Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom piérwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Ruch wielki panował do koła klasztoru; odżywać zdawała się okolica, ale nie było to dawniejsze, swobodne, pobożne i wesołe życie, jakiem się uśmiechała Częstochowa; inne wcale je zastąpiło: — dziś wszyscy jadący do twierdzy twarze mieli posępne, wzrok zafrasowany i niespokojny, śpieszyli i oglądali się, spotykając witali milczącém skinieniem głowy lub przemawiali do siebie półgłosem. Od miasteczka ciągnęły ładowne wozy napełnione żywnością, groźnie warcząc odzywał się obudzony młyn prochowy; z sąsiedztwa zwożono zboże, oręż, kule, ołowie i zbroje stare, lud z wiosek powolnie zbierał się do wrót i zapełniał dziedzińce. Tu mnisi sami jeszcze prawe rozporządzali co było potrzeba na wypadek oblężenia, które przewidywano; ku bastjonom ciągniono działka, smigownice i organki, wożono kule, kamień i belki; po kortynach zamurowywano niepotrzebne otwory, podwajano słabą murów grubość, w niektórych miejscach wrzątkiem zastygające rozrabiając wapno; z tarcic i brusów wmurowywano blankowania nowe.
Na wysokiéj świeżo po pożarze odnowionéj wieżycy, straż czujna odzywała się niekiedy otrąbiając i dając znak, że wartuje. W podwórcach gospodarowali, kręcili się zakonnicy, do tego rodzaju pracy nie zwykli, ale oddający się jéj gorąco; — jedni przyjmowali co przywożono i składali na wcześnie przygotowane miejsca, drudzy wydawali ze składów stare zapasy wojenne, dawne przybory i rynsztunki, które rdza, wilgoć i długi spoczynek nadwątlił.
Dziwny to był widok tych mnichów, z ciekawém okiem a niewprawną dłonią podejmujących zbroje ciężkie, hełmy od rdzy zczerwieniałe, berdysze wyszczerbione, siekiery i topory wojenne, żelazne łuskowe pancerze i kopje, których drzewce robak potoczył; — liczących kule nagromadzone kupami, chodzących około dział i muszkietów. Czeladź klasztorna oczyszczała uzbrojenia, płatnerz je sprowadzony z Olsztyna naprawiał zaraz, dotaczano rzemień, przyszywano sprzążki, zabijano gwoździe, toczono szable.
Lud tym czasem, który był wyznaczony do obrony świętego miejsca, poglądał na te przygotowania okiem posępném i zdumioném; od pługa świeżo, od brony, od motyki przechodząc w szeregi wojowników; nie oswoił się jeszcze z nową pracą, nie wierzył zmianie.
Janasz Węgrzyn jeden z tych awanturników co raz porzuciwszy ojczyznę, a z wojny uczyniwszy sobie rzemiosło, włócząc się po Bożym świecie, zarabiając krwią nażycie: — wybierał zdatniejszy lud i rozporządzał nim razem z xiędzem Mieleckim, mnichem dzisiaj, a dawniéj wojakiem, któremu przypomnienie piérwszego stanu smakowało, choć uczucie to grzeszne od siebie odpychał. Jednych odłączano do posług klasztornych, drugich co ochotniéj brali się do tego, naprędce obeznawano zaraz z orężem i obowiązkami, jakie spełniać mieli. Ukazywano im miejsca, dawano w ręce oręż, a niektórzy przywdziawszy ciężkie zbroje, spoglądali na siebie z dziwnym zdumienia uśmiechem. Ojciec Stradomski kaznodzieja, wszystkim tym nowozaciężnym, wyniosł po szkaplerzu i po obrazku Najświętszéj Panny, gorącą ich mową zagrzawszy, dodając otuchy obietnicą, że i sami wespół z niemi walczyć będą, a płacę zapewniając dostatnią.
