Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

My spójrzmy jeszcze na obóz szwedzki, abyśmy przyczynę tak nagłéj zmiany wyrozumieć mogli. Widzieliśmy Millera zajętego przed chwilą oblężeniem z nadzieją jeszcze, zajadłością, wytrwaniem; Wejhard stał w dali i czekał równie z nim pewien będąc, rychło białą chorągiew wywieszą.
Tak zbliżył się wieczór i generał ku baterji północnéj podjechawszy, widząc opieszałość swoich puszkarzy, na których najwięcéj rachował, kazał przy sobie działa nabijać, celować i wystrzelać.
Ruszyli się trochę ludzie pod okiem wodza, lecz właśnie gdy tryumfował, bo kilka kul w murach uwięzły, za trzecim wystrzałem, z ogromnym trzaskiem rozpękło się działo.
W tejże chwili prawie, wśród popłochu, jaki zrządził ten wypadek, ujrzano na znużonym i zabłoconym koniu spieszącego posłańca, który dopytywał o Millera i ku niemu się kierował przez obóz do miejsca gdzie widział zebraną starszyznę. Zmarszczył się generał nie wiedząc jeszcze co to znaczy, ale już źle wróżąc, że go wśród dział i boju tak pilno szukano, posłał ku gońcowi.
Jeździec wręczył oficerowi gruby plik papierów.
Wejhard domyślając się, że wieści przyszły z głównéj kwatery, spodziewając się w nich nowych rozkazów lub obietnicy posiłków od Wittemberga, poskoczył także dowiedzieć się z czém goniec przybył tak spiesznie.
Ale już Miller rzuciwszy tylko okiem na listy, poznawszy pieczęcie kancellarji Karola Gustawa, puścił się do swojego namiotu. Za nim rzucili się wszyscy, i w téj chwili ogień ustał, bo dalszych zabrakło rozkazów.
Zsiadłszy z konia Miller rozerwał pieczęcie, ale lepszy żołnierz niż czytelnik, podsunął karty pisarzowi swemu, aby mu je czytał. Ten naprzód rozpoczął od rozkazu królewskiego, który inne depesze poprzedzał.
Tak! był to rozkaz podpisany własnoręcznie przez króla szwedzkiego, choć zdawał się dziwnym: polecano Millerowi, aby niezwłócznie szkody żadnéj klasztorowi nie czyniąc, nie myśląc o zdobywaniu go, od oblężenia odstąpił.
Wyrażono przyczyny: że klasztor na Jasnéj-Górze, w tak powszechnéj czci u Polaków zostaje, iż napaść nań, w całéj Polsce oburzyłaby umysły przeciwko Szwedom; zatém ani się więcéj kusić ma dowódzca, ale natychmiast rzucić przedsięwzięte kroki i ciągnąć do Piotrkowa. Osobno wydane były rozkazy, aby Wejhard szedł do Wielunia, Sadowski do Sieradzia, xiąże Hesski do Krakowa, a kwarciani do Małopolski, gdzie im stacje wyznaczono.
Słysząc czytanie rozkazu, Miller porwał się, spójrzał na Wejharda z wymówką i groźbą i kazał precz odejść pisarzowi. Milczenie głuche, milczenie zdumienia osiadło na ustach przytomnych; praca tak długa i ciężka nietylko że nie została uznaną za pożyteczną, ale daremną i szkodliwą osądzona i cały wysiłek ten próżny, wszelkie straty w ludziach, prochach, orężu, czasie, poszły z dymem.
Czoła Millera i jego współpracowników gorliwych, czarną się chmurą powlokły; mnisi odwołujący się do Karola Gustawa zwyciężyli, im upokorzenie i żal.
Nim się poczęli rozchodzić z namiotu, generał jakby myślą nową tknięty, przykazał najsurowiéj, by o rozkazie odebranym najgłębsze chowano milczenie.
