Koncert/Scena
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Koncert |
Rozdział | Scena |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom VI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom VI |
Indeks stron |
(Siedzi przy fortepianie i przewraca kartki nót przed nią na pulpicie rozłożonych.)
Cóż mam śpiewać? Sama nie wiem.... (czyta) Il Barbiere di Seviglia. (nócąc) Una voce poco
fa, qui nel cuor mi risuono... (mówi) przecudne, ale
umiem na pamięć.
(Czyta) Italiana in Algeri. (nócąc) „Pensa
alla patria e intrepido in tuo dover adempi“ (mówi) wczoraj dwa razy śpiewałam.
(Czyta daléj) „Linda di Chamounix“.... to śpiewać będę, ale niestety zawsze tylko własne oklaski zjednać sobie mogę... (śpiewa)
„Ah tardai troppo e al nostro favorito“... etc. etc.
(Pierwsze słowa mówi za okno wychylony.)
A fe!... fe! brzydko, marsz do budy!
Co to jest! kto to jest! (dzwoniąc) Filipie! Filipie!
(Filip wchodzi i wstrzymuje się w głębi.)
Przebacz Pani, że niekoniecznie normalną drogą
wstąpiłem do jéj salonu, i że niekoniecznie ze wszelką wymaganą etykietą mam honor przedstawić się
i złożyć moje najgłębsze uszanowanie i najuniżeńszą
czołobitność.
Ale któż Pan jesteś?.. czego tu chcesz?
Nie jestem rozbójnikiem, ani téż zwolennikiem
wszelkiego wzbronionego przedsiębiorstwa.
Warjat. (głośno) Filipie, pokaż Panu drogę.
Zaraz, zaraz Panie Filipie... Gdzież kapelusz mój podziałem!? Racz Pani pozwolić abym pierwéj odetchnął nieco z nieprzewidzianéj katastrofy, któréj stałem się pastwą, a nieomieszkam przełożyć wszelkie
pożądane objaśnienia.
Ale mnie potrzeba, abym Panią zaspokoił a mój honor ocalił.
Ha! tego już za wiele. Filipie...
Gdzież kapelusz mój podziałem?!.. O słów parę tylko proszę — wszakże tego odmówić mi nie można.
Mówże Pan prędko, a potém...
Potém pójdź Pan precz — to zapewne chciałaś
Pani wyrazić z niepojętą uprzejmością i dobrocią
serca. — Tak jest pójdę, pójdę precz w towarzystwie Pana Filipa, ale pierwéj chciej mnie wysłuchać łaskawie.
No, no, tylko proszę bez przemowy.
Bez przemowy, bardzo słusznie. — Zasłyszałem
z oddalenia wzlatujący z tego domu śpiew uroczy,
śpiew jaki tylko aniołowie...
Daléj, daléj.
Już już słyszałam, tony anioła. Lecz do rzeczy.
Tak, do rzeczy. — Stanąłem więc pod oknem
a kiedy wzniosłem oczy w górę, kiedy natężałem
słuch zachwycony, słyszę... nagle... za mną... huf!
huf! (Celina i Filip wstrzymują się od śmiechu.) Domyśliłem się zaraz, że to pies; nie tracę więc odwagi, robię skok zgrabny pod bliskie drzewo... chwytam się gałęzi i ptaszkiem unoszę się w górę. Nigdy jeszcze w życiu tak lekkim nie byłem.
Pocieszna figura.
Otóż z gałązki na gałązkę skacząc jak wróbelek, wpadłem nareszcie w to okno i mam teraz nie oceniony zaszczyt złożyć Pani uszanowanie moje.
Wszystko to bardzo pięknie...
Pięknie, nie powiem...
Ale radzę Panu nie wlatywać ptaszkiem przez
okna, bo mógłbyś czasem i tąż samą drogą wylecieć.
Zawsze wolę wchodzić i wychodzić drzwiami, o
tém racz Pani być przekonaną.
