nikogoś nie miała ufności tylko do mnie, przed nikim się nie skarżyłaś, tylko przede mną, od nikogoś nie przyjęła pomocy, tylko ode mnie. Drwiłaś ze wszystkich, tylko nie ze mnie, słuchałaś mnie, gdym miał zgryzotę, radziłaś, gdym się wahał. Żebym się zmarnował, źle pokierował, byłoby ci przykro, ba, nawetbyś mnie jak topielca za łeb wyciągała, no, a jakże ja mogę dopuścić, byś ty, taka zdolna, tak silna i zdrowa, celu się nie dobiła. Jakiżby ze mnie druh był! Rozumiesz — tyle lat trzymaliśmy z sobą, toć mamy już i względem siebie obowiązek. A żem nigdy nie pomyślał korzystać z ciebie, chcieć ciebie zdobyć dla siebie, zakopać ciebie, wolnego ptaka, do kurnika, zespolić twą drogę ze swoją, twój los z moim, na to ci przysięgnę, jak chcesz, na pamięć cioci Dysi.
Nigdy Kazio tyle na raz nie wypowiedział, aż się Stasia zdziwiła i popatrzyła na niego z zajęciem.
— Bo widzisz, — ciągnął dalej — cóż ja jestem! Jakeś rzekła: hodowca bydła. Ani ja orzeł, ani ja rumak stepowy. Zwykły wół roboczy. Życie mi zejdzie w jarzmie na zagonie. Teraz już skończona młodość i swoboda nawet. Jadę na służbę, na ciężki dorobek, już nawet szerokiego świata nie zobaczę. Takie me powołanie i żem do niczego większego nie zdolny, więc spokojnie stanę do tej pracy. Będę orał i siał, aż do śmierci zamknięty w obrębie Rudy, parafji, gubernji. Skądże ci nawet mogło w głowie postać, żebym ciebie chciał brać do spółki, na taki deptak. Tak znowu głupi nie jestem!
Roześmiał się i spojrzał na nią. Szła zamyślona poważnie i zupełnie innym tonem się odezwała:
— Dobrze, żeś się wygadał, boś mnie oświecił w jednem, a w drugiem trzeba ciebie oświecić. Powiedziałeś parę rzeczy rozsądnych, ale więcej głupstw. Co do obowiązków — racja. Nie powiem, aby one nam tak bardzo potrzebnym były nabytkiem w życiu, ale tak się złożyło — są; dziesięciolecie przetrwały, niech będą — trzeba je spełnić. Ale coś ty o sobie wkońcu rzekł, na to ani ja się zgodzić, ani pozwolić nie mogę. Jeśli masz wołem zostać, deskami się zabić od świata, bezmyślnie orać i siać, to ja się ciebie wyrzekam i matkiś swojej niegodny ani nazwy człowieka nawet. Hańba i wstyd tobie z takiemi zasadami pracę zaczynać. Matka twoja inaczej myślała; czytałam pokryjomu jej szarą księgę, alem ją zapamiętała dobrze i często powtarzam dwa z niej zdania, jedno: „Niema małej roboty, są tylko mali ludzie.“ Niezmierna mądrość jest w tych słowach; a drugie: „Pokochaj trud swój, a do doskonałości go doprowadzisz“, to jest rozwiązanie zagadki szczęścia. Tak ona myślała i czyniła, orząc, hodując cielęta, i dlatego nie stała się wołem roboczym! Całem życiem przygotowała ci grunt do dalszej pracy. Teraz ty powinieneś iść dalej, być na okolicę światłem i przykładem, nieść kulturę, wpływ, opinję, pomoc, radę — wszystko. Ona Rudę wykarczowała, tyś ją powinien uczynić ostatniem słowem dworu wiejskiego. To jest twoje powołanie i patrz, byś je spełnił.
Kazio milczał, ale po twarzy latały mu uśmiechy, zdradzające, że w jego pozornej dobroduszności i szczerocie było dużo przebiegłości. Był w uśmiechu triumf, że przecie doprowadził ją tam, gdzie sam chciał.
