Dzieła Aleksandra Fredry tom VI/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzieła Aleksandra Fredry | |
Podtytuł | Tom szósty | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
CO TU KŁOPOTU! | ||
KOMEDYA | ||
W CZTERECH AKTACH, WIERSZEM. | ||
|
ALBIN ALBIŃSKI. | |||||
DORĘBA. | |||||
SZWARC. | |||||
PAPRYKA. | |||||
ERNEST. | |||||
ADOLF. | |||||
| |||||
ROZALKA. | |||||
SKUBELSKI i bracia. | |||||
| |||||
ANIOŁKIEWICZ, woźny. | |||||
LICZNA SŁUŻBA. |
Dobry dzień ranny ptaszku, Rozalko kochana,
Zawsze, zawsze przy pracy od samego rana,
Szczęśliwy ten Albiński, nie dość ma miljony,
Jeszcze w domu posiada skarb nieoceniony.
Ale ten skarb pracować nie powinien wcale.
Panie Szwarc, bardzo proszę, albo się oddalę.
Okrutna! Nie masz względu na moje cierpienie
A ja Rozalko, kocham, kocham cię szalenie.
Ach gdybyś chciała słuchać, być dla mnie wzajemną,
Służyłbym ci dozgonnie — Raj miałabyś ze mną.
I wiesz co teraz myślę?
Powrócić do żony?
O ty mała złośnico.
Poszedł jak sparzony.
Bardzo lubię Rozalkę.
Ja lubię Szczepanka.
Bo Szczepanek ma rozum, nie rośnie w kochanka,
Nie nudzi umizgami jak ten Wencel stary.
Hm! patrzcie! on z Rozalką jaki mi do pary!
Co tam Wencel, kto tam o Wencla się pyta.
Chce abym szła za niego, ja nie chcę i kwita.
Ale ten Pan
Furyfant!
Ten zanadto bryka.
Albo i tamten.
Który?
Ha! któż, Pan Papryka.
Proszę ja kogo! Ten... ten... pekeflaisz w peruce.
Te zaloty mnie krzywdzą... temi ja się smucę.
Inaczéj może będzie jak się Pan ożeni.
Może! Ale na lepsze nic się tu nie zmieni.
Dlaczego?
Bo miarkuję, że te obie Panie...
Djabła warte... co?
A fe! ja ich tak nie ganię,
Ale jedna jak druga nadto roztrzepana,
Nie takiéj żony trzeba dla naszego Pana.
Po co mu się i żenić.
Trzeba kiedyś przecie.
Ja się nie ożenię.
Tak?
Ciężko z żoną w świecie.
Raz już byłem zaręczon z piękną, tłustą wdową,
Alem wypadł z nią z czółna razem, na dół głową;
Chcę się jakoś ratować — ona łap za szyję.
Krzyczę: Puść! puszczaj! O! tak! Jak powój się wije;
A co porwę do góry, ona w dół pociąga,
I gdybym się jakiegoś nie był chwycił drąga,
Byłaby jak Bóg Bogiem na piękne zalała,
Tyle téż mnie Mospanie potém i widziała;
Bierz djabli taką sprawę, pomyślałem sobie,
Masz ty mnie się czepiać w każdéj życia dobie,
Nie ożenię się nigdy — i wolę w potrzebie
Siebie tylko ratować, dbać tylko o siebie.
Całuję nóżki Pańskie. Jakem Pana zoczył,
Ledwiem wczoraj z radości z skóry niewyskoczył.
I ja się ucieszyłem Szczepanku poczciwy.
Widzę żeś zdrów i wesół.
I bardzo szczęśliwy.
Pan Stanisław Doręba — służyłem przed laty
U niego. Pan to dobry, mądry i bogaty.
Nasza ładna Rozalka.
Rozalka się zowie?
Rozalka. Dobra jak miód, a więcéj ma w głowie
Jak my obadwa. Pani Kozakiewiczowej
Staréj, siostrzanka.
Pani Kozakiewiczowej?
A tak — któréj nieboszczyk, bodaj tam był zdrowy,
Pismem zatestamencił wieczne utrzymanie.
Aha! zatestamencił — już wszystko rozumiem.
O! ja teraz wiem wszystko — wszystko teraz umiem.
Bardzo się cieszę.
Powiem co się u na święci,
Rozalko, to przyjaciel — miéj dobrze w pamięci.
To nie Pan Szwarc, nie Adolf, ani téż Papryka...
Ja Pana bardzo kocham... Lubo w uszach ćwika,
Boś mi Pan je naciągał jak struny basista.
Bo téż byłem głupi. Och! Prawda?
Oczywista.
Zaraz, zaraz. (do Doręby) Pan dzwoni — muszę pójść do Pana.
Poczciwy ale głupi — nie wielka w nim zmiana.
O! nie taki on głupi jak się czasem zdaje,
W łasce naszego Pana coraz wyżéj staje.
Nie boi się nikogo; nie dba o nikogo;
Goście tu się zgromadzać i balować mogą,
On jakby ich nie było — kroku nie przysporzy,
W kurtce jak go Pan widzisz, ręce w tył założy,
Chodzi sobie poważnie jak piérwsza osoba,
Kogo chce słucha, mówi co mu się podoba.
Ale przytém poczciwy, chęć w nim dobra, szczéra,
Tylko że swych wyrazów nie zawsze dobiera.
On Pana w złe nie ciągnie.
A któż taki?
Boże!
Czy jeden? Pan Szwarc piérwszy — on tu wszystko może,
On trzęsie całym domem. Na zbytki, igrzyska,
Pieniądze pańskie trwoni, pełną garścią ciska.
Cóż Albin na to wszystko?
A Bóg wiedzieć raczy,
Jużci żeby chciał silnie, byłoby inaczéj.
Często wprawdzie narzeka, za spoczynkiem wzdycha,
Ale w końcu tam idzie, gdzie go Szwarc popycha.
Od dawnaż tu jest ten Szwarc?
Spadł do nas jak z nieba,
Jak tylko Pan zbogaciał. Oj, rady nam trzeba,
Jeszcze więcéj opieki a zwłaszcza w téj dobie,
Gdzie niby każdy radzi, a myśli o sobie.
Jeśli więc szczéra przyjaźń z naszym Panem łączy,
Nieodstępuj go Panie bo źle się z nim skończy.
Dobrze, dobrze Rozalko, miéj dobrą nadzieję,
Niechno pierwéj rozpoznam, co się u was dzieje.
Wczoraj w zgiełku, nie miałem sposobności prawie
Uściskać cię serdecznie drogi Stanisławie; (ściskają się)
Twój przyjazd niespodziany w tak ważnéj godzinie,
Szczęściem dla mnie prawdziwém.
Kochany Albinie!
Co tam robisz Rozalko?
Firanki układam.
Jesteś mi nieposłuszną, pokutę ci zadam.
Mnie to bawi.
A mnie nie.
Jakaż to przewina?
Koniecznie chce pracować uparta dziewczyna.
A ja nie chcę aby kto mógł pomyśleć sobie,
Że ona u mnie służy.
Już tego nie zrobię.
Książki, kwiatki, kanarki, modlitwa poranna,
To twoje panowanie. (głaszcząc pod brodę) Rozumiesz Waćpanna.
(Rozalka całuje go w rękę i odchodzi.)
Anioł dziewczyna! skarby, jak w sercu tak w głowie.
I ładna, bardzo ładna; a ten zapał w mowie...
O dla Boga! źle nie myśl. Nie krzywdź tak dalece;
Ojciec jéj umierając zwierzył méj opiece,
Dość Ci powiedzieć, znasz mnie.
Znam, znam, ale bratku
Kto z ogniem igra, często sparzy się w ostatku.
Potém o tém, a teraz...
Chcesz wiedzieć dokładnie
Zkądto żem został Panem? Tego nikt nie zgadnie.
Było to niespodzianką ze wszech miar przyjemną.
Grzegorz Albiński umarł nie znając się ze mną,
I pokrewieństwo nasze dalekie lub żadne;
Lecz jeśli testamentu powodów nie zgadnę,
Przez to, jak łatwo pojmiesz, nie ganię go wcale,
Lubo nie jest i tenże bez wielkiego ale.
Przyniosłem go dla Ciebie, poznasz z krótkiej treści
Ile dla mnie dobrego, ile złego mieści.
Siadaj, jédz, pij i słuchaj.
(Na znak kamerdyner i lokaje odchodzą.)
(Czyta) Ja Grzegorz Albiński etc. etc. zapisuję Imć Panu Albinowi Albińskiemu majątek mój cały pod następującemi warunkami:
W drugą rocznicę mojéj śmierci chcę, aby do pałacu w Dębowie zjechały się wszystkie niezamężne kuzynki moje aż do trzeciego stopnia. Gdy oświadczą każda z osobna, że są gotowe przyjąć rękę Imć Pana Albina Albińskiego, natenczas tenże jest obowiązany jednę z nich wybrać sobie za żonę. Jeżeliby wybrać nie chciał, odda połowę zapisanego majątku na fundusz, z którego rocznie będą płacone praemia małżeńskie. A to za najlepszą żonę 5000, a za najlepszego męża, jako o wiele rzadszą osobliwość 10,000 zł. mk. Wybór małżonki ma się odbyć punkt z uderzeniem godziny dziesiątéj. Gdyby się żadna kuzynka nie stawiła w terminie, cały majątek staje się własnością Imć Pana Albina Albińskiego. Exekutorem téj mojéj ostatniéj woli postanawiam Imć Pana Józefa Paprykę etc. etc.
Co tu kłopotu!... Co tu kłopotu! O Boże!
Taki zamęt, wrzask, trzask, prask, w końcu zabić może.
Termin rzeczony jutro. Damy się zjechały,
Z uderzeniem dziesiątéj zamknie się akt cały.
Wieleż jest pretendentek?
Laura i Joanna.
Zatém dwie tylko — piérwsza wdowa, druga panna.
Pewnieś już chustkę rzucił szczęśliwy sułtanie?
Nie wiem nawet czy rzucę. — Okropne zadanie!
Samemu żonę wybrać, samobójcze dzieło!
Krocie myśli i trosek mój umysł zajęło,
I nie mając spoczynku wyznać się ośmielę,
Że szczęście bardzo dobre... kiedy nie za wiele.
Ach rozumiem, rozumiem, ten sam jesteś zawsze,
Nie zmieniły cię widzę i losy łaskawsze;
Twoje dolce far niente nad wszystko silniejsze.
Jest to moją pociechą, pewnie jéj nie zmniejszę.
(deklamuje) O jak słodko zamknąć oczy
I na czasy i na ludzi,
A jeżeli nas przebudzi
Zgiełk żałośny lub ochoczy,
Drzymiąc zawsze, drzymiąc miło,
Jakby nam się ciągle śniło
Przez mgłę tylko w świat poglądać
I prócz łóżka nic nie żądać.
Ironiją poety bierzesz za przewodnię.
Chcę, mówiąc jedném słowem, żyć sobie swobodnie...
Niczego nie zazdroszczę, za niczém nie gonię,
Nie lubię nawet serca słyszeć w swojém łonie;
Chciałbym jak jaki Nabab, pod niebem bez plamy,
W cieniu chwiejnych wachlarzy wiejących balsamy,
Kołysać się w hamaku od rana do rana.
O gustach nie ma sprzeczki, przypowiastka znana.
Ale jakże pogodzić te ciche dążności
Z owym przepychem domu, z tym natłokiem gości?
Zgłupiałem wczoraj wpadłszy jakby w ul rozbity,
Muzyka, tańce, korki bijące w sufity,
Czy to wszystko nie nadto hamakiem potrąca?
Ach mego położenia to strona cierpiąca;
Jako człowiek bogaty muszę żyć z paradą.
Musisz?
Tak Szwarc powiada; za jego więc radą
Urządzono dom cały na największą skalę...
Ja się tam na tém nie znam... ale doskonale
Szwarc, człowiek wielkiéj cnoty, sam się wszystkiém trudzi,
Nasprowadał z Anglii koni, psów i ludzi;
Urządził steeple-chase[1], parforce polowania...
Codzień po moich błoniach hurma się ugania;
Hurma siada do stołu, przy grze noce trawi,
Każdy u mnie używa i dobrze się bawi...
Prócz ciebie.
Zgadłeś. Ginę z i niewczasu.
Cofnij się.
Tożby było gadania, hałasu!
Czasem tylko wieczorem jednę mam zabawę,
Do Kozakiewiczowej wymknę się na kawę;
Tam sobie w kalabrakę z Rozalką pogramy.
(który wszedł był i słuchał za krzesłem).
Aż nieraz we łbie boli tyle śmiéchu mamy.
Bo to mówiąc po prawdzie, trutnie nas obsiadły.
A te Panie? fe! śmiecie — a bodaj przepadły.
Zostaw nas samych.
Dobrze. (odchodzi)
Jakto? O kobiecie,
Którą może zaślubisz, ten gbur mówi śmiecie
I ten koncept cię bawi, poufałość cieszy.
Jego zdanie jest niczém a prostactwo śmieszy.
Jak gastronomy co się łakociami pasą,
Lubią czasem skosztować kapusty z kiełbasą,
Tak ja, który od chwili jak się bawię w pana,
W kłamstwach, fałszach, pochlebstwach brnę jak po kolana;
Nie dziw, że się rozśmieję gdy mi wpadnie w uszy
Jaki wyraz prostacki, ale prosto z duszy.
Ale cóż cię u djabła, przymusza, nakłania,
Działać wbrew swojej woli i wbrew przekonania?
Wzgląd na opinję świata. Bo jak Szwarc powiada,
Bogacz który nie traci, świat cały okrada.
Ktoś tu z nas jest warjatem ze wszystkiego wnoszę,
Wszakże rozsądek...
Tylko niedyskutuj proszę.
Dla mnie nad dyskusję nic gorszego niéma,
A chcesz, pomów ze Szwarcem, ten placu dotrzyma.
Patrzaj Albinie, nasze myśliwskie ubiory.
Co? Myśliwskie, czerwone?
Nie na łowy w bory
Z fuzyjką na zajączka, lecz na polowanie
Parforce na wzór angielski.
Niepróżno mój Panie
W Polsce, w czerwonym fraku djabła malowali.
Tym djabłem jest małpiarstwo. I to nas z nóg zwali.
Nim do nas fryzowane zawitały głowy,
Ochoczo młodzież polska spieszyła na łowy;
Tam to się nauczała jak dosiadać konia,
Którego na arkanie przywiedziono z błonia.
Tam się wprawiała celno ze sztućca uderzyć,
Tam rozbijać toporem, oszczepem się mierzyć;
A zawsze z krwią spokojną jak w ręku tak w oku
Czy niedźwiedź, czy odyniec, dotrzymać mu kroku.
Tam znosić niewygody, do pracy się wciągać,
Nie bać się deszczów, mrozów i z trudów urągać;
Taka młodzież do broni i do konia wprawna,
Pogromem nieprzyjaciół była kiedyś sławna.
Dziś zaś wasze gonitwy, parforce polowania
To jest tylko firanka co handel osłania;
Koń szlachetny, Rycerstwa towarzysz bojowy
Dziś w ręku spekulantów jest towar giełdowy;
Odwaga ani zręczność nie wiodą do dzieła,
Bo brudna chciwość zysku w treningi go pchnęła.
A ów w czerwonym fraku albo pstrym żupanku
Cóż umie, prócz uganiać i spadać bez szwanku?
Nie zdatny na ułana podrostek wybladły,
Co mu wasze pigułki pół wagi objadły.
Ot, jedném słowem, niéma szczéréj, stałéj chęci,
Małpiarstwo u nas wszystko wykrzywi, przekręci;
Łowy niegdyś nauką, dzisiaj są szaleństwem,
A cała Anglomanja największém błazeństwem.
A to szlachcic weredyk. — (głośno ironicznie) Rozprawiasz Pan pięknie,
Lecz moda pańskiéj klątwy ponoś się nie zlęknie.
I dopóki panuje na tej naszej ziemi,
Głupcami być możemy, ale angielskiemi.
(do Albina)
Przymierz mundur.
Co?... I ja?... w tém? W to mnie ubiorą?
Na co téj liberyi? Niech liberją biorą
Ci, co pański chleb jedzą.
Masz w tym oślim ryku
Odpowiedź dostateczną.
Ależ mój Frydryku
To mnie żenować będzie... Ja w tém niewytrzymam.
Ha! kiedy nie chcesz dobrze, ja ręce umywam.
Ależ ja...
Sam rób wszystko — zwijam moje żagle.
Nie mówiłem że nie chcę, lecz czemu tak nagle?
Dla próby.
Trzeba próby?
Koniecznie.
Bezemnie
Uszłoby może?
Gościom będzie nieprzyjemnie.
Konno?
Konno.
I znowu dla mnie Odaliska?
Całéj stajni królowa.
Za twardego pyska.
Puszczaj ją.
Na co puszczać? Ledwie za nią brama,
Ona mi się z kopyta zawsze puszcza sama,
A ja modlę się tylko uchwyciwszy grzywy,
Póki nas nie zatrzyma jaki traf szczęśliwy.
Siądź na Baszę.
Spina się.
Z razu.
Zadem rzuca.
Trochę.
Dzięki!... Ale co?... Gdybym dosiadł kuca?
O!...
Z tyłu... troszkę z tyłu... forsowałbym silnie.
W łasce panny Joanny kark skręcisz niemylnie.
Lepiéj w łasce niż w rowie.
No, zbierz się czémprędzéj...
I każ krawca zapłacić... ja nie mam pieniędzy.
Wszak ci dałem.
Przegrałem... Pieniądz to się traci.
Szczepanka! Niech Basiewicz rachunek zapłaci.
I mnie da trzysta reńskich... razem wszystko spłacę.
I Panu trzysta reńskich.
Olbrzymią mam pracę,
Ale festem jutrzejszym świat w oczy uderzę...
O dziesiątéj akt ważny... fanfary... moździerze...
Potém śniadanie, potém na koń... hajże w pole...
Potém obiad ogromny... sto osób przy stole...
Wieczór tańce, fajerwerk, w końcu moje dłonie
Piérwszą w Polsce ruletą zagrzmią w twym salonie.
Masz! tego brakowało.
Co to jest ruleta?
Pompa do twéj kieszeni i ostatnia meta.
To nasz Pan, a to ten którego szukacie.
Co to jest? (odwracając się) Tam do licha!
Czegoż to żądacie?
Skargę mamy.
Na kogo?
Ot, na tego Pana.
Na Szwarca?
Niech Szwarc będzie.
Szlachciura pijana,
Precz za drzwi!
O cóż idzie?
Więc pójdę.
Nie panie,
Pan zostaniesz. Ja proszę. (przybliżywszy się groźno na siebie patrzą, potém Szwarc tyłem do niego siada. Albiński rozciąga się na kanapie, za nim stoi Szczepanek;
przy nim na krześle siedzi Doręba; Szwarc po lewéj stronie sceny; Skubelski w środku.)
Takiem miał spotkanie.
Na jarmarku w Rzeszowie stanąłem na stronie
I przy bryczce z respektem popasałem konie.
Niebawem ten Jegomość zbliża się do bryczki...
Suknia, but, na nim fajne... żółte rękawiczki...
Pan a Pan jedném słowem; pyta jak się zowię?
Skubelski ze Skubelskiéj Woli szlachcic, mówię.
Tośmy sąsiady odrzekł, kupiłem Wierżbisko...
Wierżbisko wieś ogromna, skłoniłem się nisko,
I tak się od niechcenia zaczęła rozmowa,
A wkrótce wszystko wiedział z respektem do słowa,
Że mój koń siwy, z prążkiem, przez to sznurkiem zwany,
Jak mu przyjdzie pod górę, staje jak spętany,
A jak dobrze z respektem przeciągnąć go biczem
Cofa się, cofa Panie niewstrzymany niczém
Póki bryczki nie złamie albo w rów nie zwali.
Wziąłbym zań lada szkapę, byle jechać daléj
Bo mi spieszno. Zamian, rzekł, niebezpieczny bratku,
Wolisz przedać i kupić nic nie dasz dodatku,
Koń twój miniasty, dobrze zapłacić ci mogą.
Tak się stało, przedałem i przedałem drogo,
Ale jak przyszło kupić... Dolaż nieszczęśliwa!
Jegomość wszystko gani, każdy mój targ zrywa.
Czekaj, mówi, nie stracisz. A mnie czas już w drogę...
Chciałbym uciec, lecz jedną kobyłą nie mogę.
Nareszcie pod wieczór jak w processyi jakiéj
Wiodą konia gniadego. Nuż pędzić w zygzaki,
Chustkami straszyć, trzaskać... bębnić w kapelusze
A krzyczeć Haho! Haho! tak że wyznać muszę,
Koń zgłupiał, ja zgłupiałem, zgłupieliśmy oba.
Jegomość chwali bardzo i mnie się podoba.
Stał Panie, jakby wryty, forkał jakby z miecha;
A ogon... a ogon... ot tak... z respektem jak wiecha.
Targ w targ, sto reńskich gładko by skończyć czémprędzéj
Doliczyłem do wziętych za Sznurka pieniędzy.
Teraz daj, rzekł Jegomość, koniuszemu, dałem...
I faktorowi, dałem; oduzdnego, dałem,
I skłoniłem się wszystkim, i ruszyłem sporo,
I pomyślałem sobie, niech was djabli biorą..
Z razu szło dobrze. Drogać myślę ta zamiana
Ale mam przecie konia, zbyłem się gałgana.
Aż przyszło pod pagórek... A mój koń jakby wrył...
Hej!... Wio!... Ani rusz... ja go batem a on w tył...
Źle! wyskoczyłem z bryczki, wstrzymałem nad rowem.
Kara Boska! Znów szkapa z tym samym narowem.
Ha cóż robić! Dojechałem nareszcie do domu,
Chodzę, wstydzę się, słowa nie mówię nikomu.
Nazajutrz każę pławić, gniady płynie tęgo,
Lecz za nim woda czarna snuje się jak wstęgą.
Hej Maćku jedźno na brzeg... I patrzcie! O dziwy!
Koń wszedł do wody gniady a wystąpił siwy.
Skoczę, grzbiet potrę... prążek!... Małom nie padł trupem,
Sznurka znowu dostałem za drogim okupem.
No wprawdzie jak świat światem i na całym świecie
Okpiwano na koniach, ależ nie tak przecie.
Cygan.
A wiész Frydryku, to nieładnie było.
Spił się szlachcic na targu, wszystko mu się śniło.
Złodziéj.
Na honor prawda, to szkaradnie było.
Albo może dla śmiechu ktoś wyrządził psotę.
Niechże ktoś się wyśmiawszy zwróci moję kwotę.
Szczepanku! Niech Basiewicz obliczy, zapłaci.
Dziękuję...
A teraz precz! Niech cię wszyscy kaci...
Hola mój Panie, hola! Nie ujdzieć daremnie,
Że sobie bracia szlachta podrwiwała ze mnie,
Proszę więc z sobą.
Dokąd?
Na grzybki do lasu.
A cóżto, czy ja głupi iść na grzybki z wami?
Nie sam nie, ale z dwoma godnemi świadkami.
Wyzywasz mnie?
Wyzywam.
Ty?
Ja.
Nie mam czasu.
O!
Nie mam broni.
W bryczce znajdą się szabelki.
A ja chcę pistoletów.
O mój Boże wielki!
Jabym za taką fraszkę miał zastrzelić Pana.
Wszak kaczki kulką strzelam, rzecz powszechnie znana,
Naznaczyć, to nie mówię... Chybabyś Pan zmuszał.
Zmuszać nie mam potrzeby... prawabym naruszał.
Nie naruszajże sobie... lecz pamiętaj Panie,
Że tam u nas i tępych szabelek dostanie.
(do Albina) Ściskam nogi z respektem.
Konie, zawsze konie!
Człowiek daléj naturę przybierze zwierzęcą.
Tak mi już nieraz głowę końszczyzną zakręcą,
Że ledwie wyjdę, kłusem puszczam się z kopyta,
Nawet czasem i zarżę jak mnie kto powita.
Cóżto Panie Papryka za paprasów stosy?
Paprasów?.. Skarby Panie... Myśli złote kłosy...
Laura Pińska, autorka uwielbiona nasza,
Małą cząstkę dzieł swoich byś przyjął uprasza
I ośmiela się oraz o zdanie zapytać.
Co! Ja? To?
Co ty robisz?
Ja? Ja? mam to czytać...
Wszystko.
Ależ Albinie to edycja cała
Dzieła, które dla ciebie świéżo napisała:
Rozdęcie serca.
Duże?
Rozdęcie?
Nie, dzieło.
Tomik.
Powiedz w sekrecie, komu się rozdęło,
Może mógłbym nie czytać.
Zgoda. Niéma grzechu.
Niéma... No Bogu dzięki... Złóżcie tam na strychu.
Idź zobacz co Pan robi, powiedz, że czekamy.
(p. k. m.) Nowe na bal dzisiejszy przybędą nam damy.
Wczoraj dużo przegrałem.
Dziś ci się poszczęści.
Bój się Boga Frydryku, oddaj dług, choć w części.
A ty oddaj Pawłowi a Paweł Gawłowi,
Gaweł zaś Protazemu, Protazy Markowi...
Oddaj! Co to za mowa! kto teraz oddaje?
Na co te przedawnione odświeżać zwyczaje?
Ależ, przyznać wam muszę: Weksle podpisałem.
A ja nie podpisałem? W towarzystwie całém
Któż nie podpisał? Niby wynalazek nowy...
Nie warto i wspominać, łamać sobie głowy.
Ależ ich czas już minął.
Bo czas ciągle mija.
„Le temps passe, jak biczem trzasł“
Alboż to nasza wina? Nie wiem nawet czyja.
Ot, nie plećcie, i Bogu dziękujcie pokornie,
Że nam w Panu Albińskim odkrył Kalifornię.
Wszystkie ponoś korzyści niebawem przeminą.
Jak cytrynę wyciśniesz, za płoty z cytryną.
Jak cytryn kiedyś braknie, cóż natenczas będzie?
A komunizm od czego? Staniem w licznym rzędzie
I tak prośbą z trybuny jak sękatą pałą
Do podziału majątków wezwiem ludzkość całą.
No! Jestem więc gotowy. (do Szczepanka) Popraw...
z tyłu... w dole...
Ślicznie ci w tym mundurze!
Ja w szlafroku wolę.
Jedźmy.
Coś się podobno zanosi na słotę.
Nie masz widzę ochoty.
Straszną mam ochotę,
Ale byłoby może jakoś przyzwoicie
Aby gospodarz jechał z damami w karécie?
Bo damy... Aj Szczepanku coś mnie w bucie gniecie.
