<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kądziel
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pani Taida przebyła jeszcze jeden pracowity rok. Ożeniła Włodzia, postawiła na nogi Ozierską maściami i ziołami cioci Dysi a swojem staraniem, i ona, co miała mieć w synu wyręczyciela, musiała wyręczać Kazia.
Tak, bo Kazio otrząsnął się z apatji i dzikości, zaczął bywać u sąsiadów, agitować na zjazdach ziemiańskich, propagować kulturę Zachodu, brać czynny udział w ekonomicznem i społecznem życiu okolicy. Rozwijał się w nim człowiek czynu i inicjatywy, zawsze pierwszy z pomocą, z radą, z przykładem.
Poczęto się z nim rachować, wzywać w każdej publicznej sprawie, był członkiem różnych instytucyj, zabierał głos na zebraniach i wskutek tego częściej był na gościńcu niż na łanie.
Ruda jednakże prosperowała i na okolicę była wzorem dobrego gospodarstwa, świetnych urodzajów.
Poczęli ludzie o niej mówić, podziwiać, chwalić.
— Jak to jednakże znać zaraz męską rękę.
— Pani Taida, coprawda, utrzymywała fortunę, ale jak wiadomo, nie na kobiecą głowę taki duży majątek. Ledwie młody się wziął, jak to zaraz naprzód poszło, co za fornalka, jakie zboża. Ho, ho, ten Skarszewski grubo się dorobi.
A Skarszewski między jedną jazdą a drugą wpadał do matki i dowiadywał, co się robi na polu i gumnie. Ręce jej całował, dziękował i ani krytykując, ani doradzając, poczynał opowiadać jej, gdzie był, co uradzono, gdzie znowu jedzie, dla jakiej sprawy i pytał jej o zdanie. A ona, mądra doświadczeniem, długiemi laty nauczona taktu i cierpliwości, hamowała go w jednem, napędzała w innem, przypominała to i owo.
I tak przez tyle lat samodzielna i samowolna, usunęła się znowu z pierwszego szeregu na drugi, uznanie nawet i chwałę ludzką oddając synowi. Byłaż bo przecie tylko kobietą.
W jednem tylko Kazio ją martwił. Nie chciał się żenić. Zrazu, gdy się tak rozruszał, była pewna, że lada dzień wyzna jej, że się zakochał, ale czas biegł, on się zapalał do buraków, do wzajemnego ubezpieczenia, do taniego kredytu, do szczepień ochronnych inwentarza, ale nigdy nie wspominał o żadnej pannie.
Zagadywała go nieraz:
— No, jakże ci się podobały panny w Jeziornej?
— Przystojne! Cały dzień grają w krokieta i kłócą się po angielsku.
— A Marynia Brzezińska? To zuch dziewczyna.
— Ale, zuch — do much. Jeździ wprawdzie konno, ale do ciemnego pokoju boi się sama wejść. W ogrodzie u nich wilki się legną.
— Mój drogi, doskonałości nie znajdziesz.
— Ja też nie szukam ani wybieram panien.
— To źle, trzeba i o tem pomyśleć. Mnie coraz ciężej, emeryturę już wysłużyłam w Rudzie.
Kazio całował ją po rękach, dziękował, wzdychał i zagadywał o czem innem.
Drużbował bratu i wtedy jakoby się zajął kuzynką bratowej, odwiedził nawet braterstwo w karnawale, zabawił tydzień, ale wrócił posępny.
Ozierska wypytała się przecie, że mu panna zbrzydła lataniem po wieczorach i flirtem coraz to z kim innym.
— Taka kobieta to dla mnie nie człowiek! — rzekł niechętnie. — Wstyd mi było za nią.
— Aleś wymagający! — trzęsła głową Ozierska. — Przecie młoda dziewczyna musi się wybawić, wyszumieć, wyśmiać. Powinna się podobać, ludziom pokazać na wieczorze! Tyle jej swobody, co jeden, dwa karnawały — potem klamka zapada i koniec. Przychodzą ciężkie obowiązki!
— Pewnie, że ciężkie, jeśli się do nich tańcami przygotowuje i zalotnością! — mruknął. — Zresztą, ja tam świata nie odmienię, ale jeśli mam żonę wybierać z tańca i balu jak z targu, to się cofam od progu. Dawno pani miała list od Stasi?
— Onegdaj, oto jest, przeczytaj.
Listy od Stasi przychodziły regularnie co tydzień i on je zawsze odczytywał. Pisywała do matki i do pani Taidy, rzadko do niego. On donosił jej o swych czynach i zamiarach dość często, niezrażony tem, że odpisywała ledwie co miesiąc. Dla Ozierskiej był pełen troskliwości. Znajdywał czas grać z nią w bezika, czytywać głośno gazety, rozmawiać wieczorem; cieszył się i śmiał z uciechy, gdy około Nowego Roku poczęła potroszę chodzić. Gdy wiosna nadeszła, Ozierska już się ruszała żywo, już się krzątała po domu, wyręczała panią Taidę. Wtedy to pewnego dnia jakieś przeczucie, podejrzenie przemknęło przez głowę matki.
Wracali we dwoje wieczorem z pola piechotą i ujrzeli zdala Ozierską, jak już bez pomocy laski szła ku nim przez ogród. Kaziowi zabłysnęły oczy radością tak wielką i tak z serca rzekł:
— Mój Boże, a to będzie Stasi pociecha!
Pani Taida spojrzała na niego uważnie i spytała nagle:
— Wiesz, ty! Chyba się ty kochasz w tej Stasi!
Kazio oczy wbił w ziemię i milczał. Potem spojrzał na matkę i szczerze odparł:
— Nie wiem. Nigdym nie analizował mych uczuć dla niej, alem przywykł o niej myśleć, bo się rozumiemy i tyle lat rywalizowaliśmy z sobą, kto lepiej, kto prędzej. Takeśmy się zżyli, ale to chyba nie kochanie, bo o zespoleniu naszych losów nie marzę ja — tem bardziej ona.
— To są także jakieś nowe wymysły! — zamruczała pani Taida. — Dawniej ludzie i ich uczucia były proste i naturalne, a teraz dziwolągi!
— I to prawda! — odparł. — Ludzie się wypaczają i koszlawią, bo umysły się rozrastają, duch postępuje, a prawa i zwyczaje stoją na jednem miejscu od wieków. Kalectwa są winą niezdrowych warunków częściej niż natury.
— Czyli, że i ty jesteś zwolennikiem emancypacji i rewolucji!
