Kometa czyli mniemany koniec świata/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł Kometa czyli mniemany koniec świata
Wydawca W. Rafalski
Data wyd. 1857
Druk Drukarnia braci Hindemith
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KOMETA
CZYLI
MNIEMANY KONIEC ŚWIATA.

KSIĄŻECZKA DLA WSZYSTKICH
PRZEZ
Fr. Henryka Lewestama.

WARSZAWA.
NAKŁADEM W. RAFALSKIEGO.

1857.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.

w Warszawie, d. 16/28 Marca 1857 r.
Cenzor,
Radca Dworu, Stanisławski.




W drukarni braci Hindemith, ulica Daniłowiczowska.



1. Koniec Świata.

Dziwnyż to jednak ród, to ludzkie plemię! Już starożytny pewien poeta nie pojmował, jakim się dzieje sposobem, że ze swojego stanu żaden człowiek nie kontent na téj ziemi i że naprzykład wojownik wolałby być rolnikiem, rolnik że zazdrości żołnierzowi, kupiec że radby zamienić się z żeglarzem, albo z pasterzem majtek i tak daléj. Otóż bezwątpienia bardzo mądrym był człowiekiem ów poeta, człowiekiem wglądającym w jądro rzeczy, skoro dostrzegł jednocześnie, jako w gruncie to niezadowolenie jest po prostu tylko udaném, tak dalece, że gdybyś laską czarodziejską żołnierza nagle przeniósł na rolę, a włościanina do bitwy lub obozu, podobno ani jeden, ani drugi nie byliby ci wdzięcznymi za takie dogodzenie, lecz zatęskniliby owszem za dawniejszym swoim bytem. Takaż sama nieszczerość, będąca właściwie tylko wypływem wrodzonéj nam wszystkim kwaskowatości humoru, objawia się również na obszerniejszém polu istnienia; — takież w ogóle niezadowolenie napotykamy wszędzie i zawsze, ilekroć mowa o tém całém życiu naszém, widowni doczesnéj działalności ludzkiej. Rzadko zapewne zdarzy ci się zawiązać poważniejszą rozmowę, żeby nie utyskiwano choć przelotnie na to głupie życie, na życie nędzne i szczerych nawet zabiegów nie warte, na ten świat niegodziwy, nieznośny, nieczuły i niewdzięczny. A jednak, postaw tych samych utyskujących nad granicą tego głupiego życia, powiedz im, że zbliża się koniec tego niegodziwego świata: już i drżą na samą myśl, na wspomnienie, że Bóg karcący mógłby wysłuchać ich nieszczerych życzeń. Dlatego téż od czasu do czasu, podobny postrach rzucony na kłamliwą ludzkość, może stać się nader zbawiennym dla niéj, raz ze względu na tych, którzy własnéj ułomności nie znając, łudzili się mniemanym, swoim heroizmem; po drugie, że będzie on niejako ocknięciem z tego dziecinnego niemal uczucia bezpieczeństwa, dla którego jutro wydaje się jakby z musu dalszym ciągiem doby dzisiejszéj, równie jak dziś było tylko powtórzeniem dnia wczorajszego.
Widać przynajmniéj, że takim był zamiar Czasu, wychodzącéj w Krakowie arcypoważnéj, lojolistycznéj Gazety, skoro w kolumnach swoich ostatnio ogłosił artykuł, który z szacowną skwapliwością powtórzył Kurjerek Warszawski (Nr. 61 z dnia 5 Marca r. b.), a który tyle dotąd narobił już między nami hałasu. Gdyby artykuł ten zamieszczono tylko w Czasie, nie byłoby o czém mówić: bo Czas, jako pismo arcypoważne, ma niewątpliwe prawo drukowania u siebie różnych różnemi czasy niedorzeczności, którym poważny czytelnik i tak zapewne nie da wiary: — ale z Kurjerem inna już sprawa! bo Kurjer, dla znacznéj części Warszawskiéj przynajmniéj publiczności, jest początkiem i końcem wszystkich źródeł literackich, bo z tego niestety! źródła, poczciwy rzemieślnik, przekupień, sługa i tylu innych jeszcze, choć towarzysko wyżéj położonych ludzi, czerpią wszystkie, na jakie ich stać, wiadomości, obawy i nadzieje. Otóż dla takich czytelników, dla tych jeszcze, co nawet sami w czytanie nie bawiąc się, kontentują się udzielonemi im choćby z drugiéj lub trzeciéj ręki nowinami i dowcipkami kurjerskiemi, dla nich w mowie będący artykuł był piorunem z czystego Nieba, przepaścią otwartą znienacka pod stopami na najrówniejszéj niby drodze. Koniec świata, zapowiedziany na dzień trzynasty Czerwca roku bieżącego! Zaledwie już tylko trzy miesiące zostawione żałującym grzesznikom, których jedna połowa wprawdzie pokutuje za grzechy, lecz druga żałuje jedynie, że już wkrótce na dalsze grzeszenie czasu jéj zabraknie! Trzy miesiące tylko dla bogaczy na używanie swoich skarbów, dla mędrców na odkrycie nowych tajemnic natury, dla pisarzy i artystów na wykończenie wiekopomnych utworów, z któremi byli pewni, że przejdą do najpóźniejszéj potomności! Trzy miesiące dla rolników, którzy niedawno co wrzucali piękne ziarna ozime w nigdy nie zawodzącą dotąd ziemię, bo nie wiedzieli, niebaczni! że ta ziemia przed dojrzeniem nowych kłosów rozpryśnie się na drobne cząstki, albo też innym, pokometowym następcom naszym, inne natomiast wyda