Djabliż to widzieć mogą...
Nie wywróć mnie przecie...
Wszak sprzączka przekręcona.
Przeklęte ostrogi
Zawsze się wykręcają... lezą między nogi...
Czy bez ostróg nie można?...
A cóż u kaduka!
Chcesz nam popsuć zabawę?
Uf! ciężka nauka!
Bóg mnie stworzył rozumnym, ale nie wiem przecie
Dlaczego tyle głupców na tym bożym świecie.
Co tkniesz, głupi; a każdy jakby jendor dmucha,
Myśli, ze jest najmędrszy, siebie tylko słucha.
Ot jeden, drugi, trzeci, ten ceglasty panek,
Weź na łokieć od konia, a głupi jak dzbanek.
Albo i ten Papryka, o mój miły Boże!
Wszystkich zawsze chce odrwić a odrwić nie może.
Teraz swą Panią Pińską forytować skory,
Bo z nią, jak ludzie mówią, miał różne jamory.
Co zaś mój Pan... No!.. to mu honoru nie zmniejszy,
Ale na jego miejscu byłbym rozumniejszy,
Dziśbym jeszcze dom cały zamknął na trzy klucze.
Niech się jak Marek w piekle Szwarc po lasach tłucze.
A te damy, co z góry poglądają z pańska,
Wszystkie trzy w jednym pęku spławiłbym do Gdańska.
(Słysząc nadchodzących zatyka palcem usta i wynosi się zcicha)
Nie... Nie chcę... Nie pojadę.
Lecz z jakiéj przyczyny?
Bo nie chcę.
(w ciągu całej sceny niespokojny, pokrząkuje).
Nie chcę — zgoda.
Jeśli z mojéj winy
Zaszła jaka przeszkoda, przepraszam stokrotnie.
Prócz w méj woli, przeszkody nie było istotnie.
Pan Szwarc....
O! Pan Szwarc błądząc winny haracz płaci.
(z ukłonem)
Bo kto się Laurze zbliży łatwo głowę traci.
Prawda Panie Papryka?
Tak... to jest... w téj mierze...
Pani żartujesz sobie.
Ach, nie, mówię szczérze.
Luba woń poezyi opływa ją w koło,
Jenjusz swoje promienie spuścił na jéj czoło.
Jakaś przy niéj stref wyższych czysta atmosfera
Na nas biédnych profanów silny wpływ wywiéra.
Prawda Panie Papryka?
Pani jesteś w błędzie,
Że pochlebstw dla poetów nigdy dość nie będzie.
Pochlebstwo przesadzone z ironją graniczy,
Łatwo téż zgadnąć powód téj zbytniéj goryczy.
Może zazdrość? Ach Pani bądźże sprawiedliwa...
Zdrowego mi rozsądku przynajmniéj nie zbywa.
Czyż ja rywalizować jestem z tobą w stanie...
Czyliż nie mam zwierciadła? Co za porównanie!
Mamże tę śnieżną białość? Rumieniec jutrzenki?
Żyłek siatkę błękitną i brwi heban mięki?
Prawda Panie Papryka?
Barometr opada,
Burza będzie.
Mówże Pan.
Panie, moja rada...
Pomimo moich wdzięków tobie jednak chwała,
U nóg Panny Joanny młodzież nasza cała.
Słusznie. Jak nie podziwiać lubość téj postaci,
Gdzie młoda pełność kształtów w gibkości się traci,
Jak nie podziwiać uśmiech anielskiéj swobody,
Co odsłania perełki przez ustek jagody,
Ale tryumf największy gdy na dzikim koniu,
W wonnym dymie cygara ugania po błoniu,
Wtenczas oczom Farysa przedstawia się zarys.
„Pędź latawcze białonogi!
Sępy z drogi, chmury z drogi!“
Prawda Panie Papryka wszakże istny Farys?
Parys.
Farys.
Tak Parys przy Helenie swojéj.
Och kochany Papryka jeszcze dotąd w Troi.
Lecz jak Laura znieść może by u jéj rydwana
Farysa na Parysa nastąpiła zmiana.
Mniejsza z tém, ale Panie, grzeczne wasze spory
Zbliżyły was ku sobie — korzystajmy z pory;
Zejście to dla stron obu z korzyścią wypadnie,
Jeśli mnie wysłuchacie, pojmiecie dokładnie.
Ach chętnie, bo któż lepiéj poradzić nam może
Jak człowiek tak lojalny, (Papryka krząka) tak silny w honorze.
Wszak prawda droga Pani?
A tak jest... w istocie...
Mówże Nestorze, oświeć mądrością w ciemnocie.
Z niezamężnych kuzynek drogiéj nam pamięci
Grzegorza Albińskiego pozostało w chęci
Zaślubienia Albina dwie was tylko Panie.
Cieszmy się zatém z tego bo lżejsze zadanie.
Wybornie! doskonale! Z ust pańskich miód płynie.
Cieszmy się — prawda Pani?
Daléj więc rzecz czynię:
Faktem, że dwie Pań tylko wejdzie jutro w szranki,
Ale i dwie za wiele gdzie mniej jak dwa wianki.
Jedna z was najsolenniéj musi odejść z kwitkiem.
Cudnie!
Mała rzecz a wstyd. A zatém z pożytkiem
Byłoby dla stron obu... gdyby... może... Panie
Chciały losować (dobywa chustkę) która węzełek dostanie
Stając w szrankach już sama...
Samą tylko będzie,
Świetniejszéj konkluzyi trudno dać w tym względzie
Męża ciągnąć węzełkiem myśl jenjalna, droga,
Lecz czy dość poetyczna Pani sądź z trójnoga.
Fe!
Fe!
Fe! Zgoda... Więc?...
Nie!
Spuszczam się na serce.
Hm! Niechże jedna drugiéj spłaci spadkobiercę.
Być może.
Być by mogło.
Byćby mogło? Bravo!
Jest pierwszy krok do zgody, (zacierając ręce) kupimy więc prawo.
Mam własny mój majątek.
Lecz go Pani traci
Na druki swych utworów... Lubo to się spłaci,
Mówią, że w dziełach Pani zalegają krocie.
Prawda Panie Papryka?
Tak... może... w istocie...
Bajki.
Zgoda, (do Joanny) a zatém Panią prosić muszę,
Powiédz, na swe kupno jakie masz fundusze?
Fundusze? Mój mąż przyszły.
Zgoda, ale w razie
Jak mąż nie da.
Co za nonsens w tym wyrazie!
Nie da! Cóżby zmuszało w jarzmo wkładać głowę
I ciągnąć z jakim mężem co siebie połowę
Zostawił już za sobą w rozpustnéj swawoli,
Co mnie tylko ze swemi nudami zespoli?
Co mnie, setnéj już może, nie wzbroni uścisku...
Gdyby nie chęć na wyższém stanąć stanowisku;
Gdyby nie upragnienie zbytku, wystawności
A zwłaszcza dzika żądza wzbudzenia zazdrości?
Gdyby nie ruch zawrotny, namiętna zabawa,
Co pierś upajającém powietrzem napawa,
Co straszy i kołysze jak wzburzone morze
A które tylko piéniądz zapewnić nam może?
I mąż nie da? Naiwność dziwna na mą duszę!
Jak mu długów narobię to go dać przymuszę.
Prawda i to, rzecz jasna, zatém śliczna zgoda...
Zróbmy więc licytacją — któraż więcęj poda?
Wszak nie Albin Albiński?
Nie — Józef Papryka.
Dobrze więc. Exekutor woli nieboszczyka.
Prezentuję się wszystkim nieznana nikomu.
(z niskim ukłonem)
Klotylda Fontazińska, Kutasińska z domu.
Filaret Kutasiński, podsędek Lubelski
Miał dwie córek, trzech synów z Agnieszki Podcielskiej:
Annę, Ewę, Rafała, Pawła i Prospera;
Anna idzie za Bajkę, Ewa młodo zmiéra,
Prosper ma sześciu synów (westchnienie powszechne)
z Dziobeltowskiej Klary,
Piotr, Józef, Maciéj, Marcin, Kasper i Makary.
Kasper pojął Albińskę, umarł bardzo stary
Był Wojskim Żydaczowskim, miał jednego syna
Antoniego, którego ja córka jedyna.
(odetchnąwszy) To z trzech pierwsza linija. Druga od Rafała...
Wiémy już wszystko, czysta procedencja cała.
Ufam słowu zupełnie... sprawdzę dokumenta...
Jeśli mi czas wystarczy, bo rzecz już zaczęta.
Oto jest Kutasińskich drzewo od korzenia...
Sprawdzać nie potrzebujesz; samo się ocenia.
W mojém zaś opóźnieniu przyczyna się mieści,
Siedziałam jak przykuta do łoża boleści.
Nie daléj jak przedwczoraj mężam pochowała.
Pani czasu nie tracisz.
Na tém sztuka cała.
Dziś domyślam się — widzę — że są różne spiski,
Ale ostrzegam nie patrz na nieczyste zyski.
Och Pani jakże możesz...
Znam cię z reputacyi
Rozsądzasz kompromisa, ale każdy traci,
Bo bierzesz łapowego z téj i z tamtéj strony.
Chyba dla równowagi.
Bądź więc ostrzeżony.
Wiem z kim mam do czynienia, acz jesteś jurysta
Jakbyś mnie kiedy zarwał spieniam cię do czysta.
Pewnie moje kuzynki... Jakiż jest stan rzeczy?
Urok rzuca wyraźnie.
Czy Papryka przeczy?
A... per: ty! (głośno) Nic nie przeczę i uważną robię,
Że testament chce, aby następnie po sobie,
Ustnie Panie wyznały Panu Albinowi,
Co względem jego ręki, która postanowi;
O pierwszeństwo w tym względzie zawrzejcie umowę...
Ja już ręce umywam... Ja straciłem głowę.
Mogę być i ostatnią.
I ja nie dbam wcale.
Pani więc masz piérwszeństwo. Pięknie! doskonale!
Teraz przestroga, którą Panie nie pogardzą:
Jest tu w domu dziewczynka, ładna... ładna bardzo.
Nie bardzo.
Bardzo ładna... i bez rużu.
Zgoda.
Ta dziewczynka Rozalka świeża jak jagoda
Pod Pana Albińskiego zostaje opieką.
Zgoda — wszelka myśl złego niech będzie daleką.
Co każą wierzyć, wierzę — ale prawda szczéra,
Że Rozalka na niego wielki wpływ wywiéra.
Nic złego... zgoda... Ale w jego wybór wglądnie...
Czyżby ją ztąd wydalić nie było rozsądnie?
Późniéj będzie dość czasu.
Pogardzam plotkami...
Niech sobie i zostanie.
Wyścigać rózgami.
To za wiele.
Zbyt wiele.
Niegodnie.
Szkaradnie.
Półśrodków nienawidzę, — zresztą, jak wypadnie.
Zgoda, tylko łagodnie. Wszakże ręce moje
Od wszystkiego umywam.
Gdzież moje pokoje?
Rozalko jesteś ładna. Ja lubię co ładne —
Zostaniesz przy mnie jeśli tym domem zawładnę.
Strzeż się tych Pań Rozalko, strzeż się tego Pana,
Ja nie jestem zazdrośną, to bądź przekonana,
Nigdy, nigdy nie będę. Lecz ta trójka cala,
Ta ciebie w łyżce wody utopićby chciała.
Rozumiesz?
Nie rozumiem.
Pamiętaj me słowa;
Na masz, weź ten pierścionek, kochaj mnie, bądź zdrowa.
Rozalko, jako młodéj rady ci udzielę...
Nie wierz nikomu. Zdradza, kto chwali za wiele...
W kwiatach kryją się węże. Rozumiesz?
Rozumiem.
Mnie tylko jednej ufaj. Umiész czytać?
Umiem.
Masz tu, weź moje dzieła, serc czułych ogniwa;
Naucz się ich na pamięć, a będziesz szczęśliwa.
Zkąd łaska? zkąd przestroga? czego chcą odemnie?
Nie wiem... nie zgadnę, na cóż myśleć mam daremnie.
Rozalko, nie mam czasu, a zatem do rzeczy...
Jesteś ładną, cnotliwą, nikt temu nie przeczy,
Lecz dla tych dam to właśnie niby solą w oku...
Nie mogłem się powstrzymać od dania wyroku
Abyś ztąd odjechała, dzisiaj, bez zawodu.
Abym ztąd odjechała? Z jakiegoż powodu?
Powodu niema... zgoda. Lecz tak jest w istocie,
Gdzież się udać, co robić, byłabyś w kłopocie.
W mój więc dom cię zapraszam. Nie będziesz tam sama,
Jest tam moja bratowa bogobojna dama.
Za małe zatrudnienie czeka cię nagroda...
Później... z pięknym posażkiem wydam za mąż... zgoda?
Nie pojadę, bo nie chcę; nie rządzą tu Panie...
U pana noga moja nigdy nie postanie.
Ha! dobrze że cię widzę, przy téj sposobności
Muszę ci co darować (daje mu pieniądze).
Kłaniam Jegomości.
Jak miarkujesz Szczepanku, lepiéj będzie w domu
Jak się twój Pan ożeni?
Czy lepiéj? Jak komu.
Zgoda. Tyś tęgi chłopak a zwłaszcza do siodła,
Jakby Panna Joanna rej u was powiodła
Zostałbyś jej żokiejem. (szczypiąc mu policzki) Nie brak ci ochoty.
Brak.
Skakałbyś przez rowy.
O tak!
I przez płoty.
Nie głupim.
Zgoda (sekretnie) Z Panią Pińską (między nami)
Jeszcze gorzéj; musiałbyś chodzić z kluczykami
Od cukrów, od konfitur.
Szanowna osoba.
A do piwnicy?
Także. Jakże się podoba
Twojemu Panu.
Nie wiem.
Radził co z Dorębą?
Radził.
Co?
O, to Panie człowiek z ostrą gębą.
Zgoda. A Pan go słucha?
Słucha.
Cóż powiada?
Alboż jedno.
Naprzykład?
Och!
Cóż?
Niewypada.
No!
Mówił... żeś Pan... cygan.
O!
A mój Pan na to...
Cóż?
Powiedział że prawda.
Odwdzięczę im za to.
Spadł z konia.
Pan spadł z konia.
Otóż macie!
Mówiłem: jak kark skręcisz zapłaczesz po stracie.
(wybiega)
Cóż, jeżeli kark skręcił?... kto na tém zarobi?
Testamentu nie zrobił — testament się zrobi.
W najgorszym razie, płacząc przy młodzieńca grobie
Jako Administrator porządzę tu sobie.
Spadłem z konia. Żenić się ? nie żenić? Pytanie.
Stadło? Saltum mortale... A któż ręczyć w stanie,
Że na dół łbem nie padnę jak padłem pod płotem?
Jakiż to głos z przyszłości zapewnia nas o tém ?
Żenić się? pojąć żonę? Żona tajemnica!
Któż ją kiedy odgadnie? — Trapi lub zachwyca!
Dobra, niebo — zła, piekło — młoda, czasem płocha,
Starsza, stalsza, lecz biada jak nazbyt pokocha.
Nie ożenię się... szkoda — pół majątku stracę;
Ożenię? może później w dwójnasób dopłacę.
(przechodząc w tragicznosć)
Wszędzie drżąca niepewność i trwoga ponura.
Spadłem z konia i stłukłem... Ale czyż natura
W stanowczych chwilach życia tajnéj swojéj księgi
Nie otwiera śmiertelnym? Gdzież kres jéj potęgi?
Nie onaż Odaliskę, siedząc na ogonie
Cięła, jak niegdyś Neptun Hipolita konie?
I kiedy Odaliska wiérzgała mi srodze
Nie byłoż to przestrogą na małżeństwa drodze?
Żenić się? nie żenić się? wyrzec jednak trzeba!
Co tu kłopotu! Co tu kłopotu! O Nieba!
(który wszedłszy pierwéj słuchał czas jakiś).
Mnie kochany Albinie, głos mówi rozsądku:
Lepiej zawsze mieć żonę, jak nie mieć majątku.
Bez majątku na świecie zawsze ślisko będzie,
Jeśliś jeszcze jenjuszem w jakimkolwiek względzie,
Dadzą ci umrzeć z głodu, lecz pochwalą potém;
Ale jeśli swą biedę kujesz jakby młotem,
Choćbyś miał serce złote a duszę niezłomną,
Z golca w życiu drwić będą, po śmierci zapomną.
Z żoną zaś łatwa rada... święty ślub miłości
Lecz trzeba cierpliwości — wielkiej cierpliwości.
O dla Boga już idzie? I ty...
Tak wypada (odchodzi).
Aż mnie mory przechodzą i drzączka napada.
Przykrą dla nas kuzynku ta stanowcza pora,
Obojga nas podobno dusza jakby chora,
Lecz otwartość wzajemna wkrótce nas uleczy;
(siadając) Siadaj Pan.
Z konia spadłem.
Cóż to ma do rzeczy?
Do rzeczy niekoniecznie, lecz do... stać wolę.
Od poezyi sobie rozpocząć dozwolę.
(Czyta zatrzymując się często)
Sonet.
Czemu w nocy księżyc świeci?
Rosa z nieba w kwiaty ścieka?
Do gniazdeczka ptaszek leci,
Przepiórka wabi z daleka?
Czemuż w skałach szumi rzeka
Kiedy rybak rzuca sieci?
Czemu i w sercu człowieka
Wieczny ogień miłość nieci?
Któż przeniknie, na błękicie
Tych gwiazdeczek smutne życie
Co migoczą swém zarzewiem?
Któż pokochał wiernie, skrycie?
Ach któż płacze pod modrzewiem,
Powiedz, powiedz bo ja nie wiem.
Prawdę mówiąc i ja nie wiem.
Ale dowiesz się wkrótce; poezyi tknięcie
W Niebianów niezgłębione wiedzie nas objęcie.
Teraz wróćmy do prozy bo o prozie mowa.
Mam oświadczyć... oświadczam że jestem gotowa
Przyjąć rękę kuzynka... chętnie... powiem szczerze,
Bo nad względy poziome ta myśl górę bierze,
Że nietylko na lepszą wyprowadzić drogę
Lecz i szczęście istotne zapewnić ci mogę.
Ach, czémże byłby ten dom w tajemniczéj ciszy,
Ten dom gdzie dzisiaj w zgiełku nikt siebie nie słyszy?
Ach, cisza! Cisza!
Ogród, dziś miejsce gonitwy,
Powtarzałby słowika wieczorne modlitwy.
Śpiew słowika najlepiéj usypia.
Ze świata
Niech nas szmer tylko, jakby szum wody dolata,
Ciało kołysze, duszę unosi w marzenie.
Kołysać się, kołysać, to moje życzenie,
Lecz próżne.
Czemu?
Szwarca każdy opór drażni.
Chceszże szczęście poświęcić dla Szwarca przyjaźni?
Ach, dziś się przekonałem że to człowiek podły.
A więc?
Zmiany do kłótni pewnieby przywiodły.
Boisz się?
Swaru, gwaru, kłopotów się boję.
Cóż Doręba?
Chce zmiany.
Spuść się na nas dwoje.
Jak rószczką czarnoksięzką tknięty żeglarz młody
Wypłyniesz z wiru szaleństw w cichy prąd swobody.
Lecz co świat na to powie? Że tak nagle z Pana...
Powié że się wyrwałeś ze szponów szatana.
Dobrze więc, róbcie, ale cicho, grzecznie, zgodnie....
Lecz aż jutro... pojutrze... w tydzień... dwa tygodnie...
Bądź spokojny.
Jestem nim.
Skończyło się przecie
No! nie tak djabeł czarny jak malują w świecie.
Raz, dwa, trzy... Huź na wodą! ożenię się gładko,
Jasną mi teraz prawdą co było zagadką.
Niepotrzebuję konno udawać warjata...
Słowik będzie usypiać... kołysać szmer świata...
Ale Szwarc?... Co Szwarc powie? Jak jemu dać radę?
Ha! jak się już ożenię, sam z domu wyjadę...
Doręba z moją żoną skończą bez bojaźni..
A ja się potém wsunę jak do ciepłéj łaźni.
Cóż to Albinie? W pierwszéj zachwiałeś się walce?
Ulegasz téj srokato malowanéj lalce,
Bez mojéj wiedzy, rady?
Tak, bez twojéj rady...
Prawda... bo widzisz... bo to... Jéj,... moje zasady...
Bajka! Trutkę chwyciłeś, kręcisz się jak płotka...
Lecz wiédz, pierwéj czém była... co cię przy niéj spotka.
Słuchaj: Młodą, już dawno, zaślubił poeta
A raczéj najpłodniejszy w świecie wierszokleta;
Pisał wiersze a pisał, czy dobre nie pytał,
Ale niedość że pisał, wszystkie żonie czytał.
Jednéj godziny prozy już w życia nie miała.
Budzi ją w nocy — po co? By wiérszy słuchała...
Rano czyta jéj znowu... i czyta w południe...
Biedna małżonka słucha lecz blednie i chudnie
I byłaby zagasła jak świéczka w latarni
Gdyby był pomysł wielki nieulżył męczarni.
Chwyta librę papieru, piórek pół tuzina,
Atramentu butelkę i pisać zaczyna.
Ale jak!... pióro biegło tędy i owędy
A wiérszęta Ventre à terre stawiały się w rzędy.
Jak raz pierwszy mężowi wywarła część dzieła...
Drgnął — jakby mu kulka pod nosem świsnęła.
Drugim razem, wiérsz za wiérsz oddawał odwetem,
Bajkę odpierał bajką, a sonet sonetem.
Ale przy poemacie zachwiał się widocznie,
A gdy żona wciąż czyta, nigdy nie odpocznie...
Wpadł nareszcie w konsumpcję... i przytkawszy ucha...
W dwudziesto-czwartéj pieśni Bogu oddał ducha.
Umarł?
Umarł.
Od wierszy?
Ha! dobre pytanie!
Nic nie spiąc.
Nie spiąc?
Nigdy. To się łatwo stanie.
Ależ w nocy spią wszyscy.
Ale nie Poeci.
Wszak to woda na ich młyn gdy księżyc zaświeci.
A fe?
A myślisz że w dzień spoczniesz! O! tak właśnie:
Jak utnie dytyrambem aż ci we łbie trzaśnie.
Ja tego nie chcę.
Niema pardonu kochanku.
Słuchaj, słuchaj i słuchaj a chwal bez ustanku.
Wciąż: Losy nosy, Łąki bąki, Nieba chleba,
Słońce końce... Toć w końcu i umrzeć potrzeba.
Słowa jeszcze nie dałem.
Bo téż i nie pora;
Wysłuchaj jeszcze drugie, masz czas do wieczora.
Oto Pannę Joannę postrzegam w ogrodzie...
Idź, pomów, spróbuj — może serca będą w zgodzie.
Ha! idźmy. Ale wprawdzie po téj pierwszéj próbie
Słabą już mam nadzieję. (wracając od kolumn)
Ja wiérszy nie lubię.
(odchodzi).
Bo masz rozum Albinie. (sam)
Lecz i ja nie głupi,
O niełatwo kto ciebie z moich rąk wykupi.
Panie Szwarc, my się znamy.
Znamy się dokładnie.
Zgoda. Wielki masz rozum, nikt Panu nie przeczy.
A Panu każdy przyzna.
A zatém do rzeczy:
Kopiem dołki pod sobą, walczym nieustannie,
Starasz się szkodzić Laurze, ja Pannie Joannie.
Ledwie Albin do któréj zbliżać się zaczyna,
Już zaraz druga strona straszydła rozpina.
Ten go ciągnie na lewo a tamten na prawo...
Któryś przeciągnie.
Zgoda. Ciągniem sobie żwawo,
Lecz i on szarpnąć może, wymknąć się w potrzebie,
A od Joanny dla mnie a Laury dla ciebie,
Gorszém będzie sto razy jak nam jutro powie:
Ni żony, ni majątku — teraz bądźcie zdrowi.
Co? On miałby się wyrzec majątku połowy?
Być może, ja powiadam. Przytém kłopot nowy,
Co nad nami zawisnął jakby gniazdo gromu.
Co? — jak? kto?
Fontazińska, Kutasińska z domu.
A to co?
Pretendentka.
Zniszcz dowód i basta.
Tak, zniszcz, spróbuj. To Panie potężna niewiasta,
Szturmem bierze warownię a kto się z nią zetrze,
Musi się poddać albo wyleci w powietrze.
Straszna?
Straszna.
I przed nią stchórzyłeś na piękne?
Tak jak ty przed Skubelskim.
Pah! Jéj się nie zlęknę.
Cóż radzisz?
Łącznie, silnie, zagradzać jéj drogę...
A co przytém najgorsze, co mi zwiększa trwogę,
Że dość młoda i ładna.
Co ładna? I młoda?
Gdybym miał tydzień czasu...
Uległaby — zgoda.
Ależ Joanna.
Prawda.
Zazdrośna.
W téj mierze
Jak Laura kiedy ciebie z Rozalką postrzeże.
O! O!
Wiem, wiem.
Rozalka! Lecz nie o niéj mowa.
Fontazińska niech ginie. Decyzja gotowa.
Zgoda. Lecz z drugiej strony zostawmy losowi,
Niech Albina Joanna albo Laura złowi;
My się potém zgodzimy.
Pan to mówisz szczerze?
Wszak przyszedłem z tą myślą.
Ja Panu nie wierzę.
Przysięgam na uczciwość.
Wiatr.
Na honor.
Woda.
Na mój interes własny.
No! to coś.
Więc zgoda.
Zgoda.
Winszujcie szczęścia. Rzecz prawie skończona.
Wiemy.
Panna Joanna to jest dla mnie żona.
Panna Joanna? Wszakże Laura...
Nie chcę wierszy.
Zrobiliśmy więc układ najczystszy, najszczerszy.
Od razu do mnie rzekła: Mój Panie Albinie
Pożycie nasze z sobą jak woda popłynie
Jeśli jedno drugiemu słodko, mile, grzecznie,
Własnych gustów narzucać nie zechce koniecznie.
Naprzykład: Lubię kawę, Pan herbatę wolisz,
Pij Pan sobie herbatę, mnie kawę pozwolisz.
Lubię do kawy grzanki, Pan może placuszki,
Lubię z kurcząt wątróbki, Pan może pępuszki,
Jédz pępuszki, placuszki. Ja wątróbki, grzanki.
Tak będziem zawsze wzorem kochanka, kochanki,
Bez wolności we wszystkiém, małżeństwo niewolą.
Muszę pójść powinszować... Panowie pozwolą.
Pamiętaj na przysięgę.
Buduj jak na skale.