Oh!.. co to jest?! (zatacza się) zawrót głowy. Coś mi słabo... (siada przy fortepianie) Wzruszenie... muzyka... pies... wody... Proszę szklankę wody jeżeli łaska.
Otóż macie!... Filipie daj wody.
Proszę wierzyć... że mi to zdarzenie jest arcyprzykrém... Nie chciałem Pani nabawić trwogi...
a teraz nieprzyjemności... byłem zmuszony. Chciałem nawet z Brysiem... bo zapewne Bryś mu na
imię... Chciałem z Brysiem parlamentować z pierwszéj gałęzi, mówiłem mu słodko: Mój, mój Brysiu... dobry, dobry psino... djabla tam dobry, ale musiałem mu pochlebiać. Nadaremnie. Już przysiadał jak ów tygrys co na słonia chce wyskoczyć... trudno było czekać, prawda?.. i cofnąłem się odważnie.
No, no... I cóż?.. teraz już Panu lepiéj?
Lepiéj, lepiéj. Całuję rączki, dziękuję i przepraszam. Zaraz pójdę... ale gdzież kapelusz mój podziałem?! O łaskawa Pani ja zostałem śpiewem zwabiony — ja nie miałem siły oprzeć się pokusie —
ja mało karku nie skręciłem, Pani więc poniekąd
jesteś powodem, aczkolwiek niewinnym, mojej okropnéj katastrofy. O Pani! Pani! (klękając) racz mi wynagrodzić. Zaśpiewaj cokolwiek.
Cokolwieczek. Daj mi jak jałmużnę duszy. Błagam, żebrzę o nią.
Bywaj Pan zdrów i nie wracaj.
Nie chcesz Pani zaśpiewać?
Nie.
Pewnie?
Jak najpewniéj.
A więc nie odmówisz mi jednéj łaski, bardzo
małéj.
Cóż takiego?
Pozwól abym ja zaśpiewał.
A cóż to znowu za furore śpiewania! czy byłeś kiedy ukąszony przez wściekłego muzykanta?
To być może. Mogę śpiewać?
No to śpiewaj Pan w imię Boże. (Siada tyłem do niego obrócona — Filip na jéj skinienie odchodzi.)
Ernest śpiewa arję Nr. 2.
„Tu vedrai la sventurata che di pianto oggetto“ etc. etc.
Bravo! bravo!
Nie dlatego śpiewałem aby otrzymać oklaski, ze wszech miar wszakże dla mnie pochlebne, ale dlatego, abym Panią przekonał, żem jest zdolny uczuć i pojąć piękność jéj śpiewu.
Przekonałeś Pan mnie tém dostatecznie, że znalazłam umiejętnego słuchacza a może i sędziego —
ale ja mam powody unikać wszelkiej styczności ze
światem. Bywaj więc Pan zdrów a o psach nie zapominaj. (*)
Styczności ze światem? a toż na co? Gdybyś
pozwoliła słuchałbym ją u jéj drzwi, słuchałbym
ukryty w listkach tego drzewa, słuchałbym z dachu,
zawieszony u rynny.
Szaleństwo. Nie chcę nikogo widywać i nie chcę
być widzianą.
I dlatego ten kwef okropny?
Zapatrując się jedynie ze stanowiska sztuki muszę powiedzieć, że kwef przeszkadza rozwinięciu
głosu... nie mówię to abym pragnął go uchylić...
byłoby to żądać za wiele, ale ja zawsze spoglądam
tylko ze stanowiska sztuki. Kwef przeszkadza.
Ja téż przed nikim nie śpiewam.
Przed nikim, czyliż ja kim jestem? ja biedny, podstarzały garbusik. Czyliż ja słuchając Panią moge się kim nazwać? Racz mnie przyjmować jako potrzebny czasem instrument muzykalny, trombę, tułumbas, klawicymbał. (Celina rozśmiała się głośno.) Pani roześmiałaś się, — bravo — będziemy śpiewać.