plony i owoce! Trzy miesiące tylko dla właścicieli nowych, nietynkowanych kamienic, w których świeże mury z nadchodzącym dopiero Ś. Janem wprowadzić się mieli predestynowani na rumatyzm nowi lokatorzy! Trzy miesiące dla lichwiarzy i innych wierzycieli, ktorych termina hypoteczne czy wexlowe upłyną zaledwie dopiero za cztery! Trzy miesiące tylko dla dobrodusznych przeszło stu siedmnastu tysięcy zwolenników Fortuny brylantowéj! Czémże w porównaniu z wiecznością owe trzy miesiące? Jeden kwartał! Znikomość tego krótkiego przeciągu czasu znają najlepiéj ci wszyscy, co kwartalnie opłacać zwykli komorne, bo ci co je pobierają, nigdy dosyć wydziwić się nie mogą ślimaczemu pełzaniu tego wiekowego okresu! Ale płacący (nawet nie płacący) lokator zaledwie się obejrzy, aliści kwartał przeminął i upiór czy wampir w kształcie Gospodarza stoi już znowu przed nim, jedną ręką trzymając pokwitowanie, a z drugą wyciągniętą po pieniądze. Rzekłbyś wtenczas, żeś go w téj saméj postawie widział dopiero wczoraj, tak prędko ten kwartał przeleciał nad twoją głową i kieszenią; — więc płacisz i złorzeczysz, bo przeczuwasz, że go tak samo ujrzysz znowu jutro, tak prędko mignie się znowu ten przeciąg trzechmiesięczny! A w tak krótkim terminie ma spoczywać, według Czasu i Kurjera, cała przyszłość całego człowieczeństwa! Przytaczam tutaj dosłownie ów fatalnego wpływu artykuł:
„....Wszyscy wyglądają (mówi Kurjer) komety na dzień 13ty Czerwca. Mający się ukazać w miesiącu Czerwcu kometa, coraz żywsze obudza zajęcie i rozprawy po dziennikach. Astronomowie zagraniczni utrzymują, że się spotka w swoim biegu z Ziemią i potrącą się wzajemnie, ale nie zgadzają się z sobą wcale co do skutków, jakie to starcie się za sobą pociągnie. Znamienity astronom Babinet porównywa uderzenie komety o Ziemię, z uderzeniem komara o rozpędzoną lokomotywę; ale inni uczeni odpowiadają na to: Powiedzcie nam, jaki jest skład fizyczny komety, a odpowiemy wam, jakie nastąpią skutki z wzajemnego uderzenia. Jedni bowiem utrzymują, że skład komety jest obłoczkowaty, drudzy, że płynny, inni znowu, że równie skorupiasty jak nasza kula ziemska. W pierwszym zatém i drugim razie mało nas niby ma obchodzić spotkanie, ale w ostatnim, ma ono wstrząsnąć dotychczasowém położeniem mórz, wód, gór i t. p. Najdaléj idą Astronomowie niemieccy, którzy w spotkaniu tém widzą zupełne przewrócenie ziemi do góry nogami, nie znajdując żadnego ratunku dla ocalenia plemienia ludzkiego i wszystkich stworzeń na Ziemi. Ale jak jedne, tak drugie zdania są tylko prostym domysłem, na przypuszczeniu opartym. Nikt nie jest w stanie zbadać wyroków przyszłości, a tém bardziéj zbadać ukryte przed rozumem ludzkim tajemnice Tego, który wywiódł ten świat z nicości i prochu. Zapuszczanie się więc we wszelkie badania wyroków Jego, jest czczą i bezużyteczną pracą, bo co w górze napisano, to nas nie ominie a czy kometa przyjdzie albo nie, wszystko to zarówno.“
Każdy od razu pozna, że słabe niby to uspokojenie przy końcu tego artykułu podobne jest do uspokojeń lekarza, zapytanego o chorobę jakiéj drogiéj nam osoby, który wstrząsając ramionami odpowie: „A tak!.... Zapewne!... Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło!... Ale może to jakoś i będzie!... Ktoż to wie?... Zobaczymy!...“ A nie wie, czy wiedziéć nie chce, że wolałby nam od razu wypowiedziéć straszliwą, całą prawdę, aniżeli w tak szarpiącéj zostawić niepewności!
W każdym razie rzucone ziarno padło na ziemię bujną, bo aż serce się ściska, patrząc na tych niewinnych prostaczków, którzy gnani niepokojem, nie wiedzą gdzie schronić się przed owém grożącém zniszczeniem, skoro nie każdy od razu natrafia na jedyną drogę ucieczki, na modlitwę, a nie jeden w szalonym wysiłku przedśmiertnéj jakoby walki gotów nawet narazić to zbawienie, na które może przez długie lata uczciwego żywota zapracował.
W każdym razie tedy wyplenienie tego ziarna obowiązkiem jest każdego człowieka dobrze myślącego: dla tego téż sądziliśmy że nawet po licznych i przeważnych, wspomianych poprzednio głosach i nasz niezupełnie będzie zbytecznym, zwłaszcza, iż zniepokoiwszy ową wielką massę, nie od razu przekonasz ją, choćby wywodem najbardziéj naukowym, lecz potrzeba owszem powtarzać się często i ciągle, a pod szatą im dla wszystkich przystępniejszą, tém lepszą. Ztąd poszło, że w artykule Kurjera tylekroć wspominanym, trzy główne dostrzegliśmy punkta, składające się na wywołanie ogólnego popłochu, a z których pierwszym jest: pojawienie się komety, drugim: zetkniecie się jego z Ziemią, trzecim: zagłada téj ostatniéj. O każdym z tych punktów pomówimy po szczególe.