Co ty robisz Albinie? w jakim jesteś szale?
Ty? ty człowiek spokojny z tą warjatką w parze?
O! O!
Gniewaj się — zgoda. Lecz mój honor każe
Mówić ci bez ogródki. W wielkie leziesz błoto.
Oto i Pan Doręba. To mędrzec! To złoto!
Niech powié czy Joanna dobrą żoną będzie.
Wątpię.
Niech powié o niej co zasłyszał wszędzie?
Ha! Niewiele dobrego.
Czy słyszysz? Niewiele.
A niechże piorun trzaśnie! Sami przyjaciele,
A każdy łeb mi kuje, cwiek cwiekiem wypycha,
Toż i mnie cierpliwości zabraknie u licha!
Żenić mi się każecie, ale z kim do czarta?
Jedna jest niebezpieczna, druga mało warta.
Jest Pani Fontazińska, godna białogłowa.
O téj potém, a teraz o Joannie mowa.
Wiesz co są te istoty zwane lijonkami?
Z nich dusza się wywarła wszystkiemi porami,
I osiadła na wstążkach, koronkach i piórach,
Na świetnych ekwipażach, zbytkowych ubiorach,
Nie zostawiwszy z siebie jak poczwarkę lichą,
W któréj jeżeli jeszcze serce bije cicho,
To nie serce kobiety, żony albo matki,
Ale już tylko serca wyschnięte ostatki.
Jeśli rumieniec przedrze srokate osłony,
To rumieniec zazdrości lub pychy zranionéj.
Taką jest i Joanna... ale niedość na tém,
I lionerja u niej płaszczykiem przed światem.
Co? Wolności bez granic, wolności wymaga?
Lecz zbytnia wolność jednych, drugim ciężka plaga.
Szwarc ma tu wolność wszelką, a maszże ty swoję?
A cóż dopiero późniéj, gdy ich będzie dwoje?
Dwoje — czy ty rozumiesz? Wiedzieć ci się godzi,
Że Szwarc z dawna z Joanną w ścisłéj parze chodzi.
A! A! całuję nóżki.
Ach tak jest niestety!
Żona! U której w ręku zawsze pistolety...
Nie, nie, bardzo dziękuję... Lecz słowa nie dałem,
Na głowę nie upadłem acz z konia zleciałem.
(Klotylda zbliża się niewidziana; wstrzymuje się zasłyszawszy swoje nazwisko.)
Co zaś do Fontazińskiej... To wdowa w koronie
Ale nie z Malabaru. Na stosie nie spłonie,
Bo zaledwie nieboszczyk ziewnął w jéj uścisku,
Na czułéj narzeczonej staje stanowisku.
To zdaje mi się dosyć i pewnie za wiele.
Hę?
Ach!
Jak?
Wszak.
Co?
Zgoda.
Pod nóżki się ścielę.
Tak jest kuzynku, w świeżéj przybywam żałobie,
Bo zadaniem niewiasty nie ślęczyć przy grobie.
Mąż, narzędziem bez końca, nigdy nie umiera,
Która straci jednego, drugiego wybiera,
I jak każe przestroga spartańskiéj kobiety,
Tylko z nim lub na nim musi dojść do mety.
Przyjmuję twoję rękę. A nie zechcesz, fraszka,
Ale niech cię w samotrzask nie złapią jak ptaszka,
Joanna albo Laura, czém ci się podoba?
Lijonerja szaleństwo, autorstwo choroba.
Autor jest złym autorem, gdy nie z duszą, ciałem,
Kobieta, gdy kobiétą nie jest życiem całém,
Żadna jednym i drugim nie może iść torem,
Będzie złą żoną, matką, lub nędznym autorem.
A ta u któréj karty, konie, pistolety,
Niby emancypacją zwiastują kobiety,
Wziąwszy nałogi mężczyzn, weźmie i przywary,
A nie mając sił męzkich, zabrnie w złém bez miary.
Chcesz żyć nieczynnym, dobrze, — weźże żonę sobie,
Któraby i za ciebie myślała o tobie,
Któraby z energją pochwyciła wodze
I z twym całym majątkiem nie zagrzęzła w drodze.
Z Laurą sentymentalną twój majątek zgaśnie,
A z Joanną jak bomba wkrótce się roztrzaśnie.
Tak z jedną jak i z drugą nędza czeka ciebie,
To ja mówię. Rób jak chcesz. Znajdziesz mnie w potrzebie.
Wiesz co Albinie, rada, rzecz to djable śliska,
Nie wydźwignie z otchłani jak raz pchnie z urwiska.
A jednakże tym razem, biorę na sumienie,
I szczęście twe zapewnię jak cię z nią ożenię.
Mówiłem z nią, rozsądna, oszczędna, pobożna,
Młoda i dość przystojna. Cóż więcéj chcieć można?
Prawda, prawda — z tém wszystkiém... Ja się jéj coś boję.
A ba!
Nawet ogromnie.
Rozważ rady moje.
Postępując rozsądnie.
Dobrać to nauka,
Lecz w strachu mieć odwagę na tém cała sztuka.
Co to? Rozalka płacze. Rozalko co tobie?
Ja, nie wiem... za co... za co... ta Pani w żałobie...
Złajała mnie.
Złajała?
Takiemi słowami!...
Księżniczka z łyséj góry groziła rózgami.
Co! rózgami, rózgami, Rozalce rózgami?!
Ja... ja... zaraz... Szczepanku wyrzuć ją za bramę!
No, no... tylko powoli.
Taką wielką damę,
Chybaby we dwóch...
Cicho!... Ty głupi bajtało!
Otże masz!
Ale powiedz, jakże to się stało?
Przyszła do mnie i rzekła: Precz mi zaraz z domu?
Precz?
No, no no...
I z groźbą?
Cóż ja winna komu?!
Precz? Precz? Ona precz pójdzie.
Powoli, powoli...
Co to? Czemu powoli? Co boli, to boli...
Rozalki nie dam krzywdzić.
Pójdę z Pańską wiedzą,
Ale niech, żem wygnana ludzie nie powiedzą.
Ty Rozalko, wygnana! O ty lube dziecię...
No, no... Albinie... słuchaj... zastanów się przecie...
(na przodzie sceny — nikt go nie słucha).
Bo to tak — powiem — wszystkie na Pana wołają:
Wybierz mnie, wybierz! Djabli w czém wybierać mają!
Wszystkie jakby senne mary włóczą się na jawie,
A gdyby kto z respektem przepławił po stawie,
Wyszłyby jak ów Sznurek każda innéj maści...
Och!... Och!... Och!... co za myśl!... Tak — zbędziem się napaści.
Szczepciu, pokaż co umiesz, a na dniu jutrzejszym
Pozna i Pan Doręba kto tu rozumniejszym.
Tak, tak, wszystkim ogłoszę me postanowienie,
Że, czyli się ożenię, czyli nie ożenię,
Opieki nad Rozalką nie oddam nikomu,
I póki sama zechce zostanie w mym domu.
No... no... tylko powoli.
A ty zaś Mospanie,
Strzeż jéj jak oka w głowie.
Nic się jéj nie stanie.
Wierz mi moja Rozalko, ja ci szczerze radzę
Trzeba mieć swoję przyszłość zawsze na uwadze.
Ja to wiem.
Jedna chwila znaczy bardzo wiele,
Bo każdy tak się wyspi jak sobie pościele.
Ja to wiem.
A do tego wierz mi moje dziecię,
Szczęścia rzetelnego nie ma na tym świecie.
Jeżeli nam sumienie nie poświadcza skrycie,
Ześmy z Bogiem niezmiennie wiedli nasze życie.
I to wiem. Ale na cóż Pan mi to powiada?
Bo cię radą zasmucę.
I jakaż to rada?
Ażebyś wszelkich sporów unikając wcześnie,
Któreby, jak to wczoraj, mogły tknąć boleśnie
Tak ciebie jak Albina — ztąd się oddaliła.
Cóż to jest? Co to znaczy? Cóżem przewiniła?
Wszak kochasz opiekuna?
Czy kocham? O Boże!
Krew moję, życie moje, jak zechce wziąć może.
Próżne słowa — krwi, życia nikt nie chce od ciebie,
Ale chce dobréj woli, pomocy w potrzebie.
Pomocy? O łaskawy Panie, nie drwij sobie...
Zresztą bez opiekuna nigdy nic nie zrobię.
Powiedział że opieki nie zwierzy nikomu...
I że dopóki zechcesz będziesz w jego domu.
Otóż mnie właśnie trzeba ażebyś nie chciała.
Ależ on nie zezwoli.
I w tém trudność cała.
Otrzymaj zezwolenie lecz w dobrym sposobie,
A Albin szczęście swoje będzie winien tobie.
Lecz przez Boga żywego cóż się u nas dzieje,
Powiedzże Pan wyraźnie bo ja oszaleję.
Słuchaj zatém Rozalko, powiem bez ogródki,
A poznasz mojéj rady czy słuszne pobudki:
Albin twym opiekunem, ty pupilką jego,
On łaskawy, ty wdzięczna — niéma w tém nic złego,
Ale Albin jeżeli wkrótce się ożeni
I waszych, acz niewinnych stosunków nie zmieni,
Jakiemże okiem na nie patrzeć może żona?
W czém przeciw jéj zazdrości dla ciebie obrona?
Niewiele się przyczyni do domowéj zgody,
Przyjaciółka za ładna, przyjaciel za młody.
Wszak służąca potrzebna każdéj wielkiéj Pani,
A ja zechcę pójść w służbę, któż mi to przygani?
(z lekka ironją) Jeżeli zaś nieszczęściem czasem się wydarzy,
Że służąca od Pani powabniejszéj twarzy,
To cóż z tém robić? Trudnoż powabów zabronić,
Trudnoż ją i zeszpecić lub z domu wygonić.
Chcesz zatém pójść w służbę?
Chcę.
Albin ci zabroni.
Jak poproszę, zezwoli.
Pójdziesz nawet do niéj?
Do niéj?
Do téj, co wczoraj skrzywdziła cię mową?
Nawet do niéj.
Rozalko!
Tak. Jestem gotową.
A jak ona nie zechce?
Ach temu nie wierzę...
Zresztą czy dziś koniecznie Pan żonę wybierze?
Wybierze. A choćby nie — rzeczy to nie zmieni.
Młoda osoba, która przyzwoitość ceni,
W domu młodego człowieka nie zostaje długo,
Chyba jest jego krewną, albo jego sługą.
Prawda bywa zakrytą, a pozór u ludzi
Nietylko zwodzi... ale i złe myśli budzi.
Gdybyś była u jakiej szanownéj matrony,
Sam jéj dom jużby tobie użyczał obrony
I taki Szwarc żonaty, lub Papryka taki,
Nie śmiałby i wejrzeniem robić te oznaki
Jakie dziś tu wyjawia i powtarza snadnie.
Rozumiem, już rozumiem — szkaradnie! szkaradnie!
(z decyzją) Pojadę — dzisiaj — zaraz — prędko, ale wprzódy
Powiem opiekunowi, że to dla swobody
I spokojności jego, pragnę oddalenia.
Bo nam, w uboższym stanie, czysty sąd sumienia
Wystarcza na osłonę; o pozór nie dbamy,
Lękać go się, ni czasu, ni sposobów mamy.
Pojedź do mojéj siostry, tam w godnéj rodzinie,
W obowiązkach stosownych smutek prędko minie,
A późniéj, może, kiedyś męża znajdziesz sobie.
Och! Och!
Zwłaszcza że posag, który Albin tobie
Wyznaczy...
O!.. O!.. Panie! skończmy proszę na tém.
Ta wieś gdziem urodzona była moim światem;
Ten dwór, ten ogród, rzeka, ten kościołek mały
Powoli, jakby moją rodziną się stały...
Nie mam już innéj. Teraz z pod czułéj opieki,
Co strzegła od kolebki pójdę w świat daleki,
Z obcémi ludźmi wstąpię w obce mi zawody,
Jeśli więc w sercu mojém nie znajdę nagrody,
To jéj, chciéj mi Pan wierzyć, nie zjedna, nie ziści
Największa obietnica największych korzyści.
Co to jest? Co to jest? Sen, sen wątpić nie mogę,
Dlaczego jeszcze dotąd czuję taką trwogę?
Śniło ci się że toniesz, albo lecisz z wieży...
A tu się na dywanie obok łóżka leży.
Ach gdzież tam! Tylko słuchaj. Już o wschodzie słońca,
Nie mogąc pijatyki doczekać się końca,
Wymknąłem się cichaczem do mego pokoju...
Tam nie składając sukni, nie otarłszy znoju,
Padłem. I ledwiem zasnął, zaraz mi się zdaje,
Że w kościele, do ślubu, przed ołtarzem staję.
W czerwony frak ubrany, z bukietem pod brodą...
A kiedym chciał zobaczyć moję pannę młodą...
Jakimże mam mój przestrach określić wyrazem?..
Obok mnie, zamiast jednej, klęczało trzy razem.
Każda wyciąga rękę, długą jakby wiosło,
I ze mnie także ramię potrójne wyrosło;
I pomimo że serca nie czułem w mém łonie,
Mimo wstrętu i trwogi łączyły się dłonie...
Na moje palce drżące z rąk każdej małżonki
Grube jak salcesony parły się pierścionki;
A gdy Veni Creator zagrzmiały organy,
Dźwignąwszy się z kobierca szedłem jak pijany.
Nie dość. Na którą żonę padną moje oczy,
Natychmiast taka sama druga z niéj wyskoczy,
Z drugiéj trzecia, z trzeciéj czwarta i tak daléj...
Aż mnie mróz przejmuje, aż gorączka pali.
A tymczasem co żyje przemienia się w żony...
Ty, Ernest, Szwarc pijany, Papryka czerwony,
Nawet hultaj Szczepanek w kornecie z piórami...
Wszyscyście byli wszyscy mojemi żonami...
Jak całunem okryta topola miotlasta
Klotylda Fontazińska nad wszystkie wyrasta;
Panna Joanna do mnie strzela z rewolwera,
Laura całą edycją drogę mi zapiera.
Wtenczas, aczkolwiek we śnie nie tracę odwagi...
Uciekam. Ale przebóg! Brak mi równowagi...
Nogi jakby bawełna... upadam stokrotnie...
Raz na twarz, a raz znowu zupełnie odwrotnie...
Potém... siedzę na koniu i przez stepy gonię...
Ale zawsze na karku albo na ogonie...
Chcę już i spaść nareszcie... lecz daremna praca,
Jakaś siła od ziemi na konia powraca.
A za mną żony, jakby dzikich gęsi stado...
Mężu! mężu i mężu! gają gromadą —
Dochodzą mnie, już ginę... A w tém z góry nagle,
Anioł nademną skrzydła roztoczył jak żagle...
Dotknął czoła ustami — spadła snu zasłona
I tylko obraz został... To ona!
Kto ona?
Rozalka, to Rozalka w postaci anioła...
W białym fartuszku...
Ona, dotknęła się czoła.
Odpłaćże jej Albinie twoje zmartwychwstanie...
Bo ma prośbę do ciebie.
Co chce, to się stanie.
Ja... chcę... Panie... odjechać.
Odjechać dlaczego?
Muszę.
Od opiekuna, przyjaciela swego.
Muszę.
Czémżem twe serce oddalił od siebie?
Ach Panie.
Opuszczasz mnie w najgorszéj potrzebie.
Z kimże teraz wieczorem przy kominku siędę?
Z kim pogram w kalabrakę? Sam już teraz będę..
No no... nie tak tragicznie...
Rozalko!
O Boże!
Wszak idąc kiedyś za mąż tak zostać nie może.
I ty, wszak sam nie będziesz — wkrótce pojmiesz żonę,
Przy niéj powtórzysz chwile z Rozalką trawione.
O! Panie Stanisławie, ostremi cnotami
Bawisz się cudzym kosztem... ostro miotasz nami...
Dla jakiéjś możliwości w przyszłości dalekiéj
Mnie pozbawiasz pociechy — ją tkliwéj opieki.
Ha otóż Wencel! Wencla lubię. Człowiek prawy...
Pewnie chce z tobą mówić.
Tak Panie łaskawy.
Wencel człowiek stateczny... takich Wenclów mało...
Chodź, chodź Panie koniuszy. Cóż tam? Daléj! śmiało!..
Jam jest Wencel Hazenfus, z Majerdorfu rodem,
Mam tam połowka domu z drzewem i ogrodem;
Mam trzy duży kobyli, trzy mali srebiątek,
W gospodarskich bydlęciach porządny majątek.
Najticzanka, zégarki... oba repetiery...
Do tego piecset reńskich... same cwancygiery.
Cóż z tego?
Stajem z prośbom przed wielmożnym progiem,
Ja chciałbym żenić...
Kogo?
Siebie.
Żeń się z Bogiem.
Więc o Pannę Rozalkę proszem uniżenie...
Co! Co! Ty? Ty? — z Rozalką...
Chętnie się ożenię.
Ty... ty?!..
No, no... powoli... Wszak wolno Wenclowi.
Nie — nie wolno...
No, no, no... cóż Rozalka powié?
Nie chcę.
Choćby i chciała... Ja zabronić muszę
(postępując ku Wenclowi) Idź do djabła!...
Calujem rączki...
Ja cię zduszę!...
Calujem rączki...
Jak cię w moim domu zoczę,
To własną moją ręką kości ci zdruzgoczę.
Calujem rączki...
Ruszaj! (Wencel odchodzi)
Ha wiesz Stanisławie,
Że najdziksza nienawiść w swojéj własnéj sprawie,
Tak twardą, zimną ręką serca nie wyrywa,
Jakto częstokroć przyjaźń zanadto gorliwa.
Co? Myślisz że już we mnie niéma krwi kropelki,
Że w mojéj duszy zagasł czucia ogień wszelki?
Że świécę tylko sobą jak martwém próchniskiem,
Że już nawet i nie drgnę pod twoim naciskiem?
Nie dosyć że Rozalkę chcesz mi porwać z domu,
Jeszcze rzucasz w objęcia i to jeszcze komu!
Kiedy tak, pokażę wam, jaka moc rozsądku...
Nie dbam, nie chcę, drwię sobie z przyjaciół, majątku,
Kuzynek, testamentu i świata całego...
Rozalko, chcesz pójść za mnie? — Zrzekłem się wszystkiego.
Jestem sam, bez przyjaciół... już teraz ubogi...
Rozalko, chcesz pójść za mnie?
O mój Panie drogi,
Czy chcę? Jakże mam nie chcieć!
Będzie z mnie kochała?
Och będę.
I ja ciebie. Dusza moja spała,
Trzeba było dopiero tak wielkiéj boleści
Abym poznał jak silnie ciebie w sobie mieści.
No no, tylko powoli, powoli Albinie,
Przyjaciół ci nie braknie. Ale ja dziś czynię,
Czyni jak człowiek który najlepiéj wam życzy,
Który chce wam obojgu oszczędzić goryczy.
Słuchaj mnie, krótko powiem: Nie wybierzesz żony?
W połowie tylko będzie majątek stracony,
Zrzekać się więc całego nie jesteś w potrzebie,
Ale niestety, ponoś on zrzeknie się ciebie.
Z owych skorup przepychu nie posklejasz wiele,
A jak ściśle policzym, wiész co weźmiesz w dziele?..
Reputacją, bez winy, szaleństwa, swawoli,
I długi co ci wszystko pochłoną powoli,
I cóż wtenczas? Od nędzy niech Cię Bóg zachowa.
Będę pracował.
Słowa! Nic więcéj jak słowa.
Praca trudna każdemu, cóż dopiero tobie.
Ty, ty, miałbyś pracować? W jakimże sposobie?
Będziesz może drwa rąbał, albo tłukł kamienie?
Nie Albinie, nie możesz myśleć tak szalenie.
Ale i ty Rozalko, w której nadspodzianie
Takie zdrowe, rozsądne napotkałem zdanie,
Powiedz, masz ty odwagę przyjąć tę ofiarę?
Maszże ty przed oczyma zupełną jéj miarę?
Jestżeś pewna że zdołasz wszystko mu zastąpić?
Wiem — pracy, poświęcenia nie będziesz mu skąpić;
Lecz chleb z twych zarobionych kupiony pieniędzy,
Zawsze będzie dla niego tylko chlebem nędzy.
I jestżeś zresztą pewna, że w jakiéj złéj chwili
Nie będziecie się kiedyś wzajemnie winili.
Prawda. I miałby prawo zrzucać na mnie winę.
Ach jesteś bez litości!
I w jakąż godzinę
Na swoje słabe barki wkładasz takie brzemię,
Którém wkrótce ze wstydem uderzysz o ziemię.
Nie chcesz wybierać — dobrze. Na cóż do odmowy
Obelgi? O Rozalce niech nie będzie mowy.
Chcesz zmienić sposób życia, ująć wystawności,
Nie wytrącajże za drzwi zaproszonych gości...
Gdzie się osy zalęgły nie uderzaj nogą,
Póki nie wiesz że pewnie zduszone być mogą.
Powoli i oględnie przeprowadzaj zmianę...
Zresztą... jak się podoba... ja tu nie zostanę.
Ja z Panem jadę.
Zostań... zostań Stanisławie.
Zamilczcie o tém wszystkiém — do jutra zabawię.
(Za sceną śmiech i trzaskanie z harapów.)
Cóżto? Wszyscy wymarli?
Krzyknę że się pali.
Dzień dobry wam. Dzień dobry — wszyscyśmy zaspali.
Wino było za mocne.
Papryka powiada,
Że w ostatnim kieliszku zawsze cała zdrada.
Dlatego ostatniego nikt się nie doczeka...
Taka zabawa w bydlę przemienia człowieka...
Jest! poranek nazajutrz, morałów porankiem,
Ernest dzisiaj toasty pić będzie rumiankiem.
Otóż to, oto skutek, wdawać się z trzpiotami,
Wszystko nam potém idzie do góry nogami.
I to w dzień tak znaczący, haniebne działanie!
Ale cóż się tu dzieje? Gdzież są nasze Panie?
Odebrałem sztafetą... najważniejsze wieści...
Chciałbym wszystkim in pleno udzielić ich treści...
Co tam pleno — Czas krótki.
A więc rzecz przyspieszę.
(p. k. m.) Pięć kuzynek przybywa.
Oto ich depesze.
Wszystkie, jedna jak druga i téj saméj daty.
Massą więc maszerują. Rzecz groźna za katy!
„Wielmożny Mości Dobrodzieju, Exekutorze testamentu ś. p. Grzegorza Albińskiego. Będąc bliską kuzynką Pana Albina Albińkiego, chcę korzystać z prawa dozwolonego mi ostatnią wolą nieboszczyka i spieszę do Dębowa. Ale zatrzymana wylewem wody, jestem zmuszona upraszać, co mi pewnie odmówioném nie będzie, o sześciogodzinne przedłużenie terminu etc. etc.“
Ani godziny.
Ciszéj.
Jakież Pańskie zdanie?
Trzymać się testamentu niech się co chce stanie.
Rozumnie! Sprawiedliwie!
Lecz w tak ważnéj sprawie,
Zwłoka kilkogodzinna nie jest zwłoką prawie.
Udzielam wiadomości bo mi się podoba,
Lecz ja tu decyduję — ja piérwsza osoba.
Bramy zamknąć.
Szczepanku, każ mosty popalić.
(Szczepanek odchodzi.)
Przed dziesiątą nikogo nie można oddalić.
Ale z jéj uderzeniem, miano to na względzie...
Zamknięcie już finalne ogłoszoném będzie.
A która z pretendentek nie stanie w terminie,
Choćby księżna udzielna, jéj prawo zaginie.
Dziesiąta? już dziesiąta!
I nie ma nikogo.
Przebóg! gdzież nasze Panie?
Panie przyjść nie mogą.
Dlaczego?
Bo ich nie ma.
Jakto? Odjechały?
O nie! wcale nie.
Cóż więc?
Pieszki poderdały,
Ta bramą, ta furtką, a tamta przełazem,
Każda sobie samopas... ale wszystkie razem
Kazały swym pojazdom jechać ku domowi.
Daléj w konie!
Za późno!
Przecie ktoś się dowie.
Nie pojedziesz Rozalko.
I mnie się tak zdaje.
Wszystko to moi państwo, zrobili hultaje.
Rano był tu rozgardjasz aż chodził dom cały.
Panny służące w kółko jak frygi biegały,
Bo w nocy okradziono ich pań toalety...
Co najpotrzebniejszego: żelazne gorsety,
Obręcze pod spodnice... poduszeczki różne,
Kwadratowe, półkrągłe, spiczaste, podłużne...
A co najgorsze, jak mi powiadały Panny,
Wzięto, przedni z haczykiem ząb Panny Joanny...
Pęzle z farbą do twarzy Pani Laury Pińskiéj,
I ogromną perukę Pani Fontazińskiéj.
Bez tych narzędzi trudno pokazać się komu...
Cóż robić?... rada w radę... trzeba umknąć z domu.
O hultaj!
Jego sprawka.
Oczywista zdrada...
Nasze zatém wybory odroczyć wypada.
Która zaś z pretendentek nie stanie w terminie,
Choćby księżna udzielna, jéj prawo zaginie.
Czynność twoja skończona mój Panie Papryka.
Zgoda.
Głosu więc nie masz.
Z wszystkiego wynika,
Że Albin przy majątku, a my przy Albinie.
Z kawalerskiego życia dom jego zasłynie.
Przepraszam bo z Rozalką wkrótce się ożenię.
Z Rozalką?
Źle! (wkrótce wynosi się cichaczem)
Nie dobrze.
No, no, no!...
Nie zmienię
Co wyrzekłem.
No... ale... zresztą!.. Szczęść wam Boże.
Zbytkom, zjazdom, szaleństwom raz koniec położę,
Sługa, służka najniższy, państwa łaskawego.
Jan Aniołkiewicz, woźny sądu wekslowego...
Miło mi jest, że wszystkich zastaję tu razem...
Mam tu cytacyjki, z maleńkim rozkazem.
Pan Szwarc, Pan Ernest, Adolf — znani mi Panowie.
Na honor! Wszak to areszt.
Tak się niby zowie.
To rzecz nader niemiła.
Koza? Co to znaczy!
Koza beknie jak fraki czerwone zobaczy.
A to co jest?
Panowie Skubelscy łaskawie
Asystować mi raczą w téj niemiłéj sprawie.
A nawet znając Pana (wskazując na Szwarca), ze sąsiedzkiéj łaski
I konie swoje dadzą do mojéj kolaski.
Jeśli więc wola Panów, możem ruszyć w drogę.
Jest tam Panie i Sznurek — dziś nim jeździć mogę;
Przeparłem narów głodem, poznał że na świecie
Trzeba swój wózek ciągnąć albo pójść na śmiecie.