— Jego królewska mość sam mnie tu wysłał, — odezwał się ponuro, — gdybyśmy byli zdobyli Częstochowę, cofaćby się z niéj nie kazał; mamy przed sobą dni kilka, możemy ją opanować jeszcze. Gdy wezmiemy, karać nas za to nie będą, — dodał z dzikim uśmiechem, dla żołnierza potrzeba żebyśmy nie odeszli napróżno, inaczéj straci wszelką ochotę i odwagę...
Mówił napróżno, milczeli doradzcy, nikt nie zgodził się na to, każdy rad był wycofać się z ciężkiego oblężenia, i po daremnéj pracy odpocząć. Xiążę Hesski się odezwał po chwili:
— Darujesz generale, ale nam nie wchodząc w to co sobie poczniesz, potrzeba iść gdzie rozkazują. Ja pozajutro ustępuję do Krakowa.
— Ja do Sieradzia, — dodał Sadowski, — mam naznaczony dzień w rozkazie.
Wejhard także się odezwał:
— Ja z panem generałem, póki rozkażesz...
— Bardzo dziękuję, ale mi to nie wielką będzie pomocą, — rzekł Miller niechętnie — zresztą zobaczemy co zrobim, a o rozkazach królewskich milczeć proszę.
Wszyscy się rozeszli, prócz Wejharda, którego rad się był najwięcéj zbyć Miller, bo go nie cierpiał, ale ten uparcie siedział.
— Panie generale, choćbyście znowu gniewać się mieli,— rzekł, jeszcze słowo tylko —
— Czyż już tych słów nie dosyć! — zawołał szwed, — one to podobno przyprawiły mnie o straty, o wstyd, wymówki...
— A nuż się wszystko da poprawić?
— O tém wątpię.
— Pieniędzmi! — szepnął czech z uśmiechem.
— Hrabia myślisz że i wstyd da się zapłacić?
— Zapewne że nie, ale cóż za wstyd, żeśmy byli powolni do zbytku, łagodni, ufni z mataczami i kręcielami...
— Zkądże przyjdą pieniądze?
— A! naturalnie z klasztoru!
Miller się rozśmiał szydersko — Jakim sposobem? nudzisz mnie hrabio, mów co masz mówić.
— Wszak nié wiedzą o rozkazach, dzisiejszy ogień do reszty ich wystraszyć musiał; postać dając im do wyboru, albo zniszczenie, lub okup.
Generał stanął i pomyślał, zawahał się, ale łakomstwo nakazywało próbę; zgodził się na radę Wejharda i wnet ułożony został ten iist, który przez trębacza wysłano do klasztoru wieczorem.
Nazajutrz milczały już działa, a z odpowiedzią od przeora, szła rześko starucha, którą żołnierze przepuszczali, żartami tylko i śmiechem przeprowadzając. Postać jéj była poważna jak przystało posłowi, niekiedy opędzała się gawiedzi ruchem ręki lub ust i szła daléj nie dbając na nią. Weselsi i młodsi przebiegali przed nią, kłaniając się jéj z udaném uszanowaniem, zaskakiwali jéj drogę, chwytali za łachmany.
Ona uwalniając się od nich, wprost kroczyła do namiotu Millera, którego zastała otoczonym całą starszyzną, zgromadzoną dla narady i poszeptującą o wczorajszych rozkazach. Wejhard, Kaliński, Sadowski, Zbrożek, Komorowski, xiąże Hesski okolali dowódzcę, wśród nich wszystkich odznaczającego się najsurowszą i najchmurniejszą twarzą. Na rozkaz jego pochwycono listy z rąk Konstancji, a ona zaraz drugi z przyłączonemi do niego xiążeczkami i obrazkami oddała Wejhardowi.
Ten podarek bardzo widoczny, bo dobrą paczkę druków w różnych językach i wizerunków zawierający, był kolędą przez Kordeckiego przysłaną hrabiemu i xięciu Hesskiemu.