2. Cokolwiek o Kometach.

Jedną z najważniejszych właściwości komet, to jest jedną z tych przynajmniéj, o których sądzić możemy choćby nie znając składu ich istoty, jest ruch ich tak zwany elliptyczny, zupełnie różny od ruchu wszystkich zgoła innych ciał niebieskich. Kiedy bowiem wszystkie te ciała, mianowicie zaś należące do naszego systematu słonecznego, to jest takie, których punktem środkowym jest słońce, i które około tego słońca bezustannie obracają się, krążą linią kulistą czyli kołem, komety natomiast ruchem swoim zakreślają linię owalną, czyli taką, która niekoniecznie zawsze w jednakowém bywa oddaleniu od słońca. Wynika ztąd, że i ciężkość gatunkowa komety musi być wcale odrębna od ciężkości np. naszéj Ziemi, albo innych planet, bo wówczas i ten kometa ulegałby tym samym prawom przyciągania słonecznego, jakim ulegają te ostatnie. W każdym razie zdaje się rzeczą prawie pewną, że komety nie mogą być ciałami stałemi, ani skorupiastemi, zwłaszcza, że dostrzeżono, iż niektóre z nich, jak np. kometa Halleja (odkryty przez astronoma tego nazwiska), którego obieg podłużny w około słońca trwa lat mniéj więcéj siedmdziesiąt, i który wielu zapewne z moich czytelników widziało ostatnio w 1835 roku, za każdém prawie swojém ukazaniem się, innéj bywa objętości i kształtu. Nic już tu oczywiście nie mówię o warkoczach czy ogonach kometnych, raz nieskończenie długich, raz ledwie dostrzegalnych, które wyraźnie nie są niczém inném, jedno promieniejącém światłem kometowém; — ale najprzeważniejszą jest ta okoliczność, że massa, z któréj składają się komety, tak jest rzadką, iż wskróś przez nie za pomocą lunety dostrzegamy najsłabsze gwiazdy, przed któremi też komety przechodzą, tak jak gdyby tych ostatnich całkiem nie było. Im bardziéj następnie kometa zbliża się do słońca, tém więcéj kształt jego się zmienia, to rozrzedzając się i podłużną przybierając postać, to nowe wypuszczając warkocze, z których zwykle jeden zwrócony bywa ku słońcu, a drugi od niego odwrócony. Obok tego dostrzeżono w kometach pewien rodzaj płomienistego wzniecania się światła, jakby iskier, wyskakujących częstokroć na kilkanaście tysięcy mil, co wszystko nadaje im postać nader zmienną i ruchliwą.
Z drugiéj strony jednak trudno przypuścić, żeby komety składać się mogły z powietrza, lub innego jakiego gatunku zgęszczonych gazów lotnych, gdyż uczeni astronomowie obliczyli, że wówczas musiałoby w nich miéć miejsce pewne łamanie promieni światła, w massach powietrznych niezbędne, a którego w nich nigdy nie ma i nie było. Skoro tedy nie są ani twardemi lub płynnemi ciałami, ani nawet powietrznemi, dwa pozostają co do istoty tych komet przypuszczenia, pomiędzy któremi wahają się uczeni, a z których każde w samej rzeczy ma za sobą pewne powody prawdopodobieństwa.
Pierwszém tedy przypuszczeniem jest to, że massa kometna składa się z owéj materyi pierwotnéj, z któréj powstają światy i która, wpół ognista, wpół płynna, powolném przeistaczaniem i zgęszczaniem się, kiedyś, po wielu może tysiącach tysięcy lat, do takiego, dojdzie stanu że stanie się ciałem mieszkalném dla żyjących istot. Za tém przypuszczeniem przemawiają głównie obserwacye robione nad kometą tak zwanym Biele’go, bo przez tego astronoma odkrytym, a którego obieg w około słońca wynosi lat sześć: gdy bowiem ten kometa widzialnym był w roku 1845, amerykański astronom Murray w Washingtonie dostrzegł, że widoczne są w nim dwa jądra, oddzielające się od siebie, tak iż zdawało się, że z jednego dwa powstają komety. Inne obserwacye, trwające do Marca 1846 roku, nietylko potwierdziły prawdę tego postrzeżenia, lecz owszem wykazały dowodnie, że w saméj rzeczy odbywa się obecnie podział ciała niebieskiego. Oczywiście z największą niecierpliwością czekali uczeni roku 1852, w którym ten cud natury na nowo miał się okazać ich oczom, chociaż wiedziano, że na ten raz położenie komety będzie niezmiernie niekorzystném dla wszelkiéj obserwacyi; jakoż pomimo największych usiłowań, dwom tylko obserwatoryom astronomicznym: w Rzymie i w Pulkowie, udało się dostrzedz kometę przed samym brzaskiem rannym, lecz i te krótkie już chwile wystarczyły na doświadczenie, że przez owe sześć lat ów podział znacznie już postąpił i że teraz w miejsce jednego, para komet odbywa swą podróż naokoło słońca. Wniesiono ztąd, że ten kometa Biele’go, jest właśnie w stanie najciekawszego rozwoju wewnętrznego, który go wkrótce może przysposobi do przejścia w inne ciało, wyższemu przeznaczeniu odpowiednie.
Drugie przypuszczenie, o którém wspomnieliśmy, zasadza się na tém, że komety uważają niektórzy za składy światła, mieszczące w sobie jakby zapasy słońca, które od czasu do czasu nowym zasobem zasilają. Niezliczona ilość światła i ciepła, jaką słońce z siebie ekspensuje, naprowadza istotnie na myśl, że ono potrzebuje pewnego odtwarzania się, bo jeden tylko Wszechmocny Bóg jest wiecznym, a bardziéj jeszcze na poparcie tego wniosku, przemawia obserwacya czyniona nad innym kometą, obliczonym przez sławnego astronoma Enke’go. Ten kometa bowiem za każdym obiegiem na około słońca, zbliża się do niego na pozór wprawdzie nieznacznie, ale zawsze zbliża się tak dalece, że linia jego ruchu staje się spiralną, czyli ślimaczą, prowadzącą go naostatek w samo słońce. Otóż jakikolwiek jest powód tego zjawiska, tyle przynajmniéj pewna, że ów kometa Enke’go powoli do własnéj dąży zguby, albowiem kiedyś niewątpliwie wpadnie w słońce i z niém zapewne się połączy.
Jakiekolwiek z tych dwóch przypuszczeń większy za sobą zda się miéć pozór prawdy (bo istotnie prawdziwém może nie jest ani jedno, ani drugie), w każdym razie zjawienie się komety nie jest rzeczą straszną, skoro najprzód przeznaczenie jego do wcale innych powołuje go celów, aniżeli do bezmyślnego zetknięcia się z ziemią, a powtóre, nawet w razie takiego zetknięcia, massa jego, jak wyżéj powiedziano, tak jest rzadką, iż widzimy za nim najsłabszego światła gwiazdy, jakby przez szkło najbardziéj przezroczyste. Ale obaczmy teraz, czyli takie zetknięcie się kiedykolwiek jest możliwém.