— Mnie osobiście przeciętna, tak zwana dobrze wychowana panna nie wystarczyłaby jako towarzyszka życia. Wymagam więcej ścisłego wykształcenia i wytrawnego, poważnego umysłu. Ale przecie i to pojmuję, że taka niechętnie przyjęłaby rolę żony w obecnym ustroju społecznym i towarzyskim. Świata nie zmienię, ale też dla niego nie zrobię ofiary ze swych wymagań domowego szczęścia i pierwszej lepszej panny nie poślubię. Lepiej być zupełnie samotnym niż mieć za towarzyszkę lalkę, kurę lub synogarlicę.
— Dziękuję ci za komplement w imieniu wszystkich kobiet! — oburzyła się pani Taida.
— Przepraszam mamę, ale gdyby ojciec żył, i mama kurąby musiała zostać. Taki jest porządek społeczny i towarzyski. Mus, nieszczęście uczyniło z mamy człowieka, ale ojciecby tego nie oglądał.
Pani Taida milczała zachmurzona; wreszcie rzuciła gniewnie:
— Ale i to prawda, że tak rezonując i analizując, do reszty się wykrzywiacie; świata nie zmienicie, a sami się zmarnujecie. Jeśli tak myślisz, właśnie się żeń i wykształć sobie towarzyszkę, rozwiń jej umysł, zainteresuj poważnemi, ścisłemi przedmiotami...
— Moja mamo, a któraż zechce, która jest do tego choć trochę przygotowana, której to nie znudzi? Przecie te, które znam, śmieją się ze mnie prawie w oczy i drwią i nazywają pedantem. Nie mam miru u panien, przekonałem się nieraz, bom brzydki, źle tańczę, nie umiem żartować. Ale zato jakie ma powodzenie Staś Jaczyński, który czego nie przegrał w karty, to przehulał, którego z drugiej klasy wypędzono w lat siedemnaście, ale który doskonale prowadzi tańce! Dusza zebrań i zabaw. Kiedyś, na wieczorze u Brzezińskich, podsłuchałem niechcący zwierzeń panieńskich. Była o mnie mowa, taksowały Rudę — nie mnie, byłem dobrą partją, ale Staś to był dopiero ideał tych serduszek!
— Mój drogi, niby mężczyźni nie taksują także przedewszystkiem i jedynie tylko majątku.
— Tak jest i takim niech się chowają kury i lalki. Warci siebie. Ja zaś majątek, dzięki mamie, posiadam; jeśli dorobię, to tylko własną głową i rękami, i kwestji pieniężnej do uczuć nie mieszam.
— To są teorje. Żebyś się zakochał...
— Chyba już nie. Za mało mi zostało iluzyj — odparł apatycznie.
Westchnęła pani Taida.
— Jeszcze nie wiesz, co to jest samotność i pustka w domu — zakończyła rozmowę.
Troską to jej było codzienną odtąd, ale już syna więcej nie nagabywała, tylko o Stasi myślała z niechęcią. Ona to widocznie przewróciła w głowie chłopcu, poddała mu te absurdy i skrajności dziwaczne. Postanowiła rozmówić się z dziewczyną ostro, listownie nie chciała kwestji dotykać.
Czas biegł, wieści z Genewy zupełnie ustały, wreszcie przyszła depesza, jedno słowo: „victoria!“... potem list, gryzmolony gorączkowo, ledwie czytelny.
Patrzała pani Taida na syna, gdy czytał, widziała na twarzy jego zapał i wielkie uradowanie i zachodziła w głowę, co też to jest za uczucie.
A on list złożył, odetchnął, jakby jej triumf dzielił, i rzekł:
— I postawiła na swojem. Ot człowiek.
— Jeszcze egzamin państwowy! — jęknęła Ozierska. — A jakże ona musi wyglądać, to się bez choroby nie obejdzie: mój Boże, widać z listu, że już i pióra nie ma siły prowadzić, i słowa się plączą. A o powrocie ani słowa; co ona sobie myśli? Żeby litość nad sobą miała i chciała wypocząć. Napiszę, ale czy ona mnie usłucha. A może leży chora już.
— Zatelegrafuję w pani imieniu! — rzekł Kazio.
— Dodaj ode mnie, że ją tu czekamy! — po sekundzie wahania ozwała się pani Taida.
Wysłał Kazio depeszę, na którą nie było odpowiedzi.
Tymczasem zaludniła się Ruda, bo zjechali Włodziowie na lato, tak szczęśliwi i z siebie zadowoleni, że aż pani Taida, patrząc na nich, zapomniała swej troski o Kazia.
A Kazio prawie gościem był znowu w domu, zajęty wiosenną serją własnych i cudzych spraw.
Pewnego wieczora wracał z powiatu, gdy na drodze spotkał bryczkę pocztową z tak rozbitym dzwonkiem, że aż spojrzał, ktoby cierpliwy to znosił. Spojrzał i krzyknął:
— Stój! — furmana za ramię biorąc.
Na bryczce jechała Stasia.
Chłopak zeskoczył i zbliżył się do niej rozpromieniony.
— Nareszcie! — zawołał. — Czemuś nie odpowiedziała na depeszę? Matka twoja schnie z niepokoju.
— Wysłałam list, który zapewne zginął. Żeby nie matka, nie zrywałabym się tak do wypoczynku, ale teraz każde jej życzenie spełnię, więc jestem. No, druhu, dotrzymałam ja — a ty?
— Jakem ci obiecał. Wołem nie zostałem. Opowiem ci wszystko, com zaczął, a ty powiedz, ciężko było?
— Już nie pamiętam. Mam dyplom „cum laude“. Krajowy egzamin fraszka! Zdobyłam szklanną górę.
— Odpraw pocztę i jedźmy razem.
— Nie chcę; ty możesz na moją brykę się wgramolić.
— Pod warunkiem, że ten przeklęty dzwonek odrzucę.
— Dzwonek? Nawet nie wiedziałam, że jest. No, jeśliś nerwowy, to każ go zdjąć.
Ruszyli tedy razem i zaraz Stasia spytała.
— Cóż, namówiłeś sąsiadów do tego ubezpieczenia?
— Ba, ty myślisz, że to tak łatwo. Co jednego przekonam, to trzech odpadnie. No, a ty, co myślisz dalej robić? Osiąść w Warszawie?
— Jeszczem się nie zdecydowała. Zagranicę mnie ciągnie! Schonemann namawia, bym wróciła do jego kliniki chorób kobiecych! Namyślę się, jak trochę odetchnę.
— Fijolski dogorywa. Żebyś nie chciała sławy, tutaj miałabyś chleb i zasługę.
— Winszuję, zęby rwać, pijawki stawiać, rany operować, gorączki leczyć i w rutynie się zagrzebać.