Miller i szwedzi rozśmieli się szydersko; ale śmiech ich był smutny i złośliwy. Każdy pogladał na obrazki z jakiéms, ciekawością zaostrzoném wejrzeniem, a przypatrywać się im nie śmiał; Wejhard schował swój dar pospiesznie, wstydząc się go przed różnowiercami; xiąże Hesski wziął, usiadł i poważnie czytać zaczął historję świętego obrazu.
Miller rzucił okiem na list swój, skrzywił się i podał go Wejhardowi ze znaczącém spójrzeniem; zdawał się mówić: patrz, co mi odpowiedzieli. Oba sprzątnęli rychło pisma odebrane i umilkli.
Wtem gdy obóz szwedzki odpoczywa, a Konstancja wraca bez odpowiedzi, cóś dziwnego zaszumiało w Jasnéj-Górze.
Miller pogląda, zdumiewa się, nie pojmuje: z dział na vivat strzelają, rzekłbyś że wiedzą już o ustąpieniu blizkiém szwedów, słychać muzykę, dzwony i wesołe huczne okrzyki. Przez chwilę zawrzało cóś w sercu szweda, bo się zląkł szyderstwa i chciał zaraz mścić za nie, ale na zapytanie co się stało, Zbrożek mu odpowiedział:
— Dzień to Ś. Stefana, imieniny dwóch Zamojskich i kolęda; jest u nas zwyczajem, że muzyka obchodzi wszystkich i zbiera podarki, składając powinszowania.
Działa Częstochowskie coraz żwawiéj biły.
— Mają dosyć prochu! — rzekł Miller ponuro.
— Widać, kiedy go tak ochoczo psują, — dodał Zbrożek.
Wejhard blady i rozgniewany uciekł.
W klasztorze jak świt Kordecki przybył z całym zakonników szeregiem do mieszkania pana Zamojskiego; niósł w ręku wielki obraz Matki Boskiéj malowany na blasie i piękny agatowy różaniec w złoto oprawny. Za nim szeregiem szli xięża, a opodal część ślachty, muzyka, puszkarze, ludzie z załogi. Pan Miecznik, jak skoro ich postrzegł tak uroczyście ku sobie idących, porwał się z objęcia żony, która mu ze łzami imienin winszowała, i biegnąc naprzeciw przeora, zawołał z uniesieniem:
— A! ojcze, nie jestem godzien!
— Jesteś godzien, kochany Mieczniku, — poważnie rzekł Kordecki, — obrońcy ołtarza Matki Boskiéj, słudzy Jéj przychodzą ci życzyć długich lat życia i pomyślności. Niech Bóg błogosławi ciebie, rodzinę twoją i wszystko co cię otacza, nie targowałeś się z nim o żywot swój i tych co ci byli najdrożsi, gdyś je składał w ofierze; Bóg ci go przedłuży, obłogosławi i opromieni. Przyjmże nasze życzenia, kochany Stefanie starszy i następco Stefanie, a ten obraz jako pamiątkę Patronki od ubogich paulinów, a ten różaniec ze skarbcu Matki naszéj, jako dar od Niéj...
Miecznik, żona jego, syn, płakali rozczuleni tą uroczystą przemową, zakonnicy koleją szli ściskać i całować pana Miecznika, a wtém działa wszystkie twierdzy huknęły vivatem ogromnym, aż pani Zamojska krzyknęła: Jezus, Marja.
— Nic to, kochana pani, — rzekł jéj przeor, — na honor to waszego małżonka i vivat Stephanus strzelać kazałem!
A tu i muzyka zagrała kolędę wesołą pod drzwiami.
— Ale na Boga — zawołał Zamojski niespokojny — xięże przeorze dobrodzieju, prochu i pruszynki szkoda, a tu go tak marnie psujecie.