3. Czy kometa lub inne ciało niebieskie może zetknąć się z ziemią?

Nie raz się ludzie dziwili, gdy w ostatnich latach kilkakrotnie wydarzało się, że uczeni astronomowie odkrywali nieznane dotąd planety, to jest ciała niebieskie mniéj więcéj zapewne do ziemi naszéj podobne, które równie jak ona w około wspólnego nam słońca obracają się, — nieraz dziwili się, jakim sposobem w kilka dni już po piérwszém odkryciu dokładnie można było obliczyć, na ile mil te nowe planety oddalone są od słońca i w ile lat odbywają na około niego swój obieg? Jakże to być może, mówili tacy ludzie, żeby nieznanego gościa po tak krótkiéj znajomości tak dokładnie już skontrolować, iżby drogę, jaką przebędzie, i czas, którego mu na to potrzeba, na najdalsze lata tak ściśle dało się oznaczyć?
A jednak tak jest w istocie; jakoż niezaprzeczoną jest rzeczą, że żadna poczta ani lokomotywa nie potrafi z taką nieomylnością na godzinę i minutę przepowiedziéć swego przybycia na którąkolwiek stacyę, z jaką astronomowie przepowiadają przybycie takiego ciała niebieskiego, nad którém pewne już poczynili obserwacye.
Ale sam ruch elliptyczny, czyli podłużny komet, skutkiem którego te ciała częstokroć bardzo długo usunięte zostają z naszego widokręgu, oraz ta okoliczność, że przed kilkąset laty, kiedy się pojawiały dziś widziane znowu lub spodziewane komety, ówcześni astronomowie nie mieli jeszcze dosyć nauki i doświadczenia, by obserwacye z niemi odbyć należyte, — wszystko to razem sprawia, że bardzo mała tylko liczba komet stosunkowo dokładniéj jest znaną. I tak naprzykład, kometa, którego niefortunne na dzień 13 czerwca roku b. przybycie zwiastował Kurjer Warszawski, w podobieństwie swego powrotu oparty jest jedynie na niepewnych z bardzo odległéj epoki obserwacyach trzech komet, które ukazały się mieszkańcom ziemi w latach 973, 1264 i 1556 po narodzeniu Jezusa Chrystusa. Otóż gdy dwa, obserwowane w pewnych czasach komety, dają prawie te same wypadki, wówczas dopiero mamy prawo zapisać kometę w szereg znanych i wracających regularnie, jeżeli istotnie zjawi się następnie w czasie obliczonym. Skoro zaś do tyla nawet epoka powrotu tego komety jest niepewną, któżby śmiał utrzymywać, że bieg jego tak ściśle obrachował, iż nawet w obrachunek ten wszedł ledwie dojrzany ów punkcik w ogromnym przestworze, w którym ostatecznie mógłby się spotkać z naszą ziemią? Niebyłożby to dowodem, że cała linia obiegu komety znaną jest na szerokość jednego włoska, — że cały czas tego obiegu znany na sekundę? Aż tu przekonywamy się, aż tu przyznają się panowie astronomowie, że kometa, o którym mowa, spodziewanym był właściwie jeszcze w roku zeszłym, a jeśli się nie ukaże w bieżącym, to chyba na rok przyszły, albo téż w którymkolwiek innym roku, byle przed 1860, bo już ten ostatni termin ma podobno być stanowczym. Otóż przyznacie, że przy takiéj niepewności, niepodobieństwem byłoby obliczyć, którędy będzie szedł ten kometa, oraz czy i kiedy w drodze swojéj skaramboluje się z Ziemią? Bo pominąwszy już i to, że taki karambol dla nas byłby zupełnie bezpiecznym, a niebezpieczniejszym chyba dla samego tylko komety, gdyż na ziemię wywarłby niezawodnie wpływ nierównie lżejszy, niż doznany dzisiaj niekiedy od silnéj mgły porannéj, - jakież jest podobieństwo zetknięcia się z sobą tych dwóch nietylko, ale w ogóle jakichkolwiek ciał niebieskich? Posłuchajmy, co mówi w téj mierze autor pięknego artykułu, zamieszczonego w Numerze 63, z dnia 7 Marca r. b., wychodzącéj tu w Warszawie Kroniki Wiadomości Krajowych i Zagranicznych.