Ależ to nie ma sensu.
Pani się roześmiałaś, Pani się nie gniewasz, będziemy, będziemy śpiewać. Jakież tu są nóty? (przeglądając zeszyty muzykalne będące na stoliku) Mozart... Rossini... Mayerbeer... Bellini... Donizetti... ha tego nam trzeba „Duet Ireny i Belisariusza“. Umiem go na pamięć i Pani już pewnie śpiewałaś nieraz.
Ależ ja śpiewać nie chcę i nie będę.
Duetto Nr. 3.
Nie, nie, nie.
Pięknym wprawdzie głosem wyśpiewałaś Pani
nie, nie, nie, ale tego Irena nie powiada w naszym
duecie. Może dla Pani ta partytura za trudna?
Za trudna.
Poszukamy co łatwiejszego.
A to uparty garbusik! Nie zbędę go się póki nie zaśpiewam. (zbliżając się do fortepianu) Proszę się ustąpić. (Siada i bierze kilka akkordów — Ernest stojąc za nią stara się pod kwef zaglądnąć — Celina wstając) Nie, z kwefem śpiewać nie mogę.
Nie mówiłżem. Biorąc rzeczy ze stanowiska sztuki..
Akompaniuj Pan. — Ale proszę się do mnie nie
obracać.
A broń Boże.
Dajesz Pan słowo honoru?
No, to coś Pan wybrał. Duet z Belisaryusza.
Dobrze. (podaje nóty odwracając głowę) To dla Pani, a to dla mnie. (Celina podnosi kwef i śpiewa stojąc za jego krzesłem, nóty w ręku)
Duetto Nr. 3.
„Ah! se potessi piangere di duol non piangerei...“ etc. etc. (Skończywszy Ernest zrywa się i wołając: Bravo, bravissimo! obraca się ku Celinie.)
Panie!...
O! przepraszam, przepraszam, niechcący na honor... w uniesieniu zapomniałem, ale nic nie widziałem; nic na honor, bo ja zapatruję się tylko ze stanowiska sztuki. (Celina spuściwszy kwef przeszła na przód sceny.) A teraz każesz Pani odejść?
Stanowczo, i tym razem bez żadnéj zwłoki. (Ernest idzie cofając się ku niéj.) Cóż to znaczy?
Szukam mego kapelusza.
Na cóż to cofanie?
Mogę się już obrócić?
Ach gdybym był i pożarty od jakiego potworu
jak ś. p. syn Thezeusza, lepiéjby może dla mnie
było.
Opiekę zatem Filipa uznajesz Pan za niepotrzebną?
Pani żartujesz a mnie serce pęka. Ja cierpię, bardzo cierpię. Ach Pani, Pani — ja mam żonę.
Biedna kobieta.
Jeżeli biedna, to pewnie nie z mojéj przyczyny. Widziałem ją raz tylko i tyle czasu, ile trzeba było aby z nią wziąć ślub.
A! A!
Sumienie moje zupełnie spokojne. Smutna to historja a nie długa — jeżeli Pani pozwolisz...
Słucham.
Mój ojciec umierając nie przekazywał, ale prosił mnie, abym wynagrodził dług wdzięczności żeniąc się z córką jego dawnego przyjaciela i towarzysza broni — chciał aby ślub odbył się zaraz. Kochałem bardzo ojca... nie miałem siły oprzeć się jego woli. (Celina słucha ze wzrastającą uwagą.) Przywieziono więc z pensjonatu czternastoletnią panienkę, krótką, chudą, żółtą i stanęliśmy przed księdzem przy śmiertelném łożu ojca.
Tak? tak?..
I ona płakała a przyznać trzeba, że płacz jéj był wcale nie do twarzy. Krzywiła się tak okropnym sposobem, że i ja nareszcie patrząc na wdzięki przyszłéj mojej żony, ledwie żem szlochać nie zaczął.