— Waszmość tu nie wódz, zwłaszcza dziś, nie wódz, tylko solenizant, — odparł Kordecki, — tak! kochany Mieczniku, a prochu mamy dosyć, niech szwed zna, że pod skrzydłami Matki Boskiéj i z takiemi ludźmi jak my, nie bojemy go się...
Ślachta poczynająca serca nabierać, pod oknami, w sieni, na progu, wołała już także:
— Vivat Ensifer! vivat Zamojski! vivat Stephanus!
Pan Czarniecki ją prowadził, ubrany choć do ołtarza: na nim żupan lity, pas złocisty, kontusz karmazynowy szamerowany złotemi sznurkami, szabla suto sadzona, czapka z czaplim piórem; — stanął i zamiast orację rozpocząć, rzucił się w objęcia Miecznika, oba się popłakali.
— A taki ci nie daruję choć solenizantowi, — szepnął Czarniecki, — żeś mnie na tę wycieczkę nie wziął — to nie po kawalersku!
— Puhara! puhara, — rzekł głośniéj zaraz, — niech zdrowie pana Stefana, Miecznikowej i konsolacji wychylim, choćby wodą, jeśli piwnice wysuszyło oblężenie.
— Nie! nie! — przerwał przeor, — nie żałujcie, jest jeszcze czém godnych ludzi wypić zdrowie, a ja piérwszy choć małym kieliszkiem. — Vivat pan Miecznik!
Działa nieustannie się odzywały, muzyka kolędowała zapalczywie, a poczciwi ludzie weselili się, jakby o kilka kroków nie groziły im zniszczenie i śmierć.
Dopiéro w pół godziny opamiętali się wszyscy, że i na mury już zajrzéć wypadało, ale jakoś od wczorajszego dnia, niewiedziéć czemu, nikt szweda nie miał za boże stworzenie; czuli wszyscy że to był ostatni jego wysiłek, a niebezpieczeństwo minęło.
Wyszedł Zamojski, wyszła i muzyka za nim kolendując od drzwi do drzwi, a działa jeszcze ognia dawały.
Ta radość Jasnéj-Góry jeszcze szwedem opasanéj, była trafem dziwnym, jakby najgrawaniem się z jego wstydu i bezsilnéj złości: tam cisza i posępny strach jakiś; po obozie włóczą się postacie zziębłe, blade, schorzałe i poglądają wilczym wzrokiem na mury, huk dział choć nie nabitych przykro brzmi w ich uszach, na ziemi u nóg ich to zamarzła krwi struga, to potrzaskane koła, to droga kulą wyorana; chude ogniska, kopcą nie grzeją u zczerniałych od dymu namiotów, a rozmowa pogrzebowa; każdy liczy co wycierpiał, co utracił.
I noc czarna pokryła wreszcie z jednéj strony radość wielką, z drugiéj zimne, ponure zwątpienie.
O mroku wydano nagłe do pochodu rozkazy, ale w twierdzy nikt jeszcze o tém nie wiedział; wśród ciemności jak złodzieje poczęli ochotniéj nieco do odwrotu sposobić się szwedzi, zdejmować działa z baterji, wozy zataczać i namioty składać.
Jedna tylko Konstancja z fossy swéj dostrzegła tego ruchu i z radością wielką pobiegła do wrót, stukając w nie kijem jakby rozbić miała.
— Jezu Chryste! co tobie? — zawołał braciszek Paweł zrywając od stolika, — czy się co pali?
— Puszczajcie mnie, puszczajcie! krzyczała żebraczka głośno, — z dobrą idę nowiną!
Brat Paweł pospieszył fórtkę jéj odemknąć, choć to już było po „Anioł Pański.”
— A co? — zapytał.
— Szwedzi się pakują i odchodzą, — rzekła szybko, — idę z tą kolędą do klasztoru.
I pobiegła szybko, a zastawszy wszystkich w refektarzu, nagle jak zjawisko ukazała się im na progu; w drodze jednak oprzytomniała trochę i nie spieszyła z nowiną; chcąc się trochę pocieszyć wrażeniem jakie sprawi.