— Ba, to zależy od punktu widzenia. Bo jakeś mi kiedyś cytowała: niema marnych stanowisk, są tylko marni ludzie...
— Daj mi z tem spokój w tej chwili. Nie mam głowy do filozofowania, muszę czas jakiś tylko spać, jeść i próżnować. Nawet do dysputy nie mam myśli.
— Ale pójdziesz na kaczki? — spytał wesoło.
— Może, jeśli matki to nie zgorszy.
— Zamienili cię w Genewie?
— No, nie, ale matce nie zapomnę ofiary, którą uczyniła.
— A nam? — żartował dalej.
— Wam także! — odparła poważnie.
Spojrzał na nią tęsknemi, smutnemi nagle oczami.
Od chwili, gdy ją spotkał tak niespodzianie, po radości, jaką odczuł na jej widok, zrozumiał swe uczucie tyloletnie. Rozmawiał, pytał i odpowiadał, ale w duszy i myśli miał inne słowa, a w sercu wrzenie i bicie młodej krwi.
Więc to — to było kochanie. Dlatego tak obojętnie mijał wszystkie kobiety. Człowieka chciał. „Wam także!“ odparła poważnie. Gotowa była im płacić za dobroć i pomoc. Tedy nie można się zdradzić. Ładne to było zakończenie. Wymagam od niej poświęcenia, ideału, triumfu, powołania. Popatrzał na nią i umilkł. Smutno mu było, ale przecie dobrze, tylko radby milczał i myślał tak razem z nią, ukołysany, rozmarzony pierwszy raz w życiu.
Ona, zmęczona ogromnie, nie odzywała się także długą chwilę. Wreszcie przeciągnęła się i ziewnęła.
— Czy jeszcze daleko? — spytała.
— Tylko ten gaj miniemy. Ale wiesz, są Włodziowie u nas.
— Cóż ona? Zdrowa?
— Zdrowa, różowa, biała, trochę utyła. Kochają się naumór. Włodzio, jak zawsze, kpiarz.
— Dobrze mu idzie praktyka?
— Nie wiem, nigdy o tem nie mówi.
— Rzemieślnik! — mruknęła.
Kazio się zawahał i spytał jakoś nieswoim głosem:
— Czy ty sobie nie przykrzysz, że my sobie dotąd mówimy „ty“?
— Bo co? Aha, Włodzio się z tego śmieje! Bo prawda, matka mi to zawsze wytykała, że nie wypada. Trzebaby przejść na pan i pani, ale czy będę pamiętała — nie ręczę.
— Tylko przy ludziach.
— O, co to, to nie. Miałabym jeszcze myśleć, kiedy, co? Ładniebym pomieszała! Ha, no, trudno, trzeba zapomnieć studenckich zwyczajów. Daj mi papierosa.
Wjechali w gaj, wonny od rosy, księżyc wschodził. Rozejrzała się Stasia wokoło i rzekła:
— Ładnie jest tutaj, jakby człowiek zdrowie i siły połykał z powietrzem. Ej, chyba przekonam mamę i wybiorę się z tobą na kaczki. Masz tobie, i znowu „ty“! Przeklęte ceregiele światowe. Mów mi pan pani, bo zapomnę. Co ci znowu? Śpisz?
— Ja, nie! — westchnął. — Szkoda mi studenckich czasów i naszego koleżeństwa.
— No, tego nie cofam!
— Ale ja czuję, że się skończyło i nie wróci! Otóż i Ruda.
— Dzięki Bogu! Cztery doby jadę bez wytchnienia.
Zajechali przed ganek. Kazio wyskoczył, lecz zamiast wejść razem do domu, ruszył wprost do swego pokoju, tam się rozebrał, i nie zapalając światła, rzucił się w fotel.
Sam nie zdawał sobie sprawy ani co myślał, ani ile czasu tak przebył w ciemności, wtem wpadł Włodzio.
— Co ty tu robisz? Śpisz! Czekają na ciebie z kolacją. Mama mówi, żeś zapewne zajęty, a ten śpi. Wiesz, uważałeś? Stasia wyładniała. Prawi wciąż o Schonemannie. Gardło dam, że się zakochała w Niemcu. Oczy jej się świecą.
— Świecą się ze zmęczenia. Cztery doby w drodze, to ją tylko nerwy trzymają.
— Ciebie nie trzymają, śpiochu. Chodźże, my się wybieramy na spacer po kolacji.
Gdy weszli do jadalni, wszyscy już siedzieli u stołu. Kazio znalazł swe miejsce obok Stasi i w milczeniu zniósł żarty brata o ospalstwo.
— A żeby tak jutro o świcie na kaczki? — zaśmiała się Stasia.
— Źleby było, żebym panią wziął na słowo! — odparł.
— No, no. Proszę nie wyzywać.
— Na litość Boską! — zaprotestowała Ozierska.
— Niech pani będzie spokojna. W nocy wyjeżdżam na kolej — odparł.
— Gdzie znowu? — spytała pani Taida.
— Do Złotopola, na próbę ekstyrpatorów. Zjedziemy się z Jezierskim i Brzezińskim. Nie wrócę aż dziesiątego, jeśli o Warszawę nie zawadzimy, na wystawę.
— Ej, wróć na wigilję świętego Jana — wtrąciła Irenka. — Przecie mamy nocować w lesie, szukając kwiatu paproci i palić sobótki.
— A będziesz śpiewała w lesie, na rosie?
— Będę.
— Ano, to wrócę.
— Mój drogi, — wtrąciła pani Taida — a nie zapomnij o imieninach radcy. Oczekują tam napewno Włodziów i ciebie. I ciotka ma żal, żeś tak dawno nie był.
— Zdaje mi się, że i panna Marja ma żal! — zaśmiał się Włodzio.
— To niech sobie ma! — mruknął Kazio. — Nie mam czasu zachwycać się jej konną jazdą i kostjumami sportowemi.
— Kto jest panna Marja? — zagadnęła Stasia.
— Domniemana moja bratowa! — odparł Włodzio.
Spojrzała na Kazia z drwiącym półuśmiechem. Ale on w tej chwili podniósł na nią oczy i odparł:
— On stworzony na żydowskiego swata, który gotów swatać gęś z prosięciem, byle handel szedł.
— No, bardzo proszę panny Marji nie porównywać do gęsi ani do prosięcia. A ty nie bądź tak pyszny i wzgardliwy. Beze mnie się przecie nie obejdziesz, gdy moment przyjdzie...
Kazio ruszył ramionami.
— Ani będziesz wiedział, gdy przyjdzie, ani gdy odejdzie. Sam sobie dam radę.
— Oho, czy nie gore! — zaśmiał się Włodzio.