Ściskam nogi. (odchodzi)
Szczepanku, dużom winien tobie,
Czego chcesz? Dam ci urząd, ekonomem zrobię...
Ja chcę nic nie robić.
Leń!
I on może kiedy
Znajdzie swoję Rozalkę, a ocknie się wtedy.
(do Rozalki) Pociągniem wózek, prawda?
Ochoczo, wesoło,
Bo miłość nieprzebrana potoczy nam koło.
No! ale prawdę mówiąc na tych Panów, Panie,
Dzielneś niechcąc wyprawił parforce polowanie;
I zagrzmi niezawodnie od Dniepru do Sali,
— Jak mówią na Podolu — ogromne Halali.
ANIELA, jéj siostra.
WANDA MALSKA, młoda wdowa ich siostrzenica.
ALFRED TULSKI, sekretarz ambasady.
BARSKI, kapitan artyleryi.
PANNA FIGASZEWSKA, na respekcie u kasztelanowéj.
STANISŁAW, służący kasztelanowéj.
Rzecz dzieje się na wsi w domu Kasztelanowéj.
Nota. Panna Figaszewska ma lat pięćdziesiąt, przyzwoicie ubrana, w czepeczku nie modnym ale starannie wykarbowanym; trzyma się prosto, chodzi drobno, mówi powoli, robi ciągle pończoszkę, siada zawsze w kącie na swoim taburecie. Nie spuszcza z oka kasztelanowéj i zdaje się wyrazem twarzy i giestami jakby wtórować jej słowom. Rola Panny Figaszewskiej cała w wyrazie twarzy, nie powinna przechodzić w krzywiącą się karykaturę. — Pani Kasztelanowa chodzi posuwisto, mówi dobitnie,
spogląda z góry. Często rzuca okiem na Pannę Figaszewską; ta jeźli czasem się zapomni, budzi się nagle i stara się podług twarzy Kasztelanowéj odgadnąć o co idzie. Kasztelanowa kończy najczęściéj mowę odwołaniem się do Panny Figaszewskiej, co poniekąd stało się jéj przysłowiem, — szuka niby rady, któréj
nie słucha i wywołuje aprobatę, która zawsze mylna.
Śniadanie o dwunastéj... Tu nakryjesz przy kominku... O pierwzéj, Maciej zaprzęgnie cztéry konie do kocza... Niech czeka przed gankiem... Wszystko w porządku... Idź! (Stanisław odchodzi. Do Pani Malskiej) Pojedziesz ze mną do Krzewina?
Na spotkanie cioci Anieli? Bardzo chętnie.
O! tego przecie nie zrobi.
Już kiedy ja co powiem, to tak jest a nie inaczéj.
Długoż ciocia Aniela z nami zabawi?
Spodziewam się, że do twego ślubu.
Do którego tylko narzeczonego niedostaje.
Z Neapolu trudno w trzech dniach przyjechać.
Zapewne, zapewne... nareszcie im dłużéj pojedzie, tém lepiéj.
Wando! Co znaczy ta obojętność?
Ależ kochana ciociu, ja nie znam mojego szanownego narzeczonego, nie mogę zatém być jak tylko całkiem obojętną.
Jednak idziesz za niego?
A tak, jestem ci posłuszną, dałam słowo.
Żałować nie można tylko tego czego się pragnie.
Czegoż ty pragniesz?
Niczego. Tak źle, tak nie dobrze — wszystko jedno.
Wszystko jedno pójść za mąż, czy zostać wdową?
Wszystko jedno.
Że cię wydano za starego jenerała, że twoje sześciomiesięczne z nim pożycie nie było szczęśliwe, nie wypływa ztąd aby i raz drugi tak być miało.
A dlaczego nie?
Bo jenerał był stary, a Alfred Tulski jest młody.
Cóż to znaczy?
Co znaczy? Panno Figaszewska? co znaczy? wiele znaczy, ja powiadam. Przytém Alfred ma reputacyę rozumnego i przyjemnego człowieka. Prawdziwie nie jesteś wdzięczną losowi, że cię, tak gładko z ciernistéj na kwiecistą wyprowadził drogę.
Ja. A kiedy ja co powiem, to pewnie jest tak a nie inaczéj. Pan radca stanu Tulski, mój najdawniejszy przyjaciel, któremu wierzę i ufam jak sama sobie, ręczy za gruntowne przymioty swojego synowca. Zapisuje mu cały majątek jeżeli się z tobą ożeni, z tobą, która w tym razie staniesz się sukcesorką moją.
Bardzo jestem wdzięczną...
Ale że Pan Alfred jest sekretarzem ambasady w Neapolu od lat pięciu, a ty bawisz w Nadwiślanach, trudno było was inaczéj skojarzyć, jak na drodze poprzednich familijnych układów... I to, bądź przekonana, do szczęścia najpewniejsza droga. Z romansów rzadko kiedy co dobrego wyniknie. Oto Panna Figaszewska, jak ją widzisz, miała dawnemi czasy trzech konkurentów...
Cztérech.
Jeden nawet utopił się dla niéj, wielkich przymiotów kawaler...
Wdowiec.
Pan Krupski...
I jak zaczęła przebierać, przebierać... otóż i na koszu osiadła. A ja, miewałam zawsze konkurentów podostatkiem. Panno Figaszewska?
Po piętnastu.
O! o! o! Figaszesiu!
Dalipan po piętnastu... nie licząc rozumie się Pana Tulskiego, starościca...
Rób Waćpanna swoją pończoszkę... nie lubię kiedy się kto nie pytany odzywa. Otóż moja Wando, miałam dużo konkurentów, a jednak spuściłam się na wybór rodziców i nigdy tego nie żałowałam.
Nie wątpię, kochana ciociu; dlatego wypełniam twoją wolę, oddając rękę zupełnie mi nieznanemu Panu Alfredowi (Stanisław przynosi list i dzienniki — potém nakrywa do śniadania i stół naprzód sceny wysuwa). Otóż i poczta.
Przyjął!... powinna była dodać: łaskawie.
Ależ to nie on pisze. (Czyta) „Jednak pod warunkiem“...
I warunek? Coraz lepiéj!
Słuchajże. (czyta) „Pod warunkiem aby pierwéj Wandę poznał osobiście.“
Poddałam się więc na łaskę i niełaskę.
„Wyjeżdża ztąd pod przybraném nazwiskiem; starać się będzie wkraść do Amazońskiego grodu, jak tu wasz dom zowią.“ (Kasztelanowa wzrusza ramionami.) „Gdy mu powiedziano, że to jest rzeczą niepodobną, uśmiechnął się tylko. Dyplomata nie łatwo daje się zrazić. Opisu jego osoby nie robię, bo wszystkie sobie podobne; powiem tylko, że ma bliznę nad okiem... To znak niezawodny. Całuję was serdecznie. P. S. Ktoś mi powiedział, że Pan Radca bardzo cierpiący“ — O Nieborak! „P. S. Dla zaspokojenia wszelako Wandy, załączam portret jéj czcigodnego narzeczonego.“ (przewraca kartkę i parska śmiechem). Szalona, szalona!
Piękna figura!
Nie lękaj się Acanna. Pan Alfred piękniejszy.
Pozwolisz jednak ciocia, że się uważać będę jako uwolniona od danego słowa.
Ale jeżeli ci się podoba.
A tak, jeżeli. (zbliżając się do okna) Ach, cóż tam za ulewa... trudno będzie podobno jechać do Krzewina.
Na deszcz uważać nie będę.
Patrz ciociu, ktoś w ogrodzie schronił się przed deszczem pod drzewo.
To on! Panno Figaszewska.
To on.
Kto?
Alfred.
Ciocia zawsze widzi we wszystkich, czychających adoratorów.
Raczéj, jakiś wojskowy.
Wojskowego więc przybrał rolę, — dobrze.
Zobaczył nas, kłania się... Alfred czy nie Alfred, na deszczu go zostawić nie wypada.
I zaprosić można bezpiecznie, bo że to jest Alfred, ja ręczę. W ogrodzie, w deszcz, w okna patrzy; ho, ho, ho! wiem co to znaczy. (dzwoni i mówi do Stanisława) Jakiś Pan schronił się w ogrodzie, przed deszczem pod wielkiego kasztana. Idź, proś go do nas, ale oświadcz mu przy wstępie do domu, że tu dłużéj jak godzinę nikomu bawić nie dozwolono.
Na co tego? mała gościnność a duża niegrzeczność.
Idź i rób co każę.
Prawdziwie ciociu, że to bardzo śmiesznie i dlatego słusznie...
Nazwano mój dom Amazońskim grodem, — prawda? Ja wiem co mówią w Warszawie; że przy zwodzonym moście stoi straż w kornetach, że ja przez kratę zagadki zadaję i biada temu młodzieńcowi który nie odgadnie. Wiem, wiem, ale niech sobie gadają, niech się śmieją do woli, ja z wytkniętéj drogi nie zejdę. Póki nie pójdziesz za Alfreda, póty mój dom dla mężczyzn zamkniętym pozostanie.
Ha! niech i tak będzie. (na stronie) Kiedyś to się skończyć musi.
(Barski w cywilnym stroju, tylko czapeczka wojskowa, — ma bliznę nad prawém okiem.)
Korzystam z danego mi pozwolenia. Jestem Barski, kapitan artyleryi.
Jestem Kasztelanowa Zawiejska... Pani Malska moja siostrzenica... Panna Figaszewska (przypatrując się i powoli mówiąc) Pan Barski?.. kapitan?.. artyleryi?.. (postrzegłszy bliznę) Panno Figaszewska... widzisz?
Co?
Wando, widzisz?
Cóż tu sprowadza Pana... kapitana?
Jadę do familii, furman zajechał na popas. Ja tymczasem wziąłem tekę i ołówki — zająłem się rysunkiem niektórych widoków téj pięknéj okolicy i dopiero krople deszczu padając na papier, ostrzegły że trzeba gdzieś szukać schronienia. Muszę wyznać z wdzięcznością, że w sam czas otrzymałem łaskawe zaproszenie, bo przed tak mocnym deszczem, jesienne liście nie długo zasłaniać mogą.
Przekonałeś się Pan... kapitan, że niebezpiecznie schodzić z bitéj drogi za ujmującemi widokami.
Przeciwnie. Nawet i niebezpieczeństwo któreby mi ułatwiło wstęp do jéj domu, byłoby mi przyjemnem.
A tak, wstęp do domu.
Dobrze udaje wojskowego, nie ma co mówić.
Zatém Pan służysz w wojsku?
Jestem kapitanem.
I dawno już Pan służysz?
Hm, hm... i Pan byłeś na wojnie?
Byłem Pani.
Widzę bliznę nad okiem... Gdzież to Pan byłeś ranny?
W małéj utarczce.. draśnięcie.
Pan Sekretarz gładko kłamie.
Wyjeżdżamy z domu, dlatego zastajesz nas Pan przy rannym obiedzie. Czy nie zechcesz podzielić go z nami?
Bardzo chętnie; przechadzka i kąpiel deszczowa zaostrzyły apetyt.
A więc proszę. (siadają do stołu, Kasztelanowa po prawéj a Pani Malska po lewéj stronie Barskiego) Panna Figaszewska dziś z postem. (po krótkiém milczeniu) Pan
kapitan jedziesz z Warszawy?
Tak jest Pani, z Warszawy.
Mamy tam mnóstwo znajomych. Nie słyszał Pan tam co nowego?
Pan kapitan jedziesz na urlop... może w zamiarze żenienia się... jak to teraz moda u Panów wojskowych?
Nie Pani. Dopiero rok drugi jak owdowiałem
Bogu dzięki... (Pani Malska śmieje się.) Źle się wyraziłem? Co?
I owszem, dobrze bo otwarcie.
Muszę powiedzieć na uniewinnienie moich wyrazów, że miałem żonę młodą, piękną, rozumną i byłaby doskonałością, gdyby nie jedna wada...
A tą wadą?
Złość.
A... była zła.
Jak trzysta dja.... to jest... chciałem powiedzieć... bardzo, bardzo zła... Teraz pocieszam się myślą, że moje dwuletnie z nią pożycie odkupi wiele z moich grzechów.
Dziwne podobieństwo kolei naszych losów. I ja rok temu drugi, owdowiałam.
Nie Pani. Znałem go wszakże z widzenia.
Byłby był doskonałością, gdyby nie jedna wada.
To jest?
Był nudziarzem nad wszelki wyraz i pojęcie. Moje sześciomiesięczne z nim pożycie było ciągłą męczarnią.
Którą jednak wynagrodził sowicie szlachetnym czynem.
Jakim czynem?
Swoją śmiercią.
O! ja tak dalece...
I trzeba mu przyznać że umarł dość prędko, a nudziarze zwykle decydują się z wielką trudnością.
Spodziewam się, że tym razem będzie szczęśliwsza.
Pani idziesz za mąż?
Pewnie Pan znasz w Warszawie Radcę stanu
Tulskiego?
Nie, nie znam. Więc Radca stanu. To mi się wydaje coś zanadto poważnego dla Pani. Ostrzedz przytém muszę, że nudziarze biórowi o wiele gorsi od szeregowych... zażywają tabakę i noszą watowane szlafroki... w kwiaty.
Lubo i Pan Radca stanu nie jest nudziarzem, nie o nim jednak mowa, ale o jego synowcu Alfredzie Tulskim, sekretarzu ambasady.
A! Dyplomata.
Dyplomata.
Niebezpiecznie. (Obiedwie się śmieją.)
Cóż Pan kapitan masz przeciwko dyplomacyi?
Właściwie nic, ale jako wojskowy z duszą i ciałem, nie lubię wybiegów i gmatwaniny jakiegobądź one są rodzaju.
Czy tak?
Zresztą w dyplomacyi jest wielu ludzi honoru i Pan Tulski pewnie liczy się do tychże, kiedy umiał pozyskać to, co mu nie jeden zazdrościć
musi.
Pewnie, pewnie, Pan Alfred jest człowiekiem honoru i... jak miarkuję, dowcipnym, ale czy prace dyplomatyczne nie pozbawiły jego charakteru, staropolskiéj otwartości, to pytanie. Jak się Panu zdaje?
Znając go dobrze i zapewne od dawna, Pani lepiéj odemnie odpowiedzieć sobie możesz.
Ja go nie znam wcale... nigdy nie widziałam... do dziś dnia.
Jakto, Pani nie znasz tego, któremu więcéj niż życie, bo pokój, szczęście życia powierzasz?
Ale jéj krewni, jéj przyjaciele znają go dobrze.
Krewni żyć z nim nie będą.
Tak jednak postępowali nasi antenaci i pewnie więcéj było dobrych małżeństw niż teraz. Panno Figaszewska?
Żartuj Pan sobie, żartuj.
Ale nie żartuję wcale. Nareszcie i powierzchowność może być antypatyczną... Cóż natenczas? Mnie naprzykład nos kończaty, bekasi, jest nieznośnym; prędzéj zostałbym kamedułą jak mężem kończatego nosa... No, prawda że moja żona miała nosek troszkę w górę... zawiódł mnie... ale pomimo tego, nos kończaty — nigdy! (do Pani Malskiej) Nie bez tego, abyś i Pani nie miała w tym względzie
stałych zasad?
Co do nosów, nie mam żadnych.
Panie kapitanie, uważaj jednak, radzę szczerze, abyś nie przekonał mojéj siostrzenicy, że małżeństwo między nieznającemi się dawniéj jest niepodebném. (odchodzi śmiejąc się).
Tém lepiéj jeżeli przekonam.
Zatém, nie radzisz mi Pan iść za Pana Tulskiego?
I cóż Pan radzisz?
Co radzę? Co radzę? Chcesz Pani wiedzieć? Powiem szczerze, nie dyplomatycznie, bez długiéj przemowy... radzę Pani...
Co?
Radzę pójść za mnie.
Ho! ho!
Co?
Dziwię się.
I ja się dziwię, że mi ta myśl przyszła tak późno.
Późno, dobre żarty.
Dlaczego żarty? Jesteśmy młodzi, wolni, kochamy się...
Jakto kochamy?..
Przepraszam, źle powiedziałem; chciałem powiedzieć że możemy się kochać i być szczęśliwi. Jestem majętny, nie potrzebuję posagu. Jestem człowiekiem honoru, to świadczą moje szlify... I jestem dobrym, na honor dobrym... zrobię co Pani każesz... Pozostanę w służbie albo ją porzucę... zamieszkamy w mieście albo na wsi... na wsi lepiéj... będziemy razem... razem... kwiatki sadzić, — dobrze? Ja bardzo kwiatki lubię... na honor lubię... Cóż Pani na to?
Ja na to? że myśl aczkolwiek późno przyszła, rozwija się nadzwyczajnie nagle.
Wszystko robię nagle, bo idą za bezpośredniém natchnieniem. Jestem z tych, którzy wierzą, że Opatrzność do nas czasem przez serce przemawia. Ledwie ta myśl zabłysła w mojéj duszy, już siebie pojąłem, zrozumiałem, już wiem dlaczego ujrzawszy Panią, zdało mi się, że ją znam; dlaczego jéj głos nie był mi obcym, dlaczego nie zaczynam kochać, ale już kochałem od dawna.
Nie zgadzasz się Pan z samym sobą. Wszakże
dopiero powstawałeś przeciw małżeństwom między
nieznającemi się pierwéj.
Ja już nie jestem nieznajomym. Pani mnie widzisz, słuchasz, wierzysz mi...
O! O!
Ależ proszę Pana...
Tak, tak, Pani mimowolnie wierzysz, że to co mówię, mówię szczerze, z głębi serca. A mnie zdaje się, że mam jakiś święty obowiązek stanąć obok niéj i błagać abyś mi zaufała.
Zaufała? Wierz mi Pan, że im lepiéj rola odegrana, tém boleśniejsze obudza uczucie, bo nas uczy, jak ludzie dobrze udawać mogą.
O, zaklinam cię Pani na Boga! Nie dziel mojéj miłości, wzgardź moją otwartością, gniewaj się za zuchwałe nadzieje, ale o udawanie, o nieszczerość, nie oskarżaj mnie nigdy. Moje postępowanie zdaje się szaloném; wiem, i szaloném zawsze pozostanie dla tych, co nie pojmują innéj w życiu przewodni jak zimną rachubę.
Prawdziwie nie wiem dlaczego słucham...
O słuchaj, słuchaj Pani. Raz w życiu poszedłem za głosem rozsądnéj niby rachuby, ożeniłem się i byłem nieszczęśliwym. Wszakże Pani toż samo? Ach gdybym mógł otworzyć najgłębsze tajnie duszy mojéj, ujrzałabyś Pani tyle wiary, tyle ufności nietylko w moje ale i w szczęście nas obojga...
Dość tego; późniéj dowiesz się Pan kapitan dlaczego słuchałam go tak cierpliwie. (Odchodzi. Barski po krótkiém milczeniu nalewa sobie wina i wypija. Stawiając kieliszek mówi.)
Kocham się szalenie. (Staje zamyślony na przodzie sceny i mówiąc powoli dostaje cygaro i to przyrządza. — Lokaje stół odnoszą.) Rzecz dziwna... tu jest jakaś tajemnica... ostrzeżenie przy wstępie do domu... przyjęcie tych Pań... przycisk z jakim mówią: Panie kapitanie. Cóż u djabła! Już od dawna powinienem być majorem. (Kiedy chce zapalić cygaro, postrzega swoje roztargnienie i chowa czémprędzéj.) Aj gwałtu! co robię... głowę tracę... byłbym się pięknie spisał. Wyraźnie głowę tracę... kocham się... kocham szalenie. Ha! może od tej Panny dowiem się czego... poproszę ją najczuléj, najpokorniéj. (Staje przed Panną Figaszewską, która w ciągu całéj przeszłéj sceny nic nie widziała i nie słyszała.) Panno Figaszewska! (Panna Figaszewska spostrzegłszy, że Pani nie ma, zrywa się i cofając się odchodzi spiesznie z przestrachem.) Dobrze, wiele się dowiedziałem. Może byłoby rozsądnie wymknąć się powoli. A ba! Cóż mi zrobią? Zająłem dobrą pozycję i na niéj do upadłego trzymać się będę. Pani Malska, albo, albo... niech się co chce dzieje.
No, Panie kapitanie, jak się podoba moja siostrzenica?
Jak się podoba moja siostrzenica? Czegóż się dziwisz?
Dziwie się... no, dziwię się jak można o to pytać. (na stronie) Osobliwie!
A więc?
A więc?
Cóż mi powiesz?
Aj! miałażby ta kasztelanowa być dwuznacznych dążności?
Bardzo miła i piękna. Prawda?
Bardzo miła i piękna, prawda.
A więc.
A więc.
Milczysz? Popełnię zatém zdradę... uchylę nieco zasłony. (zbliżając się i poufnie) Podobałeś się.
Tak jest, podobałeś się, ile w tak krótkim czasie podobać się można. Ale gniewa się na ciebie.
Na mnie? Za co?
Jest za co, niema wątpienia... ale to jakoś uśmierzy się powoli. Gdzie familijne układy tak dalece posunięte, nie należało odgrywać komedyi i to jeszcze tak długo.
Komedyj? Przepraszam Panią Dobrodziejkę, ale nie rozumiem wcale.
Skończże już Panie Alfredzie, bo i ja pogniewam się nareszcie.
Alfredzie?
Jużci z naszego przyjęcia mogłeś się domyśleć, że wiemy o wszystkiém.
A niech mnie djabli... przepraszam, niech zginę jeżeli zgaduję o czém Panie wiedzą.
O, o! tego zanadto. Wiemy że jesteś Alfredem Tulskim, sekretarzem ambasady, synowcem Radcy stanu; no teraz wyraźnie.
Tak? A zatém...
Cóż, zatém?
Masz Pan zegarek?
Do usług.
Czy też już jest godzina jak mieliśmy honor powitać go w naszym domu?
Hm! nie idzie... stanął.
Nikogo na czas dłuższy nie przyjmujemy, wszakże podobno byłeś Pan o tém przy wejściu ostrzeżony?
Nie pamiętam.
Tylko Pan Alfred Tulski jako narzeczony mojéj siostrzenicy mógłby tu dłużéj pozostać.
Teraz zaczynam rozumieć.
Przecie.
Zatem, jeżeli nie jestem Alfredem Tulskim, zostać tu nie mogę?
To za ostro.
Być może.
Ale zmiłuj się Pani, — taka ulewa.
W saméj rzeczy, wielka ulewa. Na cóż się Pan decydujesz?
Ja się decyduję zostać.
Więc przyznajesz...
Żem sekretarzem... (na stronie) Ha! dla miłości poświęcić się trzeba.
Cóż jeszcze roztrząsasz?
Ale chciej pamiętać łaskawa Pani, że mnie poniekąd zmuszasz gwałtownemi środkami.
Dobrze, dobrze. Koniec końców, zostajesz czy nie?
A jako Władysław Barski nie mógłbym zostać
żadnym sposobem?
Kilka godzinek... krótkich godzinek?
Nie, nie.
Co to Pani szkodzi?
Dziwne urojenie; i tak będziesz musiał przeprosić swoją narzeczoną.
O! to bardzo chętnie.
Zatém?
Vogue la galère! (głośno) Jestem Alfredem Tulskim, (krztusząc się) Sekretarzem.
Trzeba było takiéj ulewy, aby pokonać głęboką dyplomacyę... Przytém, ze mną sprawa... no wszystko w porządku. A teraz do tamtéj. (odchodzi).
Hm! hm, hm! zająłem pozycyą, ale za pozycyą bagna, mogę ugrząść... wziąć czyje nazwisko, fraszka jeszcze, ale wkradać się w jego prawa... to jakoś nie ładnie... Prawda że to sekretarz... (nuci). Hm, hm,
hm... kłamać nie umiem... zaplączę się łatwo... i koniec końców, mogą mi drzwi pokazać i to jako... bodaj nie oszustowi... ale z drugiéj strony, nie ma kto nie waży... zostaję.
Panie Alfredzie, czyniąc zadość woli mojéj ciotki, chcę zapomnieć co w jego postępowaniu było dla mnie ubliżającego.
Ach, bądź Pani zawsze skłonną do przebaczenia, teraz i na przyszłość.
Ale pozwolisz Pan, że go naśladować będę i odłożę jeszcze stanowcze moje słowo do lepszego poznania się.
Bardzo sprawiedliwie.
Teraz Pan już rozumiesz zapewnie, dlaczego przy śniadaniu słuchałam jego oświadczeń?
Niestety!
Niestety?
Wolałbym abyś mnie Pani słuchała łaskawie z innych powodów jak z tych, że jestem synowcem Radcy stanu.
Nie Pani, wszelkie udawanie jest mi niemiłém a kapitan Barski nie jest idealną osobą, jest to rzeczywiście... mój najdawniejszy przyjaciel. Jego charakter poznałaś Pani we mnie. Serce jest u niego pierwszą skazówką, za którą późniéj postępuje otwarcie i niezmiennie. Gdyby Panią poznał, pokochałby ją pewnie tak jak ja na pierwsze wejrzenie i na zawsze.
Miałbyś Pan więc rywala?
Oby szczęśliwego.
A! tego wcale nie rozumiem.
Wierz, wierzę... Nie możesz mnie Pani rozumieć, ale bądź przekonaną, że tylko zbieg dziwnych okoliczności, czyni mnie niezrozumiałym. Śmiem jednak upraszać cię o jedną wielką łaskę. Powiedz otwarcie, czy jedynie dlatego że jestem Tulskim,
uszczęśliwiasz mnie daną nadzieją?
Hm!.. może i nie.
Teraz jestem spokojny, a przynajmniéj spokojniejszy, dzięki ci, stokrotne dzięki. (Całuje ją w rękę.)
Panna Figaszewska.
Wszystko więc w porządku. I na cóż to było
tych dyplomatycznych obrotów?... zwłaszcza ze mną. Ja się nie dam wywieść w pole, nie. No, a teraz kochany Sekretarzu, (Barski westchnął) siadaj i powiedz nam co o Warszawie. (siadają) Wielkie odmiany, prawda?
Nie wiem o żadnych.
Jakto? po pięciu latach niebytności w Warszawie, nie znalazłeś Pan żadnej odmiany?
A tak, po pięciu leciech... (na stronie) Pięć lat nie byłem — dobrze. (głośno) Zapewne, wiele odmian zastałem, ale te mnie nie zajęły, bo o nich
zawsze mi donoszono.
A klimat?
Klimat?
Jakże się teraz wydaje?
To nagłe przejście.
A tak, przejście i nagłe... (na stronie) Grzęznę.