Słyszałam wówczas o podobném zdarzeniu. Cóż
daléj?
Ojciec postanowił, abym po jego śmierci rok
jeszcze strawił na podroży, a ona tymczasem miała
ukończyć swoją edukacyą. Odwieziono więc Celinę.
Ta historja...
Jest niestety prawdziwą. Ja wyjechałem i bawiłem za granicą lat cztery i nigdy już późniéj nie widziałem żony.
Pan kłamiesz.
O Pani!
Pan nie jesteś Ernestem Łęckim.
Nie. Wprawdzie nie znam go, ale znam bardzo
dobrze Celinę.
Celinę moją żonę!?
Jej historya jest prawdziwą niestety, ale Pan nie jesteś jéj mężem. Bo lubo przy ślubie tylko widziała Ernesta, lubo obficie zalewała się łzami, i było czego, jak się późniéj okazało, miała jednak dość czasu, ażeby zobaczyć że był młodym, przystojnym... dość przystojnym i nie był..
I nie był garbatym, chcesz Pani grzecznie powiedzieć. Temu łatwo zaradzić — jedynie aby przekonać że nie kłamię. (Cofa się w głąb, zrzuca perukę, okulary i powierzchny surducik, w którym z tyłu był garb wypchany) A teraz Pani (klękając) uklękam przed tobą — nie skłamałem mojéj historyi ale zmyśliłem powierzchowność moję i z tego względu o przebaczenie proszę.
I na cóż ta karnawałowa maskarada... Tylko
bardzo proszę, bez teatralnéj prozopopei... Wstań
Pan.
Śpiewający anioł... dobrze, dobrze... i cóż daléj?
Pokazano mi wprawdzie zdaleka zakwefioną damę, ale kto ona była, nikt powiedzieć nie umiał; dowiedziałem się tylko, że nikogo nie przyjmuje i nigdzie nie bywa — jedném słowem że jest nieprzystępną. Postanowiłem więc bądź co bądź zabrać z nią znajomość koniecznie. Ale to jedynie ze stanowiska sztuki, bo ja mam żonę i chcę być dobrym mężem.
Ta chęć idzie coś bardzo leniwo.
Na raku Pani, na raku, ale się poprawię.
Słucham daléj. Na cóż ta maskarada?
No to łatwo zgadnąć. Gdybym był stanął u progów Pani jako młody człowiek, byłbym niezawodnie nieprzyjętym albo i przez Filipa wyproszonym. Przeciwnie gdy tu wszedłem jak karykatura, niemogąca kompromitować młodej osoby, miałem za sobą więcéj prawdopodobieństwa, że nie będę za drzwi zbyt prędko wyrzucony. Uczyniłem to wszakże jedynie zapatrując się ze stanowiska sztuki.
I z powodu zamiłowania sztuki, nie widziałeś żony lat cztéry.
Nawet nie pisałeś do niéj.
Nie miałem czasu.
Cóż Pan robiłeś?
Śpiewałem.
Mogłeś śpiewać i przy żonie.
A nuż byłbym ją zastał niemuzykalną. Albo... czego chroń Panie Boże... gdybym był zastał śpiewającą fałszywie. O jakież wtenczas byłoby nasze pożycie? Jakież dzieci nasze?!.. Pięć razy byłem u granicy i pięć razy wracałem napowrót. Ale tym razem pojadę bo mam małżonkę...
Najukochańszą.
Niezawodnie.
Najszczęśliwszą.
Będzie, będzie, ja ręczę.
Och Panie innéj wyszukaj poręki.
Boisz się więc żony?
Jedynie ze stanowiska sztuki, bo o jéj fizycznych wdziękach nie potrzebuję myśleć.
Krótka, sucha, żółta.
Ach!
Ale któż to wié. Miała lat czternaście, od tego czasu mogła uróść, wyładnieć. (Zdejmuje kapelusz i kładzie na stoliku.) Gorąco!
