<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król w Nieświeżu
Podtytuł 1784
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy w Nieświeżu wszystko co żywe raduje się, wykrzykuje, zapija i zajada, coraz nowe podziwiając cuda, jeden Filipek, skazany na niewolę, przez okno próżno wyziera w podwórza, na których nawet mało kogo widać, bo cały ruch i życie są w położonych od czoła. Tędy ledwie się kuchta jaki osmolony prześliźnie, albo stróż kuchenny, który, chwyciwszy kawał mięsa ukradkiem, chce go spożyć, oczów się zdradzieckich nie lękając.
Zresztą, Rusin, po dwu dniach ubezpieczywszy się, że go hajducy mniemani nie zaprowadzili na wieżę, niezbyt się mógł na swój los uskarżać. Sądził, że o nim zapomniano, a cieszył się tem, iż panna Monika o żywieniu go pamiętała. Dawano mu bowiem regularnie śniadanie, obiad i wieczerzę, a gdy gąsiorek, z nudów prędko wysuszony, miał się skończyć, zjawiał się pełny jego następca i wino w nim cale było niezgorsze. Mnóstwo jednak niedogodności znosić musiał cierpliwie Filip. Dawano mu wprawdzie wody do umycia się, ale on nawykł był umywać się latem i zimą pod studnią; bielizny nie miał czem zmienić. Czysta i ładna izdebka panieńska powoli zmieniła się nieznacznie w zaśmieconą i brudną. Przytem nie było do kogo przemówić słowa.
Owi hajducy, którzy mieli stać pode drzwiami, wcale mu się ani pokazywali, ani dawali słyszeć, a natomiast śmiechy kobiece, gżenia się dziewcząt dochodziły jego uszu i gorszyły go bo oczywistem było, że straż męska czas sobie skracała, sprowadzając dziewczęta do zabawy.
Panna Monika nie pokazywała mu się też, choć parę razy rękę jej widział i poznał ją, ostrożnie wsuwającą się przez drzwi uchylone.
Jak długo ta niewola trwać miała? Co potem nastąpić mogło? Kara? wygnanie?
— Niechby już było co chciało, aby się tylko wyrwać z tej klatki! — mruczał Filip.
W sobotę, gdy cały Nieśwież wieczorem popłynął do Alby na nową iluminacyą, w zamku się zrobiło cicho, jak w grobie. Biedny Filip chodził po izdebce, w której więcej nad pięć kroków tam i tyluż nazad zrobić nie mógł, wzdychał i coraz do gąsiorka zaglądał. Była to jedyna jego pociecha. Gdy mu się koło serca robiło mdło, uciekał się do lekarstwa węgierskiego.
Wtem, wśród milczenia tego, silne odchrząkiwanie pod oknem usłyszał. Powtarzało się ono tak natarczywie, iż wkońcu otworzył okno i wyjrzał w głąb, ale wzrok nie dawał rozpoznać, kto stał w dole, z głową do góry podniesioną. Na wszelki wypadek Filip odchrząknął także. Wtem doleciało go z podwórka:
— Szerejko...
Filip się tak wychylił, iż omało nie wypadł, ale z wysokiego piętra na bruk nie można się było ważyć.
— Na rany Chrystusowe, ratujcie mnie! — zawołał.
— Niema sposobu, — szepnął przyjaciel z dołu — jedyny był: królowi oznajmić, że was tu więżą, ale, gdy się król w to wda, z Radziwiłłów musisz kwitować na zawsze. Zaś Najjaśniejszy Pan niewiele może dla ciebie zrobić zechce. Mów, co wolisz?
— Co ja wolę? Człowiecze! — krzyknął aż do zbytku głośno Filip — ja jednej tylko rzeczy pragnę, choćby boso i bez koszuli, a na swobodę. Mam dosyć jeść i pić, ale gdy dłużej potrwa takie siedzenie, jak wieprza w karmniku, gotowem na bruk skoczyć, choćby łeb roztrzaskać!
— A pocóż łeb rozbijać? — odparł Szerejko. — Hm! W oknie krat niema; prześcieradło albo serweta się koło ciebie znajdzie. Co łatwiejszego, jak postronek skręcić i na dół się spuścić.
Śpiesznie dokończył te słowa Litwin i posłyszawszy kogoś nadchodzącego, pierzchnął. Filip napróżno sykał i wołał, Szerejki na dole już nie było. Zadumał się nad radą jaką mu dał przyjaciel i począł rozpatrywać, z czegoby mógł postronek ukręcić, gdy drzwi się otworzyły i postać kobieca pokazała się w progu. Domyślił się w niej panny Moniki i pośpieszył ku drzwiom. Wistocie ona to była.