„Co do obawy, mówi ów autor, uderzenia się ziemi z jedną z tych gwiazd, — wartość tego przypuszczenia potrafimy ocenić, kiedy się dowiemy, że możnaby się założyć o 281 milionów przeciw jednemu, że taki przypadek nigdy się nie zdarzy, a z kometą 1556 roku, który ma się pokazać znowu w tych czasach, mniéj niż z którąkolwiek inną.
„Oto porównanie prawdopodobieństwa spotkania się komety z ziemią. Weźmy jedno ziarnko soczewicy i wrzućmy je, nie w worek z zbożem, ale w 562 centnarów zboża (dwa centnary zawierają milion ziarn zboża, a zatém cała ta ilość mieścić będzie w sobie 281 milionów ziarnek), wymieszajmy następnie całą tę miarę i rozłóżmy ją na powierzchni ziemi na grubość pojedynczego ziarnka, potem zamknąwszy oczy, kolnijmy szpilka na traf, gdzie się zdarzy. Tyle jest prawdopodobieństwa, że trafimy szpilką w ową jedyną soczewicę wśród 281 milionów ziarn innego rodzaju, ile w starciu się ziemi z kometą. Dodamy jeszcze, że prawdopodobieństwo trafienia na ziarno soczewicy, jest szesnaście razy mniejsze niż trafienia kwaterna, a wiemy, jak rzadko trafiało się kwaterno na loteryi liczbowéj, kiedy takowa jeszcze u nas istniała.”
Co do nas, nie zatrzymujemy się na tak małéj przypuszczalności, która zawsze jeszcze dla umysłów podejrzliwych mogłaby uchodzić za jakąś przypuszczalność; najlepsze bowiem odparcie tych podejrzeń znajdujemy w nieskończonéj mądrości samego Stwórcy, który zaprawdę lepszym jest Astronomem i Matematykiem od wszystkich najuczeńszych i najgenialniejszych naszych myślicieli. Nie na to w ogromnéj przestrzeni Swoich światów nieśmiertelnym palcem pokreślił On drogi okrągłe i podłużne, któremi płynąc, też światy spełniać mają swoje przeznaczenie; nie nato zamieścił je obok siebie, wytknął im punkta środkowe, by znienacka potrąciły się z sobą i takim sposobem zniweczyły zamiary, jakie na ich ściśle powiązaném pomiędzy sobą i wzajemném oddziaływaniu pokładał wielki Mechanik Niebieski. Miałżeby On w saméj rzeczy pozwolić na takie zakłócenie odwiecznéj Swojéj harmonii?....
Wprawdzie pismo święte uczy nas, a tą zbawienną wiarą wszyscy zapewne silnie jesteśmy przejęci, że cały świat, przez Boga stworzony, jako jedyną Jego słowa potęgą powstał z niczego, tak kiedyś i w nic się rozsypie; ale nie mamy prawa przekręcać téj wiary, ani téż najdogodniejszych dla siebie wyciągać z niéj wniosków, bo ten sąd ostateczny, o którym napisano, będzie dniem sądu na wszystko i na wszystkich, a po nim nic już z tego co żyło, dawniejszém życiem nie ostoi się. Nie mamy tedy prawa przypuszczać, żeby zagłada tego świata mogła być kiedykolwiek cząstkową: żeby naprzykład raz mogła się rozpaść ziemia, raz kometa lub inna jaka gwiazda, lecz wierzyć musimy, że za nadejściem stanowczéj chwili, jedno słowo Boże pogrąży wszystko w ten odmęt, z którego nas niegdyś wydobyło. Kiedy to nastąpi? i jak nastąpi? któż to odgadnie? któż nawet zaciekać się będzie w tak niezbadane ludzkiém pojęciem tajemnice? W każdym razie i śmierć pojedyncza nikogo z nas pewno nie ominie, a tymczasem żyjąc, żyć powinniśmy tak, iżbyśmy ani pojedynczéj śmierci naszéj, ani ogólnego zniszczenia i ostatnich sądów Boskich na chwilę nie wypuszczali z naszéj myśli!