W pięciu leciech można odwyknąć.
A naturalnie, naturalnie... i bardzo.
Któryż Pan wolisz?
Hm! który wolę, który wolę... trudno powiedzieć (na stronie) Gdzież byłem u licha?!
Tam gorąco.
Fiu!... i jak! (na stronie) I tu nie chłodno.
Tu często zimno.
Tu zimno... tam gorąco. (na stronie) Grzęznę.
Ależ w samym Neapolu, gorąco podobno nie zbyt wielkie.
O! wcale nie... (na stronie) Byłem więc w Neapolu, Bogu dzięki!
Kochany... o kochany. (na stronie) Teraz Radcę djabli wnoszą.
Bardzo cierpiący?
Bardzo, bardzo cierpiący, kochany Radca.
Cóż mu takiego?
Pah!... (na stronie) Grzęznę... wyraźnie grzęznę.
Cóż?
Hm, hm... coś niby... paraliż...
O dla Boga! Panno Figaszewska?
Co? Nie?
Ale ja się Pana pytam.
Myślałyśmy, że jego zwykły napad podagry.
W saméj rzeczy, zwykły napad podagry... Ale
gwałtowny... O! gwałtowny... lękano się sparaliżowania.
O! lepiéj.
I będzie zdrów.
Niezawodnie. (na stronie) Bodaj go...
Pewnie ściągnął sobie tę słabość swoją nieszczęsną namiętnością.
Oczywiście. (na stronie) Cóż ten Radca pijak czy gracz?
Jakże to było, powiedz kochany Sekretarzu, bo to nas wiele obchodzi.
Zwyczajnie namiętność... o namiętność... nocy bezsenne...
Nocy bezsenne?...
Co? Nie?
Nie przeczę, ale się pytam.
Chciał zapewne śledzić rozwój jakiéj rzadkiéj rośliny.
I przeziąbł?
Jak reneta. (na stronie) Uf!...
Jakiś Pan przejeżdżający prosi o łaskawe przyjęcie i o pozwolenie zabawienia w pałacu, póki nie naprawią pojazdu, który mu się złamał za ogrodem.
Prosi o przyjęcie?... pojazd mu się złamał? hm, hm, hm!
Pewnie jakiś skryty adorator mojéj osoby.
.Wszystko to być może.
Adorator nie adorator, trudno mu drzwi zamknąć.
Dlaczego nie? Nie może wziąć tego za złe.
Prosić tego Pana, ale ostrzedz że dłużéj tu jak godzinę zabawić nie może.
Dobrze dobrze. (do Stanisława) Idź i zrób co każę.
(Stanisław odchodzi) Grzecznie, niegrzecznie... wiem co robię... postanowienia zmieniam nie łatwo. Panno Figaszewska?
Pani Kasztelanowa! Cóż to za przyjemna nie
spodzianka. Myślałem że wchodzę do zupełnie nieznajomego domu, a ja mam szczęście złożyć moje
uszanowanie Pani Kasztelanowej Dobrodziejce i Pani Jenerałowej Malskiej. (Kasztelanowa i Pani Malska zdają się pytać wzajemnie oczyma kto to jest.)
Przepraszam... ale prawdziwie... nie mogę sobie...
Nie walem honoru widzieć Panie od balu u Pani Skalskiej w dzień zaślubin jéj córki.
Byłam na balu u Pani Skalskiej... Ale nie mogę...
Grałaś Pani w szachy.
Zostałem zwyciężony... haniebnego dostałem mata, lubo nie jestem z najsłabszych graczy.
Grałam wprawdzie dość szczęśliwie... ale...
Po mistrzowsku... po mistrzowsku.
Grałam z kilkoma Panami, ale żebyś Pan był
w ich liczbie, tego sobie przypomnieć nie mogę.
Muszę się więc pochwalić. Byłem tak szczęśliwy tego wieczora, że mogłem podać rękę Pani Kasztelanowej i wyprowadzić ją z ogólnego zamięszania, które powstało z powodu znarowienia się koni — czyich niepomnę.
Ten wypadek pamiętam i tém bardziéj się wstydzę, że muszę Pana prosić abyś dopomógł mojéj
pamięci.
Pani Kasztelanowa zapomniała więc zupełnie Karola Skalskiego, krewnego Pani Skalskiej?
Z Panem Alfredem Tulskim?
Masz teraz!
Czy się Panowie znacie?
Nie mam tego ukontentowania. Znam tylko bardzo dobrze Pana Radcę stanu Tulskiego.
Kara Boska z temi Tulskiemi.
Jakże tam idzie jego choroba?
Choroba?... Pan Radca zdrów.
Jest! Teraz znowu zdrów jak koń.
Jakto? nie chory? Co Pan mówisz? (Postrzega bliznę nad okiem Alfreda — mówi powoli wpatrując się raz w Alfreda, raz w Barskiego. Ci zdziwieni myślą, że coś w ich ubiorze ją zadziwia.) A!.. A!.. A!.. to rzecz... dziwna... Panno... Figaszewska? Pan... i Pan. (Stając spiesznie między Malską i Figaszewską, tajemnie) I ten ma bliznę nad okiem.
Chryste Panie!
Jeden ma nad prawém a drugi nad lewém okiem.
Cuda!
Czyliż tylko Tulskiemu wolno mieć bliznę nad okiem?
Gdzie list? gdzie list? Julka pewnie napisała nad prawém czy lewém.
Nacóż szukać Alfreda, kiedy go już mamy?
Mamy nawet dwóch i w tém właśnie rzecz nieczysta. List? List?
Nie mam go przy sobie.
Chodźmy, — zobaczymy, — przekonamy się. (Do Alfreda i Barskiego.) Przepraszam Panów, że ich samych na krótką chwilę zostawić musimy, — zaraz
służyć będę. Chodźcie. Panno Figaszewska! (Odchodzi przypatrzywszy się obudwom.)
Grzęznę.
Pozwolisz mi Pan jedno zapytanie?
Bardzo proszę.
Pan jesteś Tulski?
Tulski.
Alfred?
Alfred.
Sekretarz ambasady?
Ha! Sekretarz.
W Neapolu?
W Neapolu.
Synowiec Radcy stanu?
A!...
Dziwisz się Pan?
Bynajmniéj. Cieszę się, że mam sposobność poznać członka rodziny, z którą w blizkich zostaję stosunkach.
Tak?
Nie inaczéj.
Teraz Pan zechcesz mi pozwolić parę słów zapytania.
Wet za wet. Bardzo sprawiedliwie, — słucham.
Pan jesteś Alfred Tulski?
Tak jest.
Sekretarz ambasady w Neapolu?
Nie inaczéj.
Synowiec Radcy stanu?
A!...
Dziwisz się Pan?
Bynajmniéj. Cieszę się, że poznaję członka godnej rodziny. (Obadwa parskają śmiechem.)
Zatém dwóch Alfredów Tulskich?
Nie, — tylko jeden.
Któryż z nas?
Niezawodnie Pan.
Bez wątpienia.
Zwracam Panu więc Tulstwo bez skazy i sporu.
Dziękuję. Ale niech mi wolno będzie zapytać się, z jakich powodów raczyłeś mnie Pan zastępować? Chciej mi oraz powiedzieć łaskawie, z kim mam honor?
Jestem Władysław Barski, kapitan artyleryi pozycyjnéj.
Pozycyjnéj.
Zatém niby z powołania zająłeś Kapitan moją pozycyę?
Nie. Byłem na nią wciśnięty.
Nie rozumiem.
Bardzo wierzę, powiem więc w krótkości: Jadę na urlop... zajeżdżam na popas... nudzę się... wychodzę zwiedzić okolicę... deszcz mnie napada... chronię się pod drzewa... Panie postrzegają przez okno... i zapraszają do siebie.
Historya bardzo jasna.
Daléj zaciemnia się nieco. Dziwi mnie niezwykłe wszędzie, a tém bardziéj w polskim domu ostrzeżenie przy wstępie, że dłużéj jak godzinę zabawić tu nie wolno.
I mnie to spotkało.
Wiem. Wchodzę, prezentuję się... jestem przyjęty jak najgrzeczniéj... Jem śniadanie... smacznie, bardzo smacznie.
Piję nie źle.
Naturalnie.
Towarzystwo podoba mi się coraz więcéj.
Nic dziwnego.
Ale jednak, w rozmowie tych Pań, w ich uśmiechu, w wejrzeniach na siebie, przeczuwam jakąś tajemnicę... któréj wprawdzie zgłębić nie daję sobie pracy... Używałem natrafionéj przyjemności... było mi dobrze... i mile biegły chwile.
Rozumiem.
Ale jakież było moje zadziwienie, kiedy znalazłszy się sam na sam z szanowną Panią Kasztelanową, ona po krótkim wstępie... wstępie dość uciesznym... oświadcza mi, że jestem Alfredem Tulskim, narzeczonym Pani Malskiej, że się wkradam do jéj domu pod przybraném nazwiskiem, co obiedwie z różnych a różnych przyczyn uważają z méj strony za niegodne postępowanie. Zapieram się, protestuję najusilniéj... nie ma ratunku: Jesteś Tulskim, zostaniesz.... jesteś Barskim lub téż kim innym, bądź zdrów! Tu piękna Pani, tam ulewa...
Prawda? Zostałem więc Tulskim. Byłbyś Pan
zrobił to samo, wyznaj szczerze.
Bez wszelkiego wahania.
Pomyślałem sobie: Co może szkodzić Panu Tulskiemu, że się schronię przed ulewą, pod jego nazwisko... jakby pod parasol.
A parasola nie byłby odmówił.
Bardzo się cieszę, że Pan tę rzecz tak pojmujesz. Proszę o rękę.
Bardzo chętnie.
Tak! Godzisz mnie Pan z dyplomacyą.
A ja zaczynam kochać artyleryę pozycyjną. — Ale koniec końców, bo koniec zawsze potrzebny, ile zrozumiałem, Pan Kapitan zostałeś upoważniony zabawić tu dłużéj jedynie jako Alfred Tulski?
A tak.
Ten warunek sine qua non, nie jest dotąd niczém usunięty?
Wypływałoby więc z tego... jeśli się nie mylę... że kto nie jest Tulskim...
Cofnąć się musi.
Bardzo trafnie rozwiązałeś Pan węzeł naszych stosunków.
Dlatego prosiłbym Pana Sekretarza, abyś mi jeszcze swego nazwiska nie odbierał.
O! nie, nie, to być nie może.
Dlaczego nie? na parę godzin.
Być nie może, bo natenczas musiałbym ja odejść.... bez parasola.
Z nazwiskiem Skalskiego stracisz Pan swoje incognito.
Za drzwiami stracę je jeszcze pewniéj.
Wpadniesz w ckliwe położenie poziomego konkurenta.
Wolę wpaść jak wypaść zupełnie.
Bądź Pan spokojny, poradzę sobie.
Wyrzekasz się Pan zatém swojego planu... planu doskonałego... dyplomatycznego sposobu poznania swojej narzeczonéj dokładnie.
Bynajmniéj. Zostanę jako Tulski... wkrótce potém, powiem że jestem Skalskim... a jak Skalskiego naprawdę oddalić zechcą... stanę się znowu Tulskim.
Ha! to i ja tak mogę zrobić.
Zupełnie to od Pańskiéj woli zależy. Pozwolę sobie tylko zrobić uwagę, że co innego być w końcu zmuszonym przyznać się do swego własnego nazwiska, a co innego wyjawić ostatecznie, że się nie jest tym za którego się udać chciano.
Pan Sekretarz masz na wszystko gotową odpowiedź.
Spodziewam się.
Dyplomata.
Nareszcie o cóż mi szło przyjeżdżając tu pod przybraném nazwiskiem? Nie chciałem ja poznawać charakteru Pani Malskiej... w kilku dniach rzecz to niepodobna, lepiéj w tym względzie spuścić się na przyjaciół a może i na los cokolwiek, ale chciałem poznać jéj osobę... ta mi się podoba i jeżeli przeciągam moje, jak je Pan zowiesz, incognito, to dlatego że mając wszelką pewność...
Wszelką pewność... Hm!
Wszelką, proszę mi wierzyć, chcę nietylko zabawić się nieco, ale zarazem postawić się zawczasu za zakresem żelaznego berła szanownéj Kasztelanowej.
Glęboka dyplomacya... trudno mi ją pojąć.
Bardzo żałuję.
Barski, Alfred.
Proszę siadać. (Siadają, Barski po prawéj a Alfred po lewéj stronie Kasztelanowej. Kasztelanowa mówi z powagą, Alfred seryo ale ironicznie.) Panowie! We wiadomym im czy niewiadomym interesie, muszę zacząć od początku.
Ab ovo.
Słucham.
Muszę przedłożyć istotny stan rzeczy.
Status causae.
Hę?
Słucham z uwagą.
W skutek układów familijnych, Pan Alfred Tulski, bawiący w Neapolu od lat pięciu, ma zaślubić moją siostrzenicą, wdowę po ś. p. Jenerale Malskim. (Skłaniają się obadwa na wejrzenie Kasztelanowej.) Pan
Alfred nieznany osobiście ani mnie, ani mojej siostrzenicy, przybył do Warszawy. Nie przestając na finalnie zawartych układach, chciał jeszcze pierwéj poznać swoją narzeczoną.
A!...
Hm?
Nic Pani, — mówię A! przez co chcę wyrazić,
że słucham z wielkim udziałem.
Do Amazońskiego grodu.
Co? jak? Panno Figaszewska?
Tak zowią w Warszawie dom Wać Pani Dobrodziejki.
Zowią dość głupio.
Trafna uwaga.
Wróćmy do Pana Alfreda. — Powodem jego przedsięwzięcia zdaje się być zamiar, aby w razie gdyby mu się Pani Malska nie podobała, mógł się cofnąć cichaczem.
Wniosek ten, przynosi zaszczyt przenikliwości Pani Kasztelanowej Dobrodziejki.
Otóż dziś odbieram od mojéj kuzynki uwiadomienie o tém, a razem opis jego osoby.
Oho!
Cóż? co?
Nic Pani, słuchamy ciekawie.
W tym opisie znajduje się, że Pan Alfred ma
bliznę nad okiem. A! (spoglądają na siebie.)
Hm? Co?
Nic... wykrzyknik zadziwienia, — kréska z kropką.
Kreska?..
Kropka na dole.
I kropka?... Panno Fi....
Tak jest, — signum exclamationis.
Signum? Panno Figaszewska?
Kochana ciociu! pozwól abym przerwała tę scenę. Wolno ci przyjmować i nie przyjmować w swoim domu kogo ci się podoba. Ja zaś mam prawo
wyjść z ubliżającego położenia. Dlatego oświadczam, że jakiebądź objaśnienie nastąpi, ja mam stałe przedsięwzięcie Panu Alfredowi Tulskiemu ręki mojéj nie oddać. (Odchodzi.)
Oho! ho! czekaj... czekaj... przeprosisz się... moje słowo dane.
A więc krótko mówiąc, dwóch was przyjeżdża
i obudwóch powierzchowność zgadza się z opisem
przysłanym z Warszawy, z tą różnicą, że jeden ma
bliznę nad prawém, a drugi nad lewém okiem.
Hic rodus.
Herodus?
Nie Pani... mowię po łacinie „Hic rodus, hic
salta“, co znaczy po polsku: tu sęk.
Tu sęk?.. tak jest, tu sęk. Pytam się przeto solennie, który z was dwóch jest Alfred Tulski?
Czy Pan jesteś?
Ja nie.
Hm? Co? Jak? Dopiero było dwóch, teraz nie
ma żadnego? Panno Figaszewska?
Pozwól szanowna Pani Kasztelanowo Dobrodziejko zrobić sobie uwagę, że ja nigdy nie oświadczyłem, że się Tulskim zowię.
A Pan?
Po oświadczeniu Pani Malskiej muszę milczeć.
Wprawdzie Pan nazwałeś się Skalskim, ale jego pojawienie się tu, właśnie kiedy oczekiwałyśmy Pana Alfreda... jego wpieranie we mnie że go znam, nareszcie i blizna nad okiem, wszystko to upoważnia do wniosku, że możesz być Alfredem Tulskim, równie jak i ten Pan.
Przekonywasz mnie Pani Kasztelanowa Dobrodziejka.
A zatém?
Jest dwóch Tulskich podług opisu przysłanego
z Warszawy.
Panie!...
Albo téż dowodziłoby że jest gdzieś jakieś individuum jadące do Nadwiślan, moknące lub zagrzęzłe gdzie w kałuży, które ma bliznę nad okiem i które zowie się Alfred Tulski.
Jakto trzech, trzech z bliznami miałoby się tu zjechać dnia jednego?
Jak tylko dwóch się zjechało, nie wychodzi
z granic podobieństwa, aby i trzech zjechać się nie
mogło. Racz to Pani łaskawie uwzględnić.
Pan zanadto mowny. (do Barskiego) Pan zanadto milczący. Ale ja nie jestem osobą, z którą można dozwalać sobie niewczesnych żartów. Parmo Figaszewska? Odchodzę, daję dziesięć minut czasu, — gdy wrócę, spodziewam się, że tu zastanę tylko Pana Tulkiego, albo nie zastanę nikogo. Ostrzegam przytém, że co raz postanowię, to tak być musi a nie inaczéj. I że nie jestem sama w domu. Panno Figaszewska! (Odchodzą.)
A to samiec baba. (Bierze gazety, rozciąga się jak długi na kanapie i zaczyna czytać.)
Cóż?
Pan zostajesz?
Ha! słyszałeś Pan wyrok?
Czyj?
Kasztelanowej.
A Pani Malskiej.
Pah!
Jakto Pah!?
Fraszka. — Proszę na wesele.
Ach, jakąż mam ochotę stłuc te dyplomatyczne
okulary... (głośno siadając) Ha! więc i ja zostanę.
A!
Dlaczego nie?
Pan Kapitan chcesz wytrzymać natarcie Amazonek i bronić pozycyi do upadłego?
Nie, ale chcę rzecz wyjaśnić, prawdę powiedzieć.
Potém może dozwolą mi tu zostać.
Śmiem wątpić.
No, wtenczas pożegnam.
A potém?
Cóż u diabła z tém potém... potém... Potém odjadę, to się rozumie.
Słuchaj Panie Kapitanie, pozwól mi mówić otwarcie. Dotychczas znalezienie się tu twoje było rozumném i wesołém; nie trzeba go popsuć rozwiązaniem, któreby mogło niejaką śmieszność na ciebie ściągnąć.
Śmieszność ściągnąć? na mnie?
Każdy odwrót przymusowy ma zawsze coś śmiesznego. Chcę iść naprzód, a idę wstecz. Jakież nareszcie może być pożegnanie wasze? — Dość niemiłe, nawet dość kwaśne... Zwiedzione, a przeto w miłości własnéj obrażone damy, będą niecierpliwie na drzwi spoglądać, póki się za Panem nie zamkną. A bohater tego qui pro quo, cóż innego powié wśród licznych ukłonów, jak przepraszam i przepraszam. Gdyby mnie zdarzyło się coś podobnego, oddaliłbym się cichaczem, a z pierwszéj poczty napisałbym list w którym starałbym się jak najgrzeczniéj całe zdarzenie w żart obrócić. A tak, choćby się kto i skrzywił, to sam na sam.
Dyplomatyczna niepotrzebna gmatwanina.
Przytém niech mi wolno będzie zapytać się, dlaczego Pan tak usilnie starasz się tu pozostać?
Dlaczego... dlaczego. Nie widzisz Pan jaka ulewa?
O! żołnierz ulewy się boi.
Najprzód proszę być przekonanym raz na zawsze, że się niczego nie boję; potem że my żołnierze moknąc zawsze kiedy tego potrzeba, mamy prawo nie moknąć bez potrzeby. Nareszcie, nie chcę pędzić przez wieś w deszcz jak pies, któremu ogon ucięto.
Jeżeli o to idzie, łatwo zaradzić mogę. Za ogrodem stoi mój pojazd... (zbliżając się do okna) Oto tam... za drzewami... Każ się Pan odwieźć gdzie zechcesz.
Dobrze, poszlę po niego.
Tymczasem damy nadejdą... Przebiegniesz Pan
prędko ten mały kawałek drogi. Weź nareszcie mój
parasol i moje kalosze.
Do zobaczenia.
Do zobaczenia, do zobaczenia (wracając) Ale... prawda... wszak pojazd złamany.
Ech, gdzież tam złamany!... to był tylko fortel aby wejść do domu Kasztelanowej. (Barski śmieje się.) Cóż? co?
Śmieję się, bo jeszcze w dzieciństwie widziałem komedyę... w której Figlarski, rywal Zacniewskiego, używa podobnego środka aby wkraść się do domu Pani Cnotliwskiej. (śmieje się) Ach! ach!
I cóż to dowodzi?
Że koncept djable nie nowy.
Nie nowy, ale dobry.
Dyplomacya mogła była zdobyć się na coś lepszego.
To najlepsze co wiedzie do celu.
Tak Pan Sekretarz mówisz, dobrze wiedzieć. Żegnam.
Nie mogę przypomnieć sobie tytułu téj komedyi. Nie pamiętasz Pan?
Dajże mi Pan Kapitan pokój ze swoją komedyą.
Figlarski do Cnotliwskiej. Ha ha ha!...
Przecie! z wielką biedą.
Ale, ale... a jak Pański furman nie zechce mnie usłuchać.
Ach gdzież tam! zowie się Grzegorz.
Kocham Grzegorzów, ale w tym razie, Grzegorz
równie jak Michał, odmówić może.
Pokażesz mu Pan mój parasol.
Dobrze, — ale jak nie zechce jechać, zaraz wrócę.
Jak się podoba.
Do nóg upadam.
Sługa uniżony.
A to twardy artylerzysta pozycyjny... ledwiem go wyrugował... Ulewy się lęka... Ho! ho! nie o ulewę tobie idzie... wiém ja czém to pachnie... Ale... nuż Grzegorz nie zechce... Zawołam ze drzwi, może usłyszy. (Otwiera drzwi na ogród, ale zmyka czémprędzéj i strzepuje się z deszczu.) Uf! co za deszcz! co za wicher! trudno głowy wychylić... Jednak... nie dość zwyciężyć, trzeba umieć skorzystać ze zwycięstwa... Trzeba pójść, nie pomoże... (Wychodzi środkowemi drzwiami i zaraz wraca w kapeluszu i paltocie.) Wziął parasol i kalosze... przez mur zawołam... (Spogląda w okno i na swoje buty, znowu w okno i na kapelusz, nareszcie podnosi kołnierz i chustką obwiązuje.) Djabli deszcz... ale po kamyczkach, po gazonie, jakoś będzie! djable jednak nie miło! (Wychodzi do ogrodu.)
Mamże powtórzyć jego słowa: „Mnie się zdaje, że nie zaczynam kochać, ale że kocham od dawna.“ Cóż błądzi, rozum czy serce?.. Jestżo on owym przed dziesięciu laty młodziuchnym oficerem, co ze swoim oddziałem stał w domu mojéj kuzynki?... Owym Władysławem, który mnie tak lubił, którego tak kochałam... który mnie małą swoim kwiateczkiem nazywał?... Ta próba przekona... Jeżeli on, to swój rysunek pozna niezawodnie. (Spostrzegłszy Barskiego, rozwija rysunek i zdaje się wpatrywać w tenże z wielką uwagą.)
Szczęśliwéj drogi!... To najlepsze, co wiedzie do celu — wszak powiedział, dobrze. Pani, czas drogi....
Zaraz, zaraz.
Dłużéj taić nie będę...
Zaraz, zaraz.
Ach, cóż Panią na moje nieszczęście tyle zajmować może?
Oto znaleziony dawny rysunek... zdaje się przedstawiać jakieś prawdziwe zdarzenie... staram się odgadnąć... Jakiś dwór między lipami... Tu jakiś młodzieniec w mundurze, niesie na obu rękach dziewczynkę, która zdaje się swawoląc łechtać go po twarzy pękiem kwiatów. Patrz Pan... (Oddaje rysunek i siada.)
Ten... ten rysunek... o Boże!... co za wspomnienia... To ja rysowałem... ten wojskowy, to ja... a ta dziewczynka, Wandzia! mój luby kwiateczek... (Zastanawia się, z wzrastającém uczuciem spogląda na Panią Malską, potém upuszcza rysunek i pada przed nią na kolana.) To ty!.. Wandziu! (Całując ją po rękach.) Ty droga luba istoto... I ty mnie nie zapomniałaś?.. Tyś mnie poznała... Ale i twoja postać, Bogiem się świadczę, jak obrazek anioła był zawsze przed moją
duszą.
Wstań Pan, wstań.
Nie Pan, nie Pan!
Wstań, proszę cię.
Pamiętasz jak co dnia rano wstawałaś, aby narwać kwiatów na bukiet lub wianek dla mnie?...
dlatego cię moim kwiateczkiem nazwałem... Pamiętasz jak cię brałem na konia przed siebie?
Na tego ogromnego kasztana.
Pamiętasz te długie nasze spacery?
Zkąd najczęściéj na twoim ręku wracałam, jak
tu wyrysowałeś... ale pamiętam zarazem opiekę, której użyczałeś biednej sierocie przed złośliwością Pani Komeckiej...
Komecka... prawda, Komecką się zwała.
Ale jakże mogłaś milczeć tak długo? Ja byłbym przebił dwa mury, gdybym był przeczuł, że za niemi ciebie zobaczę. Ach, to nie dobrze.
Powoli, powoli... Najprzód byłam dzieckiem kiedy odjechałeś, powtóre zmieniliśmy się oboje, nareszcie w domu Pani Komeckiej, zwano cię tylko
Panem Oficerem, a ja Władysławem. Bardzo więc
naturalnie, że cię nie poznałam... Wprawdzie nie
długo brałam cię za Alfreda; ale późniéj sama siebie zrozumieć nie mogłam... aż nakoniec głos twój zapewne, obudził we mnie wspomnienie dawnych
czasów.
Tak, tak... serce nie zwodzi... O teraz, tak jak dawniéj, wezmę cię na ręce i żeby cały batalion kasztelanowych, Figaszewskich, dwa bataliony sekretarzy, trzy Radców stanu, rozbiję, przełamię, rozgonię i uniosę jak swoją własność... bo ty będziesz, bo ty jesteś moją, — wszak prawda?
Jestem i będę, ale zaklinam cię, unikajmy wszelkiéj ostateczności... szanujmy opinię świata i względy familijne.
Ale jak, jak?
Ale ten Sekretarz siedzi mi na karu. Wszelkiemi siłami starał się wydalić mnie jak najprędzéj.
Trzeba koniecznie Kasztelanowę w niepewności
utrzymać.