Pani Taida dała hasło, powstając, i wnet całe towarzystwo przeszło do salonu.
Ozierska zabrała zaraz Stasię, pani Taida ziewała. Kazio milczał. Włodziowie poszeptali i sami, cichaczem, wynieśli się do ogrodu.
Stasia, jak to sobie obiecywała, przez dni parę tylko jadła i spała, potem przyszła do pani Taidy, pokazała swój dyplom, ucałowała jej ręce i podziękowała tak wzruszona, że łzy miała w oczach. Rozczuliła tem staruszkę, że zapomniała, jako jej miała prawić kazanie.
— No cóż myślisz robić teraz ze sobą? — spytała, zdejmując okulary po przeczytaniu dyplomu.
— Myślę wyjechać zagranicę, do Szwajcarji. Mam już tam stosunki, znajomych, utartą drogę. Matka się zgadza ze mną tam zamieszkać i nawet rada, że mi to oszczędzi kucia tu znowu egzaminu. Mam dwadzieścia trzy lata, czasby był szkolarstwo skończyć. Zresztą, tutaj na doktora-kobietę, patrzą jeszcze z lekceważeniem i niedowierzaniem, o praktykę będzie trudno, a tam inny duch, lżej się oddycha. Więc wszystko rozważywszy, wrócę pod skrzydła w mojej almae matris.
— A tutejszą opuścisz! Nie dziw, od nędzarki wszyscy uciekają. Niech dogorywa samotna!
— Już jej sił i życia nie wrócę.
— Bardzo wygodny argument dla samolubstwa i materjalizmu! Bardzom rada, że tych twoich zasad Kazio nie słyszy.
— Dlaczego?
— Boś pod względem małżeństwa najdziksze mu wmówiła teorje, a on jest pod twoim wpływem niestety i powtarza lekcję jak papuga.
— Nigdy nie było między nami mowy o małżeństwie — zaprzeczyła energicznie Stasia. — Doprawdy, ja sama nigdy o żadnych teorjach w tej kwestji nie myślałam.
— No, przecie jesteś przeciwniczką małżeństwa?
— Osobiście tak, jako kobieta, ale on mężczyzna — niech się żeni. Co mi tam!
— Jestem pewna, że nie kto inny, a tylko ty mogłabyś go do tego przekonać. Powinnabyś nawet to uczynić dla mnie.
— Gotowam spełnić, co tylko pani sobie życzy.
— No, wątpię, a raczej nie mam prawa życzeń moich ci narzucać. Czyń wedle swej woli. Masz swoje ideały, ja swoje. Nie rozumiemy się.
— Owszem, ja panią rozumiem.
Założyła ręce na kolana, pochyliła głowę i zamyśliła się głęboko. Pani Taida nie przerywała jej, pisała na biurku list.
W tej chwili lokaj drzwi otworzył i rzekł:
— Proszę pani, Hanna przyszła.
— Wprowadź ją do kancelarji.
Po chwili rozległ się płaczliwy głos starej chłopki.
— Proszę pani, ja po radę. Mój stary już od postu rany na nogach ma i zagoić nie można.
— Moja kochana, zaraz ci tu doktora przyślę.
— Pani myśli młodego pana! Jużem go sama prosiła, ale mówił, że nie ma czasu. Wiadomo, odpocząć do domu przyjechał, a dopiero co widziałam, z młodą panią popłynęli do pasieki.
— A gdzież ten twój stary? W chałupie?
— Przywiozłam go. Na wozie leży, tu, za bramą.
— Stasiu! — zawołała pani Taida. — Obejrzyj rany tego chłopa.
Dziewczyna ocknęła się z myśli i weszła.
— Jakiego chłopa? — spytała.
— Mego starego, panieneczko! Od postu na nie leży! — poczęła stara, obejmując ją za nogi.
— Chodźmy! — rzekła pani Taida, biorąc kapelusz.
Poszły we trzy za bramę, gdzie na wozie chłop leżał, wymizerowany okropnie.
— Jakże go tu opatrzę? — rzekła Stasia — Żeby go gdzie w pokoju umieścić.
— Każę otworzyć szpitalik Dysi — odparła pani Taida.
Po chwili stara dozorczyni otworzyła im do stancyjek pustych i chłodnych i bardzo uradowana, posłała łóżko, otworzyła okno i szafę apteczną, a przypomniawszy zwyczaje cioci Dysi, podała Stasi uroczyście fartuch i miskę czystej wody.
— Zaraz przyniosę ciepłej, a karbol tu stoi...
A stara Hanna, układając na łóżku chorego, rzekła, wzdychając:
— Mój Ty Boże! Gdzie te czasy, gdy tu nieboszczka jako anioł chodziła, ciało i duszę lecząc! Oj, proszę pani, u Boga ona po prawicy króluje, a my bez niej sieroty!
Milczała i Stasia, i pani Taida, ale obie myślały jedno. Widzenie i zielnik. Tak bo dziwnie się złożyło, że po latach pierwsza Stasia przypasała fartuch i zajęła w posiadanie szpitalik. A jak prędko i zgrabnie brała się do dzieła, jak lekką miała rękę! Chłop leżał spokojnie, przygotowany na długą operację i ból, i aż zdumiał, gdy się podniosła od łóżka, mówiąc:
— Gotowe. Terazby trzeba mu leżeć spokojnie i dwa razy na dzień opatrunek zmieniać. Pojęcia nie miałam, żeby mogła być rana tak źle utrzymana.
— Zostawcie go tutaj, Hanno! — rzekła pani Taida.
— Proszę pani, pokornie za łaskę dziękuję. Teraz taki czas roboczy. Leży biedaczysko sam w chałupie, nawet mu wody nikt nie poda. Cóż, zostaniesz, Bazyl?
— Oj, mnie byle się nie ruszać. Jak pomyślę nogi spuścić na ziemię i na wóz się gramolić, to już lepiej skonać odrazu. Daj, Boże, pani i panience niebo.
A dozorczyni, odbierając od Stasi fartuch i podając jej wody do rąk, recytowała uradowana:
— Już ja wiem, panienko. Dobrego rosołku mu trzeba i ziółek tych oto dać pić. Ja pamiętam, jakby mnie wczoraj nieboszczka uczyła. Stancję wywietrzyć, choremu usłużyć, trochę pogawędzić, a w nocy parę razy wstać. Oj, oj, ja tu obok mieszkam i wszystko wiem! Ale to ludzie gadają, że panienka prawdziwy doktór, to możeby panienka posłuchała mnie w piersiach i od duszności coś dała.
Odbyła się tedy druga porada. Auskultacji przyglądała się Bazylowa, dziwując się bezmiernie.