4. Czy obok istnienia dzisiejszego układu świata, Ziemia może uledz zgładzeniu?

Gdyby jednak tak było, gdyby upadki ciał niebieskich mogły być równie odosobnione, jak dziś są śmierci ludzkie, zastanówmy się na chwilę, czyliby podobny upadek naszej naprzykład ziemi mógł być takim, jakim go mieć chce przytoczony w pierwszym rozdziale niniejszéj książeczki nieszczęśliwy ów artykuł Kurjera? Czy mogłoby to tedy być zupełném przewróceniem ziemi do góry nogami, nie przedstawiającém żadnego ratunku dla ocalenia plemienia ludzkiego i wszystkich na niéj stworzeń? Gdyby tak rzeczywiście być mogło, wówczas każdy przyzna, że trudno przypuścić, izby ta ziemia nasza miała stanowić wyjątek z pomiędzy wszystkich innych ciał niebieskich, a przy niezliczonéj ich ilości, trudno znowu przypuścić, iżby od tak dawnego czasu, przez jaki nasi astronomowie obserwują conocnie gwiaździstą nad nami kotarę, żadne inne ciało niebieskie nie uległo podobnemu zniszczeniu, skoro uledz mu może w saméj rzeczy.
Otóż najbliższemi gwiazdami, o których tu nam pomówić wypadnie, są bez wątpienia planety, mniéj więcéj zapewne składem swoim podobne do składu naszéj ziemi: — ale dotąd wszystkie badania: czy istniały już kiedy planety, dzisiaj nam nieznane? do żadnego nie doprowadziły rezultatu. Przed niedawnym jeszcze czasem przypuszczano wprawdzie, że drobne planety obiegające na około słońca pomiędzy większemi planetami Marsem a Jowiszem, są tylko ułamkami większego planety zniszczonego, który się rozprysł w skutek powodów zewnętrznych czy wewnętrznych. Ale jeszcze przed rokiem 1845, kiedy znano dopiero odkryte w bieżącém stuleciu cztery małe planetki, nie pojmowano, jakimby sposobem powstać mogła tak wielka różnica w drogach tych planet, gdyby wprost były tylko rozrzuconemi ułamkami jednego większego ciała niebieskiego, a w ostatnich dwunastu latach tyle jeszcze nowych odkryto w téj saméj stronie nieba drobnych planet, że zupełnie już nie masz podobieństwa, iżby mogły być cząstkami zaginionéj większéj gwiazdy. Jako powód najbardziéj przeciwko temu przypuszczeniu walczący, to głównie tu przytoczę, że odległości tych małych planetek od słońca tak są pomiędzy sobą różne, iż trudno nie zgodzić się z twierdzeniem, że w dzisiejszéj swojéj objętości wyszły już z ręki Wszechmocnego Stwórcy, skoro dla niewiadomych powodów w miejsce jednéj wielkiéj, kilka mniejszych powstało tutaj gwiazdek.
Oprócz téj zaś przestrzeni, na któréj istnieją drogi małych planet, w całym układzie słonecznym, począwszy od planety Merkurego, który jest najbliższym słońca, aż do Neptuna, który najbardziéj jest odeń oddalony, nie masz ani kawałka miejsca, gdzieby rozsądnie szukać można za śladami zaginionego planety, tak iż zdaje się rzeczą niezawodną, że takich planet w saméj istocie nigdy téż nie było.
Toż samo powiedzieć można o gwiazdach stałych, czyli o takich, które nie należą do naszego układu słonecznego, lecz same raczéj są słońcami dla większéj lub mniejszéj ilości zależnych od nich Ziem czyli planet, a których, jak wiadomo, niezliczona massa rozwieszona jest po całém Niebie. Żadna z tych gwiazd dotąd nie znikła bezpowrotnie, a owa nawet, która w roku 1582 tyle narobiła hałasu, bo z niewidzianym poprzednio blaskiem ukazawszy się, coraz bardziéj słabła, aż nareszcie zgasła zupełnie, owa tedy gwiazda także nie uległa zniszczeniu, skoro tę samą (zapewne skutkiem niewiadomych przyczyn od czasu do czasu tylko silniéj przyświecającą) widziano z równém światłem w latach 945 i 1260, tak iż ci z nas, którym Bóg użyczy życia, ujrzą ją znowu w roku tysiącznym ośmsetnym ośmdziesiątym drugim.
Niektórzy dopatrywać chcieli szczątków zniszczonych ciał niebieskich w tak zwanych plamach mglistych, ale i tu dokładniejsze narzędzia astronomiczne w ostatnich czasach przekonały, że te plamy są tylko gromadkami niezmiernie oddalonych od nas, a może i pomiędzy sobą, gwiazdek, które skutkiem tego właśnie oddalenia wydają się tak małe, iż dla uzbrojonego nawet oka zrazu są niedojrzalne i z tego powodu w większéj ilości zdają się stanowić osobne jakby kupki lub plamy.
Co do gwiazd tak zwanych spadających, dziś już każdemu zapewne wiadomo, że to nie są bynajmniéj żadne gwiazdy, ale drobne cząstki jakiéjś massy flegmistéj, które pobujawszy w przestrzeni, przyciągnięte przez naszą ziemię, niekiedy na nią upadają.
W ogóle tedy żadne z ciał niebieskich widocznéj dotąd nie uległo zagładzie, a skoro ziemia takiémże samém jest ciałém co one i z takiém samém zapewne przeznaczeniem; przeto sensu nie miałoby, gdyby chciano utrzymywać, że ta ziemia, dlatego iż mieszkają na niéj podobni do nas wielcy ludzie, istne prochy w porównaniu z ogromem świata Bożego, jakimś wyjątkowym podlegać powinna prawom czy wypadkom.