Wśród tego tłumu postaci rozmaitych i dziwnie z sobą sprzecznych, wśród zjeżdżającéj się co chwila licznéj ślachty, która tłumoczki swe do zabudowań klasztornych przenosiła, wśród niezwykłego w ciszy zakonnéj kwilenia dzieci i głosów kobiecych; uderzała przemykająca się tu i ówdzie ze śmiechem, z pociesznemi powitaniami i żartami, stara niewiasta w żebraczem odzieniu, dobrze znana mieszkańcom Częstochowéj. Zwano ją po imieniu tylko Konstancją, a lud prosty dla pozoru może, może ze swawoli mianował ją zwykléj Kostuchą. Istny to też był skelet, na którym tylko wyżółkła, trzymała się skóra, osobliwszą siecią marszczków pokryta. Wysokiego wzrostu, chuda, nieco przygarbiona, z kijem w ręku, z płachtą szarą na głowie, w odartym sieraku i chustach pooplątywanych na ramionach, z torbą pustą na plecach, godłem stanu, — Kostucha, tego co ją raz piérwszy zobaczył, uderzała wyrazem twarzy zeschłéj, bladéj, a ożywionéj jakby obłąkanym uśmiechem, który jéj nigdy nie opuszczał. Czarne oczy ogniste z pod brwi siwéj błyskające, od tego śmiechu wiekuistego otoczyły się promienistemi fałdami rozchodzącemi do ust i na czoło. Gęba bezzębna, na wpół otwarta, śmiała się także, a nos prosty i niewielki, poruszał przy tém z całą twarzą, drgającą i jakby konwulsyjnemi wykrzywiającą się ruchy. Kilka kosmyków siwych włosów, wymykały się z pod płachty i na skroń spadały. Ruch żebraczki nad wiek jéj był żywy, głos donośny, a wśród poskoków, śpiewów i chichotania, z jakiemi ją zawsze widywano, coś smutnego się przebijało, cechującego obłąkanie, owoc wielkiéj przecierpianéj boleści. Nie była wszakże szaloną; pamięć, przytomność, przebiegłość nawet i dowcip jéj pozostał; ale ten śmiech okryty łachmanami i zgrzybiałością, zdawał się wyrobionym siłą, wywołanym postanowieniem jakiemś. Zwykłem jej mieszkaniem były kramiki pod murami klasztornemi, w których noc spędzała latem i zimą, na garści słomy. W wielkie mrozy, czasem ją kto miłosierniejszy z mieszczan okrył starym kożuchem, czasem do chaty zawezwał: we dnie jak na brzask stawała u drzwi kościelnych; tu lub w kruchcie modliła się na ogromnym drewnianym różańcu z nadzwyczajnem przejęciem i gorliwością, nigdy się o jałmużnę nie przypominając nikomu. Najczęściéj grosz jéj rzucony, inny żebrak pochwycił, Kostucha tylko się na to uśmiéchała; bo kawałek chleba zawsze miała przy furcie, a o resztę zdawała się niedbać. Jak skoro skończyło się nabożeństwo, wziąwszy kij szła pod kramy, do miasteczka lub na cmentarz śpiewając, skacząc czasem i chętnie zawiązując z każdym rozmowę, któréj pragnęła, którą lubiła. Znała tu wszystkich, bo od lat kilkudziesięciu siedziała pod murami twierdzy, i nikogo nie było, coby się z jéj żartów nie uśmiechnął, coby na powitanie jéj nie odpowiedział. Przy ludziach zawsze się tak dziwnie okazywała wesołą; mówiono wszakże, iż gdy samą została, gdy sądziła, że na nią nikt nie patrzał, siedziała posępna, płakiwała nawet; ale skoro na nią padło ludzkie oko, natychmiast poczynała piosenkę i otwierała usta na uśmiéch swój zwykły.
— A z tobąż Kostucho, co będzie, spytał Janasz Węgrzyn, gdy się ku niemu zbliżyła, może i ty nam tu kule nosić pomożesz?
— Zobaczemy, odparła kłaniając mu się nizko a szydersko; niechce mi się opuszczać moich pałaców, i choćby wojsko szwedzkiego Chana nadciągnęło, ja sobie zostanę, siedzieć będę jak siedziałam pod murem.
— Ba! a kule?
— Mnie one nie wezmą! ho! ho! widzicie skórę mam twardą i kości nie miększe! Będę zbiérała je jak orzechy i odnosiła wam; bo w klasztorze, żeby ich tylko nie zabrakło.
— Hę! to i wy myślicie, że się Szwedzi na klasztor pokuszą?
— Jak dziś dzień; i czekam na to jak kania dżdżu. To to będzie harmider! buch! bach! dzwony sobie, armaty sobie, waćpanowie sobie — aj — aj! muzyka także, aż miło! bal! bal! A nasza Najświętsza Panna z góry stanie w obłokach i jak skinie białą rączką — już po Szwedach — jak wymiótł.
— Chwała Bogu! dobrze nam prorokujecie!
— Komu dobrze, a komu licho! cicho szepnęła Kostucha.