Możeby w liście z Warszawy... kilka słów dopisać.
W liście?... nie, to być nie może... ale... co za myśl... ołówka, prędko ołówka. — Moja kuzynka
wyrysowała w liście karykaturę niby portret mego
narzeczonego. Dodam ogromną krésę nad prawém
okiem, potém staraj się ściągnąć uwagę Kasztelanowej. (rysuje) Tak, doskonale... cicho!
A więc Pan zostałeś... spodziewałam się tego... odszedł.
Poszedł do swego złamanego pojazdu.
Może jeszcze wróci?
Niezawodnie.
On?
Pokazałeś palcem na czoło.
Ach, to ja tak czasem pocieram czoło z powodu blizny.
Ach, ta blizna, blizna... i on ma także bliznę.
Może i w samej rzeczy nie staje piątéj klepki.... mówił za wiele.
Raczéj za śmiało, bez należnych względów.
Z lekceważeniem nie do przebaczenia.
Któż on jest?
Skalski.
Jednak rzecz nie jasna.
Wszak odszedł.
Ale wróci... rzecz nie jasna... i on ma bliznę... muszę rozmówić się z nim finalnie... sam na sam.
Zrobisz jak zechcesz kochana ciociu, ale pozwól zwrócić swoją uwagę, że między temi portretami jest podobno portret dziada Pana Alfreda „Starosty
Grudeckiego“.
A tak, oto nad kominem.
Może znajdą się jakie rysy familijne.
Co robisz?
Ha! zobaczyć nie zaszkodzi... Panno Figaszewska!
Dla Boga! nos bekasi. (Kasztelanowa i Panna Figaszewska wkładają okulary i przypatrują się portretowi. Pani Malska wstrzymuje się od śmiechu.)
Cóż?
Co?
Jest coś...
O!
Jest coś...
Nos...
O! O!
Hm! hm!
Wszystko w porządku.
Co w porządku? Ot robiłabyś swoją pończoszkę. (jak do siebie) I tamten dziś przyjechał... i tamten ma bliznę...
Ale nad lewém okiem.
I cóż z tego?
A proszę Pani Dobrodziejki... to wielka różnica.
Ja wiem że różnica... Ta szalona Julka... zapomnieć tak ważnej rzeczy.
Ale rysując karykaturę, nie byłaby przepomniała pewnie charakterystycznych okularów.
Okularów?... (postrzegając kresę) Ha! ha! (na stronie) Nad prawém okiem. (głośno) Panno Figaszewska!
Cóż? co?
Panie Sekretarzu, przepraszam cię... wszystko w porządku... Wando, to jest twój narzeczony.
Ale ja wiem, a kiedy ja co powiem, to jest tak a nie inaczéj... To twój narzeczony.
Ale ja jeszcze nie powiedziałam...
Ach, dajże pokój... zakończ już raz.
Ciocia mnie zmusza.
Zmuszam, zmuszam.
Niechże i tak będzie.
No, Bogu dzięki wszystko w porządku... Panno
Figaszewska? A teraz jedźmy nie tracąc czasu...
Wando, pojedziesz ze mną... Pan Sekretarz zostanie.
Z Panną Figaszewską.
Z Panną Figaszewską. Zostanie aby wyprawić
ztąd Pana Skalskiego.
Jakże go wyprawić?
Powiedzieć aby odjechał.
Są inne sposoby.
Jeden tylko, jeźli Pani pozwolisz... zastrzelę go...
Ach fi! paskustwo! strzelać! Panno Figaszewska? Ja się strzelania boję ogromnie... (cofając się) Może Pan masz przy sobie co nabitego?
Nie Pani... nie mam i najmniejszéj armatki... Ale jak między ludźmi honoru...
Nie, nie ciociu... Z tém nie ma co żartować... ci Panowie widzieć się nie powinni.
A więc biorę to na siebie... ja sobie poradzę... ale jakże zrobić... jechać muszę koniecznie.
Niech Pani Dobrodziejka nie troszczy się... Ja mogę towarzyszyć Pani Malskiej.
O ho! ho!.. nie uchodzi.
Narzeczony z narzeczoną?
Nie, nie.
Kochana ciociu, chciej téż być przekonaną, że choćby mnie kto i chciał wykraść, to ja się wykraść nie dam. Nie potrzeba mnie strzedz, bo ja się sama strzegę.
Niechże i tak będzie... kiedy inaczéj być nie może... ale Panna Figaszewska pojedzie z wami...
O! o! na taką słotę... tyle fatygi.
Tak będzie jak postanowiłam.
Róbmy jak ciocia każe... bo ona wié najlepiéj.
(Wybiegają z Barskim podawszy sobie ręce, za niemi spiesznie Panna Figaszewska.)
Uf! przecie spocząć mogę. Ja tylko, ja mogłam dojść prawdy i wydobyć dowód nie do zaprzeczenia z żartu Julki... Zadziwili się... Niech się dziwią... Ja to lubię... Nareszcie prawdą mówiąc i bez tego dowodu, trudno było wątpić... To przecie człowiek ugrzeczniony, widać na nim polor dworski... A tamten! gbur! Pan Skalski wielka figura!.. pół mędrka, pół głupca. (postrzegając Alfreda) Ha!
Bardzo, bardzo przepraszam Panią Kasztelanowę, ale nie było sposobu, musiałem wejść do jéj salonu w stanie arcynieprzyzwoitym... Ale trzeba także wyznać, że myśl nie nader szczęśliwa, ścieżki zamiast wysypywać żwirem, wybijać gliną... a jeszcze dziwniéj, stawiać mostki ze spruchniałéj brzeziny... Niby to rustique... pittoresque... a to jak łapka na kuny... gdyby nie ogrodnik... No, stało się... wyglądam niegodziwie. (Stając przed kominkiem jakby do siebie.) Rustique!... pittoresque! szkaradzieństwo!
Bardzo mi przykro, że Pan w moim ogrodzie
doznałeś małéj nieprzyjemności.
Nieprzyjemności, prawda... ale małéj? — bardzo przepraszam, bo bardzo wielkiéj.
Miłoby mi było wynagrodzić Panu gościnném
przyjęciem... ale niestety są okoliczności...
Wiem, wiem, i aby te wszystkie okoliczności
usunąć, oświadczam Pani, że jestem zdecydowany
żenić się z Panią Malską.
Hę?
Tak jest... jestem zdecydowany.
Trochę za późno, bo moja siostrzenica już jest narzeczoną.
Wyraźnie waryat... (oglądając się) Panno Figa... Stanisławie!..
Oto jest list mego stryja.
Ale ja nie mam honoru znać stryja Pana Skalskiego.
Ależ, przez Boga żywego, chciejże Pani raz rzecz zrozumieć... list od mego stryja Radcy stanu Tulskiego.
Cóż to znaczy?
Proszę czytać.
A!.. A!.. A!.. Pan, Pan jesteś Alfredem?
I zawsze nim byłem.
A tamtenże?
Kapitan Barski, wszakże na wstępie powiedział.
Panie Alfredzie!.. Panno Figaszewska!.. Ależ oni pojechali.
Tamten z Wandą... O dla Boga!
Wykradł ją?
Nie, ja ich wyprawiłam na spotkanie mojéj
siostry.
O!.. jakie Pani mogłaś zrobić coś podobnego?
Jak mogłam... jak mogłam... jak Pan mogłeś narobić takiego zamięszania... Ale biegaj... biegaj... czém prędzéj, może jeszcze nie odjechali. (Alfred biorąc paltot na siebie) Ale spieszże się.
Taka wilgoć i przeciągi.
Co za flegma!.. Stryj Pana byłby już dotychczas dwa razy przez okno wyskoczył... Co to za generacya!...
I byłby dwa razy wpadł w błoto, jak wpadł
jego synowiec raz jeden.
Prędzéj! prędzéj!
A jeżeli już odjechali?
O! O! O!.. proszę Pani... mam jak pudel biegnąć za pojazdem... i szczekać jeszcze może? Nie, nie, to mogłoby mnie okryć niczém nie startą śmiesznością w całym dyplomatycznym świecie.
(Panna Figaszewska wchodzi powoli.)
Ha!.. nic się nie stało... Jesteś Wać Panna?
Jestem.
Nie pojechaliście?
Owszem.
Co?
Pojechali.
A Wać Panna?
Ja zostałam.
Widzę. Ale dlaczego Wać Panna zostałaś?
Miejsca nie było? W moim poczwórnym koczu?
Maciej nie zaprzągł, myśląc że Pani Kasztelanowa Dobrodziejka nie zechce jechać w tak wielką słotę.
Głupiec.
Tak jest.
Ale jakże mogli pojechać... mówże Wać Panna.
Jegomość Dobrodziej przysłał łaskawie swój pojazd.
Dobrze!
Złamany?
Ech, gdzieżtam złamany.
Wszak mówiłeś.
Był to wybieg, aby wejść do jéj domu.
Ja téż nie roszczę sobie prawa do przywileju na nowy wynalazek.
I dlaczegoż Pan dałeś swój pojazd?
Dlaczego... dlaczego... aby go ztąd wyprawić jak najprędzéj... Sam nawet chodziłem... i ten mostek... ale co to powtarzać... (ciszéj) Rustique! pittoresque!
Ale Wać Panna mogłaś jechać i w pojeździe
Pana Tulskiego?
Za ciasny.
Za ciasny?
Ale na dwie osób bardzo wygodny.
Wielkie szczęście.
Kazałam zapiąć firanki.
Zapiąć firanki?
Coraz lepiéj.
Piękny porządek.
Pojadą jak w pudełku.
Milcz Wać Panna.
Jak w pudełku... fait accompli...
Proszęż Pana...
Fait accompli Mościa Dobrodziejko... akceptuję go jako taki i radzę uczynić to samo, inaczéj ściągniemy na siebie śmieszność w całym dyplomatycznym i niedyplomatycznym świecie.
Co tam śmieszność...
Śmieszność Mościa Dobrodziejko, gorsza śmierci.
Ależ ja dałam słowo Panu Radcy.
Z boleścią serca muszę w jego i swojém imieniu, od danego słowa uwolnić.
Tego się nie spodziewałam.
I których najbystrzejszy rozum przewidzieć nie może. Czy kto słyszał, aby dwóch ludzi z dwóch
końców świata zjechało się w jednej godzinie i obadwa z bliznami na czole... Tego nikt jeszcze nie widział... Panno Figaszewska?
Nikt nie widział.
Otóż jestem... otóż jestem... (ściska Kasztelanowę) Jak się masz Figaszesiu... Pan Tulski zapewne?
Do usług.
Zaraz za wsią spotkałam twoje dzieci... Już się zupełnie porozumieli.
Co za szczęście.
Barski przeprosił Wandę... Wanda przebaczyła..
Et cetera.
Ależ kochana ciociu, — wszak ja zrobiłam co
kazałaś.
Posłuszeństwo przykładne.
Stało się... co tu rozbierać... połącz ich siostruniu i koniec.
I ja jestem tego zdania.
Poczciwy Sekretarz!
Nie wahaj się Pani, bo zginiemy.
A więc, Pan Barski?... kapitan?
Najdokładniejszy.
Barski, Barski, dobry, poczciwy, kochany....
prawda Wando?
Ależ ciociu...
No, to nie kochany, ale najlepszy przyjaciel mego syna. I jak mnie kochasz siostruniu, uszczęśliw nas wszystkich, prędkiém zezwoleniem.
Niechże i tak będzie, zezwalam i błogosławię.
Od Pana Radcy bowiem odebrałam list przez Pana
Alfreda, który mi z nieprzewidzianych powodów
radzi zerwać zawarty z nim układ. Panno Figaszewska?
Wszystko w porządku.
Jedną z najprzyjemniejszych zabaw jest bez wątpienia teatr salonowy (Théâtre de Société). Wykluczono z niéj wszakże muzykę. Opery tam bowiem równie jak koncerta są prawie niemożliwe, ale można między niémi pośrednie zająć stanowisko. W tym celu napisałem fraszkę jako wzór nowego rodzaju Intermezzo, niby ramki scenicznej, w którą koncert ściśnięty, mógłby znaleźć miejsce w teatrze salonowym.
O takie ramki nietrudno będzie w każdym czasie a dyrygującego muzyką zadaniem będzie nietylko wybór śpiewów, dla ułatwienia zawsze w języku włoskim śpiewanych, ale oraz i połączenie, choćby tylko w części, koniecznie dla formy scenicznéj potrzebnego akompaniamentu fortepianu, z kwartetem albo i całą orkiestrą.
ERNEST.
FILIP, służący.
SĄSIEDZI.
„Ah tardai troppo e al nostro favorito...“ etc. etc.
śpiewana przez
„Tu vedrai la sventurata che di pianto oggetto“ etc. etc.
śpiewana przez
„Ah! se potessi piangere di duol non piangerei“ etc. etc.
śpiewane przez
„Da quel di che l’innocente“ etc. etc.
śpiewana przez
„Libiamo, libiamo ne lieti calici“ etc. etc.
śpiewane z chórem przez
Arje wymieniają się jedynie dla przykładu. Na wielkim teatrze można rozpocząć Uwerturą.
(Siedzi przy fortepianie i przewraca kartki nót przed nią na pulpicie rozłożonych.)
Cóż mam śpiewać? Sama nie wiem.... (czyta) Il Barbiere di Seviglia. (nócąc) Una voce poco
fa, qui nel cuor mi risuono... (mówi) przecudne, ale
umiem na pamięć.
(Czyta) Italiana in Algeri. (nócąc) „Pensa
alla patria e intrepido in tuo dover adempi“ (mówi) wczoraj dwa razy śpiewałam.
(Czyta daléj) „Linda di Chamounix“.... to śpiewać będę, ale niestety zawsze tylko własne oklaski zjednać sobie mogę... (śpiewa)
„Ah tardai troppo e al nostro favorito“... etc. etc.
(Pierwsze słowa mówi za okno wychylony.)
A fe!... fe! brzydko, marsz do budy!
Co to jest! kto to jest! (dzwoniąc) Filipie! Filipie!
(Filip wchodzi i wstrzymuje się w głębi.)
Przebacz Pani, że niekoniecznie normalną drogą
wstąpiłem do jéj salonu, i że niekoniecznie ze wszelką wymaganą etykietą mam honor przedstawić się
i złożyć moje najgłębsze uszanowanie i najuniżeńszą
czołobitność.
Ale któż Pan jesteś?.. czego tu chcesz?
Nie jestem rozbójnikiem, ani téż zwolennikiem
wszelkiego wzbronionego przedsiębiorstwa.
Warjat. (głośno) Filipie, pokaż Panu drogę.
Zaraz, zaraz Panie Filipie... Gdzież kapelusz mój podziałem!? Racz Pani pozwolić abym pierwéj odetchnął nieco z nieprzewidzianéj katastrofy, któréj stałem się pastwą, a nieomieszkam przełożyć wszelkie
pożądane objaśnienia.
Ale mnie potrzeba, abym Panią zaspokoił a mój honor ocalił.
Ha! tego już za wiele. Filipie...
Gdzież kapelusz mój podziałem?!.. O słów parę tylko proszę — wszakże tego odmówić mi nie można.
Mówże Pan prędko, a potém...
Potém pójdź Pan precz — to zapewne chciałaś
Pani wyrazić z niepojętą uprzejmością i dobrocią
serca. — Tak jest pójdę, pójdę precz w towarzystwie Pana Filipa, ale pierwéj chciej mnie wysłuchać łaskawie.
No, no, tylko proszę bez przemowy.
Bez przemowy, bardzo słusznie. — Zasłyszałem
z oddalenia wzlatujący z tego domu śpiew uroczy,
śpiew jaki tylko aniołowie...
Daléj, daléj.
Już już słyszałam, tony anioła. Lecz do rzeczy.
Tak, do rzeczy. — Stanąłem więc pod oknem
a kiedy wzniosłem oczy w górę, kiedy natężałem
słuch zachwycony, słyszę... nagle... za mną... huf!
huf! (Celina i Filip wstrzymują się od śmiechu.) Domyśliłem się zaraz, że to pies; nie tracę więc odwagi, robię skok zgrabny pod bliskie drzewo... chwytam się gałęzi i ptaszkiem unoszę się w górę. Nigdy jeszcze w życiu tak lekkim nie byłem.
Pocieszna figura.
Otóż z gałązki na gałązkę skacząc jak wróbelek, wpadłem nareszcie w to okno i mam teraz nie oceniony zaszczyt złożyć Pani uszanowanie moje.
Wszystko to bardzo pięknie...
Pięknie, nie powiem...
Ale radzę Panu nie wlatywać ptaszkiem przez
okna, bo mógłbyś czasem i tąż samą drogą wylecieć.
Zawsze wolę wchodzić i wychodzić drzwiami, o
tém racz Pani być przekonaną.
Oh!.. co to jest?! (zatacza się) zawrót głowy. Coś mi słabo... (siada przy fortepianie) Wzruszenie... muzyka... pies... wody... Proszę szklankę wody jeżeli łaska.
Otóż macie!... Filipie daj wody.
Proszę wierzyć... że mi to zdarzenie jest arcyprzykrém... Nie chciałem Pani nabawić trwogi...
a teraz nieprzyjemności... byłem zmuszony. Chciałem nawet z Brysiem... bo zapewne Bryś mu na
imię... Chciałem z Brysiem parlamentować z pierwszéj gałęzi, mówiłem mu słodko: Mój, mój Brysiu... dobry, dobry psino... djabla tam dobry, ale musiałem mu pochlebiać. Nadaremnie. Już przysiadał jak ów tygrys co na słonia chce wyskoczyć... trudno było czekać, prawda?.. i cofnąłem się odważnie.
No, no... I cóż?.. teraz już Panu lepiéj?
Lepiéj, lepiéj. Całuję rączki, dziękuję i przepraszam. Zaraz pójdę... ale gdzież kapelusz mój podziałem?! O łaskawa Pani ja zostałem śpiewem zwabiony — ja nie miałem siły oprzeć się pokusie —
ja mało karku nie skręciłem, Pani więc poniekąd
jesteś powodem, aczkolwiek niewinnym, mojej okropnéj katastrofy. O Pani! Pani! (klękając) racz mi wynagrodzić. Zaśpiewaj cokolwiek.
Cokolwieczek. Daj mi jak jałmużnę duszy. Błagam, żebrzę o nią.
Bywaj Pan zdrów i nie wracaj.
Nie chcesz Pani zaśpiewać?
Nie.
Pewnie?
Jak najpewniéj.
A więc nie odmówisz mi jednéj łaski, bardzo
małéj.
Cóż takiego?
Pozwól abym ja zaśpiewał.
A cóż to znowu za furore śpiewania! czy byłeś kiedy ukąszony przez wściekłego muzykanta?
To być może. Mogę śpiewać?
No to śpiewaj Pan w imię Boże. (Siada tyłem do niego obrócona — Filip na jéj skinienie odchodzi.)
Ernest śpiewa arję Nr. 2.
„Tu vedrai la sventurata che di pianto oggetto“ etc. etc.
Bravo! bravo!
Nie dlatego śpiewałem aby otrzymać oklaski, ze wszech miar wszakże dla mnie pochlebne, ale dlatego, abym Panią przekonał, żem jest zdolny uczuć i pojąć piękność jéj śpiewu.
Przekonałeś Pan mnie tém dostatecznie, że znalazłam umiejętnego słuchacza a może i sędziego —
ale ja mam powody unikać wszelkiej styczności ze
światem. Bywaj więc Pan zdrów a o psach nie zapominaj. (*)
Styczności ze światem? a toż na co? Gdybyś
pozwoliła słuchałbym ją u jéj drzwi, słuchałbym
ukryty w listkach tego drzewa, słuchałbym z dachu,
zawieszony u rynny.
Szaleństwo. Nie chcę nikogo widywać i nie chcę
być widzianą.
I dlatego ten kwef okropny?
Zapatrując się jedynie ze stanowiska sztuki muszę powiedzieć, że kwef przeszkadza rozwinięciu
głosu... nie mówię to abym pragnął go uchylić...
byłoby to żądać za wiele, ale ja zawsze spoglądam
tylko ze stanowiska sztuki. Kwef przeszkadza.
Ja téż przed nikim nie śpiewam.
Przed nikim, czyliż ja kim jestem? ja biedny, podstarzały garbusik. Czyliż ja słuchając Panią moge się kim nazwać? Racz mnie przyjmować jako potrzebny czasem instrument muzykalny, trombę, tułumbas, klawicymbał. (Celina rozśmiała się głośno.) Pani roześmiałaś się, — bravo — będziemy śpiewać.
Ależ to nie ma sensu.
Pani się roześmiałaś, Pani się nie gniewasz, będziemy, będziemy śpiewać. Jakież tu są nóty? (przeglądając zeszyty muzykalne będące na stoliku) Mozart... Rossini... Mayerbeer... Bellini... Donizetti... ha tego nam trzeba „Duet Ireny i Belisariusza“. Umiem go na pamięć i Pani już pewnie śpiewałaś nieraz.
Ależ ja śpiewać nie chcę i nie będę.
Duetto Nr. 3.
Nie, nie, nie.
Pięknym wprawdzie głosem wyśpiewałaś Pani
nie, nie, nie, ale tego Irena nie powiada w naszym
duecie. Może dla Pani ta partytura za trudna?
Za trudna.
Poszukamy co łatwiejszego.
A to uparty garbusik! Nie zbędę go się póki nie zaśpiewam. (zbliżając się do fortepianu) Proszę się ustąpić. (Siada i bierze kilka akkordów — Ernest stojąc za nią stara się pod kwef zaglądnąć — Celina wstając) Nie, z kwefem śpiewać nie mogę.
Nie mówiłżem. Biorąc rzeczy ze stanowiska sztuki..
Akompaniuj Pan. — Ale proszę się do mnie nie
obracać.
A broń Boże.
Dajesz Pan słowo honoru?
No, to coś Pan wybrał. Duet z Belisaryusza.
Dobrze. (podaje nóty odwracając głowę) To dla Pani, a to dla mnie. (Celina podnosi kwef i śpiewa stojąc za jego krzesłem, nóty w ręku)
Duetto Nr. 3.
„Ah! se potessi piangere di duol non piangerei...“ etc. etc. (Skończywszy Ernest zrywa się i wołając: Bravo, bravissimo! obraca się ku Celinie.)
Panie!...
O! przepraszam, przepraszam, niechcący na honor... w uniesieniu zapomniałem, ale nic nie widziałem; nic na honor, bo ja zapatruję się tylko ze stanowiska sztuki. (Celina spuściwszy kwef przeszła na przód sceny.) A teraz każesz Pani odejść?
Stanowczo, i tym razem bez żadnéj zwłoki. (Ernest idzie cofając się ku niéj.) Cóż to znaczy?
Szukam mego kapelusza.
Na cóż to cofanie?
Mogę się już obrócić?
Ach gdybym był i pożarty od jakiego potworu
jak ś. p. syn Thezeusza, lepiéjby może dla mnie
było.
Opiekę zatem Filipa uznajesz Pan za niepotrzebną?
Pani żartujesz a mnie serce pęka. Ja cierpię, bardzo cierpię. Ach Pani, Pani — ja mam żonę.
Biedna kobieta.
Jeżeli biedna, to pewnie nie z mojéj przyczyny. Widziałem ją raz tylko i tyle czasu, ile trzeba było aby z nią wziąć ślub.
A! A!
Sumienie moje zupełnie spokojne. Smutna to historja a nie długa — jeżeli Pani pozwolisz...
Słucham.
Mój ojciec umierając nie przekazywał, ale prosił mnie, abym wynagrodził dług wdzięczności żeniąc się z córką jego dawnego przyjaciela i towarzysza broni — chciał aby ślub odbył się zaraz. Kochałem bardzo ojca... nie miałem siły oprzeć się jego woli. (Celina słucha ze wzrastającą uwagą.) Przywieziono więc z pensjonatu czternastoletnią panienkę, krótką, chudą, żółtą i stanęliśmy przed księdzem przy śmiertelném łożu ojca.
Tak? tak?..
I ona płakała a przyznać trzeba, że płacz jéj był wcale nie do twarzy. Krzywiła się tak okropnym sposobem, że i ja nareszcie patrząc na wdzięki przyszłéj mojej żony, ledwie żem szlochać nie zaczął.
Słyszałam wówczas o podobném zdarzeniu. Cóż
daléj?
Ojciec postanowił, abym po jego śmierci rok
jeszcze strawił na podroży, a ona tymczasem miała
ukończyć swoją edukacyą. Odwieziono więc Celinę.
Ta historja...
Jest niestety prawdziwą. Ja wyjechałem i bawiłem za granicą lat cztery i nigdy już późniéj nie widziałem żony.
Pan kłamiesz.
O Pani!
Pan nie jesteś Ernestem Łęckim.
Nie. Wprawdzie nie znam go, ale znam bardzo
dobrze Celinę.
Celinę moją żonę!?
Jej historya jest prawdziwą niestety, ale Pan nie jesteś jéj mężem. Bo lubo przy ślubie tylko widziała Ernesta, lubo obficie zalewała się łzami, i było czego, jak się późniéj okazało, miała jednak dość czasu, ażeby zobaczyć że był młodym, przystojnym... dość przystojnym i nie był..
I nie był garbatym, chcesz Pani grzecznie powiedzieć. Temu łatwo zaradzić — jedynie aby przekonać że nie kłamię. (Cofa się w głąb, zrzuca perukę, okulary i powierzchny surducik, w którym z tyłu był garb wypchany) A teraz Pani (klękając) uklękam przed tobą — nie skłamałem mojéj historyi ale zmyśliłem powierzchowność moję i z tego względu o przebaczenie proszę.
I na cóż ta karnawałowa maskarada... Tylko
bardzo proszę, bez teatralnéj prozopopei... Wstań
Pan.
Śpiewający anioł... dobrze, dobrze... i cóż daléj?
Pokazano mi wprawdzie zdaleka zakwefioną damę, ale kto ona była, nikt powiedzieć nie umiał; dowiedziałem się tylko, że nikogo nie przyjmuje i nigdzie nie bywa — jedném słowem że jest nieprzystępną. Postanowiłem więc bądź co bądź zabrać z nią znajomość koniecznie. Ale to jedynie ze stanowiska sztuki, bo ja mam żonę i chcę być dobrym mężem.
Ta chęć idzie coś bardzo leniwo.
Na raku Pani, na raku, ale się poprawię.
Słucham daléj. Na cóż ta maskarada?