Stasia, przejrzawszy apteczkę, dała dozorczyni kropli i wyszła wreszcie.
— Jak się słuch po wsi rozniesie, że szpitalik otwarty, jutro łóżek zabraknie! — rzekła do niej pani Taida z uśmiechem.
A Stasia, już porwana zapałem, odparła:
— W takim razie trzeba odnowić i dokompletować aptekę i trochę narzędzi, choć najniebezbędniejszych dostać. Szkoda, że Kazio wyjechał, prosiłabym, żeby mi moje przywiózł, które w Warszawie zostawiłam u znajomych w przejeździe.
— Napisz do znajomych, niech ci pocztą wyślą. Za tydzień odbierzesz.
— Napiszę zaraz.
Sprawdziły się słowa pani Taidy. Bazylowa wieść o szpitaliku rozniosła po wsi, i gdy nazajutrz Stasia przyszła opatrzeć chorego, znalazła sień i stancję dozorczyni zapchaną ludźmi.
Było kilka kobiet z dziećmi, wyrostek, zielony od długiej febry, chłop z rozrąbaną ręką, dwóch pacjentów z desenterją — cały komplet.
Stasia wróciła ledwie na obiad, cała zajęta swym fachem i wnet natarła na panią Taidę.
— Jak pani przepowiadała, już pełno w szpitaliku, ale teraz z lekarstwami bieda. Nie mam jeszcze prawa podpisywać recept, a w apteczce wszystkiego brakuje.
Zwróciła się do matki.
— Wie mama co? Zmieniłam projekt. Zabieram się kuć egzamin. Co tam! Jeszcze trochę cierpliwości.
— Więc kolega już praktykę rozpoczął! — śmiał się Włodzio. — A wolno będzie pacjentów zobaczyć? A może złożymy małe konsyljum, a może razem operacyjkę utniemy. Przeegzaminuję kolegę z łaciny.
— Dobrze! Niech pan przyjdzie po obiedzie! — odparła bez gniewu, owszem rada.
Poszedł Włodzio, obejrzał chorych, wysłuchał jej diagnozy, podpisał za nią kilka recept, żartował, śmiał się, ale za powrotem rzekł do żony:
— Wiesz, szalenie bystro obejmuje rzecz, decyduje śmiało i trafnie, jakby zęby na tem zjadła. Nigdym się nie spodziewał, że w głowie kobiecej taki może być ład. Coprawda, o tem jednem śni i myśli. To jest dopiero powołanie.
— Pocóż drwisz i ośmieszasz ją bezustannie.
— Ba, żeby zbytnio zarozumienia nie nabrała. A łacinę rżnie jak rzepę. Lepiej, niż trzeba.
Od tej chwili Stasia znowu stała się dla towarzystwa mitem. Czas wolny od chorych spędzała nad stosami ksiąg, pisząc, ucząc się późno w noc, obojętna na urok wsi i lata, nieobecna myślą przy rozmowie w czasie obiadu, usuwająca się od rozrywek i spacerów.
Gdy Kazio wrócił, opowiedziała mu swe zajęcie, zaprowadziła do chorych, a gdy słuchał i patrzał roztargniony — spytała zdziwiona:
— Co ci? Czyś nie chory! Wydajesz się nieswój.
— Bom też nie swój, a czyjś! — odparł z dziwnym uśmiechem.
Zastanowiło ją to powiedzenie i uśmiech i przypomniała sobie polecenie pani Taidy.
— Ale mam z tobą do pomówienia! — rzekła.
— Słucham!
— Ba, kiedy Włodziowie nadchodzą.
— To chodźmy jutro o świcie na kaczki — szepnął.
— Dobrze.
— Przyślę cię zbudzić!
— Nie trzeba. Skończę pisać i wcale już spać się nie położę.
— Szkoda ciebie. Takaś znowu mizerna, Staśko! — rzekł jakimś nieswoim tonem, patrząc na nią łagodnie.
— Et, głupstwo! Albo mi to pierwszy raz. Przygotuj mi tylko lekką strzelbę.
Włodziowie nadeszli i zawrócili wszyscy do domu.
— Cóż! Palimy jutro Sobótkę? — spytała Irenka. — Ale i pani z nami pójdzie, panno Stanisławo?
— Po paproć! Dobrze, jeśli nie zasnę, bo jutro dodnia idziemy na kaczki na błota.
— Winszuję! Pamiętacie kiedyś burę mamy? Co do mnie, wolę oglądać zachód słońca jak wschód.
Tu zwrócił się do Kazia:
— Powiedz mi, co się z tobą dzieje? Wyglądasz przytomny, ale nieobecny. Pokażno język. Możeś chory? Muszę ci serce przesłuchać. Coś mi bardzo patrzysz na zakochanego...
— No, a jeśli tak, to co? Przecie mi wolno.
— Ależ wolno, i owszem. Idź do mamy po soliter.
— Niestety, kocham mężatkę, ot tę tam gruszę przy lodowni.
— Za wysoko patrzysz — rozgniewał się Włodzio.
— A bo też dokuczasz każdemu — wtrąciła Irenka — i drażnisz bezustanku.
— Ciebie nigdy!
— Doprawdy! Dwóch słów serjo nigdy od ciebie nie słyszałam.
Stasia uśmiechnęła się i, skręcając na boczny ganek, rzekła półgłosem:
— Warto było poto iść zamąż.
Nazajutrz jeszcze szary był świat, gdy Kazio, ubrany do polowania, obładowany dwiema strzelbami, zapukał do okna Stasi. Otworzyła mu okno i wyjrzała, jednocześnie składając książkę i gasząc lampę.
Kiwnęła mu głową w milczeniu, by nie zbudzić Ozierskiej w sąsiednim pokoju, i po chwili wyszła na ganek.
— Widzisz, żem nie zaspała. Dajno mi strzelbę.
— Poniosę obie.
— Przecież mi nie będziesz usługiwał. Nie dziwacz.
Odebrała mu broń i pas z ładunkami i ruszyli przez ogród na łąki.
Świat się czynił srebrny i perłowy, bujna rosa leżała na trawach, wabiły się chróściele i przepiórki, zresztą jeszcze wielka była cisza.
Amik, pokurcz, specjalista od kaczek, uwijał się wesoło przed nimi, raz wraz spinając się z wielkiej uciechy na piersi Kazia.
Wtem z pod nóg Stasi porwały się kuropatwy — złożyła się i strzeliła.
— Pudło! — rzekła, gdy ptak zapadł w zboża.
— Przeznaczeniem twojem jest uzdrawiać, a nie uśmiercać! — odparł.