Ha! zgadłem.
Cóż Pan zgadłeś?
Że równie jak Twój głos piękny, tak Pani...
Jesteś piękną... zapatrując się ze stanowiska sztuki. Ale jakimże sposobem mógł pies w sam czas pchnąć do muzykalnéj wyprawy?
Ach gdzieżtam, pies był na łańcuchu.
Ach to jest od dawna najgorętszém mojém życzeniem, ale jestem dobrym mężem, nie wiem czy
kochana żona zezwoli.
O niezawodnie, za to ja ręczę, a nawet powiem, że i ona śpiewa.
Co za szczęście!.. ale.. O dla Boga... przecież...
Nie fałszywo! Nie, zdaje mi się że śpiewa dobrze.
Nie przez gardło? (Udaje taki śpiew przez parę taktów.)
Nie, nie.
Nie przez nos? (jak wyżej)
Nie, nie.
Z piersi głos dobyty, silny?
Śpiewa tak jak ja.
Ach gdzież tam.
Uczyłyśmy się razem.
I cóżby było?
Śpiewalibyśmy dzień i... nie, ale śpiewalibyśmy po całych dniach, a wyuczywszy się dobrze, wstąpilibyśmy razem do Opery. (***)
To być może. Powiedziałam Panu żeśmy jednéj
szkoły, powiem jeszcze że i głosy nasze bardzo sobie podobne. Zaśpiewam Panu i bądź przekonany
że ani lepiéj, ani gorzéj odemnie śpiewać nie będzie.
Daj Boże a tymczasem śpiewaj Pani. (Celina śpiewa, Ernest akompaniuje.)
Bravour Aria Nr. 4.
„Da quel di che l’innocente“ etc. etc.
Brava! brava! (****)
A teraz pomijając stanowisko sztuki, pomówmy o Celinie.
Ach!
Odesłana po ślubie do pensjonatu i wiedząc że jéj mąż lubił muzykę, starała się kształcić w tym względzie jedynie, aby mu się przypodobać mogła.
Nie mogła zgadnąć, że tymczasem jéj mąż lekkomyślny....
O Pani!
Nierozważny....
O Pani!
Zapominający o najświętszych obowiązkach....
Prawda, prawda, nie ma co mówić: o najświętszych obowiązkach.
Że jéj mąż tymczasem ze stanowiska sztuki włazi przez okna....
O Pani!
Wyprawia maskarady....
Prawda, mea culpa.
Zagląda pod kwefy....
O! O! O!
Przypadkiem, na honor przypadkiem.
Ale ten mąż, rzadki klejnocik, nie wraca, i co z razu robiła z przymusu, późniéj robiła z gustu. — Kształciła się w muzyce tak, że stała się w końcu niepospolitą artystką. Ale aby mogła uczyć się, pracować bez wszelkiéj przeszkody, usunęła się zupełnie od świata i zrobiła votum, że póki jéj mąż latawiec...
O! O! Pani, Pani...
Nie powróci, albo póki nie zajmie miejsca
w Operze...
W Operze, ona?..
Póty kwef nosić będzie.
Och! och! w głowie mi się kręci.
Czy zaś jéj głos jest ku temu dość silny, dość wykształcony...
Ależ ja... ja... nie wiem... w głowie mi się kręci.
Słyszałem, kiedy?
Teraz tu.
Celinę?... głowę tracę...
Celinę — mnie.
Jakto?... co to?... Pani... ty, ty... mąż... żona... ja twoim, ty moją... mogę więc uściskać (Celina się cofa) rączki twoje.
Ale ze stanowiska sztuki.
Sztuka sztuką, a...
Ani słowa więcéj.
Co robisz?
Zapraszam świadków mego szczęścia, zbieram
chór i publiczność zwołuję.
Pierwsze wystąpienie Pani Celiny i Pana Ernesta Łęckich.
„Libiamo, libiamo ne lieti calici...“ etc. etc.