No to łatwo zgadnąć. Gdybym był stanął u progów Pani jako młody człowiek, byłbym niezawodnie nieprzyjętym albo i przez Filipa wyproszonym. Przeciwnie gdy tu wszedłem jak karykatura, niemogąca kompromitować młodej osoby, miałem za sobą więcéj prawdopodobieństwa, że nie będę za drzwi zbyt prędko wyrzucony. Uczyniłem to wszakże jedynie zapatrując się ze stanowiska sztuki.
I z powodu zamiłowania sztuki, nie widziałeś żony lat cztéry.
Nawet nie pisałeś do niéj.
Nie miałem czasu.
Cóż Pan robiłeś?
Śpiewałem.
Mogłeś śpiewać i przy żonie.
A nuż byłbym ją zastał niemuzykalną. Albo... czego chroń Panie Boże... gdybym był zastał śpiewającą fałszywie. O jakież wtenczas byłoby nasze pożycie? Jakież dzieci nasze?!.. Pięć razy byłem u granicy i pięć razy wracałem napowrót. Ale tym razem pojadę bo mam małżonkę...
Najukochańszą.
Niezawodnie.
Najszczęśliwszą.
Będzie, będzie, ja ręczę.
Och Panie innéj wyszukaj poręki.
Boisz się więc żony?
Jedynie ze stanowiska sztuki, bo o jéj fizycznych wdziękach nie potrzebuję myśleć.
Krótka, sucha, żółta.
Ach!
Ale któż to wié. Miała lat czternaście, od tego czasu mogła uróść, wyładnieć. (Zdejmuje kapelusz i kładzie na stoliku.) Gorąco!
Ha! zgadłem.
Cóż Pan zgadłeś?
Że równie jak Twój głos piękny, tak Pani...
Jesteś piękną... zapatrując się ze stanowiska sztuki. Ale jakimże sposobem mógł pies w sam czas pchnąć do muzykalnéj wyprawy?
Ach gdzieżtam, pies był na łańcuchu.
Ach to jest od dawna najgorętszém mojém życzeniem, ale jestem dobrym mężem, nie wiem czy
kochana żona zezwoli.
O niezawodnie, za to ja ręczę, a nawet powiem, że i ona śpiewa.
Co za szczęście!.. ale.. O dla Boga... przecież...
Nie fałszywo! Nie, zdaje mi się że śpiewa dobrze.
Nie przez gardło? (Udaje taki śpiew przez parę taktów.)
Nie, nie.
Nie przez nos? (jak wyżej)
Nie, nie.
Z piersi głos dobyty, silny?
Śpiewa tak jak ja.
Ach gdzież tam.
Uczyłyśmy się razem.
I cóżby było?
Śpiewalibyśmy dzień i... nie, ale śpiewalibyśmy po całych dniach, a wyuczywszy się dobrze, wstąpilibyśmy razem do Opery. (***)
To być może. Powiedziałam Panu żeśmy jednéj
szkoły, powiem jeszcze że i głosy nasze bardzo sobie podobne. Zaśpiewam Panu i bądź przekonany
że ani lepiéj, ani gorzéj odemnie śpiewać nie będzie.
Daj Boże a tymczasem śpiewaj Pani. (Celina śpiewa, Ernest akompaniuje.)
Bravour Aria Nr. 4.
„Da quel di che l’innocente“ etc. etc.
Brava! brava! (****)
A teraz pomijając stanowisko sztuki, pomówmy o Celinie.
Ach!
Odesłana po ślubie do pensjonatu i wiedząc że jéj mąż lubił muzykę, starała się kształcić w tym względzie jedynie, aby mu się przypodobać mogła.
Nie mogła zgadnąć, że tymczasem jéj mąż lekkomyślny....
O Pani!
Nierozważny....
O Pani!
Zapominający o najświętszych obowiązkach....
Prawda, prawda, nie ma co mówić: o najświętszych obowiązkach.
Że jéj mąż tymczasem ze stanowiska sztuki włazi przez okna....
O Pani!
Wyprawia maskarady....
Prawda, mea culpa.
Zagląda pod kwefy....
O! O! O!
Przypadkiem, na honor przypadkiem.
Ale ten mąż, rzadki klejnocik, nie wraca, i co z razu robiła z przymusu, późniéj robiła z gustu. — Kształciła się w muzyce tak, że stała się w końcu niepospolitą artystką. Ale aby mogła uczyć się, pracować bez wszelkiéj przeszkody, usunęła się zupełnie od świata i zrobiła votum, że póki jéj mąż latawiec...
O! O! Pani, Pani...
Nie powróci, albo póki nie zajmie miejsca
w Operze...
W Operze, ona?..
Póty kwef nosić będzie.
Och! och! w głowie mi się kręci.
Czy zaś jéj głos jest ku temu dość silny, dość wykształcony...
Ależ ja... ja... nie wiem... w głowie mi się kręci.
Słyszałem, kiedy?
Teraz tu.
Celinę?... głowę tracę...
Celinę — mnie.
Jakto?... co to?... Pani... ty, ty... mąż... żona... ja twoim, ty moją... mogę więc uściskać (Celina się cofa) rączki twoje.
Ale ze stanowiska sztuki.
Sztuka sztuką, a...
Ani słowa więcéj.
Co robisz?
Zapraszam świadków mego szczęścia, zbieram
chór i publiczność zwołuję.
Pierwsze wystąpienie Pani Celiny i Pana Ernesta Łęckich.
„Libiamo, libiamo ne lieti calici...“ etc. etc.
KRYWE Krywejto.
WITENES.
ALBRYCHT z Misnii, komtur krzyżacki.
ZOFJA, księżniczka Mazowiecka.
KLARA, poufna Zofji.
HELA, cyganka.
TRÓJNAT, wódz Litewski.
Rok 1283.
Boże wojny! Boże męstwa!
Opiekuńczy duchu Litwy!
Użycz, użycz nam zwycięstwa
W dniu najświętszéj ludom bitwy
Za swą wiarę, za kraj swój.
Za wiarę, za kraj
Zwycięstwo nam daj!
Broń nas broń.
Wiedź nas w bój!
A pień miłych tobie drzew
Suto zleje wrogów krew.
A ucześci święty gaj...
Woń i kwiat.
I krwi zdrój.
Broń nas broń.
Wiedź nas w bój.
Za wiarę, za kraj
Zwycięstwo nam daj,
A pień miłych tobie drzew
Suto zleje wrogów krew.
Potężnéj Litwy dzielni Wodzowie,
Słudzy Bogów, ludu Ojcowie!
Zakon Krzyżacki, zdradzieckie plemie,
Na pradziadów naszych ziemie
Świętokradzką stawia nogę
I znowu ciska
W nasze siedliska
Mord i pożogę.
Uderzcie w tarcze i bojowy róg,
Niech odgłosem zagrzmią bory, skały,
Zagrzmi kraj cały.
Niech Litwin zbrojny
Staje do wojny.
W Litwie Litwy wróg!
Do broni bracia do broni!
Do broni do koni!
Pogoń w górę, kopja w dół,
Pierś do piersi jakby skuł.
Wichrem wpadniem na Krzyżaki
Krwią zalejem obce szlaki,
Kto za własne walczy progi
Przy tym szczęście, za tym Bogi.
Daremnie zemsty zapałem
Chcę zapełnić serce moje,
Miłości ujęty szałem
W jéj okowach drżący stoję.
Ta w niewoli u mnie
Któréj ja dziś jeńcem,
Odpowiada dumnie,
Gardzi moim wieńcem.
Ach wyrzec się ciebie
Zofjo, bóstwo moje
Mało siły mam,
Lecz za miłość twoje
Z rozkoszą w potrzebie
Własną wolność dam.
Do broni bracia do broni!
Do broni do koni!
Pogoń w górę, kopja w dół,
Pierś do piersi jakby skuł.
Wichrem wpadniem na Krzyżaki
Krwią zalejem obce szlaki,
Kto za własne walczy progi
Przy tym szczęście, za tym Bogi.
Wstrzymaj się książe! Nim bojowe znamie
Rozwinie twe potężne ramie,
Bogi każą słuchać wprzódy
Słowa pokoju i zgody.
Hufiec Zakonników Krzyża
W te strony się zbliża.
Mir z Zakonem, piorun właśnie
Który w chmurze niby gaśnie,
Ale w istocie
Rośnie w ciemnocie
Póki z czarnych szat
Nie uderzy w świat.
Idź Trójnacie, tu cię czekam,
Ale nie składaj oręża
Póki w zanadrzu mięć będę
Zakonnego węża.
Wodzowie litewscy, Krzyżaki.
Księciu i Panu litewskiego tronu
Bernhard de Szwenden wielki Mistrz Zakonu
Przez moje usta pozdrowienie składa.
Niezwyciężonym zastępem on włada
Ale w chrześcijańskiéj pokorze
Nim wystąpi do boju,
Chce przebaczyć co przebaczyć może
I żąda pokoju.
Pozdrawiaj tego z kim jesteś w przyjaźni,
Przebaczaj winie i bojaźni.
Nie wstępuj do boju
Gdy żądasz pokoju.
Cóż chcesz jeszcze? prędko z mową,
Przykre jest uszom najezdnika słowo.
Mowca kornego Zakonu
Z pokorą obelgę znoszę,
Ale nie chcę widzieć tronu
Kiedy ludziom prawdę głoszę.
Mowca kornego Zakonu
Niech pamięta w swéj pokorze,
Że tu nie chcąc widzieć tronu
Miecz litewski zoczyć może.
Zmazałeś Rymondzie chrzest z twojego czoła.
A tak... Chrzest z mojego czoła.
Wyrzekłeś się wiary i wiernych kościoła.
Wiary i wiernych kościoła.
Zdeptałeś ślub święty którym Zakon wiąże.
Święty którym Zakon wiąże.
Z mnicha pogańskie Książe.
Z mnicha pogańskie Książe.
Wstrzymujesz brankę ze krwi książęcéj.
Stój Zuchwały! ani słowa więcéj.
Ha już dosyć, już za wiele!
Cierpliwością go ośmielę.
Hańbą dla mnie dalsza mowa
Z wrogiem więcéj ani słowa.
Górę bierze słuszny gniew,
Dziś rozstrzygnąć musi krew.
Próżna, próżna ta rozmowa,
Groźne, groźne obu słowa.
Przed znakiem Krzyża ugnij kolana,
Uznaj jednego Boga i Pana,
Litwę w opiekę oddaj Zakonu
Albo Mnichu ustąp z tronu.
Masz poselstwa cel prawdziwy,
Lecz nim zagrzmi hasło bitwy
Zakon korny i cierpliwy...
Lecz cierpliwszy książe Litwy,
Kiedy dotąd za tę mowę
Masz na karku jeszcze głowę.
Ha już dosyć, już za wiele!
Cierpliwością go ośmielę.
Hańba dla mnie dalsza mowa
Z wrogiem więcéj ani słowa.
Górę bierze słuszny gniew,
Dziś rozstrzygnąć musi krew.
Próżna, próżna ta rozmowa
Groźne, groźne obu słowa.
Wojny zatém chcecie?
Wojny.
Wojny, wojny.
Wojnę mieć będziecie.
Litwin zawsze zbrojny
Nie lęka się wojny,
Napady odpiéra,
Lub wolnym umiéra.
Zakon zawsze zbrojny
Nie leka się wojny,
Kto mu się opiéra
Służy lub umiéra.
Pozwól Panie...
Ten głos!...
Przyjaciela.
Witenes! O dniu wesela!
Tu, tu, w objęcia moje,
Tu na mém sercu zajmij miejsce swoje.
O Książe mój drogi,
Dobroczyńco, ojcze.
Tak, sercem ojca myślałem o tobie,
Lecz jakiż los srogi
Stawia cię w téj dobie
W nieprzyjaciół rzędzie?
Jako rozjemca przybyłem tu z niémi
By pokój zjednać méj rodzinnéj ziemi,
Ale ty Panie...
Wstrzymaj się w zapędzie,
Rymond Witena był godnym i będzie,
Gdy Dowmund berło uchwycił morderca,
Krew mego ojca a z nią Litwa cała,
Przez mur klasztorny do mojego serca
O zemstę wołała.
Miałem walczyć z własnym wrogiem
I z pogańskim Bogiem.
Pierwszegom wkrótce dokonał:
Dowmund pod mą nogą skonał.
Drugie puściłeś z pamięci...
Bóg widzi niezmienne chęci...
Ale naród niedowierza
Błogosławieństwu ręki, co uderza.
Szuka nauki w uczonych przykładzie,
A Zakon Krzyża jak sromotny kładzie.
Jego łupiestwa bez miary
Pod zasłoną świętéj wiary
Zmusiły niegdyś Mendoga
Wyrzec się prawego Boga.
I dziś nienawiść sieją do téj sprawy
W któréj obronie podnosi miecz krwawy,
A naród bluźni, naród niedowierza
Błogosławieństwu ręki, co uderza.
Wierzę ci Panie, lecz gdy Twe zamiary
Dążą drogą świętéj wiary,
Czemuż księżniczka Zofja Mazowiecka,
Którą porwała przemoc Dowmunda zdradziecka,
Do ojczystych nie wraca stron?
Z nią podzielę litewski tron.
A twojeż śluby zakonne?
I Kazimierza dla polskiego tronu
Nie były dozgonne.
Kochasz ją Panie?
Ojczyznę jedynie
Więcéj kochać mogę.
Jeszcze jedno pytanie
Pozwól niech uczynię.
Ona — kocha cię wzajemnie?
(na stronie) Serce stygnie we mnie.
Czy mnie kocha?
Truchleję.
Niestety! Chcę mieć nadzieję.
Jak gałązką zmienna fala
Tak nadzieja mną kołysze,
To przybliża, to oddala,
Serca w sobie już nie słyszę.
Chcę pewności a truchleję
Czy zachowam i nadzieję.
O Witenie! Ty co siebie
Zwałeś zawsze moim synem,
Dziś mi odpłać jednym czynem
Wszystko com zrobił dla ciebie,
Nieś Zofji me błaganie,
Mojéj miłości wyznanie.
Ja Zofji mam nieść Panie
Twojéj miłości wyznanie?
Niech przyjmie rękę i tron
Da mi życie...
A mnie zgon.
Przez cię pozna moję duszę
Całą siłę méj miłości,
Pozna walkę i katusze,
Ach godne są jéj litości!
Ale na cóż srodze,
Srodze i daremnie
Sam siebie uwodzę?...
Nie kocha wzajemnie.
Ach dlaczegóż milczyć muszę,
Nie wyjawiać méj miłości.
Gdyby spojrzał w moję duszę,
Nie odmówiłby litości.
Ale na cóż srodze,
Srodze i daremnie
Sam siebie uwodzę?...
Kocha go wzajemnie.
Czarny Litwy las a czyste jeziora,
Nad jeziorem wonny kwiat,
Piękny u nas Maj, piękna mroźna pora,
Drugiéj Litwy nie ma świat.
Kogo z obcych stron, los do nas zarzuci,
Nie długo się smuci.
Milszy Litwy kraj, sam wkrótce to przyzna,
Niż własna ojczyzna.
Cicho i powoli Wisła nurty toczy,
Kiedyż ja w niéj ujrzę, łzawe moje oczy?!
Nie żal mi bogactwa, nie żal mi korony,
Milszy nadwiślański murawnik zielony.
Milszy mi tam księżyc niż gdzie w innéj stronie,
Bom go z méj kolebki chciała ująć w dłonie.
Milsze mi tam kwiatki niż na całéj ziemi,
Bom ojca i matkę ubierała niemi.
Wisło moja, Wisło, gdzież się twój nurt toczy...
Kiedyż w tobie ujrzę łzawe moje oczy.
Dzielna nasza młodź od Ponarskich gór,
Oszczep w ręku, nóż przy boku,
Czy to Krzyżak zbój, czy najdzikszy tur,
Nie ustąpi ani kroku.
Z obcych dziewic ta, z którą Litwin wróci,
Niedługo się smuci.
Milsza Litwa z nim, sama wkrótce przyzna,
Niż własna ojczyzna.
Biała gwiazdo moja, perełko wieczorów,
Gdy cicho wypłyniesz z nad litewskich borów,
Głaśnij tam światełkiem mazowieckie pola,
Powiedz braciom moim, gdzie moja niewola.
Powiedz na ustroniu i jeszcze jednemu
Niech wypuści wodze rumakowi swemu;
Niech przez lasy pędzi, niech przez rzeki płynie,
Niech dla mnie i ze mną żyje albo ginie.
Powiedz gwiazdo biała, perełko wieczorów,
Żeś łzę moję wzięła w mgle litewskich borów,
Że ją spuszczasz z rosą w mazowieckie pola,
By bracia wiedzieli gdzie moja niewola.
Jest tu, widziałam, przybył z Krzyżakami.
Jest tu! Witenes! przeczucie nie mami,
Przybył, zwyciężył te hordy pogańskie.
(klękając) Tobie najprzód niech złożę
Dzięki o mój Boże.
Ujrzę rodzinę, niwy nadwiślańskie,
Jestem już wolną, wolną z jego ręki.
O Boże, mój dobry Boże,
Stokrotne składam ci dzięki.
Ach pozwól Pani... Jeszcze w ręku Boga...
Cicho cicho moja droga,
Nie przerywaj szczęścia tyle;
Mnie Niebo stoi otworem,
Ja z Aniołów śpiewam chórem
Wdzięczność Bogu za tę chwilę.
Ale gdzież jest?... Nie zna tych stron...
Idź.... spiesz... cicho!... Ach to on!
O Zofjo |
ja przy tobie. |
Czytam w oku jakby w Niebie.
Słucham głosu jak w téj dobie,
Kiedy rzekłaś |
kocham Ciebie. |
Ach sam nie wiem |
Sen czy jaw. |
Jeśli sen niechże trwa
Póki trwać życie ma;
Miły błędzie ty nas zbaw.
Tobie Witenie zwyciężco tyrana,
Więcéj jak życie, winnam wolność moję.
Wraca niestety myśl czuciem zbłąkana,
Milczeć i mówić zarówno się boję.
Ach! Czemuż oko odwracasz odemnie?
O Zofjo droga, nie zwodź mnie daremnie...
Jeszcze nie koniec naszej smutnej doli...
Jam nie zwyciężył, ty jesteś w niewoli...
Książe o rękę błaga cię przezemnie.
Ja, ja w niewoli, a ty broń masz w dłoni?
I wstyd nie kryje twéj bezczelnéj skroni?
I głos twój jeszcze wrogom się pożycza..
Precz zdrajco podły z mojego oblicza.
O żałości! O boleści!
Serce moje cię nie zmieści.
Tak kochałam niekochana, | ||
Nie kochała tak kochana, |
Bo ta miłość jest udana,
Kto ukocha lepiéj zna.
Ale z własnéj cnoty hardy
Umysł mój nie wzniesie wzgardy,
Zginę, zginę ale w sobie
Zamknę czucie jakby w grobie.
Grób nie wyda co raz ma.
Albrycht, Krzyżacy.
Chwile uchodzą — czekamy cię Panie.
O wielkie Nieba jakieżto rozstanie.
Już sztandar Krzyża powiéwa,
Już do boju wiernych wzywa.
Odchodzisz z niemi? i przeciw pogoni
Podnosisz dłoń bratnią.
Z litewskiéj braterskiéj broni
Odbiorę dzisiaj usługę ostatnią.
Zdrajca!
Witenie!
Wracam z Krzyżakami.
Ty z nią podziel serce, tron...
Bądź ojcem Litwy i wspomnij czasami
Moję przyjaźń i mój zgon.
Jaki bądź powód ze mną cię rozdziela,
W tak okropnym duszy stanie
Oko nad tobą i broń przyjaciela
Czuwać nie przestanie.
Już sztandar Krzyża
Z wiatrem powiéwa.
Chwila się zbliża,
Chwila szczęśliwa.
Daléj za sławę,
Za świętą sprawę
Bierzmy, bierzmy |
w dłoń |
Prawowiernych broń.
Już sztandar Krzyża
Z wiatrem powiéwa.
Chwila się zbliża,
Chwila szczęśliwa.
Kiedy w to prawe
Lecz serce krwawe,
Własnych braci dłoń
Zwróci swoją broń.
Już sztandar Krzyża
Z dala wyzywa,
Chwila się zbliża,
Chwila szczęśliwa.
Daléj za sławę,
Za kraju sprawę
Bierzmy, bierzmy w dłoń
Ojców naszych broń.
Zwycięztwo, zwycięztwo pogoni,
Zwycięztwo litewskiéj broni,
Zwycięztwo Bogowie nam dali,
Ofiary Krywejto zapali.
Zwycięztwo, zwycięztwo nam,
Bóstwa Litwy, chwała wam!
Ponura Marlana skrzydłami
Zmiatała najezdców setkami,
Pękały pancerze, szyszaki,
Pomostem zaległy Krzyżaki.
Zwycięztwo, zwycięztwo nam!
Bóstwa Litwy, chwała wam!
Prawnukom mogiła tam powie:
Tak bili, tak bili Ojcowie;
Najezdcom przestrogę uczyni,
Tak biją, tak biją Litwini.
Zwycięztwo, zwycięztwo nam,
Bóstwa Litwy, chwała wam!
Litwy synowie, Ojczyzny obrońce!
Miecz boży zgraje najezdców rozprasza,
Wolnych nas żegna zachodzące słońce,
Wolna już znowu, wolna ziemia nasza.
Złóżcie pancerze,
Złóżcie broń zwycięzką,
Ręczą za pokój krzyżowi rycerze
Krwawą swoją klęską.
(do Kriwejty) A ty, mój Ojcze przystąp do ołtarzy,
Niech święty ogień Bogom się rozżarzy,
Złożymy modły i ziół czystych wonie
Przy odwiecznym tronie.
Ni wonne zioła, ni pasieki zbiory,
Ni drób’ śnieżno-pióry
Możemy dziś składać w darze
Na święte ołtarze.
Perkuna krwawa opieka
Godniejszéj obiaty czeka.
Jeden z wodzów w jeńców gronie,
Którego los wskaże,
Jak stanął do wojny
Na koniu i zbrojny,
Świętym ogniem spłonie.
O zgrozo! kiedyż dojdziesz końca?
Kiedy zgaśnie światło słońca.
Ta cześć Niebu...
Święta, niewzruszona,
Ze światem poczęta,
Ze światem tylko skona.
Zwyczaj okrutny.
W pradziadów zwyczaju
Moc twoja, moc nasza i całego kraju.
Otóż właśnie jeńców prowadzą w te strony;
Niech jeden losem będzie oznaczony,
I niech jutro spłonie z pierwszym łyskiem słońca,
Jak wróg naszych Bogów i Krzyża obrońca.
Przebóg! co widzę! Witenes w ich rzędzie.
Odszczepieniec wiary, ten ofiarą będzie.
Pierwszy raz w życiu doznaję dziś trwogi,
Lecz wszystkom z tobą podzielić gotowy.
Zawiódł niestety, zawiódł mnie los srogi,
Szukałem śmierci, znalazłem okowy.
Wszechwładną ręką wskazują go Bogi,
Nie minie zemsta odszczepieńca głowy.
Księcia towarzysz i przyjaciel drogi
Dźwiga niewoli haniebne okowy.
Wkrótce wybierze i objawi los
Między jeńcami, Perkuna wrogami,
Który ma wstąpić na ofiarny stos.
Wybierze między Perkuna wrogami,
Który ma wstąpić na ofiarny stos.
Zmiłuj się Boże, zmiłuj się nad nami,
Daj nam znieść siły ten okropny los.
Choćbym miał walczyć z samemi Bogami,
Zwrócę od ciebie ten morderczy cios.
Może się dowié i powié ze łzami,
Kochając wstąpił na ofiarny stos.
Nie, nigdy serce moje nie dozwoli,
Aby syn Litwy w jeńców stawał rzędzie.
Nie walczył z nami i nie jest w niewoli,
Zdejmcie okowy, niechaj wolny będzie.
Wstrzymaj się Panie w zuchwałym zapędzie
I czekaj kornie znaku boskiéj woli.
Zdejmcie okowy.
Ach dla mojéj doli
O Książe drogi niech sporu nie będzie.
Nie, nigdy serce moje nie dozwoli,
Wolny, wolny będzie.
Czekaj cierpliwie znaku boskiéj woli,
Może wolny będzie.
O nie chciéj zmieniać mojéj smutnéj doli,
Śmierć jéj końcem będzie.
Wiedźcie do miasta wszystkich jeńców razem,
Witena zaś pod Trójnata rozkazem
W zamkowe mury odprowadzą straże,
Uczynić co każę!
Twój Książe, Ojcze, pogromca tych wrogów,
Co w dzisiejszéj dobie
Nieśli zniszczenie w ten przybytek Bogów,
Grozili hańbą Ojczyznie i tobie,
Nie rozkazuje, ale błaga ciebie
Użycz pomocy w tej ciężkiéj potrzebie.
Twoją powagą osłoń przyjaciela,
Niechaj z drugiemi losu nie podziela.
Miejmy nadzieję, los go może minie.
A jeśli sięgnie, jeśli Witen zginie
Na zgrozę świata i moje zhańbienie?
Wyroku Bogów, nie mogę, nie zmienię.
Skarbami memi z tobą się podzielę...
Weź wszystkie... słuchaj...
Słuchałem za wiele.
A niech zatém na twą głowę
Przyszłych nieszczęść spadnie brzemię,
Bo pierwéj tę dąbrowę,
Tę z trupów zbitą ziemię,
To zbrodni dzikie pole
Krwią całe zaleję,
Nim losu koleje
Wam zwierzyć dozwolę.
(Chce odejść.)
Stój zuchwały.
W téj dąbrowie świętym szumie
Stu pokoleń żyje cień,
Serce tylko słyszeć umie
Głos co wieki wlały weń.
Głos poległych z ręki wrogów
Za swą wiarę, za swój kraj.
Głos potężny Litwy Bogów
Przez ten święty woła gaj:
Szanuj synu, szanuj słowo,
Co w kolebce z matki mową
Owionęło twoję skroń.
Szanuj słowo gdzie treść stara,
W niém zalega ludów wiara,
Wiara ludów święta broń.
Uderz synu korném czołem,
Zwróć się Litwie, jeszcze czas,
Tron, korona, są popiołem,
Wieczny ogień tylko w nas.
Krzyżaki! Krzyżaki! biada nam biada!
Nie ma tu mojéj matki?
Gdzież moja dziecina?
Nieszczęsna godzina!
Cicho! cicho dziatki,
To nasza, nasza gromada
Wraca zdobyczą okryta.
Patrzcie — zdaleka nas wita.
Nasza! to nasza gromada.
Witajcie waleczne męże!
Witajcie w rodzinném kole.
Złóżcie zbroje i oręże,
Wieńce otrą znój na czole;
Wieńce z kwiatów uplecione,
Za zwycięstwo, za obronę.