— Bodajbyś był prorokiem. Czego nie mogę w sobie wyrobić, to doktorskiej obojętności na śmierć. Pamiętam raz pod nożem Schonemanna zmarła młoda kobieta, której raka w gardle operował. Było nas kilkoro studentów przy tem. Nadrabiali miną, a może i naprawdę nic ich to nie obchodziło; Schonemann do okna podszedł, w szybę pobębnił i tylko ramionami ruszył. A mnie płakać się chciało, wolałabym sama kipnąć! Brr!
— Ten Schonemann stary, młody? — zagadnął.
— Nie stary. Ot, to mistrz chirurg! Chciałabym tem być, co on!
— To ten, co Włodzio dowodzi, że się w nim kochasz?
— A ten — odparła obojętnie. — Nie lubił, niecierpiał studentek, nie dla żadnych uprzedzeń, wyższy jest nad to, ale dowodził, że do chirurgji brak im siły fizycznej. Bo to czasem bywają operacje, gdzie tylko siła coś znaczy, no, i nerwy trzeba oswoić, by się nie wahać, ciąć, ciągnąć, gdy ciało z bólu aż zda się kurczy! Wtedy każdej studentce aż wargi zbieleją i ręka drży. Gniewał się i złościł, precz odpędzał i zawsze do mnie się zwracał: „Panna Ozierska — sie sind doch Mensch — naprzód, tamte mi tylko zepsują robotę! No, pokaż pani siłę — zimną siłę.“ Przezwali mnie nawet „zimna siła.“
Kazio słuchał w milczeniu, idąc za nią.
Słońce wstawało, gwar ptaszy budził się po polach i łąkach wonnych, dochodzili błot, środkiem których ruczaj się wił; świat był bardzo piękny i chłopak był rozmarzony, a tu ona opowiadała o operacjach z zapałem i przejęciem. Więc go ogarniała rozpacz i żal do niej.
— Tybyś i mnie tak pokrajała z satysfakcją, z zimną siłą, na pokaz temu Schonemannowi! — burknął rozdrażniony.
Obejrzała się.
— Czegoś ty taki zły? Naprawdę, Włodzio ma rację — tyś się zmienił. O niczem z tobą nie można mówić.
— Jakto o niczem? Czy oprócz rzeźniczych popisów niema już więcej tematów? Co mnie może obchodzić twoje kokietowanie jakiegoś Schonemanna lancetem i skalpelem.
— Tyle, co mnie twoje Simenthalery, merynosy i Sacki. Słucham z zajęciem o twoim fachu.
— Niech licho to wszystko zabierze!
— Będziemy zatem milczeli, bo ja o ludziach znajomych mówić nie umiem, gazet politycznych nie czytam, nowin towarzyskich nie posiadam.
Zawstydził się swego wybuchu.
— Ty mi wybacz! Jestem zdenerwowany i rozstrojony — rzekł.
— Cóż ci się stało?
— Ot, obmierzło mi wszystko. Pracuję, morduję się i poco — dla kogo?
— Widzisz, to mi przypomina, com ci miała mówić. Matka twoja uczyniła mi wymówkę, że jeśli się nie żenisz, to z winy mego zgubnego wpływu. Jeśliś jej to wmówił, toś skłamał. Kiedym ja ciebie odwodziła od małżeństwa?
Zwróciła się do niego i stanęła, patrząc mu prosto w oczy.
— A czyś ty pomyślała kiedy, że ja się ożenię? — odparł.
— Nie — rzekła szczerze. — Nigdy mi to do głowy nie przyszło.
— A gdyby się to stało, nie byłoby ci przykro?
Zastanowiła się, zupełnie szczerze badając siebie.
— I to mi nigdy do głowy nie przyszło! — powtórzyła. — Ale, naprawdę, zwykłą koleją to przyjść musi.
— Może masz dla mnie partję? — spytał gorzko.
— Także przypuszczenie! Weźmiesz sobie jaką pannę ładną i posażną, jak każdy, i będzie wam dobrze.
— Bardzom ci wdzięczny za zdanie i radę, ale nie spełnię. Nie wezmę „jak każdy“ pierwszej lepszej panny, bo mam jedną wybraną, a że ona mnie nie chce, więc zostanę sam.
— Czemuż ona ciebie nie chce?
— Bo za mało dać mogę i serca nie potrafiłem zdobyć.
Pokręciła głową.
— No, no, i zakochałeś się tak bardzo? Patrzcie no!
— Radaś temu? — zagadnął.
— Nie! — odparła szczerze. — Obcy mi się zdajesz i dalszy.
Ruszyła znowu zamyślona i po chwili się ozwała:
— Że też to każdy odbyć musi. Ciekawam, czy ja uniknę! Chyba! Żeby się zakochać, trzeba przecie mieć choć trochę iluzyj, krztę ideału uchować na nagiej prawdzie, a ja zawsze tylko prawdę widzę. A ty jakże? — kochasz ją, bo piękna?
— Nie — kocham, bo jest człowiekiem i w duszę mi wrosła.
— I nie pożądasz jej może? — rzekła ironicznie.
— Owszem, przecie homo sum. Alem ją ukochał dla duszy jej przedewszystkiem.
— Chciałabym wierzyć, ale trudno — mruknęła.
— Powinieneś to wyznać matce! — rzekła po chwili. — Niechby ze mnie winę zdjęła.
— Ja zwykłem zwierzać się tylko tobie, nikomu więcej.
— No, teraz to ci rady dać nie potrafię. Cierp sam.
— Ja nie cierpię. Ba! Żebyś wiedziała, jak dobrze jest kochać, tobyś mi zazdrościła. Takim bogaty jak monarcha. Mam moją wybraną...
— Która ciebie nie chce.
— Ale innego nie kocha. Śpi jej serce jak królewna z bajki.
— Aż ją zbudzi, jaki królewicz elegant.
— Nie. Ona takiego nie weźmie i taki się na niej nie pozna. Moja będzie albo niczyja.
— Wiesz, że pleciesz jak w gorączce.
— Obyć i na ciebie przyszła taka gorączka. Wtedy ha, wtedy!
— Byłoby dwoje warjatów.
— Nie — byłoby dwoje szczęśliwych.
Spojrzała na niego, ruszyła ramionami. Zdumienie, gniew, odbiły się w jej twarzy.
— Słowo daję, co z tobą się dzieje! Patrzysz na mnie taki rozpromieniony, jakbym ja była tą wybraną.
— Ano, naturalnie, że ty! Któż inny?
— Ja? Ty się kochasz we mnie?
— Czy mi nie wolno?
— A coś zapewniał zeszłego roku w Warszawie?
— Zapewniałem, bom nie wiedział, co czuję i jak. A teraz wiem.