Gdy ją ujrzeli wchodzącą, xiądz Stradomski pospieszył zebrać chléb i resztki jadła do koszyka i przyszedł z niémi do żebraczki.
— Ot twoja kolęda! — rzekł, — sługo matki Boskiéj.
— A i ja nie bez kolędy też przyszłam, — odpowiedziała z uśmiéchem.
— No, a cóżeś nam przyniosła?
— Pożegnanie od Millera.
— Jakto? gdzie? czy list?
— Nie list, ukłony tylko.
— Cóż to prawisz? co ci polecił? mów, — trochę niespokojnie począł dopytywać xiądz Stradomski.
— On mi nic nie polecił, ale... szwedzi się już do wozów garną, zabiérają i odchodzą. Kaznodzieja skoczył do przeora.
— Ojcze przeorze! Deo gratias! szwedzi odstępują, szwedzi odchodzą!
Ledwie ta wieść gruchnęła, rzekłbyś że się izba zawali, taki się tam rozległ wielki okrzyk radości.
— Kto to powiedział? to być nie może! — wołali w zamieszaniu wszyscy.
— Szwedzi ustępują! — powtarzali bojaźliwsi z obłąkaną radością. I wszyscy poczęli się cisnąć do staruszki.
Kordecki zlekka przesunąwszy się przez natłok, stanął przed nią.
— Zkąd wiész, sługo Matki Boskiéj, że szwedzi odchodzą?
— I widziałam i słyszałam, działa zdejmują, wozy sznurują, konie siodłają i klasztor żegnają.
— Byćże to może?
— Najpewniéj.
— Dzieci! — zawołał przeor, — chodźmy Bogu dziękować i litanję zaśpiéwać. Może to być jakiś zwodny ruch, ale co Bóg da, to da!
Wnet wszyscy pierzchać z refektarza poczęli, jedni do kobiét z nowiną wesołą, drudzy za Kordeckim do kaplicy, inni na mur w nadziei, że cóś zobaczą; a xięża do chóru.
Wśród ciemnéj nocy dostrzedz nic nie było można; szmer tylko széroko rozlegał się głuchy i wozów skrzypienie i tentent koni i głosy żołnierzy...
Konstancja znikła, poszła pod okno swéj ukochanéj i zasiadła tam dumać, całując swój chleba kawałek; potém wstała do Krzysztoporskiego się zbliżyć. On stał na miejscu swojém jak zawsze milczący, pożerany gniewem i troską.
— Słuchaj, — rzekła mu surowo stara, wstrzymując go wzrokiem silnym, — czy cię zapamiętały wrogu i to cudowne dzieło Boże nie poruszy? czy się i teraz nie nawrócisz? Oddaj dziécię starcowi, przebacz a będziesz jeszcze szczęśliwym i spokojnym!
Pan Mikołaj zaśmiał się tylko.
— Idź precz! — rzekł wzgardliwie, — idź precz jędzo stara! lub jak psa cię zastrzelę.
Konstancja popatrzała nań długo, z jakimś żalem i boleścią.
— Bądź więc zdrów, — przemówiła cicho, — i niech ci Bóg w godzinie gniewu swojego nie pamięta i przebaczy.
Stary ślachcic milczał, a żebraczka zeszła ze schodków szukając sobie miejsca na spoczynek, bo już po nocy do fossy swéj dostać się nie mogła. Noc była zimna, ale ona do niéj przywykła, przytuliła się do drzwi kościelnych, okryła łachmanami, skuliła w kłębek i tak zmrużyła oczy, szepcząc pacierze... dwie łzy boleści tajemnéj, którą Bóg tylko widział, popłynęły powolnie z pod powiek, i płynęły tak, choć spała, noc całą aż do dnia... z niewyczerpanego źródła, które sen otwiérał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.