— Piękny program, ale by go spełnić, trzeba więcej obrotności i odwagi, niż ja mam! — odparł po chwili. — Nie znasz wsi ani ciężarów i trosk rolnego gospodarstwa. Człowiek, fizycznie zmęczony, zatopiony w mnóstwie drobnych, prozaicznych turbacyj, pozbawiony towarzystwa i moralnej podniety, ani się obejrzy, jak zapleśnieje, zdziczeje, szerzej patrzeć i myśleć zapomni. Przyznaję ci zupełną rację, ale wątpię, czy zadanie spełnię. Żebyś mi trochę dopomóc chciała!
Oburzyła się i wróciła do swej zwykłej szorstkości.
— To niańkę sobie spraw, mięczaku jeden! Czy ci nie wstyd! Daj mi swoją dolę, swoją swobodę, pozycję socjalną — zobaczysz, gdzie stanę. Ale że wam świat stoi otworem, że wam wszystko dostępne i łatwe, po nic nie sięgacie — próżniaki. Masz taką matkę i jeszcze pomocy ci trzeba, i czyjej — kobiecej! Pfuj! Wstyd mi za ciebie! Cóż znowu, a tośmy minęli nasz dom, toć to Ogród Saski. Słuchając twoich bredni, prześlepiłam naszą ulicę i spaceruję jak ostatnia idjotka. Czy ci jeszcze nie czas na kolej?
— Nie! Pożegnam jeszcze matkę. Nie masz pojęcia, jak mi ciężko z wami się rozstawać. Teraz może już się nigdy nie zobaczymy.
Nie powiedzieli do siebie więcej ani słowa. Gdy wrócili, zabawił ledwie chwil kilka i wreszcie z westchnieniem pożegnał Ozierską. Stasia przeprowadziła go do sieni, była chmurna i jakby znudzona. Gdy już brał za klamkę, podała mu rękę i uścisnęli sobie serdecznie prawice.
— Pisz, co będziesz robić i nie waż mi się zmarnować, druhu! — rzekła mu. — W ciebie jednego wierzę z ludzi. No, bądź zdrów.
— Wet za wet! — odparł. — Jeśli ty swego celu nie opuścisz, dotrzymam i ja. Do zobaczyska.
Zamknęły się za nim drzwi i poszedł zamyślony i smutny. Pierwszy raz w życiu nie chciało mu się jechać do Rudy.
Czekała go jeszcze rozprawa z bratem. Włodzio był rozgniewany za tajemnicę z Francuzką, bo uwierzył w tę bajeczkę, był niespokojny o pannę Irenę, by mu jej brat nie zbałamucił; do reszty się zirytował, gdy mu przyprowadzono i wpuszczono do mieszkania młodą wyżlicę, którą Kazio kupił. Co chwila też znoszono różne nieeleganckie sprawunki, przedpokój był pełen gratów, a pies wył, szczekał lub obwąchiwał wszystkie kąty. To też na widok Kazia doktór wybuchnął:
— Do stu djabłów się zbieraj z tym twoim psem i brudami. Trzeba być świętym, żeby to znosić, co ja cierpię z tem bydlęciem. Francuzki żegna, a ja mam pilnować i pakować sprawunki. Patrz, do czego podobny przedpokój. Ja do matki napiszę, jak się ty sprawujesz, ozdobo familji, faryzeuszu, mydłku, hipokryto!
Kazio, nic nie odpowiadając, wyżlicę wziął na łańcuszek i odprowadził do lokaja, a sam począł się pakować. Zły był także i ciskał się, mrucząc pod wąsem.
Tedy Włodzio wpadł na inny temat:
— Słuchajno i zapamiętaj: do panny Ireny się nie zalecaj, bo to „die Braut von Messina.“
Tu Kazio także stracił cierpliwość.
— Co ty mi tą panną Ireną zawracasz głowę i Szyllerem mnie straszysz. Ty sobie odczytaj Szekspira: „Stracone zachody miłosne!“ — i daj mi święty spokój.
Włodzio skoczył, jakby skorpjona nadeptał.
— Ja ci zakazuję głupich konceptów i nie radzę mi w drogę włazić.
— Żebyś mi nawet radził, to nie wejdę, bo nie znam nic podlejszego jak twój gust do kobiet.