— No! alboż co! spytał Janasz z wejrzeniem na wpół żartobliwém, na wpół niespokojném.
— Bo was taki Janaszu, kochanie moje, kulka nie minie!
— Patrzcie jaki mi z tego obdertusa prorok!
— Cha! cha! zaśmiała się Kostucha, a jak się uląkł; jak pobladł!
— Ja? ja? odparł Węgrzyn prostując się i spluwając pogardliwie — to się po mnie nie pokaże! żebym babskich proroctw słuchał!
— Kochanku Węgrzynie od złotéj Bani przynajmniéj się wyspowiadaj zawczasu, bo cię święty Piotr nie puści na piwo do Abrahama, a słychać, że ono lepsze jeszcze niż Wareckie.
To mówiąc Kostucha rozśmiała się, i zaczęła skakać przed Węgrzynem, dziwne robiąc krygi, od ust posyłając mu pocałunki, kłaniając się, chichocząc. Janasz spuścił głowę, niby nic nie uważał, ale sposępniał widocznie.
Od niego poszła żebraczka do jakiegoś chłopaka, który obracał muszkiet z obawą i niezgrabnością, zbliżyła się, pokłoniła mu i poczęła go musztrować. Chłop na widok tego dziwowiska gębę szeroko roztworzył, a Konstancja korzystając z zagłupienia parobka, jęła mu szybko dawać nauki o strzelbie i wojaczce.
— Bo ty nie wiész, odezwała się groźnie, że ja jestem półkownikiem regimentu Bosaków. Flinta na ramię — ale nie tak jakbyś cepisko trzymał! słyszysz nabijaj! celuj! pal! a pamiętaj serdeczny mój, jak będziesz strzelał do Szweda, to go nigdy nie bierz na cel w piersi, bo u niego żebra mosiężne, a ramiona żelazne i łeb kamienny, zawsze rychléj mierz w obwisłe brzucho i we flaki, to go zwalisz pewniusieńko, bo u niego całe życie w kałdunie. Szwed też, żebyś wiedział kochanku, ma ręce słomiane. Kiedy zechce bić, nastaw mu się tylko, a nie poczujesz razu, byle śmiało.
W tem nadszedł xiądz Mielecki, a żebraczka ustąpiła śmiejąc się jeszcze i powitała go:
— Chociaż ja półkownikiem jestem, a to hetman, widzisz gburze, skłoń że się jak przed wodzem.
— Ej stara! stara! że też ciebie jeszcze trzymają się żarty!
— Prawda ojcze! wzięły się mnie gdyby pijawki i puszczać nie chcą! Cóż robić! aby daléj! Czołem panie hetmanie, pójdę daléj oglądać wojsko wasze.
I wywijając kijem jak muszkietem posunęła się w podwórze ku przybywającéj ślachcie.
— Sługa jaśnie wielmożnego pana, odezwała się z przysadzistym ukłonem do łysego ślachetki, który wózkiem przybył i nigdy podobno takiego tytułu nawet od ludzi swoich na wsi nie słyszał.
— Poczekaj, moja kochana, poczekaj, odparł przyjezdny, worek zapakowany, dam ci późniéj jałmużnę.
— Bardzo dziękuję jaśnie wielmożnemu panu, za dziesięć lat będę się stawić po nią.
To powiedziawszy, poskoczyła ku bramie chyżym krokiem, zaczepiając po drodze każdego, słowem, gestem, ukłonami, wymknęła się na most i znikła.
Właśnie w téj chwili znaczny pociąg i orszak liczny wjeżdżał w podwórzec; byli to ludzie i konie pana Piotra Czarnieckiego, który oddawna oświadczył się Przeorowi, że gdy niebezpieczeństwo przyjdzie i on stawić się do Częstochowéj nie omieszka; jakoż dotrzymał słowa i z pocztem porządnym, z zapasem dla niego potrzebnym, ściągnął do klasztoru.