Ach nie wieńce uplecione
Za zwycięztwo, za obronę,
Ale radość żony, matki,
Uśmiech dzieci, widok chatki
Dla strudzonych jest ochłodą,
Dla zwycięzców jest nagrodą.
Łado, piękna Łado,
Miłości ty Pani,
Bądź nam dziś radą
A zniesiem ci w dani:
Kwiatów zawoje,
Ziół wonie czyste,
Miody złociste
I mléka zdroje,
Łado piękna Lado,
Bądź nam dziś radą.
Cicho!
Cicho!
Hela, Hela!
Hela!
Twarz groźna.
Oko ogniem strzela.
Co Hela powié,
Niech słowo po słowie
Na serca wam spada,
Ale biada, biada!
Biada!
Dzisiaj jeńców dwieście
Czeka nocy w mieście,
Jutro pod żelazem
Wszyscy padną razem.
Razem.
Ciała ogniem spłoną,
Wichry w popiół wioną.
Wieść Krzyżackich strat
Poniosą w świat.
Świat!
Ależ objaty co się Bogom chowa,
Gdyby uszła jedna głowa...
Słońce zgaśnie, grom zaświeci,
Wichry świsną, góry prysną,
A z czarnych nor
Wściekły na was padnie mór.
Mór!
Co Hela powiada
Pamiętajcie — albo biada.
Biada! (Hela odchodzi.)
Teraz daléj, wszyscy żwawo,
Daléj żwawo w lewo w prawo
Ze wsi do wsi — z lasu w las,
Zrobim miastu długi pas.
Pas do kółka
Jak ze sieci,
Że jaskółka
Nie przeleci.
Kogo zoczysz
W bok się skłoń,
A jak zboczysz
Klaśnij w dłoń.
To znak będzie
Wszystkim nam,
Aby w pędzie
Biegnąć tam,
Tam gdzie znak.
Tak, tak, tak,
Tam gdzie znak.
Jak cień błądzę jak głaz staję,
To się chwalę to się łaję,
Nie wiem co się ze mną dzieje,
I chcę śmierci i truchleję.
Nieba jasne, ziemię w kwiecie
Odbijają czyste zdroje...
W mojém sercu, w moim świecie
Tylko smutek, niepokoje.
Śmiercią dla mnie jego zmiana,
Bo za miłość wzgardę rzucił;
Lecz niech będę zapomniana,
Byle z tarczą z boju wrócił.
Święty Boże! Boże mocny,
Święty a nieśmiertelny
Zmiłuj się nad nami.
Witen tu jest. Witen żyje!
O mój dobry Boże,
Radość zabić może...
Radość mnie zabije.
(Ocierając łzy.) Ja się śmieję, ja nie płaczę,
Wkrótce go zobaczę.
On do mnie powróci,
Ramieniem obrzuci,
Do serca przyciśnie,
Łza w oku zabłyśnie.
Czysta, droga łza,
Bo i szczęście łezkę ma. (Odchodzi.)
Mogęż być pewny, że los dobrze padnie?
Kula Witena pozostanie na dnie.
Krywejto przyrzekł, lecz skarby po bracie...
Wszystkie mieć będzie... powtórz mu Trójnacie.
Na tych kulach równéj miary
Nazwiska Wodzów wyryte,
Z kogo Bogi chcą ofiary
Los objawi sądy skryte.
Na tych kulach równéj miary
Nazwiska Wodzów wyryte,
Lecz nie wskaże los ofiary,
Los powiodą środki skryte.
W tych wyrokach nie mam wiary,
Nazwiska nasze wyryte,
Lecz nie wskaże los ofiary,
Los powiodą środki skryte.
Chrześciańskich wodzów nazwiska,
Dziś dziękczynne nasze dary
Na dno tajemniczéj czary
Ręka moja Bogom ciska.
Konrad de Turvill.
Raz!
Otto de Stemheim.
Dwa!
Witenes.
Trzy!
Z trzech oznaczy los,
Kogo czeka stos.
Uderzcie, uderzcie czołem
Wielkim Bogom na podziękę;
Święty ogień w siebie wziąłem,
On powiedzie moją rękę.
Bogom Litwy...
Cześć!
Braciom naszym...
Mir!
Wybranemu...
Śmierć!
Już, już wyrzekł los
Kogo czeka stos.
Sam nie wiem czemu truchleję,
Serce stygnie i goreje.
Jestem skutku zapewniony,
Jednak nie śmiem tknąć zasłony.
Nie wiem co się ze mną dzieje,
Serce stygnie i goreje,
Na sam widok téj zasłony
Zemsty pragnę nie obrony.
Znikły wszelkie nadzieje,
Z trwogi blednie i truchleje,
Już nie znajdzie dlań obrony,
Nie śmie nawet tknąć zasłony.
Cicho, Cicho! Książe czyta,
Czyjaż nazwa tam wyryta.
Witenes!
Witenes!
Zdrada
Piekielna, piekielna zdrada,
Ale biada, biada wam.
Bluźni, bluźni, biada nam.
Bluźni, bluźni, biada nam.
Waszych zbrodni nie ma miary
I nie będzie waszéj męki,
Nie ujdziecie srogiéj kary,
Kary z własnéj mojéj ręki.
O mój Książe zmień zamiary,
Nie powiększaj mojéj męki,
Wojny z braćmi, strasznéj kary
Nie wypuszczaj z twojéj ręki.
Za głos nieba, wzywa kary,
Kary pełnéj srogiéj męki
W imię Bogów, świętéj wiary,
Weźcie oręż z jego ręki.
O mój Książe! o mój Panie!
Błagam cię krwawemi łzami,
Zlituj się, zlituj nad nami;
Wstrzymaj wyrok twym rozkazem.
Witenes wolnym zostanie
Albo ja z nim zginę razem.
Jedno serce dał nam Bóg.
Kochasz, robisz mi wyznanie,
Wrzące twéj miłości łzami,
Błagasz litości nad wami
Niepomna, że tym wyrazem
Moje serce lodem stanie
I że zemsta musi razem
Niewdzięczności spłacić dług.
Próżne Zofjo twe błaganie
Ujęty twojemi łzami,
Choćby litość miał nad nami
Nic nie zdoła swym rozkazem.
Jedną pociechą się stanie,
Że oboje zginiem razem.
Wiernych sobie przyjmie Bóg.
Niespodziane to wyznanie
Zazdrością go złączy z nami,
Serce pogodzi z Bogami
Świętokradzkim już rozkazem
Woli Nieba wbrew nie stanie.
A z Ofiarą spłonie razem
Naszéj wiary straszny wróg.
Zdrajco kochałeś tajemnie?!
W całéj mojéj duszy sile.
Jesteś kochany wzajemnie?!
Bóg dozwolił szczęścia tyle.
To jest właśnie twoją zbrodnią,
Wyrok na się dałeś sam.
Palcie ofiarną pochodnię,
Oddaję go Bogi wam.
Ach za serca idź przewodnią,
Jego dobroć, cnotę znam.
Nie kaź duszy straszną zbrodnią,
Ja ci życie, rękę dam.
To zostanie twoją zbrodnią,
Wyrok na się dałeś sam.
Palcie ofiarną pochodnią,
Nie zniweczysz szczęścia nam.
Poznał, poznał swoją zbrodnię,
Walczyć z Niebem nie chce sam.
Jutro zapalim pochodnię
Na Ofiarę Bogi wam.
Piosenko rodzinnych stron
Swięcie ciebie pamięć chowa,
W twoim locie każdy ton
Lube sercu mówi słowa.
Jakież czucie w nocnéj ciszy
W świat daleki ciebie śle?
Nie wiesz kto cię gdzie usłyszy,
Uśmiech zbudzisz czyli łzę.
Od kolebki w życie wzięta,
Choć zamilkniesz długi czas,
Ledwie westchniesz, luba, święta,
Już świat przeszły budzisz w nas.
Zawsze droga, ale w dobie
Gdy przed nami blizki zgon,
Głos Anioła mieszka w tobie
Piosenko rodzinnych stron.
Witenie!
Któż mnie woła?
Witenie!
Nieba! to jéj głos — Zofjo!
Witenie; ratuj mnie!
Straszne sklepienia,
Straszne pieczary.
Widma do koła...
Hydne poczwary...
Zginę, zginę bez obrony...
Uspokój umysł strwożony...
Spocznij...
Cicho! Zbroi szczęki...
Idą po ciebie... weź oręż do ręki...
Uchodź, uchodź ze mną
Drogą tajemną,
Której odkrycie
Wypłakałam,
Wyżebrałam
Jakby własne życie.
Uspokój się, cisza do koła.
Któż mnie woła?
Zdaje ci się moja droga,
Niéma nikogo prócz nas i Boga.
Głowa ogniem płonie,
Serce ledwie bije,
Ziębną moje dłonie,
A w myśli się wije,
Com słyszała wczoraj tam:
Oddaję go Bogi wam!
Spocznij na mém łonie
Gdzie twe serce bije,
Ja ciebie osłonię,
Przed światem zakryję.
Nie tak łatwo życie dam,
Kiedy z tobą oręż mam.
moja |
skroń, |
Serce żywiéj bije,
Ściskam twoją dłoń,
W tobie, tobą żyję.
W oku twojém szczęście moje,
Moje Niebo mam.
Za twój uśmiech, miłość twoję,
Życie tobie dam.
Przychodzą o Nieba!
Zastaną cię ze mną.
Ratować się trzeba.
Wróć drogą tajemną.
Z tobą.
Sama.
Nigdy...
Czas!..
Nigdy!
A więc chwycą nas.
Uchodź, uchodź póki czas,
Bo i tam schwycą nas.
Idźmy, idźmy póki czas,
Niechaj razem schwycą nas.
Cóż czynić o Nieba!
Serce stygnie w łonie...
Ratować ją trzeba.
W ciemnocie wzrok tonie.
Idźmy.
Słabnę...
Zofjo!
Tam!..
Zbierz twe siły.
Uchodź sam.
A więc drogo życie dam,
Kiedy z tobą oręż mam.
Uchodź sam, uchodź sam.
Stój! ani kroku.
Zofja przy tobie?!
Ani kroku, albo z bronią.
Zofjo!
Sam zadasz śmierć sobie,
Jeżeli sięgniesz po nią.
Uderz w me serce, ach uderz żelazem,
Coś mi wziął, wszystko wynagrodzisz razem.
Zofjo — ratować przybywam.
Oddaję go Bogi wam!
Opamiętaj się.
O Panie!
Niech wolnym zostanie...
Litości, litości wzywam.
Litości! ty, niewdzięczna.
Witena kochałam
Dawno, z dzieciństwa — ja ciebie nie znałam.
Szukałem śmierci, w czémże moja wina?
O zamilczcie, moja cała wina.
Ale uchodzi godzina.
Przybyłaś drogą podziemną?
Nią ujsć chciałam.
Z tobą?
Ze mną.
Dokąd? — w podwoje zamkowe,
Czy w Perkuna dąbrowę?
Przebóg!
Inną wskażę drogę
I tém jedném ratować was mogę.
Trójnacie otwórz kraty.
(Do Witena) Na okaz tego pierścienia
Przepuszczą cię czaty,
I straż przy łodzi książęcéj
Spełni wasze życzenia,
A na brzegu stawiąc nogę
Żałujcie mnie, że więcéj
Dla was uczynić nie mogę.
Kiedy wyrzekłeś: Niech ginie!
Łańcuch mnie wiązał jedynie,
Skruszyć go mogłem chcieć.
Lecz kiedy dla méj obrony
Narażasz całość korony,
Wolności nie chcę mieć.
O zgubne wahanie.
Niezmienném zostanie.
Ach ratuj nas i siebie.
Ratuję kraj i ciebie.
A więc przysięgam na duszę:
Perkuna posąg dziś skruszę.
Wszystkim wraz pójdę wbrew.
Wtedy pozwie cię przed Boga
Wojny domowéj pożoga,
Zofji śmierć, braci krew.
O mój Ojcze! o mój Panie!
Twojém moje życie całe.
Niech się twoja wola stanie,
Niech się stanie na twą chwalę.
Idźcie, idźcie, czas uchodzi,
Szczęście wasze mi nagrodzi,
(Do Zofji) Co mi bierze wolność twoja...
Bóg, Bóg z wami i myśl moja.
Idźmy, idźmy, czas uchodzi,
Niech ci Niebo wynagrodzi
Co mi dobroć daje twoja...
Bóg, Bóg z tobą i myśl moja. (Odchodzą.)
Witaj zwyciężco ciemnoty
Na złocistym twoim tronie;
Witaj nam promieniu złoty
Na czarnéj dębów koronie.
Witaj, witaj nam.
Obłoków rozsuń kotary,
Rozbij w rosę, chmury mgliste,
Niech dym dziękczynnéj ofiary
Płynąc w górę, w światy czyste,
Wpłynie w błękit sam.
Daremnie modły się wznoszą,
Niech wam serca zadrżą trwogą...
Usta jęki głoszą.
Książe zdeptał nogą
Świętość naszej wiary...
Wybranéj ofiary
Oddać się wzbrania.
Biada! biada!
Zdrada! zdrada!
Ta Bogów zniewaga
Zemsty się domaga.
Spieszcie w podwoje zamkowe!
Niech sklepy runą, niech się mury skruszą,
Witena, lub Witena głowę
Bogi mieć muszą.
Dokąd, dokąd ten zapęd szalony?
Witenes uszedł, Witenes zbawiony,
A chcecie Ojca i waszego wodza,
Oto przed wami stoję,
Oto piersi moje.
O poznajcie moje dzieci
Nad was wszystkich wyższą moc.
Niechaj prawda wam oświeci
Waszéj wiary czarną noc.
Bóstwo wielkie i łaskawe
Krwi nie może pragnąć w darze;
Gdy dopuszcza czyny krwawe
Błędy ludów niemi karze.
Ten co miłością świat stworzył,
Miłość w serca nasze włożył,
Miłość tylko w dani bierze,
Miłość nieście mu w ofierze.
O zagaście żar piekielny,
Posąg błędu zwalcie z nóg,
Jeden mocny, nieśmiertelny,
Jeden tylko Chrześcian Bóg.
W górę czoło
I wesoło
Idźcie w parze
Przed Ołtarze,
Nasz Krywejto ślub wam da.
Ha! ha! ha!
Przebóg!
Witenes!
Znaj gminie poziomy,
W czyjém ręku Bogów gromy.
Walka ze mną próżną zbrodnią.
Chwała, chwała wam!
Zapalcie pochodnią.
Pod twoję Panie uciekam obronę
Wiedź tę słabą dłoń,
Lub męczennika koronę
Spuść na moję skroń.
Święty Boże! Boże mocny,
Święty a nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad niémi.
Od złéj myśli, złego czynu
A błędnéj wiary
Uchowaj ich Panie.
mój |
stargał ziemskie pęta, |
W duszę światła wpłynął zdrój.
mojéj |
woli, wola święta, |
mój |
Już spełnione powołanie,
mi |
da, |
Witenes Księciem zostanie,
Niech w nim Litwa Ojca ma.
Już spełnione powołanie,
Mur Zakonny grób mu da.
Niech się święta wola stanie,
we mnie |
Ojca ma. |
1283. Panował w Litwie Trojdan okrutnie, a świeża jego z Leszkiem (czarnym) wyprawa więcéj mu nieprzyjaciół w domu utworzyła. Korzystał z tej okoliczności Dowmund, Uściańskie Książe. Wygnany dawniéj z dóbr udziałowych od Narymunda i tułacz w Pleszkowie, po śmierci jego za pomocą tychże Pleszków, którzy go Książęciem swoim obrali, Księstwo Płockie opanował, a nie przestając na tém, Wielkie Księstwo Litewskie Trojdanowi wydrzeć umyślił. Nikczemny skrytobójca wyprawił na zabicie Trojdana sześciu siepaczów, którzy odziani w chłopskie szaty dla niepoznaki, jakoby dla podania Supliki wracającemu z łaźni Panu i nachylającemu się do wysłuchania niby żałoby, kijmi głowę strzaskali. Dopełniwszy zbrodni, Poleczanim rozumiał się być najpierwszym potém do osiągnięcia zakrwawionego tronu. Holsza z Gedrusem, przyrodzeni następcy, dawniéj pomarli i synowie ich: Genwin Gedrojckie, Alimund i Mindan Holsztańskie Książęta, zlękli się uzbrojonego żelazem tyrana, aby podobnéj na nich złości nie wywarł. Rymond téż, syn Trojdana, obrawszy sobie życie mnisze pod imieniem Wawrzeńca czy Lawroka, między Czerncami gdzieś przesiadywał. Atoli wieść o śmierci ojcowskiéj tak go przeraziła, że zamieniwszy kobłak na przyłbicę, chciał być wodzem i mścicielem. Przywiązali się do niego z innymi Litwinami Nowogrodzianie i Żmudzinowie, za których pomocą wkrótce zwiodłszy bitwę z Dowmundem, ręką go własną zabił a rozgromiwszy jego stronników i odebrawszy Połockie księstwo, Witenesa dzielnego męża, ojcowskiego niegdyś dworu Marszałka, na Wielkiém Księstwie posadził, sam do życia klasztornego w Lawrynie powracając (45).
Nota 45. Ten to Witenes, który dał początek panującéj w Litwie i Polsce familii Jagiellonowéj — Ojciec Gedymina, dziad Olgierda a pradziad Władysława Jagiełły.
CHORĄŻY.
ŻOŁNIERZE.
Na południe od Siewierza
Jeszcze wioski ogniem płoną.
W czarne słupy dym uderza
Tam gdzie w nocy blask czerwono
Znaczył drogę Elektorów.
Biada Polsce śród tych sporów!
Gwałt, łupieztwo, mord, pożoga.
Niech się dzieje wola Boga!
Z naszych włości gruz, popioły,
Znieważone i kościoły,
Ale ziemi wróg nie strawi,
Świętéj wiary nas nie zbawi.
Nie daremnie wczoraj rano
Oddalony huk słyszano.
Kto do ziemi przytknął ucho,
Słyszał odgłos po odgłosie
Jak rozszérzał się po rosie,
Coraz mocniéj, coraz głośniéj...
Jakby z piekieł jęczał głucho,
Aż się wicher zwrócił późniéj
I zamilkła nasza skała.
Hetmańskie to ponoś działa
Otworzywszy Zygmuntowi
Drogą Krakusa Stolicy,
Rakuskiemu dziś gościowi
Towarzyszą do granicy.
Bijące w Polskę pioruny
Nie wygasły jeszcze w niebie.
Wiosek naszych krwawe łuny
Pomsty wołają za siebie,
Lecz nie są znakiem niestety,
Że nieszczęścia już u mety.
Obóz wrogów na dolinie
Jużby nie stał w téj godzinie.
Na dolinie jeszcze ciemno,
Śledzić wrogów nadaremno...
Niedaleko sięgnie oko...
Mgły rozległy się szeroko...
Częstochowa niémi skryta,
Tylko klasztór Jasnéj góry
Jakby wyrósł z białéj chmury,
Złotym krzyżem słońce wita.
Rzućcie okiem czy od Mstowa
Kraj się jeszcze we mgle chowa?
Jak po ziemi cień obłoku,
Tak po łęgach mgła przegania;
Coraz szérzéj kraj odsłania,
Coraz więcéj stawia oku...
Jakieś dołem pręgi szare
Przez zrzadzoną widać parę...
Czy zarośla to nad strugą
Co się z lasu ciągną długo?..
Czy zagonów pokład świéży
Tu i owdzie wąsko leży?..
Łysło!.. Tu... tam..! to oręże!
Nieprzyjaciel!.. szyk bojowy!
Lecz odstępu i połowy
Kula jeszcze nie dosięże.
Do broni bracia!
Do broni!
Jeden konno ku nam goni.
Ledwie ziemi rumak tyka
Roztrąconą błyszcząc rosą,
Pod nim, zda się kraj umyka,
A na mieczu już z daleka
Wieje górą białe znamię.
Odpowiedzi niech nie czeka,
Moje działa ją odniosą
I powtórzy nasze ramie.
Póki Olsztyn wyżéj ziemi
A w Olsztynie Orzeł biały,
Póty Polak piersi swemi
Bronić będzie jego skały.
A jeśli nam przeznaczone
W gruzach Zamku wieczne łoże,
Gruzy tylko krwią kupione
Nieprzyjaciel posiąść może.
Napróżno śledzę oczyma...
Pośród tylu innych Znaków
Jednego proporca niéma,
Niéma dziś, niéma Polaków.
Jaśniéj widzieć będą oczy
I demeszka śmieléj błyśnie,
Gdy krwi polskiej nie wytoczy,
Gdy łzy polskiéj nie wyciśnie.
A teraz, na miejsca dzieci!
Nieście męztwo, pilność wszędzie!
Bóg, Polska i Zygmunt trzeci
Niechaj hasłem naszém będzie.
Bóg, Polska i Zygmunt trzeci!
Stójcie!.. Wstrzymajcie rozkazy!
Mężu! Czytaj krwawe słowa;
Twego dziecka droga głowa
Piérwsza idzie pod twe razy.
Dom najezdnik napadł skrycie,
Krwią uśpionych zmazał progi
I z kolebki porwał dziecię...
Porwał, porwał jak zwiérz srogi!
Dziś na czele pierwszéj roty
Co się zbliży pod twe wały,
Chce nieść dziecię, z rąk pieszczoty,
Na ojcowskie chce nieść strzały!..
Albo wystąp z bram Olsztyna,
Albo stracisz twego syna.
Stracę.
Stracisz? stracisz? Boże!
Łatwo słowo z ust ucieka,
Ale zwrócić nic nie może,
Chociaż życie w niém człowieka.
Ach! rzuć okiem, rzuć do koła,
Na tę liczbę przeciwników,
Na warowni zdarte czoła,
Na ostatki własnych szyków...
Zewsząd ludzkość na cię woła:
Próżny opór!.. krwi twych braci
Nie przelewaj samowładnie,
Bo Ojczyzna synów traci,
Bo krew cała na cię spadnie.
Już sztandary z wiatrem wieją,
Bęben zwolna marsz wybija,
Jakby liczył krople krwawe,
Co się dzisiaj z serc wyleją.
Już się łamie skrzydło prawe...
Za niém środek roty zwija.
Już, już idą!.. krok po kroku
Coraz bliżéj... O mój Boże!
Zwróćcie ku mnie wasze bronie...
Niech je wszystkie mam na oku...
Strzał przypadkiem wypaść może,
Niechże utkwi w mojém łonie.
Idź Heleno w niewiast grono!
Nie zachwiejesz przedsięwzięcia.
Jest dla męża droższe łono,
Niż małżonki, niż dziecięcia:
Łono spólnéj Matki naszéj
Gdy jéj świętéj bronić trzeba,
Łza nie zmiękcza, wróg nie straszy...
A gdy synów dają Nieba,
Polak za to dzięki składa,
Że już więcéj krwi posiada,
Którą zawsze chętnie traci
Za Ojczyznę, za współbraci.
Jak się tylko piérwsza rota
Do strumienia zbliżać będzie,
Niechaj działo strzały miota
Powtórzone w całym rzędzie.
Jeszcze chwilę, chwilkę jednę!..
Nasze dziécię, dziécię biedne
Pewnie w obcych zimnéj dłoni
Ku rodzicom rączki wznosi,
Ich opieki łzami prosi:
Niech mnie Ojciec... Matka broni...
Niech z ratunkiem prędko spieszą...
Niech utulą, niech pocieszą.
A miast pieszczot... Cóż cię czeka?!
Śmierć okropna z Ojca ręki...
Może nawet srogie męki
Nim się zawrze twa powieka.
Mężu!.. Ojcze!.. wspomnij sobie,
Wspomnij syna miłość k’tobie,
Jak uśmiechem zawsze witał,
Jak cię żegnał zawsze łzami,
Jak się twojéj szyi chwytał,
Jak rozczulał pieszczotami...
A dziś, oczka — turkus żywy,
Kręte włoski — jedwab jasny,
Krwią zabryzga ojciec własny,
Ojciec, sławy tylko chciwy.
Baczność!
Przebóg!
Ach litości!..
Może zmienią zamysł srogi...
Wrocą dziecię méj miłości,
Moje dziecię! skarb mój drogi!
Nieprzyjaciel przy strumieniu.
Rozkaz dany.
Lecz z nim dziecię.
Ujrzę go więc jeszcze przecie.
Jeden rozkaz czyż za mało?
Gdzie?... gdzie.
Baczność!.. piérwsze działo...
Stój okrutny!.. Na sumieniu
Mord dziecięcia jak świat waży...
Idź do przedniéj wrogów straży,
Co chce walczyć tak zdradziecko,
Idź, powiedz im że tu matka,
Matka, patrzy na swe dziecko.
A jeżeli do ostatka
Czucie w sercach nie wygasło,
Na najświętsze ludziom hasło:
Miłość matki, promień Boga,
Zmieni zamiar przemoc sroga,
Odda dziécię tu do serca,
Gdzie nie sięgnie go morderca,
Bo pierś matki, bo pierś moja,
Dla dziecięcia święta zbroja.
Cóż się dzieje?! Tyleż razy
Mamże z duszy rwać rozkazy?!
Stój!
Bóg z tobą dziécię moje.
Patrzcie! z góry błyszczą zbroje.
Nasi! Nasi!
Orzeł świéci!
Bóg, Polska i Zygmunt trzeci!
To hetmańskie hufce z boku!
Las proporców w doły spada!
Nieprzyjaciel szyki składa.
Do wstecznego zmuszon kroku.
(spojrzawszy z murów i ujmując rękę Chorążego).
Zwłoki... twoja... ręka zbierze.
(przystępując do klęczącéj Heleny)
Już Heleno... już się stało...
Już go wzrok nas nie obaczy...
Dla Ojczyzny padł w ofierze...
Wcześnie... lecz jak Polak z chwałą.
A Bóg dobry łzę przebaczy.
Serce matki, matce głosi
Ostatni oddech dziecięcia,
Co daleko jéj objęcia
W lepsze światy się unosi.
Patrz, jak płynie w tym obłoku...
Uśmiech w twarzy, błogość w oku...
Włoski jego w koło czoła
Bóg przemienia w blask Anioła...
Jakby polot świętych myśli
Pędzi w górę, Nieba tyka,
I krwią czystą męczennika
Na wieczystém tle sklepienia
Ojca swego imię kréśli
Obok Ojczyzny imienia.
Już jak obłok... cień... mgła... para...
Serce tylko polot słyszy...
Coraz wyżéj!... coraz ciszéj...
W Niebie rodziców ofiara.