— Ty możesz coś sądzić o tem, ty!
— Mogę, bom przecie znał żydówkę, co Ozierskiemu robiła papierosy, i tę pannę Wandę, coście się o nią pojedynkowali z Waśkowskim.
— A ty miałeś lepsze może? Tyś sobie wybrał Stasię, koczkodana. Śliczny okaz kobiety!
— Jeślim sobie wybrał Stasię, to nawet nie spojrzę na żadną inną, tem bardziej twego wyboru. Mówię ci, daj mi święty spokój.
Udobruchał się Włodzio i przeszedł w ton serdeczny.
— Mój Kazik! Tybyś powinien mi nawet dopomóc! Ty masz wpływ na matkę. Ty jej przedstaw, jakie to anormalne, żebym ja nie mógł do domu przyjechać. Mnie przecie także tęskno do rodziny, do swoich.
— Przedstawię i owszem, jeśli się tymczasem nie zakochasz w innej! — odparł ze śmiechem Kazio.
— Właśnie, powiedz matce, że ja mam niebezpieczny stosunek tutaj z taką jedną, że to mnie rujnuje materjalnie i moralnie, że mnie trzeba koniecznie sprowadzić do Rudy, na opamiętanie. Mój Kazik, ty mi dopomóż! Ja, widzisz, koniecznie chcę się ożenić.
— No, to może i u panny Ireny mam ci dopomóc?
— Nie, nie, tego nie potrafisz. Tylko mi matkę przejednaj. Ja ci za to się odwdzięczę; matka bo chce cię zaraz ożenić, ja nawet wiem z kim, mówiła mi, z Marynią Broniewską. Otóż wy się tam beze mnie nie obejdziecie, boś ty do konkurów jak wół do karety, ja ci będę swatem i bratem, zobaczysz, jak nam łatwo pójdzie we dwóch. Tylko niechże mnie do Rudy puszczą przecie!
Kazio przestał pakować i stanął przerażony.
— Z Broniewską chce mnie żenić mama? A toć ona głupia jak but, nawet na pensji nigdzie nie była i książki u nich w domu niema na lekarstwo. Toć ona, jak usta otworzy, to albo się śmieje, albo je — zresztą nic.
— Patrzajcie, to ty jednak obserwujesz! — zdziwił się Włodzio. — Matka ją wybrała, bo posag leży w gotówce i Broniewscy nieraz matce w złych chwilach pomagali. Myślałem, że tobie tak bardzo o rozum nie chodzi.
— To możeś po sobie sądził! — obraził się Kazio. — Ja go nie mam do zbycia i żonie nie myślę dawać. Tu się zafrasował, czoło potarł i stęknął:
— Jeśli matka tak wybiera, przyjdzie między nami do nieporozumień nielada. Oj, będę się śmiał, będę.
— Widzisz, właśnie tedy mnie dopomóż, będziesz miał za to we mnie potem sojusznika.
— Pewnie, ty matce stawiasz czoło — właśnie! Znam cię, pierwszy z placu umkniesz.
— Słowo honoru daję, że murem za tobą stać będę, tylko mi jeszcze jedno uczyń. Dam ci list do panny Ireny.
— Terefere — na to mnie nie weźmiesz. Ona ciebie nie chce, matka cię wypędziła, ładnieś musiał nabroić, i ja mam w to wdepnąć! Masz pocztę, dam ci siedem kop na znaczek.
— Tchórz jesteś, zdrajca, zaprzedaniec! Jedź stąd, nie mam brata, nikogo na świecie!
Po jakimś czasie ostygł jednak w swej złości i nawet odprowadził brata na kolej.
Mieli dość roboty z psem i bagażami, i gdy już pociąg ruszał, Włodzio raptem przypomniał coś sobie i począł laską stukać w okno.
— Kaziu, słuchajno, miałeś mi zostawić adres Francuzki! — zawołał, gdy brat spuścił szybę.
— Na Starem Mieście, przy wodotrysku! — odparł ze śmiechem Kazio. — Powiem to pannie Irenie.
— Niech cię djabli wezmą! Milcz! Dopomóż mi! Czekam listu! Bywaj zdrów!
Pociąg znikł w ciemnościach nocy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.