— Dobrodziejko moja! — zawołał głosem stłumionym — przychodzisz mnie wybawić! Zlituj się, ja się tu uduszę! Wypuśćcie mnie ztąd! wypuśćcie! Dłużej nie wytrzymam!...
— I myślisz się, za dobrą radą przyjaciela, spuszczać z okna, — przerwała panna — żeby albo kark skręcić, albo się dostać w ręce hajduków, stojących na straży, którzy schwytanego zbiega pewno szczędzić nie będą? Piękną radę dał wam Szerejko! Ja ledwo mogłam wyprosić, żeby wam tu, w mojej izbie, zostać dozwolono; tułam się, nie mając gdzie wygodnie odpocząć, a wy chcecie ztąd uciekać, aby wszystko popsuć i nowej biedy nawarzyć.
— Panno Moniko...
Tupnęła nogą powołana.
— Nie pleć, — rzekła — nic ci się tu złego nie dzieje; głodu nie masz, pić też nie zbywa z czego. Siedziałbyś spokojnie. Uciekając, zagniewasz księcia i zgubisz się.
— Król mnie weźmie w opiekę! — zawołał Filip.
— Nie pleć! — powtórzyła panna. — Chcesz ginąć, to giń, swoim rozumem się kierując, ale w takim razie między nami rozbrat. Bywaj mi zdrów. Zobaczysz, co wskórasz.
Filip stał zmieszany.
— Ale panno Moniko, — począł — ja się tu uduszę!
— Nie możesz jeszcze trzy dni wytrwać, — zawołała z wyrzutem — dla siebie i dla mnie?
— No, a potem? — zamruczał Filip.
— Ja na siebie biorę wszystko, — przerwała Monisia. — Książe przebaczy i nas wyposaży. Oświadczałeś mi się na klęczkach, przysięgałeś; ja was jak narzeczonego ratuję, a wy...
Filip pochwycił ją za rękę.
— Niech panna Monika rozkazuje, — rzekł udobruchany.
— Siedź cicho, póki ja nie przyjdę cię uwolnić, — zawołała szybko opiekunka. — Choćby Szerejko kusił cię, nie odpowiadaj. Ja wam zginąć nie dam.
Rusin chciał dalej żale rozwodzić, ale panna, ruszywszy ramionami, cofnęła się, pogroziła mu palcem i dodała, odchodząc:
— Pamiętaj, że jeżeli się ruszysz, a głupstwo zrobisz jakie, ja ratować nie będę i między nami kwita! kwita!
Zniknęła. Filip, któremu spuszczanie się po sznurze i tak nie było do smaku, siadł zamyślony. Po chwili nalał sobie z gąsiorka, ręką machnął i poszedł na łóżko.
— Dziej się wola Boża!
Ale Szerejko nie dawał za wygraną. Nie wiedział o tem, że go szpiegowała Monika i chciał koniecznie na swojem postawić, a z pomocą Belgrama, uwolnionego Filipa królowi podprowadzić.
Złośliwa szczypawka, byłby tym sposobem i księciu figla i królowi uczynił nieprzyjemność, coby go niezmiernie radowało. Z paziem króla, choć powinowatym i przyjacielem, był ostrożnym, przypuszczał bowiem, że Belgram musiał być do pana swego przywiązany. Tymczasem, gdy się otwarciej rozmówili, okazało się, że i Belgram i wielu ze służby, chociaż król poojcowsku i nader łagodnie się z nią obchodził, obdarzał, nigdy złem słowem nie dotknął, niechętni byli swemu panu. Wszystko, co tylko mogli przeciwko niemu wynaleść, podnosili i rozplatali. Jest w naturze ludzkiej, że na łagodnych się rzuca. Oprócz kilku istotnych przyjaciół, jak Komarzewski, Naruszewicz i t. p., nawet we własnej rodzinie Poniatowski znajdował niechętnych i mało życzliwych. Prymas wyrzucał mu słabość i zmienność (w czem miał słuszność), pani Krakowska, której do zbytku ulegał, zazdrosną była i podejrzliwą, książe eks-podkomorzy narzekał na skąpstwo jego i t. p. Nikt go prawie nie bronił. Belgram też wyśmiewał pana i krzywił się, mówiąc o nim.
— Obdziera go, kto chce — mruczał, — a my, co mu służymy, czasem po pół roku nędznego jurgieltu się doczekać nie możemy. U nas wiekuista golizna. Król ambasadorom robi prezenty na tysiące dukatów, a my talara wysłużonego nie możemy się doprosić.