Był to godny brat wielkiego Stefana; toż samo w nim męztwo, jedna wytrwałość, jedna prostota obu; ze ślachtą i prostym ludem łagodny i miękki, serdeczny brat i ojciec, z panami czasem opryskliwy i nieco dumny, a wysoko podnoszący głowę: zresztą przedewszystkiem żołnierz i jak żołnierz niepatrzący jutra, chętnie czyniący ofiarę z mienia i krwi własnéj, wesoły zwłaszcza w boju, lubiący pracę, w spoczynku łatwo się nudził: pobożny duszą, ludzki, towarzyski i braterski, nawet z twarzy miał nieco podobieństwa do pana kasztelana Kijowskiego, tylko zawczasu obłysiał, co mu powagi dodawało, a brodę podgalał. Strojem jego, szaraczkowy kontusz, burakowy żupan z wyszarzanéj jedwabnicy, szabla stara i doświadczona na rzemiennym pasku klamrą spiętym, na głowie czapeczka ze skóry przeszywana gęsto, jakiej pod hełm używano, tak że tylko na nię wdziać żelazo, pancerz opiąć i gotów do boju. Jechał sam konno, za nim czeladzi kilku, a wozy skórami okryte, po cztery i po pięć koni, ciągnęły prowizje potrzebne, które się w domu znalazły, a w Częstochowie przydać się mogły. Ledwie ujrzeli go xięża i rodzony jego xiądz Ludwik Czarniecki, zaraz pośpieszyli przybywającego witać. Xiądz Mielecki znalazł się najbliżéj.
— Otóż i mnie macie, rzekł wesoło z konia zsiadając i czapeczkę zdejmując pan Piotr — jak mnie widzisz tak mnie pisz; nie wiele zdużamy, ale co podołamy to wasze i z całego serca przychodzę dzielić z wami, jaką Bóg zdarzy, złą czy dobrą dolę. Ja, trochę czeladzi do flinty sposobnéj, kilka wozów rupieci, ot cały przybytek.
Bóg wam zapłać waszą nad biédnemi mnichami litość i pomoc, którą świętemu miejscu przynosicie, rzekł z ukłonem ojciec Mielecki — wielki to przybytek jedno serce mężne i dwoje rąk dzielnych!
— Każcie mi tam gdzie jaki kątek dla mnie i moich ludzi wyznaczyć, odparł ściskając brata pan Czarniecki, ja tym czasem pośpieszę Hetmana naszego powitać.
— Kogo? spytał ksiądz Ludwik.
— A jużciż nie kogo, tylko xiędza przeora, poczciwego Kordeckiego, bene nominatum, bo i od korda być może, et a corde i piérwszym pokierować potrafi w obronie tego przybytku, a drugie ma, daj nam Boże wszystkim.
Tych słów domawiał, gdy xiądz Przeor pośpiesznie naprzeciwko niemu dążący, by pożądanego powitać gościa, stanął przed nim.
— Witajże nam, cny obrońco Częstochowéj!
— Do nóg upadam xiędza Przeora dobrodzieja — paratus jak mnie widzicie, z dłonią i szablą na usługi klasztorne się stawię. Odebrałem listy wasze, i co się zebrać mogło w posiłek przywodzę, primo attamen se ipsum.
— A to nam najdroższa, bo afektu dowodzi ku świętéj kraju Patronce i tym progom, i dla sług jéj niegodnych. Rozgoścież się szanowny panie w naznaczoném wam mieszkaniu i gospodarujcie tu, jak u siebie.
Pro primo, ojcze a dobrodzieju, gdzież jest moja cela?
— Panu Stefanowi Zamojskiemu, który dziś niechybnie ma przybyć z żoną i synem, naznaczyliśmy najobszerniejsze mieszkanie, a dla Pana w klasztorze samym, za klauzurą, gościnny pokój obszerny także i wygodny.
— Mnie o to nie idzie, ojcze mój kochany, przerwał pan Czarniecki, dziękuję wam bardzo za troskliwość, ale gościnny pokój wasz znam i przyjąć go nie mogę. Pamiętajcie, że to nie gościa i nie brata pana kasztelana mieścicie, ale żołnierza, któremu być potrzeba jak najbliżéj murów, aby i w chwili spoczynku, ucho miał na nie i oko. Dajcie mi siaką taką ciupkę przy węgle murów, to dopiéro mnie ucieszycie, bom ja tu nie przyjechał roskoszować się, ale pracować z wami i dalipan od serca.
— I z téj celi do murów niedaleko, rzekł z rozrzewnieniem przeor, zajmujcie ją proszę bardzo, gdzieindziéj byłoby wam niewygodnie.
— Kto teraz, ojcze, teraz o wygodzie myśli, byle gdzie głowę położyć na chwilę i po wszystkiém; jeśli mi chcecie łaskę uczynić, lokujcież mnie jako sam proszę, przy murach, przy murach.
— Tam są tylko liche izdebki, a hałas gawiedzi.
— Tegoż mi potrzeba, oko mieć będę, stawcie mnie gdzie w narożniku.