5. Jeszcze raz koniec świata, a zarazem koniec téj książeczki.

W poprzednich rozdziałach staraliśmy się przekonać czytelników, że nie ma się co obawiać tego mniemanego i niedorzecznie zapowiedzianego końca świata, mającego niby wyniknąć skutkiem zetknięcia się komety z ziemią, bo najprzód: skład komet i przeznaczenie ich są takie, że nawet w razie spotkania się z ziemią chybaby same uległy nieszczęściu, ale na nią żadnego wpływu wywrzéćby nie mogły; powtóre: drogi ciał niebieskich są takie, że ziemia ani z kometą, ani z inném ciałem skrzyżować się nie może; potrzecie: ziemia sama jedna wyjątkowéj zagładzie nie ulega. Na lepsze zaś utwierdzenie w takiém przekonaniu, podamy tu w całości list pana A. Prażmowskiégo, adjunkta przy Obserwatoryum astronomiczném w Warszawie, pisany do redaktora Gazety Warszawskiéj i zamieszczony w Numerze 64 tego pisma z dnia 8 Marca r. b. List ten brzmi jak następuje:
„Pojawienie się doniesienia w Kurjerze Warszawskim o zetknięciu komety z ziemią w dniu 13 czerwca r. b., utworzyło nieprzerwane źródło zapytań najrozmaitszéj postaci. Po zapytaniach ustnych nastąpiły piśmienne, z których jedno szczególnie nacechowane pobożną zgodą z wolą Najwyższego, do któréj Kurjer tak gorliwie nakłania, uprasza jednakże o objaśnienie przez pośrednictwo dzienników, co rozważna nauka o tym wyrzekła przedmiocie. W innym znowu liście korrespondent, wysoce ceniąc zdanie pana Babinet (astronoma francuzkiego) i zupełnie przeciwne astronomów niemieckich (jakich?), czyni nam honor zapytania, które z nich podzielamy; nie tai jednak, żeby przekładał widok spotkania komara z lokomotywą, nad uczestnictwo w spodziewaném zetknięciu ziemi z kometą, któreby ród ludzki przeniosło w poczet istot przedpotopowych. Łaskawie przypuszcza także, że nie dzielimy może obu tych przypuszczeń i zapytuje o nasze własne osobiste, a w imieniu nauki wzywa o publiczną odpowiedź, — jeszcze raz zapewniając, że nie przywiązanie do życia, obawa zdania sprawy z doczesnych czynności, ale miłość prawdy i ciekawość czysto naukowa list mu dyktowały.
„Żaden z łaskawych korrespondentów nie zdaje się na chwilę wątpić o istotnie nastąpić mającym fakcie, nie wątpi także o wielkiém zajęciu, jakie on budzić musi w świecie naukowym i o przepełnieniu dzienników astronomicznych przypuszczeniami o skutkach spotkania. Na te wszystkie pytania kilkoma słowami odpowiem. W dziennikach naukowych nie ma mowy o żadnym powrocie komety na dzień 13 czerwca, tém mniéj o jakiémś spotkaniu. Pod tym względem w nauce cisza zupełna. Co zaś do skutków, jakieby spowodowało spotkanie ziemi z kometą, ponieważ ono nie nastąpi, darujcie szanowni korrespondenci, że zdania mego nie objawię. Byłoby to zbyteczném w téj chwili, gdyż na rozstrzygnienie, kto ma racyę? ród ludzki długo zaczekaćby musiał.