— I oświadczasz się mnie?
— Nie.
— Ofiarujesz serce i rękę?
— Ręki nie. Serce tak. Twoje jest.
— Oszalał. Potrzebne ci to i mnie także! Miałam kolegę, bratnią duszę, a teraz czem ty jesteś dla mnie?
— Zostanę bratnią duszą!
— Dziękuję ci! Już nie wierzę.
Żachnęła się niecierpliwie.
— Słuchaj, ty się opamiętaj i wybij to sobie z głowy. To jest taki absurd, że to ci minie, gdy się zastanowisz. Spytaj, kogo chcesz, czy ja jestem panną do wzbudzenia miłości! Sam nie wiesz, co pleciesz. Wyobraź sobie, gdybyś matce to powiedział!
— Daj mi święty spokój. Nikomu nie powiem, ale też się nie zmienię. Co ci to szkodzi, alboż ja cię proszę o wzajemność. I owszem, niech cię nikt nie kocha ani ty nikogo. Dlategom cię upodobał sobie. Człowiek solidny jesteś i dumnym z ciebie. Idź swoją drogą, zdobyłaś ją, teraz przed tobą świat otworem. Trzeba mi było powiedzieć ci prawdę, żebyś nie dziwiła się, żem czasem chimeryczny teraz i nieswój, ale już więcej nic nie powiem. Skończone — stało się. Możesz sobie wyrzucić z pamięci całą rozmowę.
— Głupiś! Albo to można. Zabiłeś mi dopiero ćwieka w głowę. Wiesz, wartoby Włodziowi szepnąć o tem. Tenby dopiero cię wyleczył!
— Jestem spokojny, że tego nie zrobisz.
— Dlaczegóż?
— Bom ci powierzył swe serce nie na zabawę, a tyś za poważna i zbyt rzetelna, żeby zdradzać czyjeś zaufanie dla żartów! Chodźmy na kaczki.
— Daj mi spokój. Właśnie mi kaczki w myśli. Wracam do domu.
— Poco? Tu, za wierzbą, codzień stadko żeruje.
— To żeruj sam z niemi. Ja jestem zła i żebym się nie hamowała, nagadałabym ci impertynencyj.
— Staśko, przeciem cię nie obraził ani ubliżył.
— Et, idź szukać rozsądku, któryś zgubił. Mam cię za niepoczytalnego!
Zwróciła się i poszła ku domowi.
— Warto było lecieć o świcie na błota, żeby się takich głupstw nasłuchać! — mruczała do siebie. — Coprawda, ten koleżka w Genewie, który z czemś podobnem wystąpił, lepiej zarobił, ale tegom nie mogła tak zwymyślać, bo żadnych propozycyj nie robił. Ale w każdym razie głupie położenie. Trzeba będzie zbierać manatki i zmykać. A tobym się prędzej spodziewała, że gęsi będę pasała niż takiej nowiny.
Wstąpiła wprost do szpitalika i po godzinie opatrywania chorych już nie myślała o wypadku. Wydawało się to jej bardzo marnem wobec pacjentów i ich dolegliwości; a wreszcie zupełnie zapomniała.
Idąc na śniadanie, spotkała Kazia, wracającego z polowania. Miał dwie kaczki u torby i rękę, okręconą chustką skrwawioną.
— Może i mnie opatrzysz? — zawołał. — Pies szarpał kaczkę, odpędzałem go i strzelba mi wypaliła w rękę. Palce całe, ale dłoń poszarpana.
— Chodźże do szpitala.
Powstał rumor w całym dworze. Pani Taida pierwsza przybiegła i zastała już Stasię przy robocie.
Kazio, blady z bólu, milczał, nie patrząc na swą rękę, ale na Stasię, która z wielką delikatnością dobywała ziarna śrutu, oblepione krwią.
— Mój Boże, jeszcze rękę straci! Trzeba obudzić Włodzia! — wołała w desperacji.
— Niech śpi! — zaprotestował Kazio. — Stasia to tak dobrze reparuje, że mnie nie boli. A mam rękę stracić, to i Włodzio nie pomoże.
— Ręka zostanie, tylko szwy będą na pamiątkę. — odparła Stasia. — Nie słabo panu? Tam eter stoi.
— Oho, panu! — pomyślał. — Jak jej to łatwo przychodzi.
Matka objęła go ramieniem za szyję i pocałowała w czoło, zroszone potem. A wtem i Włodzio nadszedł, zaalarmowany przez służbę, zaniepokojony.
Chciał pomóc Stasi, ale brat nie dopuścił.
— Nie rusz mnie. Masz łapy ciężkie! — wołał.
— Patrzcie go, jaki wybredny. Doskonale, panno Stanisławo, teraz lodu i położyć sowizdrzała. Nic mu nie będzie, ale miesiąc się pocacka z tą kukiełką. Próbowała pani kości?
— Całe. Tylko piąty palec będzie sztywny...
— No, mniejsza z tem. Idź do łóżka.
— Ani myślę. Dziękuję pani, już mi lżej..
Założyła mu temblak, a on, pomimo bólu, rad był na myśl codziennych opatrunków.
Nie położył się, ale się ulokował na werandzie, gdzie wszyscy go otoczyli, służąc i dogadzając. Wobec tego trudno było Stasi wspomnieć o wyjeździe, zresztą coraz mniej pamiętała o tych niespodziewanych oświadczynach, a Kazio, wierny przyrzeczeniu, ani wspomniał o tem, ani się zdradził słowem lub spojrzeniem.
Tymczasem już nie z samej Rudy, ale ze wsi okolicznych poczęli chorzy ściągać. Była to istna procesja do „panienki, co to jest prawdziwy doktór.“ Zapracowana po dniach całych, była w swym żywiole.
— Tylko proszę mnie objaśnić, jak ten stary wasz Fijolski daje rady tak olbrzymiej praktyce? — spytała raz Kazia, zmieniając opatrunek.
— On! Alboż onby chciał takiej praktyki! — rzekł Włodzio. — Ładne utrzymanie! Chłop wymaga bezpłatnej porady, bezpłatnego lekarstwa, a że doktór żaden na to się nie zgodzi, więc oni do doktora nie chodzą. Fijolski obsługuje dwory, miasteczko, żydów, urzędników, tych, co mu chleb dają, a resztę czasu gra w karty. Ładnieby wyszedł, gdyby zechciał leczyć chłopów.
— Opowiedział mi raz, — rzekł Kazio — że chłop za poradę dał mu rubla i prosił o resztę. Ile? — pyta. — Sześć złotych — odrzekł chłop. — Parę razy, gdy wyszedł na chwilę z gabinetu, zostawiwszy pacjenta chłopa, ten mu ściągnął jaki drobiazg z biurka. Tak go to zniechęciło, że teraz na próg nie wpuszcza.