— A kule szwedzkie, jeśli Bóg nas niemi nawiedzi?
— O! znam ja grubość Częstochowskich murów i spokojny jestem o to, zresztą wszakże mi idzie, żeby być jak najbliżéj kul, a zatém tak! tak! na dole w baszcie!
— Chcecie tego na prawdę? spytał Kordecki.
— Ani ustąpię od tego!
— Więc wola wasza, ojcze Ignacy każcie oczyścić izbę — czyńcie jak się wam podoba! a teraz, powiedźcież mi, jakie wieści, co słychać?
— Stare! stare! Szwed dobywa Krakowa, już mu jednéj stolicy niedosyć, może go i dostał do tych por, rzekł z westchnieniem głębokiem pan Piotr, miałem pismo od Kaszlellana, źle ominuje, źle! Kraków wezmą, chodzi już tylko oto, by dobre artykuły wytargować.
— Król jeszcze na Spiżu?
— Dotąd i ani myśli ruszać! dokąd? z kim?
— A na nas tam nie mierzą?
— I owszem, wiem z pewnością, że lada godzina jakiś się oddział tu wybierze, naradzają się tylko (od swoich to mamy) kogo naprzód expedjować; zda się, że poczną od politycznych traktacyi i katolika tu wysforują, byleby się tylko wkręcić, pod pozorem wzmocnienia presidium twierdzy. Myślę, że Wejhard podejmie się tego i pokłoni Częstochowie lisią czapką...
— Wola Boża, niech przychodzi kto chce, jesteśmy już spokojni, obraz (rzekł Przeor cichuteńko) na miejscu bezpieczném, sreberko także, a my mając garść ludu i pomoc w takich mężach jak wy i pan Stefan Zamojski, opiekę w Matce naszéj, nie zlękniemy się. I traktować potrafiemy i bić się, ad omnia parati.
— Jeszcze nie przybył pan Miecznik?
— Niema go, ale dziś być musi. Ślachta już gnana panicznym strachem gromadzi się do nas, i za to dzięki Bogu, więcéj głów i więcéj rąk mieć będziemy. Dzisiaj powitaliśmy pana Żegockiego, Zygmunta Moszyńskiego i kilku innych; każdy z sobą przynosi więcéj niż najdroższy skarb, bo męztwo i wiarę w to, że się Częstochowa ostoi. Nawet pan Alexander Jaroszewski z Lubidzy. Żonę tu swoją pobożną a świętą niewiastę i z dziećmi przysłał, pewien ich bezpieczeństwa. I zdarzy Bóg, nie damy się.
— Nie damy się, powtórzył wesoło Czarniecki oglądając po murach i po dworcach pełnych ludu krzątającego się dokoła, pełnych wrzawy, gwaru i stękotu oznajmującego wielkie przygotowania.
— A widzę nie spicie xięże przeorze, rzekł, bo tu istotnie jak na Zamku, przybor do wojenki, aż serce rośnie.
— I dziś, dzięki Bogu, odpowiedział xiądz Kordecki, oczy wznosząc w niebo łzą zroszone, byleby przybył pan Miecznik, w zupełnéj staniemy gotowości. Mam z górą stu sześciudziesięciu już ludzi, nie licząc nas zakonników i ślachty, która na dowódzców się wybierze, nie licząc czeladzi i posługaczów klasztornych: działa na miejscach, tylko je poświęcić, kule i prochy pod ręką, a dla rozweselenia serc frasobliwych, exhilarandi gratia i kapella klasztorna swoję broń sztyftuje. Bo jak poszcząc przykazał nam Chrystus twarz mieć wesołą: tak i tu ciężką a smutną spełniając powinność, pełnić ją potrzeba z twarzą rozjaśnioną. Ale my tu stojemy, rzekł opamiętując się Kordecki, a ja nie gościnny gospodarz, nie proszę pana spocząć, wnijdźmy więc jeśli łaska.
— Jabym raczéj mury chciał opatrzyć! rzekł pan Czarniecki żwawo, wąsa sutego kręcąc.
— Na to będzie czas jeszcze, bo nieprzyjaciel, spodziewam się, tak zaraz na kark nam nie spadnie. Chodźmy więc słusznego zażyć odpoczynku.
Skłonił się pan Piotr i wziąwszy pod rękę przeora, razem wsunęli się do klasztornego gmachu: gdy tym czasem ludzie i czeladź wozy odprzęgali i manatki znosili do baszty, którą sobie Czarniecki obrał na mieszkanie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.