Takiemi zwierzeniami Szerejko ośmielony, wygadał się, sub rosa, Belgramowi z historyą Filipa Poniatowskiego. Paź śmiał się i zacierał ręce, znajdując, że psikus wyrządzony królowi, byłby wyśmienity.
— No i wojewodaby był skonfudowany, — dodał Szerejko — i całe to przyjęcie nie miałoby waloru. Układał się figiel doskonale, — westchnął Litwin — a tu, licho nadało, zdradził się sam pewnie Poniatowski i wszystko przepadło, zamknęli go. Cała nadzieja moja, że umknie, a naówczas ty go królowi zaprezentujesz i zda się na jego opiekę. Hę!
Belgram pomyślał trochę.
— Dlaczego nie mam go prezentować? — rzekł. — I owszem, jam go nie szukał, ani skomponował, przyprowadzę go, ale...
— Co za ale? — zapytał Szerejko.
— Jeżeli sądzicie, że król go w opiekę weźmie z narażeniem się księcia, — mówił Belgram — to się mylicie. Król, jakbym widział, da kilka dukatów i każe iść precz, słuchać nie zechce. A co mu tam taki Poniatowski, których na fury brać między drobną szlachtą?
Ostygł, posłyszawszy to, Szerejko, ale że mu więcej o figiel szło, niż o Poniatowskiego, ruszył ramionami i postanowił czekać, chociaż niewiele już czasu pozostawało do wyjazdu Najjaśniejszego Pana.
Następnego dnia przypadała niedziela, a wieczorem miał się odegrać ognisty ów dramat, inwencyi gospodarza, Gibraltar, do której on, jako do najwspanialszej i niebywałej rzeczy, niezmierną przywiązywał wagę. Cały też dwór, wiedząc o tem, krzątał się około przygotowań z podwojoną gorliwością; ci, którym było to powierzonem i na ochotnika, kto tylko mógł, pomagali, wiedząc, że się tem księciu zasłużą.
Książe zajmował się swoją flotą pod Gibraltarem, jak dziecko lalkami, na seryo biorąc tę igraszkę, ciągle coś nowego wymyślając i dodając.
Około trzydziestu statków, na których były moździerze i małe działa, rakiety i strzelba wszelka, gotowało się szturmować do Gibraltaru, który również zacięcie bronić się przysposabiał. Dowódcy milicyi, starszyzna, hajducy dworscy mieli powyznaczane sobie stanowiska na statkach i na skalistej twierdzy, która wistocie z płótna i desek się składała.
Statki wszystkie nosiły nazwiska najdziwaczniejsze, wypisane na nich głoskami ogromnemi. Oprócz tego miały godła rzeźbione i flagi, komponowane przez samego księcia.
Lecz zdobywanie twierdzy, dla większego efektu, dopiero późnym wieczorem rozpocząć się miało; ranek poświęcony był nabożeństwu. Kroi słuchał około ósmej już mszy świętej w kaplicy zamkowej, przy której słynny swojego czasu kaznodzieja, eks-misyonarz, dzisiejszy proboszcz śreński, miał wymowne kazanie.
Mowa z konieczności zastosowaną była do czasu. A że wszyscy podziwiali niezmierną rozrzutność, z jaką wojewoda sypał na to przyjęcie tysiącami, ks. Karpowicz przypomniał przy tej okazyi historyczną odpowiedź Kazanowskiego królowi Władysławowi IV, wyrzucającemu zbytnią okazałość przyjacielowi:
— Bez ciebie, królu, nie chcę być bogatym, a przy tobie ubogim być nie mogę.
Wszyscy znajdowali to trafnem, tylko książe wojewoda nosem kręcił:
— Ale co ten klecha myśli, że Radziwiłł przez takie bzdurstwo zubożeć może!
Szczęściem, Gibraltar dnia tego tak księcia zajmował, że urazy ks. Karpowiczowi zapomniał.
Ze mszy król powrócił odpocząć do swoich pokojów, a że wyraził życzenie widzenia Alby po dniu, bo ją tylko w świetle iluminacyi i fajerwerku oglądał, zaprzężone powozy i świta wojskowa króla czekały na rozkazy.
Książe wojewoda, jako wójt, ubrawszy się w strój zwykły albeński, oczekiwał już przy swoim pałacyku, gdzie króla przyjąwszy, oprowadzał go po pokoikach wykwintnie przyozdobionych, ogródkach, dzikiej promenadzie, altanach, ptaszarniach, a nawet budowlach gospodarskich.
Nie skończyły się oględziny na głównym dworze, bo tu każdy inaczej i oryginalnie był urządzony; zkolei więc oglądano domek jenerałowej Fergüssonowej, księcia Macieja, (autora opery); w progu spotkał go ks. krajczy z chlebem i solą, a komplementem:
— Chleb, który pożywamy pod twem panowaniem, słodki nam jest, Najjaśniejszy Panie!