— Więc któż ich leczy? — spytała Stasia.
— Trochę dwory, trochę felczerzy żydzi, najwięcej znachory i baby. Zmierają też gęsto! — odparła pani Taida, wzdychając. — Nie można rady dać!
— Ot, pole do pracy. Nie dbać o sławę i chleb i temu się poświęcić! — pomyślała Stasia.
Kazio patrzał na nią badawczo, ciekawy, dlaczego nagle umilkła, a pani Taida rzekła:
— Trudno od ludzi żądać nadzwyczajnych cnót. Fijolski jest jak każdy. Żyje ze swego fachu jak i nasz proboszcz. Bierze jeden pieniądze za lekarstwo, drugi za modlitwę. Zapewne, że w idealnem pojęciu tak jedno, jak drugie jest strasznym dysonansem, ale harmonji niema na świecie i walka o byt zabiła w nas nawet poczucie ideału i ofiary. Sławy jeszcze pożądają, ale chwały prawie nikt...
I na to Stasia nic nie odparła. Spuściła głowę i myślała, myślała. Wreszcie zerwała się i poszła do siebie kuć egzamin.
Po paru tygodniach prawie zgoiła się ręka Kazia, i opatrując go, Stasia rzekła:
— No, jutro już wyjeżdżamy.
Pobladł mocno na tę wiadomość.
— Już! — powtórzył żałośnie.
— Zadłużyłam się względem was bez miary. Postaram się odpłacić, ile sił! — mówiła zamyślona. — Dziś się jeszcze z pana matką rozmówię.
— O czem? — spytał niespokojnie.
— O wszystkiem! — odparła ogólnikowo.
Rad był dalej badać, ale weszła Ozierska i zawołała ją, by zebrała książki do kuferka, więc się Kazio nic nie dowiedział.
Wieczorem pani Taida, już napół rozebrana, pisała w swej szarej księdze, gdy zapukano do drzwi i weszła Stasia.
Była, jak już od pewnego czasu, zamyślona i poważna i rzekła, siadając na stołeczku, u nóg staruszki:
— Przyszłam do pani z gotowym planem przyszłości, po sankcję.
— A jeśli zamiast sankcji trafisz na krytykę?
— Nie. Jestem spokojna.
Podparła brodę pięściami i zaczęła:
— Czy pani mnie pamięta, gdym tu po raz pierwszy przyjechała z matką, okrzyczana, i słusznie, za istotę bez czci i wiary, za najgorszą córkę i materjał na awanturnicę? A wie pani, że prawie pewno skończyłabym w kozie lub w domu warjatów, gdyby nie pani!
Pani nie pamięta, co wtedy mówiła, a ja to mam w uszach jakby dzisiaj. Każdy starszy był w mojem pojęciu kretynem i wrogiem, każdy morał i perswazja przedmiotem do drwin bezczelnych, a pani słowo jedno trafiło mi do duszy. Co tam był za chaos i pożar! Zastanowiłam się i ujrzałam przed sobą cel. A potem ukradkiem przeczytałam tę księgę szarą pani i postanowiłam być bohaterem.
— Szalona głowa! Tobie i teraz jeszcze w niej się pali — wtrąciła pani Taida.
— Pali się, ale już nie pożoga, ale pochodnia. Wtedy pierwszy zwrot nastał we mnie, dzięki pani.
— Ładny zwrot, żeś z domu uciekła. Może i to dzięki mnie?
— A tak. Musiałam iść przebojem do celu, jak pani w życiu nieraz szła. Potem przyszły na mnie złe terminy, straciłam wiarę w Boga, szacunek dla ludzi, byłam w biedzie okropnej, o pół kroku od samobójstwa. Nie mówiłam tego pani; wtedy, gdy ciocia Dysia do mnie przyszła, nie uczyłam się, ale miałam przed sobą szklankę z trucizną i patrzałam w dogorywającą lampkę, czekając, aż zgaśnie, aby wtedy z sobą skończyć. No, i ona przyszła, a nazajutrz poszłam do kościoła, wieczorem dostałam korespondencję i byłam znowu uratowana, dzięki wam. A potem te sto rubli, był to jeszcze jeden szczebel do tryumfu. Dzięki pani tylko jestem tem, czem jestem!
— Mogę ci zaręczyć, że mi wcale nie sympatyczna wasza emancypacja i tylko twoja szalona głowa może wysnuwać z moich czynów takie wnioski. Zawszem była nierada z twego kierunku...
— Ale mi pani zmarnieć nie dała. A wreszcie zeszłego roku w Warszawie kto mnie zrozumiał i dał możność skończenia nauk?
— To już, doprawdy, nie moja zasługa, ale Kazio mnie namówił. No, boś też tyle lat się męczyła, że aż żal było zmarnowanego czasu. Ja bo nie znoszę niedokończonej roboty.
— A nie pomyślała też pani nigdy, że świadczyła dobrodziejstwa niewdzięcznicy?
— Ho, ho, co za frazesy! Po pierwsze, żadnych dobrodziejstw nie świadczyłam. To miej za zasadę, że kogoś ustrzec od zmarnowania albo pomóc w potrzebie to żadna osobliwość przed Bogiem i sumieniem, to elementarny obowiązek; i jak ty kiedy go spełnisz, to ani z tego chluby nie szukaj, ani wdzięczności wyglądaj. Ludzie zrobili z tego cnotę, a u Boga, wierz mi, to nie ma liku. A wdzięczność — za co? Oto właśnie, to wyglądanie nagrody, zapłaty, pokazuje, jak ludzie wykoszlawili pojęcie obowiązku.
— To też ja nie będę pani ani dziękować, ani płacić, ale przez pamięć pani, przez cześć, jaką mam dla niej, pójdę za panią tą samą ścieżką. Sławy nie chcę i jak mi pani była mistrzem wszelakiej mądrości, tak ideał pani będzie moim celem. Nie wdzięczności mojej dla pani, ale zasadom pani będę służyła. Jadę jutro, zdam egzamin, a od Nowego Roku sprowadzę się z matką do miasteczka i tak będę swe powołanie spełniała, jak je pani rozumie.
Pani Taida pochyliła się do niej, wzięła w obie dłonie gorejącą głowę dziewczyny i przycisnęła do piersi. Była tak wzruszona, że nic narazie nie rzekła, dopiero po chwili się ozwała:
— A gdy ci to wystarczy, bądź pewna szczęścia, bo niema marnych placówek, ani obowiązków — są tylko marni ludzie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.