„Gdyby jakieśkolwiek spotkanie komety z ziemią mogło miéć miejsce, jak tego się szanowny korrespondent mój i Kurjer Warszawski obawiają, nie byłoby świetniejszéj uroczystości dla naukowego świata i większe niezawodnie czyniłby on do niéj przygotowania, niżeli do najciekawszych zaćmień słońca lub przejścia Wenusa, bo wtedy może dowiedziałby się coś pewniejszego o budowie i składzie komet, dotąd bardzo zagadkowym. Czy się nie pojawi w tym roku kometa? O tém nie wątpię. Od czasu jak mnóstwo lunet w każdą noc pogodną śledzi każdy zakątek nieba, 6—8 komet, o których publiczność nie wié wcale, dostrzegają i odkrywają corocznie. Rok 1857 należałby do bardzo wyjątkowych, żeby nie dostarczył zwykłego kontyngensu. Czy się nie pojawi jaki świetny kometa, który gromadzić będzie ciekawych na placach publicznych i ulicach? Co lat kilka przebiega niebo po raz pierwszy pojawiający się kometa, olbrzymi rozmiarami a karłowaty ilością materyi, tak, że dotąd astronomia, ta najściślejsza nauka w postrzeżeniach, nie mogła oznaczyć najlżejszéj zmiany w systemie słonecznym, którąby spowodowały komety. Być więc może, że i w 1857 r. o jedno takie ciało wzbogacą się katalogi kometowe.
„Czy się okaże w r. b. ów świetny kometa, który przeraził Karola V, i do abdykacyi skłonił? O tém nic pewnego wiedziéć nie można. W owym czasie obserwacye były niedość dokładne, a pojawienia się jego poprzednie są tak niepewne, że przyszłego powrotu nie można z pewnością oznaczyć, a nawet wolno o nim powątpiéwać.“
Tyle pan Prażmowski; w następnym zaś 65 Nrze, taż sama Gaz. Warszawska, zapowiadając obszerniejszy w tym przedmiocie artykuł, raz jeszcze wraca się do rzeczonéj materyi i w następujących słowach silnie wyraża się, zwłaszcza o dziennikach rozsiewających podobne wieści: — „Jakże przeważną jest wina tych dzienników, które doskonale wiedzą, iż większością ich czytelników będzie massa klassy nieoświeconéj, która przyjmuje na wiarę każdą wiadomość, choćby najbezzasadniejszą; takie pisma powinnyby dwakroć bardziéj ważyć każde słowo, mając na myśli wpływ, jaki wywrzéć mogą na stan moralny ludu. Szczególniéj zaś zastrzeżenie to zrobić należy w podawaniu wiadomości naukowych. Ogłaszając je, trzeba się poprzednio dowodnie przekonać o ich pewności, nie zaś dawać rozgłos pierwszéj lepszéj bajce; bowiem lud, nie mogąc być sędzią w tym względzie, nie zdoła rozeznać fałszu od prawdy, a raz uwierzywszy fałszowi, nie da się późniéj przekonać żadném rozumowaniem naukowém, którego zrozumiéć nie będzie w stanie. Popłoch rzucony obecnie wieścią o końcu świata, mającym nastąpić w dniu 13 czerwca, z powodu przyjścia jakiegoś komety, który ma w swym biegu ziemię naszą wytrącić z jéj drogi i całkiem ją zdruzgotać, należy właśnie do rzędu tych niedorzecznych wiadomości, wylęgłych w głowie jakiegoś astrologa (a nie astronoma) niemieckiego, a wieść ta z taką szybkością rozeszła się po całéj Europie i takiego nabrała rozgłosu, że dziś niepodobna już prawie sprostować w tym względzie przekonań ogólnych.” Jakoż ten ostatni głównie wzgląd nakłonił nas do podjęcia téj kwestyi, która, jak się z powyżéj przytoczonego listu okazuje, zmieszała nawet ludzi choć ogólnie ukształconych; a podnosząc ją i starając się powagą popularnego i zrozumiałego dla wszystkich własnego rozumowania, oraz powagą mężów nauki, sprowadzić ją do zasłużonéj nicości, poczytamy sobie za szczęście, jeśli nam się powiedzie uspokoić tak płocho zlęknionych, i nową wlać otuchę i energię życia w umysły zwątpiałe.


KONIEC.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Fryderyk Henryk Lewestam.