W ogródku, pokoikach były różne osobliwości i fantazye do obejrzenia.
Dalej, książe kasztelan trocki z córką w swojej chatce zaprosili na czekoladę, a że Komarzewski, śmiejąc się, mdłą ją znajdował, podano likwory i owoce na zakąskę.
Przy domku ks.-podkomorzego — dzika promenada, ładna, choć nie rozległa; we środku skała sztuczna, oblana wodą i dla ozdoby obwieszona sieciami, malowniczo wyglądały i na pochwały zasłużyły.
Lecz całego szeregu domków tych nie sposób było szczegółowo opatrywać; celniejsze więc tylko zwizytowawszy i od księcia-wojewody o ustawach tej osady wiadomości wysłuchawszy z zajęciem, król, z wielką pochwałą Alby i albeńczyków, zabrał się do powrotu.
Czas tak zszedł szybko, że na zamku już do stołu podawać miano, gdy powrócił. Wedle codziennego programu, obiad, toasty, kawa z koncertem następowały, ale książe z powodu Gibraltaru ciągle się absentował.
Zdawano mu raporty, posyłał rozkazy; niezmiernie leżało na sercu wojewodzie, aby ten oryginalny wymysł jego, rzecz nowa, osobliwa, przez jaką niebaczność, na szwank nie był narażony.
Po obiedzie i kawie król zażądał oglądać kościoł pojezuicki i grób księcia Radziwiłła-Sierotki, potem kościoł benedyktynek i bogatą jego zakrystyą, oddając przytem wizytę ksieni, pannie Szaniawskiej.
Zabrało to tyle czasu, że gdy król od benedyktynek miał odjeżdżać, Gibraltar już zaczęto oświetlać; tysiące tych lamp bowiem, mimo spędzonych ludzi i garnizonu, nie dawały się prędko zapalić wszystkie.
Dziwacznie przedstawiała się twierdza, płonąca już rzęsistemi świateł liniami, i flota, która się gotowała bombardować ją, ale sam książe, rozogniony też, zdyszany, przejęty niesłychanie ważnością tej igraszki, dla wielu ciekawszym był nad samo widowisko, którem kierował z brzegu.
Nie słyszał, nie widział już nic, nikogo, oczy mając wlepione w swój Gibraltar i flotę. Na statkach naturalnie i radziwiłłowska flaga powiewała z trąbami. Największy z nich zwał się «Nabuchodonozor». Innym niemniej bombastyczne ponadawał książe imiona: — «Bazyliszka», «Salamandry», «Tytana» i t. p.
Bądźcobądź, skała, zamek, baterye, flota, gdy wszystko to lampami i pochodniami, kagańcami, w żelaznych koszach pozapalanemi, oświetlone zostało, stanowiło obraz oryginalny i wielce fantastyczny. Ponad wieżycą twierdzy ogromna chorągiew wyobrażała smoka z paszczą płomienistą.
Estko szeptał pocichu:
— I tego bestyą ja malować musiałem.
Sam książe komenderował. Począł się tedy ogień ze statków na twierdzę i z twierdzy na okręty; huk, dym i blask straszliwy!
— A co? — szeptał wojewoda — potrącając łokciem stojącego przy sobie księcia Hieronima. Nie wspaniałe to? hę? Ale ten bestya Radziszewski ślamazarnie chodzi około dział, słabo ognia dają. Dziś tu wszystkie szyby od huku powylatywać powinny.
Królowi szczególnie się to podobało, że straszliwy łomot i krzyki majtków nie dopuszczały rozmowy. Rad był wypocząć i uśmiechał się.
Ze wszech miar widowisko można było uważać za nader udane i wspaniałe, chociaż autor sam dziełem może niezupełnie był zaspokojony, bo szyby pozostały całe.
Statków zato kilka, zapewne umyślnie porozbijanych dla lepszego złudzenia, pływały dogorywające szczątki, a ludzi osmalonych i poparzonych dopiero nazajutrz obliczyć miano.
Około północy, król dał znak Komarzewskiemu, iż Gibraltar poddać się musiał, a na spoczynek czas było. Książe jednak pozostał jeszcze, dopóki ostatnia bomba z podartej na szmaty twierdzy nie wyleciała w powietrze.
— A co? — mruknął do Rzewuskiego — albo mi on w Łazienkach co podobnego potrafi wyprawić? hę? Ja tu więcej prochu spaliłem, niż on przez całe życie swoje!
Na zamku upadek Gibraltaru oblano jeszcze starym węgrzynem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.